0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > MASŁOWSKI: Pół tragikomedii

MASŁOWSKI: Pół tragikomedii

Paweł Masłowski

Pół tragikomedii

Warszawski Teatr Studio kończy w tym roku swój sezon wyjątkowo wcześnie. Ostatni spektakl da 6 czerwca, bo już następnego dnia Plac Defilad i okolice zamienią się w coś, co całkiem zresztą oficjalnie nazwano Strefą Kibica. Pokornie zatem i przezornie pobliskie sceny na czas radosnego święta footballu milkną. Teatr Studio zorganizował nawet w związku z tym specjalną wyprzedaż biletów – na przedstawienia majowe można było je kupić już za złotówkę! Takiej okazji nie można było zmarnować, zwłaszcza że w długi weekend teatr proponował flagowy spektakl sezonu – „Sierpień” Tracy Lettsa.

Niespełna pięć lat od chicagowskiej prapremiery sztuka stała się już legendą. W Stanach Zjednoczonych obsypana wszelkimi możliwymi nagrodami (m.in. Pulitzer Prize for Drama oraz Tony Award), chwalona bez żadnego umiarkowania przez krytykę, zaliczona została od razu do narodowego kanonu Great American Plays, a jej autor stawiany jest na równi z Arthurem Millerem, Tennessee Williamsem i Eugenem O’Neillem. Inscenizacje tylko na profesjonalnych scenach całego świata liczyć można w tuzinach, a w produkcji jest już filmowa adaptacja z Meryl Streep i Julią Roberts.

Porównania z gigantami amerykańskiej dramaturgii są jak najbardziej na miejscu. Sztuka Lettsa jest mocno osadzona w tej tradycji i pod każdym względem – sit venia verbo – oldschoolowa. Kawał solidnego psychologicznego teatru. Amerykanie zakochali się w tym tekście między innymi dlatego, że odnajdują w nim znaną stylistykę i dyscyplinę formalną. Ale Letts nie jest przecież ani trochę epigoński, antykwaryczny. Oto drugi sekret jego sukcesu: amerykańska publiczność „Sierpnia” wpatruje się zafascynowana w aktualny, trafny i bezlitośnie szczery portret współczesnej Ameryki.

Rzecz dzieje się na głębokiej prowincji, gdzieś w Oklahomie. Akcja dramatu toczy się we wnętrzu starego, obszernego domu zamieszkanego przez emerytowanego nauczyciela miejscowego college’u Beverly’ego Westona i jego żonę Violet. Dwie dorosłe córki opuściły już dom, czterdziestoparoletnia Ivy nadal mieszka przy rodzicach. Stosunki w domu Westonów dalekie są od idylli. Ciężkie uzależnienie od leków, na jakie cierpi Violet i alkoholizm Beverly’ego to tylko zewnętrze objawy głębszej choroby toczącej tę rodzinę. Wkrótce po tym jak ojciec rodziny pewnego dnia znika bez śladu, jego ciało zostaje wyłowione z pobliskiego jeziora. Wszystko wskazuje na samobójstwo. Pogrzeb i stypa jednoczą w rodzinnym domu trzy pokolenia.

W prawdziwie upiorny sposób obecne jest właściwie jeszcze jedno, czwarte pokolenie – pokolenie rodziców Beverly’ego i Violet. Na dzieciństwie obojga odcisnęła się w straszny sposób nie tylko skrajna nędza Wielkiej Depresji, ale też emocjonalne zaniedbanie i okrucieństwo ze strony dorosłych. Czy to właśnie to dziedzictwo nadal zatruwa stosunki w rodzinie Westonów i czyni z Violet emocjonalne monstrum, które widzimy na scenie, doprowadzające świadomie męża do samobójstwa, manipulujące miłością i współczuciem córek, bezbłędnie odnajdujące i bezwzględnie wykorzystujące u każdego najczulszy punkt – to pozostaje pytaniem otwartym. Faktem jest, że w tym dramacie wszelkie więzy rodzinne są przekleństwem, to ciężar nie do zniesienia, to nieszczęście.

Perypetie tej rodziny są właściwie banalne, jakby żywcem wyjęte z telenoweli. Oto kuzyn, w którym kocha się jedna z sióstr Weston okazuje się jej przyrodnim bratem, owocem dawnego romansu ojca. Mąż innej z sióstr porzuca ją dla młodziutkiej studentki, matka zapada na raka i potrzebuje stałej opieki, a nastoletnia wnuczka popala marihuanę. Nie ma tu jednak nic z telenowelowej naiwności i upiększeń. Na scenie odbywa się bezlitosna i konsekwentna wiwisekcja tej nieszczęśliwej rodziny, w której głód miłości napotyka okrucieństwo, a współczucie wykorzystywane jest jako słabość.

Letts zna od podszewki teatr i jego prawa. Przez lata sam występował na deskach chicagowskiej kompanii teatralnej Steppenwolf, na potrzeby której powstał „Sierpień”. Letts prowadzi swój dramat z maestrią budując go z wyrazistych, odrębnych scen, z których każda jest wewnętrznie kompozycyjnie spójna, z własnymi kulminacjami i antyklimaksami. Wieloosobowe ensemble przeplatane są kameralnymi duetami i tercetami. Autor doskonale kontroluje tempo zdarzeń i umiejętnie dawkuje informacje, zachowując balans między oczekiwaniami i domysłami widza a niespodziewanymi zwrotami akcji. A co najważniejsze tragizm ciągle przeplata się w tym tekście z komizmem. To trzecia tajemnica kunsztu Lettsa – najboleśniejszą, najbardziej dramatyczną scenę potrafi przełamać sitcomowym gagiem. Ale nie czuje się przy tym żadnej niestosowności. Wręcz przeciwnie, ma się wrażenie, że to dopiero ten właśnie śmiech otwiera widzowi oczy na prawdę, na głęboką istotę zdarzeń.

Całość zatem to doskonale skonstruowana, porządnie naoliwiona humorem maszyna dramatyczna – warsztatowy majstersztyk, tekst stworzony dla sceny. Samograj i koncert dla aktorów. Przy takich tekstach się nie majstruje, bo można tylko coś nieostrożnie popsuć. Grzegorz Bral, reżyser warszawskiej inscenizacji „Sierpnia”, niestety majstruje i to dużo. Radykalnie skracając prolog, praktycznie go usuwając, okaleczył tekst Lettsa i pozbawił widza klucza umożliwiającego interpretację całości dramatu. Trudno powiedzieć jakie mogły być motywy takiej decyzji autora inscenizacji. Jeśli chciał skrócić przedstawienie do trzech godzin, dlaczego skrócił je akurat o element tak istotny w strukturze dramatu? A może Bral uznał, że polski widz nie będzie zainteresowany literackimi smaczkami prologu lub ich nie zrozumie? A przecież jeśli widz nie posłucha pijanego Beverly’ego Westona cytującego T.S. Eliota i Johna Berrymana, komentującego ze złośliwym i błyskotliwym humorem małżeńskie perypetie obu poetów, to nie tylko nie wie nic o motywach jego samobójstwa, ale w ogóle nie wie nic o tej kluczowej dla całego dramatu postaci.

W manipulacjach nad utworem Lettsa posuwa się Bral do swawoli zupełnie nieprzyzwoitych, zamieniając wręcz postacie rolami (!), każąc wygłaszać czternastolatce na przestrzeni jednej ze scen tekst swojego pięćdziesięcioletniego ojca profesora i vice versa. Tu już mniejsza o motywy, jakie by nie były, jest to brak elementarnej lojalności względem autora i jego dzieła. To pomieszanie ról autora i reżysera, uzurpacja niosąca zresztą dla tego przedstawienia skutki fatalne.

Wreszcie największa słabość realizacji Brala: została ona pozbawiona całego potencjału komicznego. Na pirackich nagraniach inscenizacji broadwayowskiej na Youtubie słychać raz po raz dzikie salwy śmiechu. Warszawska publika śmieje na tym przedstawieniu z rzadka, półgębkiem, ukradkiem niemal. Brak jej poczucia humoru? Może nie zna lokalnego, amerykańskiego tła żartów Lettsa? A może dlatego, że tłumaczka nie udźwignęła tego niełatwego tekstu? Przekład w istocie jest momentami nadto arbitralny, miejscami nieudolny. (Na Boga, kto każe aktorom wygłaszać frazy w rodzaju: „Kto nie nienawidzi nazistów”?! I dlaczego aktorzy się na coś takiego godzą?). Ten przekład gubi też dużo z soczystości, naturalności i stylistycznej mocy wulgaryzmów, od których roi się w tekście oryginalnym.

To reżyser jednak, nie tłumaczka jest tu przysłowiowym traditore, to on świadomie zdradza powierzony mu tekst. Może założyciel Teatru Pieśń Kozła nie ma serca do żywiołu komicznego? Nie wiem. W każdym razie tak jak wycinając prolog Grzegorz Bral pozbawił swój spektakl głowy, tak wycinając z niego komizm pozbawił go duszy. Soczysty, intensywny, żywy tekst Lettsa zamienił się pod ręką Brala w smutny spektakl. Smutny nie do zniesienia. Śmiech gaśnie w Teatrze Studio pod ciężarem tragicznego patosu. Inscenizacji Brala brakuje mięsa, jest zbyt powściągliwa. Nawet alkoholik nie jest w tym przedstawieniu ani trochę pijany, lecz przemawia z nieskazitelną dykcją recytatora-kapłana.

Żal aktorów, bo w przedstawieniu grają wyłącznie aktorzy dobrzy i bardzo dobrzy. Szkoda talentu i mocy Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, szkoda inteligencji Ewy Błaszczyk. Ten tekst ma niesamowity potencjał, to nie z winy aktorów w tym przedstawieniu pozostaje on ukryty.

Spektakl:

„Sierpień”, Tracy Letts
Teatr Studio, data premiery: 02 lutego 2012 roku
Przekład Klaudyna Rozhin, reżyseria Grzegorz Bral
Obsada: Ewa Błaszczyk, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Agata Góral, Edyta Jungowska, Monika Obara, Małgorzata Rożniatowska, Joanna Trzepiecińska, Przemysław Bluszcz, Krzysztof Franieczek, Jacek Różański, Jerzy Trela, Mirosław Zbrojewicz, Wojciech Zieliński

* Paweł Masłowski, filolog klasyczny, tłumacz. 

„Kultura Liberalna” nr 174 (19/2012) z 8 maja 2012 r.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 174

(18/2012)
8 maja 2012

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE

NAJPOPULARNIEJSZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj