Z praktycznego punktu widzenia – z holenderskich wyborów parlamentarnych ciężko ekstrapolować jakiekolwiek trendy międzynarodowe. Nawet jak na europejską demokrację parlamentarną tamtejszy system jest niesamowicie wręcz poszatkowany i skomplikowany, nie da się go wiernie przenieść na inne konteksty narodowe.
W Holandii nie istnieje realny próg wyborczy dla partii – jego nominalna wartość wynosi 0,67 procent poparcia, co sprawia, że do parlamentu dostaje się kilkanaście, czasami nawet ponad dwadzieścia ugrupowań.
Stwarza to pole do sporych anomalii, jak chociażby istnienia partii jednoosobowych. Tak zresztą zaczynał sam Geert Wilders. Dzisiejszy lider skrajnie prawicowej Partii Wolności (PVV), w pierwszych latach XXI wieku zasiadał w parlamencie samodzielnie jako jedyny poseł i twarz ruchu, który zresztą nosił jego imię.
Drugą konsekwencją braku realnego progu wyborczego jest fakt, że samodzielne rządzenie jednej partii jest właściwie niemożliwe, a triumf jest z reguły marginalny. Poprzednia elekcja, przeprowadzona 23 miesiące temu, przyniosła zwycięstwo PVV, która zdobyła wówczas 37 mandatów w 150-osobowym parlamencie. I to już była olbrzymia przewaga nad opozycją.
Znacznie częściej jednak wybory w Holandii kończą się niewielką różnicą pomiędzy wiodącymi partiami. Tak też stało się w ubiegłą środę, kiedy zwycięzcy z PVV i liberalnego ugrupowania D66 zdobyli po 26 mandatów, a Chrześcijańscy Demokraci, którzy skończyli głosowanie na piątym miejscu, mają ich zaledwie o osiem mniej.
Jeśli dodać do tego typowe dla Holandii wielomiesięczne negocjacje koalicyjne i długie okresy bez wyznaczonego rządu, widać, że to przypadek dość osobliwy.
Nowy zbawiciel Europy
Nie zmienia to jednak faktu, że wielu komentatorów próbuje z tego głosowania wyciągnąć wnioski dla całej Europy. Robią to zwłaszcza liberałowie i progresywiści – jak tlenu spragnieni jakiegokolwiek triumfu nad brunatnym, coraz bardziej faszyzującym europejskim prawicowym populizmem.
Takie zwycięstwo na kontynencie nie nastąpiło od dwóch lat, czyli triumfu koalicji 15 października w Polsce.
Komentatorski odruch był wtedy bardzo charakterystyczny. Pozbawieni jakichkolwiek charyzmatycznych liderów w swoich krajach dyżurni intelektualiści Francji, Włoch czy Hiszpanii upatrywali w Donaldzie Tusku zbawiciela Zjednoczonej Europy, który miał rozpocząć liberalną kontrofensywę.
Nic takiego się nie stało, ale starego psa trudno nauczyć nowych sztuczek. Minęły dwa lata i rolę pełnioną przez polskiego premiera przejął Rob Jetten, lider D66 i prawdopodobny nowy szef holenderskiego rządu.
Porażka populistów?
Na papierze wszystko się zgadza, powody do optymizmu są. Poparcie dla PVV spadło, mają o 11 deputowanych mniej niż w poprzedniej kadencji.
Jak zauważył na łamach „The Guardian” wybitny holenderski politolog, znawca populizmu Cas Mudde, wokół Wildersa wyrósł kordon sanitarny – ale wynikający nie z ideologii, lecz z pragmatyzmu.
Oto Holandia, wydawałoby się, przeprowadziła na niewielką skalę eksperyment, na który nie odważył się na przykład Emmanuel Macron we Francji – i dopuściła radykałów do władzy.
W jakimś sensie spełniła się wówczas przepowiednia wielu ekspertów, wskazujących na to, że partie skrajnie prawicowe są silne w opozycji, mocne retorycznie i narracyjnie, ale patologicznie wręcz słabe merytorycznie.
Krótko mówiąc, z rządzeniem sobie nie radzą – i może warto pokazać to wyborcom.
Wszak to ludzie inteligentni, racjonalni, kierujący się własnym materialnym interesem. Niekompetencję dostrzegą, drugi raz jej nie poprą.
Problem w tym, że świat tak po prostu nie działa. Może działał kiedyś, dekady temu, choć i co do tego można mieć poważne wątpliwości.
Dziś jednak polityka, zwłaszcza ta partyjna, wyzuta jest z konkretów, zredukowana do roli performatywnej, opakowana w dyskursy i wizualizacje na potrzeby mediów społecznościowych. Dawno przestała być „sztuką tego, co możliwe”, jak pisał amerykański politolog Robert A. Dahl. Dziś jest raczej sztuką tego, co wypromują algorytmy, a wyborcy będą gotowi tolerować.
Można się cieszyć?
Wilders ani PVV do nowego rządu nie wejdą, ale nie zmienia to faktu, że pomimo bardzo mizernego dorobku u władzy, kompletnie nietkniętych problemów z mieszkalnictwem (w Holandii brakuje około 400 tysięcy nieruchomości mieszkalnych, jak podaje „New York Times”) czy wysokimi kosztami życia, ta partia wciąż zajęła ex aequo pierwsze miejsce w wyborach.
Owszem, wygrali liberałowie, a Jetten wygląda na polityka wręcz wykreowanego przez sztuczną inteligencję zgodnie z marzeniami euroentuzjastów.
W gospodarce podąża bidenowską ścieżką potężnych inwestycji państwowych, obiecując stworzenie dziesięciu nowych miast na mapie Holandii, żeby rozwiązać problemy rynku mieszkaniowego.
W polityce zagranicznej opowiada się za głębszą europejską integracją, jest zwolennikiem akcesji nowych państw, chce nawet, żeby Holandia „rzadziej używała prawa weta na forum unijnym”, jak powiedział reporterom brukselskiego biura „Politico”.
Można się więc cieszyć? Dokładnie to pytanie w mediach społecznościowych zadał profesor Alberto Alemanno, prawnik z uniwersytetu HEC Paris, znany komentator polityki europejskiej.
Nie ma na nie jednak jednoznacznej odpowiedzi, przynajmniej w takiej płaszczyźnie, w jakiej zadał je autor.
Siły progresywne wróciły do władzy po zaledwie kilkunastu miesiącach, ale to nie oznacza przecież, że wyborcy odrzucili skrajną prawicę.
Nie można jednak nazwać tego trendem, a nawet jego początkiem – tak samo jak początkiem żadnego trendu nie okazały się wybory w Polsce.
Demokracja dysfunkcyjna
Jeśli jednak szukać gdziekolwiek prawidłowości, cech reprezentatywnych dla europejskich demokracji trzeciej dekady XXI wieku,
to nie w tym, kto wybory w Holandii wygrał, ale w fakcie, że one w ogóle się odbyły.
W końcu elekcja nastąpiła w połowie kadencji, przerwanej przedwcześnie z powodu wyjścia PVV z koalicji. A radykałowie opuścili ją, bo nie byli w stanie dojść do porozumienia z partnerami i nic realnie zmienić, nawet w kwestii tak ważnej dla swojego elektoratu – imigracji.
I to tutaj wybrzmiewa refren piosenki o demokracjach reprezentatywnych, tu jest trend, którego tak desperacko szukają Alemanno i inni komentatorzy.
Polega on na tym, że systemy partyjne na Starym Kontynencie stają się całkowicie dysfunkcyjne i niezdolne do poprawy życia obywateli – bez względu na to, kto akurat wygrał wybory.
Stare, niegdyś wielkie partie osiowe, jak chadecy i socjaldemokraci, są niczym wraki szesnastowiecznych galeonów: puste w środku, pozbawione idei, zapadające się od środka.
Ich elektoraty się obkurczają, zostaje przy nich tylko coraz mniej liczna klasa średnia. W siłę rosną radykałowie na prawicy, ale też na lewicy – ci ostatni jednak z ideałami lewicy marksistowskiej, materialistycznej, najczęściej nie mają nic wspólnego.
To wszystko sprawia, że rządy bez skomplikowanych, heterogenicznych, wzajemnie sprzecznych koalicji są w Europie już praktycznie niemożliwe. W konsekwencji kolejne sojusze, często powoływane na siłę, nie mają wspólnego programu, agendy ani zdolności realnego wpływania na życie wyborców. A cierpliwość głosujących kurczy się drastycznie – oczekują coraz bardziej radykalnych zmian w coraz krótszym czasie. Jeśli takowe nie następują, partie nie mają co liczyć na utrzymanie poparcia. Każdy gra więc do własnej bramki.
Aż cierpliwość się kończy, koalicja upada, są kolejne wybory. Władza nominalnie się zmienia, ale zmiana w życiu wyborców nie następuje – także dlatego, że nastąpić nie może. Problemy strukturalne naszych gospodarek są zbyt poważne, żeby móc rozwiązać je w jednej kadencji, nie mówiąc już o kilkunastu miesiącach. Koło więc kręci się nadal.
Należy jednak jak najbardziej zadać pytanie o to, jak długo kręcić się będzie. Jak długo wyborcy w Europie będą jeszcze wierzyć, że demokracja reprezentatywna, tradycyjna, parlamentarna, jest najlepszym dla nich ustrojem?
Co stanie się, kiedy i u nas pojawi się ktoś taki jak Donald Trump, polityk otwarcie autorytarny, zwolennik unitarnej egzekutywy, przekonany, że demokracja to po prostu niewydolna biurokracja i nic więcej? Nie ma absolutnie żadnej gwarancji, że europejskie narody komuś takiemu nie uwierzą. I to jest jedyna obserwacja płynąca z holenderskich wyborów, która kogokolwiek, kto ma na sercu przyszłość Europy, w powinna w ogóle interesować.