Dzieła literackie to unikalne produkty umysłu jednostki i dlatego powinny być chronione jako forma własności. Tak w największym skrócie można byłoby streścić pogląd Denisa Diderota na temat praw związanych z dobrami intelektualnymi. Z Diderotem nie zgadzał się Markiz de Condorcet, który przekonywał, że dzieła są w rzeczywistości jedynie odbiciami idei, istniejących niezależnie w świecie. A skoro tak, to powinny należeć do każdego, zupełnie jak dary natury – i w ten sposób przyczyniać się do poprawy ogólnego dobrostanu w społeczeństwie. Choć ten drugi pogląd, jak się wydaje, musiał być mu bardzo bliski, Karl-Theodor zu Guttenberg nie powoływał się nań w swojej dysertacji doktorskiej. A przynajmniej nie dał przypisu.

Przystojny, w starannie dobranych garniturach, nienagannie uczesany (choć według niektórych dziennikarzy „zbyt wyżelowany”), w okularach z drucianymi oprawkami, które miały nadawać powagi jego twarzy. Twarzy, dodajmy, bo tak wiele razy o tym przypominano, arystokratycznej. O wybornym pochodzeniu świadczył również przedrostek „zu” przed nazwiskiem. Na tym zresztą zaszczytne dodatki się nie kończyły. W Niemczech po zdobyciu tytułu doktorskiego można nawet w dowodzie osobistym i paszporcie umieścić dwie dumne literki: „Dr.”. I kto wie, być może Guttenberg, dziś już były minister obrony w rządzie Angeli Merkel, również specjalnie zmienił dokumenty po tym, jak na jednym z najbardziej prestiżowych wydziałów prawa, na Uniwersytecie w Bayreuth, mógł powiedzieć swoje „spondeo ac polliceor”.

Jeśli tak, to szkoda, że teraz będzie musiał zmienić je jeszcze raz. Ale cena, którą politykowi CSU przyszło zapłacić za plagiat, którego dopuścił się w swojej dysertacji, jest znacznie większa. O Karlu-Theodorze zu Guttenbergu pisano jeszcze rok temu, że jest być może najzdolniejszym politykiem w swojej partii. „W ciągu jednego roku zmienił w polityce obronnej więcej niż jego poprzednik w ostatnich 20” – pisał w październiku ubiegłego roku tygodnik „Die Zeit”, publikując zdjęcie, na którym polityk dumnie prezentował muskularne ramiona. Wróżono mu, że zapisze się w historii Niemiec jako najlepszy minister obrony. Ale też liczono na więcej: że Guttenberg będzie tym, który wyciągnie Unię Chrześcijańsko-Społeczną (CSU) z letargu. Sprawi, że ukochana partia najbogatszego w Republice Federalnej landu pokaże nową, młodszą twarz, przekona Niemców do głosowania na nią i – kto wie – może nawet pokona w kolejnych wyborach swoją bardziej centrową siostrę, Unię Chrześcijańsko-Demokratyczną (CDU). A skoro tak, to również zastąpi w fotelu kanclerskim Angelę Merkel.

Stało się inaczej. Minister obrony, który podczas niewiele ponad roku sprawowania obecnych obowiązków aż dwa razy groził odejściem z urzędu, w wypadku gdyby Bundestag nie zgodził się na proponowane przez niego reformy, we wtorek w niesławie złożył dymisję. W lutym opinia Republiki Federalnej zawrzała po tym, jak dziennikarze „Sueddeutsche Zeitung” ujawnili, że „niektóre fragmenty rozprawy doktorskiej Guttenberga zostały przepisane bez podania źródła”. „To bezczelny plagiat” – grzmiał bremeński profesor nauk prawnych Andreas Fischer-Lescano, który odkrył podobieństwa między doktoratem Guttenberga a innymi tekstami. Guttenberg „korzystał” garściami z poważnych opracowań (łącznie 100 stron!) z dziedziny prawa konstytucyjnego, np. „Wir sind das Volk” Wilfrieda Marxera czy „Recht – Demokratie – Politik” Greta Hallera. Jakby tego było mało, w jego dysertacji znajdują się całe akapity przepisane prosto z prasy codziennej, choćby z Frankfurter Allgemeine Zeitung (sic!). Tak oto w przeciągu dwóch tygodni Guttenberg z bawarskiego Wunderkinda przeistoczył się w „mistrza blefu”.

Choć opozycja nie szczędziła ostrych słów, Angela Merkel pierwotnie otworzyła nad ministrem obrony parasol ochronny. Ostro skrytykowawszy jego postępowanie, zadeklarowała jednak, że Guttenberg nie straci stanowiska, pod warunkiem, że tytuł doktorski zostanie mu odebrany, a niefortunny minister okaże publicznie skruchę. Skrucha została wyrażona, „afera plagiatowa” (jak nazwano ją w Niemczech) jednak nie przycichła. Eksperci SDP argumentowali, że na kradzieży fragmentów wina Guttenberga się nie kończy, bo w rzeczywistości nie napisał on dysertacji sam, tylko ją kupił. „Der Tagesspiegel” opublikował artykuł pt. „750 000 Euro dla Uniwersytetu Bayreuth”, którego autorzy wskazują, że między 1999 a 2006 rokiem, gdy obecny minister obrony pracował nad swoim doktoratem, na konto uczelni wpływały ogromne sumy pieniędzy. W poniedziałek wieczorem Radio Bawarskie podało informację o tym, że promotor Guttenberga wyraził „głębokie rozczarowanie”. Coraz głośniej również o zarzutach prokuratorskich, które już wkrótce usłyszy były minister obrony za dokonany plagiat.

Na tym jednak nie koniec. Edukacja uniwersytecka, w tym studia trzeciego stopnia, to w Republice Federalnej jeden z priorytetów modernizacyjnych. Poziom na uniwersytetach jest wysoki, system edukacyjny dobrze zaprojektowany, a doktorat z niemieckiej uczelni wyższej znaczy wiele także w najlepszych szkołach w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Tymczasem w początkach tego tygodnia tysiące niemieckich doktorantów ogłosiły protest w skierowanym do kanclerz i ministra obrony liście otwartym. Inicjator akcji, Tobias Bunde, kwitował ostro: „Merkel powinna wytłumaczyć, jak wyobraża sobie swoją Republikę Edukacyjną”.

Od opublikowania listu już tylko godziny dzieliły od publicznej krytyki działalności Guttenberga jako ministra, której dokonała Angela Merkel. Następnego dnia – we wtorek rano – bawarski Wunderkind pożegnał się ze stanowiskiem, deklarując podczas konferencji prasowej, że to „najboleśniejszy krok w jego życiu”. I choć pozostali członkowie CSU wyrażali zdziwienie i choć trudno o bardziej niedogodny moment, by zmieniać ministra obrony (Niemcy bardziej niż wiele innych krajów przygotowują się do opanowywania ewentualnej destabilizacji na Bliskim Wschodzie), posunięcie Merkel wydaje się słuszne. Raz, że stopień doktorski w Rządzie Federalnym to rzecz wcale nie nadzwyczajna – ma go blisko połowa ministrów. Tym bardziej oszustwo jednego z nich podważało autorytet całego zespołu. Dwa, że choć muskularny arystokrata stracił raczej wszelkie szanse, by zostać w przyszłości kanclerzem (niezależnie od tego, że już trwają spekulacje na temat jego powrotu do polityki), jego obecność w rządzie mogłaby w tej chwili zaciążyć na karierze nim kierującej – a to przecież jedna z najwybitniejszych dziś na świecie politycznych graczek.

Może to dlatego Angela Merkel zdecydowała uczynić nowym ministrem obrony Thomasa de Maizière, byłego ministra spraw wewnętrznych, „anty-Guttenberga”, jak ochrzciły go niemieckie media. Rzeczowy i nieprzykuwający uwagi, z pewnością nie przyćmi on niemieckiej kanclerz jak bawarski gwiazdor.