Szanowni Państwo, wszyscy mamy marzenia. Małe, duże wizje własnej przyszłości. A jednak pomysły futurologów zwykle spotykają się z mieszaniną niedowierzania i przerażenia. Nie brakuje również kpiących uśmiechów. I nic dziwnego: mimo uczenie brzmiącej nazwy i ogromnego apetytu na znamię naukowości, nawet najdumniej brzmiących przewidywań Jacquesa Attali, czy George’a Friedmana nie można brać w pełni poważnie. Bo, jak pisał Stanisław Lem, „niewielki postęp na każdym polu odsłania przed nami olbrzymie, a dotąd niewidzialne przedpole naszej ignorancji”.
A jednak… Dlaczego po dwóch dekadach (z ogonkiem) nie pokusić się o diagnozę najważniejszych, stojących przed nami wyzwań na następne dwie dekady? O to właśnie – okazji setnego numeru „Kultury Liberalnej” – poprosiliśmy dzisiejszych Autorów. Otrzymaliśmy pasjonującą, wielokolorową wizję.
Mając w pamięci efekty przemian ostatnich 20 lat, a przed oczami perspektywę kolejnych dekad polskiej młodej demokracji, Paweł Śpiewak definiuje głównych aktorów polskiego procesu przemian: samorządy lokalne, wolny rynek i przedsiębiorczość, państwo oraz demokrację. Roman Kuźniar w tekście „Pochwała normalności” chwali obecny kierunek polskich przemian. „Dzisiaj jesteśmy Europejczykami – niezamożnymi, ale jednak” – pisze i przestrzega przed nieprzemyślanymi zmianami kursu. Zdzisław Najder szkicuje szeroką analizę położenia geopolitycznego i wewnętrznej sytuacji Polski.
W ciekawy dialog wchodzą ze sobą komentarze Andrzeja Rycharda, chwalącego reformy Leszka Balcerowicza, oraz Hanny Świdy-Ziemby, wskazującej biedę jako najpoważniejszy ciężar potransformacyjny w Polsce. Z kolei Agaton Koziński stara się wyjaśnić przyczyny polskiej fascynacji przyszłością: „pasjami oddajemy się stawianiu tarota, czytaniu przyszłości ze szklanej kuli, kart czy fusów, ewentualnie prosimy specjalistów, by odszyfrowali, co nas czeka z układu gwiazd lub linii na dłoni” – pisze.
Wreszcie, Anna Mazgal i Karolina Wigura – członkinie redakcji „Kultury Liberalnej” – podejmują dwa szczegółowe polskie wyzwania: rozwój społeczeństwa obywatelskiego i budowę projektu liberalnej edukacji. Już wkrótce także tekst Joanny Piotrowskiej na temat wyzwań dla polskiego ruchu kobiecego.
Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”, w „Szybkim komentarzu” dziękuje Czytelnikom za wsparcie i zapowiada dalsze, śmiałe plany tygodnika.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. PAWEŁ ŚPIEWAK: Aktorzy zmiany
2. ROMAN KUŹNIAR: Pochwała normalności
3. ZDZISŁAW NAJDER: Wyzwania na 2030
4. ANDRZEJ RYCHARD: Strukturalne podstawy liberalizmu i wyzwanie obywatelskości
5. HANNA ŚWIDA-ZIEMBA: Bieda i spadek refleksyjności
6. KOZIŃSKI: Przyszłość ważniejsza od przeszłości
7. ANNA MAZGAL: Wyjście, które mamy
8. KAROLINA WIGURA: „Gęste” społeczeństwo, czyli o potrzebie liberalnej edukacji
* * *
Aktorzy zmiany
Skala wspólnych zadań na najbliższe lata jest olbrzymia: grozi nam olbrzymi deficyt budżetowy, mamy w perspektywie poważny kryzys demograficzny i za tym rentowy. Staruszkom, między innymi mnie, grozi bieda. Nie potrafimy rozwiązać problemu infrastruktury: w bardzo kiepskim stanie są drogi, koleje, przesył energii elektrycznej, szerokopasmowy Internet. Brak nam pomysłów na nowoczesną edukację od przedszkoli po studia doktoranckie. Publikowane raporty o stanie praworządności i administracji są czasem alarmujące. Tych zadań rzeczowych jest o wiele więcej i każdy, kto prowadzi lub obserwuje praktyczną politykę, jest – mam nadzieję – ich świadom. Całkiem odrębną kwestią jest wpływ na zmianę postaw społecznych, przy czym za najważniejsze uważałbym kompleks spraw związanych z udziałem w kulturze polskiej i światowej. To jest osobny temat wart dużej dyskusji na łamach „Kultury Liberalnej”.
W każdym razie widzę więcej powodów do myślenia o wyzwaniach niedalekiej przyszłości, niż uspokajania się dotychczasowymi dokonaniami, pisząc o dobrych władcach, zasobnych gospodarstwach domowych i odmalowanych kamienicach.
Pytanie podstawowe dotyczy mechanizmu zmian, dokładniej – kto, jakie instytucje będą siłami sprzyjającymi realnemu unowocześnianiu Polski i Polaków. Punktem wyjścia możliwej i potrzebnej dyskusji, jaką proponuje redakcja, jest pytanie nie tyle, co ma być zadaniem najpilniejszym, ale kto i w jakich warunkach może te cele spełnić. (Cele rozwojowe na początek całkiem nieźle przedstawiono w raporcie doradców ministra Boniego).
Skala zadań wymaga działań olbrzymich i gigantycznej ilości środków i pomysłów. Olbrzymie pieniądze – jak nigdy w naszej historii – otrzymujemy póki co z Unii Europejskiej, ale dobry dla nas czas skończy się bardzo niedługo, bo już w roku 2013. Unijne środki nie tylko wpływają na ożywienie inwestycji, ale, co nie mniej ważne, na racjonalizację wydatków i jakość kontroli nad ich przepływem. Zmienia po części instytucje państwa. Co będzie dalej? To osobna i wielka kwestia.
Są czterej wielcy aktorzy zmian – jak czterej jeźdźcy apokalipsy – choć każdy ma inne kompetencje i możliwości działania.
Pierwszym są samorządy lokalne. Wiele wskazuje na to, że są dość skuteczne i cieszą się względnie wysokim zaufaniem społecznym. Drugim jest wolny rynek i przedsiębiorczość. Zaznaczam, że nic od lat nie zrobiono dla uczynienia Polski krajem bardziej przyjaznym wolnej i nowoczesnej gospodarce. Trzecim i bodaj najważniejszym jest państwo, które dysponuje olbrzymimi funduszami i znacznymi zasobami kadrowymi oraz informacyjnymi. Pytaniem zasadniczym w tej sytuacji jest, jak sądzę, zmiana roli biurokracji, by zajmowała się nie tyle kontrolą i redystrybucją dochodu, ale w znacznej mierze była ośrodkiem inicjatyw i zmiany społecznej. Jest to rzecz najmniej dyskutowana, a najpilniejsza. Chodzi o przebudowę struktur zarządzania w instytucje programujące i zadaniowe.
I wreszcie kwestia najpoważniejsza i mam poczucie kluczowa, to problem demokracji. Mam, podobnie jak większość Polaków, poczucie, że polska demokracja nie funkcjonuje dobrze i słabo spełnia swoje zadania. System partyjny jest zamrożony a funkcjonujące partie są oparte na zasadach centralistycznych i autorytarnych. Partie i przestrzeń między partiami nie służą wolności, konkurencji programowej, ale walce, nie wspierają rzeczowego myślenia o przyszłości, ale budowę i ochronę lokalnych oligarchii. Nie wyłaniają sprawnych, nowoczesnych liderów, ale – co widać w parlamencie – dość mizernych i mało odważnych wyższych funkcjonariuszy. Oni nami rządzą, mają ku temu legitymizację wyborczą, ale brak im legitymizacji innego rodzaju: uznania, szacunku, wiedzy, zaufania. Co w tej sytuacji należałoby robić?
Temat ankiety redakcyjnej jest zajmujący i poważny. Na pewno nie na kilkuzdaniowe błyskotki.
* Paweł Śpiewak, profesor socjologii.
* * *
Pochwała normalności
Ostatnie 20 lat było najlepszym od kilkuset lat okresem w historii Polski. To rzecz bezsporna. Dotyczy to zwłaszcza obszaru, którym się zajmuję. Członkostwo w Unii Europejskiej, w Sojuszu Atlantyckim, spokojne i w większości życzliwe sąsiedztwo – to wszystko wszyscy uważamy za normalne. Jeszcze 20 lat temu nie było to oczywiste. Zarówno w kategoriach bezwzględnych, jak i – tym bardziej – w perspektywie ostatnich kilkuset lat dzisiejsza sytuacja międzynarodowa Polski to niemal błogostan. Nie twierdzę, że nie mogłaby być nieco lepsza, ale znacznie łatwiej byłoby dowieść, że mogłaby być znacznie gorsza czy wręcz fatalna. Pilnujmy zatem, aby tego nie zepsuć. Jak powszechnie wiadomo, lepsze jest wrogiem dobrego, a dążenie do ideału w polityce i życiu społecznym kończy się katastrofą.
Polakom udało się w pozimnowojennym dwudziestoleciu połączyć względnie bezkonfliktowo cztery dobra: bezpieczeństwo – demokrację – modernizację – spójność społeczną. Może w tym ostatnim wypadku jest najmniej satysfakcjonująco, ale nie stoimy u progu społecznej rewolty. To nie było łatwe. Pamiętam bardzo dobrze 1989 rok. Puste półki i skarb państwa, gigantyczne zadłużenie Polski, czyli społeczeństwa, przestarzała gospodarka, niewielki eksport, biedni ludzie, szara i smutna Warszawa (co powiedzieć o innych miastach), niepewne sąsiedztwo, do każdego kraju wizy (o ile posiadało się paszport).
Dzisiaj jesteśmy Europejczykami – niezamożnymi, ale jednak. Dzisiaj, z niewielkich miast w moim Beskidzie Niskim odjeżdżają kilka razy w tygodniu bezpośrednie autobusy do Paryża czy Rzymu. Bez kompleksów wsiadają do nich ludzie jadący tam do pracy, pozwiedzać lub na zakupy (!). Okolice Krosna wyglądają nieomal tak samo, jak pewna część Schwarzwaldu w końcu lat 70. Estetyczne domy i obejścia. Na każdym podwórku dwa – trzy samochody. Dawniej, gdy jako doktorant mieszkałem u moich niemieckich przyjaciół, aby codziennie rano autobusem jechać do Strasburga, czyli do Francji, na uniwersytet, gdzie gromadziłem materiały do doktoratu, myślałem: „kiedy tak u nas będzie?” Już jest. Wcześniej niż marzyłem. I z zupełnie innego podwórka: nie sądziłem, że za mojego życia rosyjska Duma ogromną większością głosów uzna, że Katyń to zbrodnia sowiecka, a zamordowani to ludzie honoru, polscy patrioci, a nie wrogowie klasowi, którzy zasługiwali na to, co ich spotkało…
Ważnym osiągnięciem minionych dwudziestu lat jest porzucenie przez Polaków idei i projektów, które utrudniały im posuwanie się do przodu. Mam tu na myśli ideologię sarmacką, Polski jako przedmurza lub też pomostu, Polski, która nieuchronnie jest rządzona przez dwie trumny: Piłsudskiego i Dmowskiego, Polaka-katolika. Przypomnijmy, na początku lat 90. zostały odgrzane różne koncepcje obecne w polskiej myśli politycznej pierwszej połowy XX wieku, które kompletnie nie pasowały do dzisiejszych czasów i nie pomagały w podejmowaniu realnych, a nie wymyślonych, wyzwań. Porzucenie tych przeszłych kostiumów nie było łatwe i trochę trwało. Zanim do niego doszło, niektóre z owych kostiumów kołysały naszym życiem publicznym. Odnoszę jednak wrażenie, że Polacy, a przynajmniej większość z nich, powoli nauczyli się realizmu, odróżniania bajek od prawdy, pozorów od interesów.
Ta sytuacja nie jest do końca nieodwracalna. Dlatego tak bardzo trzeba dbać o spoistość społeczną, o elementarną sprawiedliwość, o prawdę w życiu publicznym. To jest sprawa politycznej roztropności, sprawa o wielkim znaczeniu dla dalszego rozwoju Polski. Nierówności niedające się zaakceptować, arogancja władzy czy ignorowanie odczuć społecznych będą dawały pożywkę siłom skrajnym w naszej polityce; siłom, które stawiają na kryzys, wzmagają napięcia, polaryzują kraj i dzielą Polaków, które chciałyby wywołać wojnę religijną, które w zagrożeniach (jeśli ich nie ma, trzeba stworzyć wrażenie, że są) widzą swoją – jako jedynych i prawdziwych obrońców Ojczyzny i narodowych wartości – szansę wzięcia całości władzy i „ocalenie” Polski przed wrogiem wewnętrznym i zewnętrznym.
Na szczęście mamy normalny rząd. Duet Tusk-Komorowski daje szansę na Polskę normalną, na realizację interesów społecznych. Uosabiają władzę demokratyczną w tym sensie, że chcą realizować właśnie oczekiwania i aspiracje społeczeństwa, jego wyraźnej większości, a nie niezdrowe idee lub ambicje wyrażane przez polityczną siłę „burzy i naporu” czy też część mediów i osób opiniotwórczych. Niektórzy zarzucają rządzącym dzisiaj Polską postpolityczność. Dla nich, jeśli nie ma antagonizmu „swój-wróg”, „my-oni”, wojny domowej lub przegranego powstania – nie ma polityki godnej tego miana. Nic bardziej błędnego. Demokracja, czyli realizowanie interesów społeczeństwa, nie jest postpolitycznością, lecz polityką w najlepszym tego słowa znaczeniu – urzeczywistnianiem dobra wspólnego.
I to jest największym wyzwaniem, jakie stoi przed Polską na następne dekady. Trzeba budować siłę Polski, dobrobyt Polaków, podnosić poziom europejskiej cywilizacji w naszym kraju, utrwalać dobre stosunki z naszymi sąsiadami. Przebyliśmy długą drogę w ostatnich dwudziestu latach, ale do europejskiej średniej jeszcze daleko. Jest co odrabiać. Niech Polacy swoje emocje, fantazje, lęki czy purnonsensy realizują w sztuce, w przedsiębiorczości, w miłości czy zabawie. Niech się bogacą, podnoszą estetykę własną i otoczenia, niech szanują swoje środowisko naturalne, niech się kształcą i będą otwarci na bogactwo i różnorodność świata. W polityce niech będzie normalność, czyli odpowiedzialność i obliczalność, profesjonalizm i skuteczność. Niech będą dobre stosunki z sąsiadami oraz zdolność wpływu na kształt i kierunek rozwoju Unii Europejskiej i Sojuszu Atlantyckiego.
No i rzecz może najważniejsza dla Polski: demografia. Niech nie ubywa Polaków. Przybysze z Azji czy Afryki, choć mogą nas wzbogacać kulturowo czy ekonomicznie, nie zastąpią nas w roli Polaków i Europejczyków.
Mało ambitne? Ocenimy za 20 lat.
* Roman Kuźniar, politolog, dyplomata, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego.
* * *
Wyzwania na 2030
1. Wewnątrz RP
Potrzebne jest Polsce znaczące zwiększenie nakładów na edukację i naukę, za wzorem Finów, którzy tą drogą doszli do pozycji najbardziej konkurencyjnej gospodarki świata. Konieczne jest podniesienie poziomu znajomości nauk podstawowych, przede wszystkim matematyki i fizyki, które pozwoli na poprawę ogólnego poziomu przygotowania zawodowego. Mamy za mało fachowców w najnowocześniejszych gałęziach gospodarki, jak informatyka; musimy im stwarzać lepsze warunki pracy, aby powstrzymać chęć emigrowania.
W eksporcie musimy zwiększyć udział produktów wysoko przetworzonych (tak, jak to się dzieje w Niemczech czy Holandii). Dotyczy to nie tylko wyrobów maszynowych czy elektronicznych, ale również usług. Zamiast, na przykład, skłaniać do wyjazdu za granicę lekarzy i pielęgniarki, w Polsce nisko płatnych i pracujących w prymitywnych warunkach, powinniśmy rozwijać usługi medyczne dla cudzoziemców. Uczenie języków obcych jest tanie; wykorzystanie w kraju ich znajomości dla obsługi cudzoziemców powinno stanowić kuszącą alternatywę dla emigracji zarobkowej. Zamiast emigrować, sprzedawajmy polskie widoki, wczasy, usługi medyczne.
Równocześnie należy wykorzystać szczególne możliwości polskiego rolnictwa, które jest zdolne (na skutek stosunkowego zacofania) do wytwarzania żywności ekologicznej, tj. mniej naładowanej chemikaliami i mniej masowo produkowanej. Zmiany w zasadach finansowania unijnej Wspólnej Polityki Rolnej, polegające na dotowaniu uprawianego obszaru, a nie ilości produkcji, są dla nas korzystne.
2. Stosunki z zagranicą
Nasze położenie geograficzno-cywilizacyjne, które w ciągu 20 lat na pewno nie zmieni się zasadniczo, sprawia, że w interesie Polski leży maksymalna spoistość Unii Europejskiej. Musimy przekonać naszych partnerów europejskich, a przede wszystkim Niemcy i Francję (a więc w ramach Trójkąta Weimarskiego), że jesteśmy zwolennikami pogłębianej współpracy, tak politycznej i gospodarczej, jak i w dziedzinie bezpieczeństwa i obrony. (Nie mam na myśli potrzeby obrony przed bezpośrednim zagrożeniem militarnym, które jest wytworem gorączkowej wyobraźni.) Do roku 2020 powinniśmy ich przekonać, że swoją niepodległą tożsamość chcemy utrwalać i rozwijać, używając więzi i instytucji unijnych.
Wtedy da się urzeczywistniać stara formuła Tadeusza Romera, że „Polska jest częścią Zachodu, a ma interesy na Wschodzie”. Te interesy to możliwie szerokie, swobodne kontakty i współpraca z Białorusią i Ukrainą, z którymi wiąże nas nie tylko nasza przeszłość, ale i niezbywalne składniki naszej tożsamości kulturowej. Silnie zakorzenieni w Unii, współpracujący z jej centralnymi państwami, będziemy mocniejszym magnesem cywilizacyjnym i wsparciem politycznym dla wschodnich sąsiadów. Zbliżenie i ewentualna integracja z UE zależą od decyzji Białorusinów i Ukraińców. Mamy obowiązek, także wobec siebie samych, wspierać ich europejskie aspiracje; na tym etapie powinniśmy im pomagać przez rozwijanie Partnerstwa Wschodniego i działania informacyjne na Białorusi.
* Zdzisław Najder, historyk literatury, światowej sławy znawca twórczości Josepha Conrada, ekspert w dziedzinie polityki zagranicznej.
* * *
Strukturalne podstawy liberalizmu i wyzwanie obywatelskości
Najważniejszym wyzwaniem minionego dwudziestolecia było w Polsce przestawienie społeczeństwa z torów funkcjonowania w systemie nakazowo-odgórnym na system demokratyczno-rynkowy. Mamy tu ogromne osiągnięcia. Reformy po 1989 roku, które w największym uproszczeniu można utożsamić z nazwiskiem Leszka Balcerowicza, choć dziś bardzo krytykowane, stanowiły – warto to zauważyć – konsekwentnie stawiane kroki na drodze do racjonalizowania życia społecznego oraz destereotypizacji polskiego autowizerunku.
Reformy Balcerowicza skierowały gospodarkę na nowe tory i uspokoiły kryzys hiperinflacji (przypomnijmy choćby, jak w ciągu pierwszych dwóch kwartałów 1990 roku miesięczna stopa inflacji została obniżona z osiemdziesięcio- do kilkuprocentowej). Ów czas był decydujący również z punktu widzenia społecznego. W świadomości i zachowaniach Polaków zaszły zmiany o ważkim znaczeniu moralnym. Była to lekcja odpowiedzialności, dotrzymywania zobowiązań, a także zaprzeczenie autostereotypowi Polaków jako ludzi zdolnych tylko do słomianego zapału i niekonsekwentnych w reformowaniu państwa.
Nie bez znaczenia było również, że doświadczenie rynkowe w krótkim czasie stało się udziałem tak wielkiej liczby ludzi. Jak wiemy choćby z badań Henryka Domańskiego, sporą liczbę drobnych przedsiębiorców stanowili dawni robotnicy, którzy mieli dość odwagi, by przekwalifikować się i zacząć od nowa. Rynek nie był zatem wyłącznie narzuconym z zewnątrz implantem, ale szybko zakorzeniał się wewnątrz społeczeństwa. Do pewnego stopnia przyczyniło się to do utworzenia pancerza, chroniącego przed niebezpieczeństwami populizmu i dało początek temu, co nazwałbym strukturalnymi podstawami liberalizmu w Polsce. Liberalizmu – uwaga – nie tyle wyrafinowanego ideologicznie, deklaratywnego, ale raczej opartego na zachowaniach. Społeczeństwo polskie zbyt często stereotypowo uważamy za konserwatywne. Tymczasem nawet z badań CBOS z przed paru lat, przeprowadzanych, gdy liberalizm przedstawiany był jako negatywny punkt odniesienia przez rządzącą partię, wynikało wyraźnie, że konotacje liberalizmu są wśród nas wciąż lepsze niż gorsze.
Polska do pewnego stopnia wydaje się zatem przeczyć twierdzeniom takich badaczy, jak choćby Francis Fukuyama, że budowę rynku musi poprzedzać istnienie tkanki obywatelskiej. Kształtowanie tej ostatniej – zaniedbane w ostatnich 20 latach – wydaje się tymczasem najważniejszym wyzwaniem dla przyszłości Polski. Dzięki rozwiniętemu rynkowi wykształciliśmy do pewnego stopnia społeczne zaufanie i kapitał obywatelski, jest ich jednak wciąż za mało. Byłoby idealnie, gdyby proces budowy społeczeństwa obywatelskiego, który nas czeka, również moglibyśmy w przyszłości symbolicznie utożsamić z jednym nazwiskiem. Osobiście chciałbym, by za szereg lat można było powiedzieć, że taką postacią był Michał Boni – choć widzę wyraźnie, że nie ma on takiego instrumentarium mocy, jak niegdyś Leszek Balcerowicz. Pozostaje w moim przekonaniu mocno osamotniony ze swoim myśleniem dotyczącym roli społeczeństwa obywatelskiego, które z trudnością przebija się przez codzienną politykę.
Warto na koniec wspomnieć o jeszcze jednym wyzwaniu, na które wskazuje reakcja Polaków po tragedii smoleńskiej. W ostatnich 20 latach w komentowaniu zmian, które obserwowalne były w polskim społeczeństwie, na pierwszy plan wysuwano porządek racjonalny. Katastrofa 10 kwietnia ukazała, jak wiele istnieje skrywanych na co dzień, skrajnych emocji, często pozwiązanych z transformacyjnym rozczarowaniem. Przed Polską stoi dziś zadanie pogodzenia tych dwóch porządków, być może na miarę dawnej „Solidarności”, która w jakiejś mierze była wzajemnego uzupełniania się racjonalności i emocji wzorem. Na to jednak – podobnie jak na przetrawienie katastrofy smoleńskiej w ogóle – potrzebujemy jeszcze bardzo wiele czasu.
* Andrzej Rychard, profesor socjologii.
* * *
Bieda i spadek refleksyjności
Zasadniczym problemem społecznym jest dziś w Polsce ubóstwo. Po likwidacji PGR-ów tysiące ludzi straciło pracę i popadło w biedę, którą reprodukują dziś ich dzieci. Niestety, nie robi się nic, by zmienić ich sposób życia – lub choćby kształcenia. Wśród Polaków pokutuje wciąż fałszywy pogląd, że jeśli ktoś jest ubogi, to dlatego, że nie jest zaradny. Przez to nie widzi się możliwych scenariuszy ani wyjścia dawnych pracowników PGR-ów z ich obecnego położenia, ani też zmiany sytuacji młodszego pokolenia.
Po drugie, obserwuję cofnięcie się kształcącej się młodzieży, gdy chodzi o samodzielne myślenie, o refleksyjność, o stawianie egzystencjalnych pytań, zainteresowanie dobrymi dziełami kultury. W dorosłość wchodzi dziś pokolenie internetowo-esmsowe, które w większości, mając przed sobą zadanie czy to szkolne, czy to uniwersyteckie, przepisuje fragmenty z Wikipedii i innych stron internetowych.
Sytuacja ta wynika w wielkiej mierze z kondycji polskiej szkoły, nastawionej przede wszystkim na praktyczne przygotowanie do życia. Myśli się w kategoriach „zarządzania”, „zasobów ludzkich” – tymczasem normalne jest, że droga zawodowa wiedzie przez praktykę, dlatego też nie jest potrzebne, by czyniła to również szkoła. Ta ostatnia ma raczej za zadanie rozwijać umysłowo. Dlatego, choć nie przeczę, że kanon literatury być może warto było zmienić, zostawiłabym w programie szkolnym czytanie całych dzieł literackich, a nie tylko ich fragmentów, a także przeprowadzanie głębokich analiz. Zresztą nie tylko humaniści, ale również matematycy narzekają na poziom wykształcenia uczniów – mówią, że młodzi rozwiązują zadania coraz bardziej mechanicznie, zamiast zastanawiać się nad ich istotą. Widać zatem wyraźnie, że zasadniczym problemem społecznym w Polsce jest, że choć powiększyła się liczba studentów, to jakość refleksyjna ludzi zdecydowania się pogorszyła (nie podnosząc w istocie – moim zdaniem – poziomu wykształcenia zawodowego ludzi).
Trzeci problem związany jest z charakterem nowoczesnych środków masowego przekazu. Znacznie mniejsza jest dziś wrażliwość na poważne naruszenia norm społecznych – mam na myśli zarówno oszustwa, kradzieże, jak i zabójstwa czy uszkodzenia ciała. Przemoc w mediach stała się codziennością, pokazywaną jednak nie jako okropność, ale jako sensację. W efekcie, gdy na przykład przychodzi wiadomość „syn porąbał dwoje rodziców”, ludzie pytają „ojej, co ty powiesz! Porąbał?”, zamiast skoncentrować się na morderstwie, którego dokonano. Z tym łączy się ostatni, czwarty problem: pewien egoizm i brak zdolności empatii w stosunku do innych: słabszych, wymagających pomocy. Pomoc innym jest raczej okazjonalna – jak Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Natomiast znacznie mniej interesujemy się ludźmi, którzy mieszkają tuż obok nas.
* Hanna Świda-Ziemba, profesor socjologii.
* * *
Przyszłość ważniejsza od przeszłości
Polacy uwielbiają dyskutować o tym, co się wydarzyło w ciągu ostatnich 20 lat, natomiast jak diabeł święconej wody unikają rozmów o tym, co może nas spotkać w ciągu dwóch najbliższych dekad. A wszystko to dzieje się w kraju, którego mieszkańcy rocznie wydają ponad 2 miliardy złotych na wróżbiarstwo.
Innymi słowy, pasjami oddajemy się stawianiu tarota, czytaniu przyszłości ze szklanej kuli, kart czy fusów, ewentualnie prosimy specjalistów, by odszyfrowali, co nas czeka z układu gwiazd lub linii na dłoni. Nie mamy więc oporów, by wydawać na to równowartość 0,5 proc. polskiego PKB. W żaden sposób jednak nie dajemy się zachęcić do rozmawiania o tym, co może nas spotkać jako społeczność, jako mieszkańców kraju nie tylko położonego między Rosją i Niemcami, ale jeszcze aspirującego do dołączenia do strefy euro.
O tym, co nas czeka, dużo się w Polsce mówiło w latach 90. Aleksander Kwaśniewski nawet wygrał wybory prezydenckie odwołując się do hasła „Wybierzmy przyszłość”. Ten postulat idealnie trafił w oczekiwania, wtedy bowiem ciągle trwały debaty, kiedy i na jakich warunkach wejdziemy do NATO i Unii Europejskiej. To się ostatecznie udało – ale od tamtej pory umysłami Polaków zawładnęła historia. Nagle zaczęliśmy namiętnie rozważać o istocie Powstania Warszawskiego, pochłonęły nas dyskusje o PRL-owskiej przeszłości i sposobach rozliczania się z nią, kolejne ryzy papieru zapisywaliśmy uwagami o transformacji ustrojowej lat 90. O przyszłości ani słowa. Ani pół zdania o tym, gdzie mamy być jako społeczeństwo, naród, państwo za pięć, dziesięć czy pięćdziesiąt lat.
Owszem, próby się pojawiały. Michał Kleiber z zespołem opracował „Narodowy Program Foresight – Polska 2020”, Michał Boni stał za strategią „Polska 2030. Wyzwania rozwojowe”, Krzysztof Rybiński ukuł błyskotliwą tezę o czekającej Polskę „złotej dekadzie”. Wszystko to jednak trafiało w próżnię. Ani jedna z tych prób nie przebiła się do szerokiej świadomości, ani jedna nie rozpaliła wyobraźni mas. Zauważyły je tylko grupki jajogłowych intelektualistów – a i tak zdecydowana większość skwitowała te wysiłki wzruszeniem ramion. Podejrzewam zresztą, że próby „Kultury liberalnej”, żeby porozmawiać o tym, co czeka Polskę w ciągu najbliższych dwudziestu lat, skończą tak samo.
Wcale nie zamierzam przy tym negować znaczenia dyskusji o przeszłości. Bardzo się cieszę, że nagle tak ważne stało się Powstanie Warszawskie, przyklaskuję próbom szukania sposobu rozliczenia PRL-owskiej przeszłości. Ale trzeba też zachować umiar. Historia jest ważna, bowiem stanowi niezbity dowód na to, że Polska nie wypadła sroce spod ogona, lecz jest państwem z krwi i kości, a jego miejsce w Europie między Bugiem i Odrą należy mu się jak zmarłemu kadzidło. Pamięć o przeszłości to najlepszy sposób na unikanie powtórek tych samych błędów. Nie żyje się jednak tylko po to, by analizować to, co już jest za nami. Przecież Polska to cały czas jedno z najmłodszych państw w Europie – tymczasem często zachowujemy się tak, jakbyśmy byli już jedną nogą w grobie i pozostało nam jedynie wspominanie lat młodości.
Proszę nie traktować tych słów jako kolejnej próby odcięcia się grubą kreską od przeszłości. Ale nie możemy też uciekać od prób uporządkowania tego, co jeszcze przed nami. Wymaga to samodzielności w myśleniu i śmiałości w kreśleniu wizji, bo niemożliwe są tak proste scenariusze, jak w latach 90. Dziś już nikt nie będzie nas przecież prowadził za rękę jak wtedy, gdy Zachód wciągał nas do NATO i Unii.
Puszczenie przyszłości samopas, działanie w myśl zasady „co ma być, to będzie” – to droga do zmarnowania ważnych lat w polskich dziejach – przed czym zresztą przestrzega Krzysztof Rybiński w swych publikacjach o „nowej złotej dekadzie” w Polsce. Szkoda by było ten czas stracić na kolejne dywagacje o tym, czy Powstanie Warszawskie było potrzebne, czy nie.
* Agaton Koziński, dziennikarz „Polska The Times”.
* * *
Wyjście, które mamy
Rozwój społeczeństwa obywatelskiego jest konieczny, by demokracja sprawnie funkcjonowała, bo wymaga ona przecież nie tylko sprawnych struktur, ale też zaangażowania ludzi. I nie traktujmy tego jak patriotycznego obowiązku czy nawet obywatelskiego przywileju. Jeżeli chcemy, by dobrze nam się tu żyło, po prostu nie mamy innego wyjścia.
Z pewnością mamy deficyty w uczestnictwie obywateli w życiu społecznym, jednak uzupełnienie ich nie jest jedynym wyzwaniem. Problemem jest też to, że jeszcze nie dość dobrze opanowaliśmy stosowane obecnie metody stymulowania aktywności obywatelskiej, a i one już tracą na aktualności. Za chwilę zatem nie tylko nie przekonamy współobywateli do działania, ale i pogubimy tych już przekonanych! Jakkolwiek czarno to brzmi, stanowi realne zagrożenie.
Zmiany, jakie zachodzą w świecie, oczywiście wpływają też na to, jak angażują się ludzie. Wydaje się, że czasy dożywotniego poświęcenia się sprawie odchodzą w przeszłość. Podobnie (choć powoli), jak tradycyjna koncepcja członkostwa. Ludzie angażują się szybko, impulsywnie, na krótko i w różne sprawy. Będą zatem łączyć się w dynamiczne sieci, nie zaś w trwałe organizacje. Nie oznacza to, że powinniśmy zacząć rozwiązywać wszystkie stowarzyszenia, ale na pewno działający w nich aktywiści powinni pomyśleć o zmianie sposobu, w jaki przekonują ludzi do włączania się w działania. Powinniśmy też poświęcić więcej namysłu technologii, która ułatwia mobilizowanie ludzi, ale też, poprzez generowanie nieprzebranego strumienia informacji, utrudnia przebicie się temu, co ważne.
Zmiana kursu powinna uwzględniać to, że do stołu, przy którym naprzeciwko siebie zasiadali do tej pory państwo i obywatele, dosiadają się nowi gracze. Państwo to obecnie governance, ale niekoniecznie power. Władzę mają również ci, którzy decydują, gdzie chcą produkować, gdzie sprzedawać, a gdzie płacić podatki. W tym znaczeniu decyzje podejmowane przez konsumentów zupełnie nieoczekiwanie nabierają waloru obywatelskości. Aktywiści powinni obserwować te zmiany w rozdaniach i nauczyć się podejmować decyzje służące dobru ogółu w nowych warunkach.
Następuje także rozmycie utartych kategorii obywatelskiej topografii, która – według słów brytyjskiego badacza Johna Gaventy – już nie przypomina, jak kiedyś, tortu z odpowiadającymi sobie warstwami państwowości i obywatelskości. Już nie da się załatwić lokalnych spraw na lokalnym poziomie, a często nie da się ich na tym poziomie zatrzymać. Niedawno udało się w Polsce zebrać 200 tysięcy podpisów pod obywatelskim projektem ustawy o ochronie przyrody. Zakłada on m.in. ograniczenie swobody samorządów w decydowaniu o parkach narodowych, które należą do nas wszystkich, chociaż leżą na terenach samorządnych gmin i powiatów.
Niezależnie od tego, co zrobi z projektem Sejm, obywatele pokazali, że rozumieją nową obywatelską geografię. Należy spodziewać się większej ilości takich inicjatyw i umiejętnie balansować między lokalną autonomią a ogólnospołeczną czy nawet globalną korzyścią.
Czy nasi aktywiści są na to przygotowani? Paradoks polega na tym, że być może najmniej ci, którzy poświęcili całe swoje życie, przedostatnią koszulę i weekendy z rodzinami na walkę z biurokracją, niesprawiedliwością, biedą i zaniechaniem. To szlachetne w podstawach i godne szacunku rozumienie aktywizmu kojarzy mi się z polską flagą, której dramatycznie kontrastowe barwy symbolizują dla mnie nasze narodowe podejście do wielu spraw: wszystko albo nic. Jak uprawiać filantropię – to za setki tysięcy, jak pomagać ludziom – to przez całe życie. To myślenie nie ma szans powodzenia w naszym ciągle dorabiającym się społeczeństwie, które dopiero uczy się marzyć i wygodnie żyć. I wcale nie uważam, że to źle.
Ostatnio zostałam poproszona o wsparcie organizacji profesjonalistów, która przechodzi z etapu dziecięcego w młodzieńczy. Aktywizuje się nowa grupa ludzi, którzy nota bene są najlepszymi fachowcami w swoim zawodzie w naszym kraju, zmienia się zarząd, a jego nowi członkowie mają mnóstwo energii i pomysłów. Każdy z nich mógłby dokształcać się i rozwijać samodzielnie, jednak wolą robić to wspólnie. Są gotowi omawiać zmiany statutu do 2 w nocy, ale po zebraniu jadą do rodzin, idą do pracy, planują czas wolny. Nie są przez to ani mniej skuteczni, ani mniej wiarygodni – cóż za niespodzianka!
Mam tylko nadzieję, że nie wystraszą się polskiej biurokracji i nie pozwolą sobie odebrać radości, jaką mają ze wspólnego działania. To tacy jak oni są przyszłością społeczeństwa obywatelskiego, jeśli ma ono przestać być interesującym projektem niszowym i stać się działającym projektem ogólnospołecznym. I to ich będę teraz usilnie wypatrywać.
* Anna Mazgal, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, ekspertka Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych. Reprezentuje OFOP w Obywatelskim Forum Legislacji.
* * *
„Gęste” społeczeństwo, czyli o potrzebie liberalnej edukacji
Społeczeństwa szybko rozwijające się – zwłaszcza te, które niezależność budowania własnej tożsamości odzyskały dopiero niedawno – cechuje nierzadko szczególnego rodzaju strach. To obawa przed innością, słabością grup prawie niewidocznych. To „strach przed mniejszościami” – jak określił go Arjun Appadurai. „Tworzenie zbiorowych innych (czyli «ich») za pośrednictwem dynamiki stereotypizowania i przeciwstawiania sobie tożsamości jest niezbędne dla nakreślenia granic i wyznaczenia dynamiki «my»” – stwierdził ów nowojorski antropolog*.
Można zatem zaryzykować stwierdzenie, że dopóki kategoria «my» nie stanie się wystarczająco silna, jedynym sposobem na wewnętrzną integrację i określenie granic może być przeciwstawianie się – nierzadko zupełnie lub prawie zupełnie wyobrażonym – «innym».
W polskiej rzeczywistości społecznej ostatnich dwudziestu lat ów strach manifestuje się w rozmaicie. «Inni» przybierali nierzadko po prostu postać narodowości innych niż polska. Zgodnie z wynikami badań, przeprowadzonych niegdyś przez Theodora Adorno, łatkę „czarnego luda” najchętniej przyprawiano Żydom, ale w gruncie rzeczy płynność przechodzenia społecznego napiętnowania przypominała nieco „historię Poego o podwójnym morderstwie na ulicy Morgu, gdzie przechodnie biorą dzikie wrzaski orangutana za wszelkie możliwe obce języki. Dowcip polega na tym, że za każdym razem są to języki, które wydają się szczególnie nieznane każdemu z kolejnych przechodniów, którzy zresztą sami są cudzoziemcami”**.
Strach wciskał się również przez inne szczeliny. Widać to w polskich trudnościach z akceptacją osób o innej orientacji seksualnej, w problemie równouprawnienia płci. Ale nie tylko. Widać to bowiem jeszcze gdzie indziej: przecież to z trudności z tolerowaniem „Drugiego” (bo również należącego do tej samej narodowości, a nawet grupy społecznej) wynika to, iż Polacy nie bardzo potrafią ze sobą współpracować. Zamiast myśleć w kategoriach współpracy i wzajemnego dopełniania się talentami, wciąż myślimy raczej o dość abstrakcyjnie pojętej zgodzie i dzielimy otaczających nas ludzi na grupy (a nie zespoły).
Powiedzmy to jednak z całą mocą: po 20 latach demokracji możemy z całą pewnością mówić o sukcesie wolności i demokracji. Natomiast to, czego z dzisiejszej perspektywy Polacy wydają się potrzebować najbardziej – na symboliczne „następne dwadzieścia lat” – to konsekwentny liberalny projekt edukacyjny. Musimy się z tym spieszyć: polska szkoła, taka, jak ją pamiętam, była jak najdalsza od uczenia podopiecznych pracy w zespołach czy akceptacji innych osób. Edukacja, skoncentrowana na hierarchii nauczyciel-uczeń, nie wpajała tolerancji (ani nawet „zwykłego” tolerowania), a jedynie poczucie samotności i konieczności zawierania sojuszy nie dla czegoś, ale przeciwko komuś.
Co mogłoby być inspiracją dla takiego programu edukacji?
Istnieją liberalne projekty, które w jakiejś mierze odpowiadają na to zapotrzebowanie. Autorem pierwszego z nich jest Michael Walzer, który pisał pięknie, że tylko ciekawe, zróżnicowane, „gęste” społeczeństwo może produkować ciekawych ludzi, tj. „gęste jednostki”***. Zgodnie z tą koncepcją – podczas procesu tworzenia i reprodukcji tożsamości jednostek – w „ja” zostają zebrane oddziaływania społeczne i jednostkowe, role i wartości, interesy i tożsamości. To dlatego tożsamość zawiera więcej niż jeden głos. Dzięki temu zdolni jesteśmy do samokrytycyzmu, skłonni do wątpliwości, niepokoju i niepewności. Pluralizm, wpisany w nas samych, daje wolność wyboru sposobu życia i pozwala jednostce absorbować krytyki, słyszane przez nią z różnych stron i osądzać je. Pewnym niebezpieczeństwem jest to, że jednostka może zostać zdominowana przez jeden ze swoich głosów wewnętrznych. Jeśli jest jednak, jak pisze Walzer, „gęsta i zróżnicowana”, ma szansę tego niebezpieczeństwa uniknąć.
„Gęste” jednostki potrzebują równie „gęstego i zróżnicowanego” społeczeństwa. To znaczy – społeczeństwa pluralistycznego i złożonego. Takie wspólnoty, same w sobie silne dzięki umiejętności akceptacji i integrowania innych, wytwarzają silne, pewne siebie jednostki, gotowe do tolerowania inności i współpracy z drugim.
Inną koncepcję opisała amerykańska teoretyczka polityki, Martha Nussbaum, w książce „Not for Profit”****. Nussbaum tłumaczy, że myślenie w kategoriach przeciwstawnych sobie części jest dla ludzkiej natury naturalne. Posługujemy się hasłami zderzenia cywilizacji chętniej od podejmowania prób dialogu z innymi kulturami czy grupami społecznymi. O wiele łatwiej jest myśleć, że to, co złe, istnieje gdzieś poza nami, w grupie „tych drugich” – bronimy się wówczas przed przyznaniem, że prawdziwe sprzeczności kwitną w nas samych.
Nussbaum proponuje – na pierwszy rzut oka dość karkołomną – koncepcję pedagogiki sokratejskiej, która miałaby służyć samouświadamianiu tych pęknięć i kształceniu otwartości na innych. Miałaby ona polegać, po pierwsze, na rozwijaniu u uczniów/studentów zmysłu krytycznego. Sokrates uczył swoich rozmówców logiki argumentacji, pokazując im, jak często ich własne przekonania oparte są na nieprzemyślanych przesądach. Czytanie filozofii i literatury, pisze Nussbaum, jest wartościowe tylko wtedy, gdy częścią zajęć jest krytyczna rozmowa na temat tekstu – rekonstruowanie argumentów i odnajdywanie błędów w rozumowaniu. Po drugie, sokratejska pedagogika ma być oparta na kształtowaniu wyobraźni. To znaczy próbach zrozumienia, dlaczego dany utwór literacki lub traktat filozoficzny został napisany właśnie w ten, a nie inny sposób, jak ukształtowały go czas i kultura, w której powstał. Krótko mówiąc, chodzi o znalezienie złotego środka pomiędzy krytyką danego dzieła/tekstu a zrozumieniem głębokich przyczyn jego kształtu.
Do czego jednak obywatelom potrzebna jest nauka krytycznego myślenia i wyobraźni?
Instytucje demokratycznego państwa prawa mogą przecież funkcjonować całkiem dobrze, nawet gdy obywatele zajęci będą codziennym gromadzeniem kapitału i – jeśli zgromadzą go wystarczająco dużo – konsumpcją, a politycznych i wspólnotowych emocji doświadczać będą w intymności fotela i telewizora. Dziś liberałowie zwracają uwagę, że poza rynkiem jest jeszcze bardzo wiele ważnych obszarów życia – choćby sfera polityczności, dyskusji, spotkań z Innym. Zarówno na rynku, jak i w owych innych sferach, nie poradzimy sobie bez podstaw sokratejskich umiejętności. System edukacji nie służy zatem ani wyłącznie „przygotowaniu do wejścia na rynek” czy „odnalezieniu się na rynku pracy” – jak argumentują jedni, ani też jedynie „wszechstronnemu wykształceniu obywatela” czy „obudzeniu wrażliwości młodych ludzi”, jak twierdzą inni.
W rzeczywistości prawda, jak zawsze, znajduje się gdzieś po środku. To prawda, że wielu szefów nie chce, by ich pracownicy byli zbyt krytyczni, ponieważ może być to dla nich w jakimś sensie niewygodne. W dłuższej perspektywie jednak to krytyczne myślenie i wyobraźnia przekładają się na kreatywność, a kreatywność to lepsze wyniki w pracy. To raz.
A dwa – rynek nie jest rajem, do którego szczęśliwie trafiają praktycznie wykształcone automaty. Tu dojrzały liberalizm dawno temu dokonał stosownych korekt. Oprócz pensji i ubezpieczenia na rynku czekają nas jeszcze różnego rodzaju manipulacje, pokusy konformizmu czy skorumpowania. Oczywiście, że wykładanie humanistyki i sztuk pięknych nie daje gwarancji, że będziemy bardziej kreatywni, krytyczni, a przez to odporniejsi na manipulację. Nussbaum ma jednak wiele racji, twierdząc, że właśnie te dziedziny, a nie przedmioty ścisłe, pomagają w kształtowaniu wspomnianych cech. Świadomość tego może być przydatna również u nas. Warto o tym pamiętać w dyskusji nad reformą szkolnictwa wyższego.
* Arjun Appadurai, „Strach przed mniejszościami. Esej o geografii gniewu”, przeł. Marta Bucholc, Warszawa: PWN, 2009, s. 56.
** Theodor Adorno, „Osobowość autorytarna”, przeł. Marcin Pańkow, Warszawa: PWN, 2010, s. 123.
*** Michael Walzer, „Thick and Thin. Moral Argument at Home and Abroad”, Notre Dame, 1994, str. 85.
**** Martha Nussbaum, „Not for Profit: Why Democracy needs the Humanities”, Princeton, 2010.
***** Karolina Wigura, członkini redakcji czasopisma „Kultura Liberalna”. Adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.
***
* Autor koncepcji numeru: Paweł Marczewski.
**Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.
***Współpraca: Tomasz Jarząbek, Robert Tomaszewski.
„Kultura Liberalna” nr 100 (50/2010) z 7 grudnia 2010 r.