Anna Serdiukow

Na początku był obraz

„Kino narodziło się z jednego ujęcia i było to ujęcie dokumentalne. Nic tego nie przebije, to podstawa, fundament, na którym opiera się film do dzisiaj” – o cieniach bycia filmowcem samowystarczalnym, wyższości obrazu nad dialogiem oraz radach dla młodych dokumentalistów w rozmowie z Anną SERDIUKOW opowiada reżyser Wiktor KOSSAKOWSKI, gość zakończonego właśnie 9. Festiwalu Planete+ Doc, autor obrazu „Niech żyją Antypody!”, traktującego o losach mieszkańców Ziemi rozlokowanych na jej dokładnie przeciwległych punktach.

 

Wiktor Kossakowski: Też tak miałem, jak byłem dzieckiem. Podejrzewałem, że zabierze mi to sporo czasu, ale liczyłem, że wysiłek się opłaci, bo jak już znajdę się po drugiej stronie Ziemi, satysfakcja będzie ogromna. Wyobrażałem sobie, że wychodzę z tunelu i jestem w zupełnie innym świecie, w innej kulturze, klimacie, wśród innych ludzi. To było ekscytujące i – jak się dziś okazało – całkiem realne. Więc ten film to także spełnienie moich marzeń z dzieciństwa.

Zestawia pan ze sobą Argentynę i Chiny, Hiszpanię i Nową Zelandię, Hawaje i Botswanę, Rosję i Chile – osiem przeciwległych zakątków.

Od początku wiedziałem mniej więcej, jakie to będą współrzędne. Intuicyjnie czułem, że choć są to oddalone od siebie miejsca, w pewien sposób współdziałają czy może raczej oddziałują na siebie. Coś na zasadzie rewersu i awersu, choć nie jest to do końca trafne porównanie.

Ale idealnie oddaje przeciwstawne obrazy z Argentyny i Chin.

To prawda, tu działa to najsilniej. Argentyna w naszym filmie to przede wszystkim związek człowieka z naturą, Entre Rios to miejsce położone na uboczu, w pewnym sensie odizolowane, spokojne, jakby czas stanął tu w miejscu; z kolei w Chinach portretujemy Szanghaj i to są bardzo konkretne wizytówki miasta: tłumy na ulicach, smog, wszyscy w pośpiechu, w jakimś pędzie. Oczywiście to jest symboliczne, bo przecież to mogłyby być zupełnie inne kraje i ich odpowiedniki po drugiej stronie ziemi. Przykłady można by mnożyć, konfrontować ze sobą jeszcze bardziej różniące się miejsca. Ale mnie nie chodziło o to, by pokazywać różnice.

Co było zatem najważniejsze?

Najważniejszy był dla mnie obraz; to, żeby on działał najmocniej. Kino to obrazy, bo najpierw był obraz, a dopiero potem dźwięk. Podobnie jest w naszym świecie, między ludźmi. Nim nauczyliśmy się komunikować ze sobą za pomocą określonego języka, nim powstał pierwszy alfabet, człowiek z człowiekiem porozumiewał się za pomocą gestów, do których przypisane było odpowiednie znaczenie. Ludzie rysowali na skałach, również w ten sposób dając pewne świadectwo. Uważam, że zbyt dużą wagę przywiązujemy do słów. W swoim filmie chciałem pokazać, że choć posługujemy się różnymi językami, żyjemy w odległych zakątkach świata, definiują nas zwyczaje, kuchnie, poglądy, postęp, rozwój nauki – świat to my. W każdej odsłonie, jakakolwiek by ona nie była.

Swoją drogą, to też ciekawe, co sprawia, że rodzimy się w przeludnionym Szanghaju albo na Hawajach. Gdzie byśmy jednak nie żyli, ostatecznie tak bardzo nie różnimy się między sobą. To znaczy różni nas wiele rzeczy, ale w finale łączą nas podobne potrzeby, deficyty, emocje. Co więcej, jesteśmy połączeni i często konsekwencje jakiegoś zdarzenia odczuwalne są gdzieś daleko. Dlaczego? Bo wszystko jest odpowiednikiem czegoś innego, wszystko ma swoje odbicie, swój cień. Każdy z ludzi.

Łatwo było portretować naturszczyków? Nie peszyła ich obecność kamery?

Może z początku, potem zapominali o jej obecności. Oni mają inne zmartwienia niż to, jak wypadną na ekranie. Na przykład: żaby wieczorem śpiewają, więc jest powód, by snuć domysły, czy następnego dnia będzie dobra, czy zła pogoda. Od tego zależy wiele spraw. W „Antypodach…” chciałem pokazać związek człowieka z otaczającą go rzeczywistością – nie tylko z naturą, ale w ogóle z tym, co wokół niego. Przy czym zależało mi na tym, żeby nie ingerować w życie bohaterów, raczej poprzyglądać się ich życiu z boku. Lubię zasadę: od detalu do ogółu. Tutaj jest podobnie, jakby kamera wychodziła ze środka ziemi i zataczała coraz szersze kręgi.

Powiedział pan, że warstwa wizualna była niezwykle ważna, że chciał pan komunikować się z widzem za pomocą obrazów. A co z historią, z dramaturgią?

Nie znajduje pani w moim filmie historii?

Znajduję, ale mam wrażenie, że pan jej nie szukał, raczej jakoś tak sama się znalazła, o ile można tak powiedzieć.

Ma pani rację. Obraz zawsze był dla mnie najważniejszy. Nie historia, nie opowieść, nie słowa czy dialog, tylko to, co w kadrze. Albo inaczej: uważam, że każdy obraz, każdy kadr zawiera w sobie jakąś historię, nie trzeba jej na siłę wymyślać. Wystarczy umiejętnie ustawić kamerę i utrwalić to na taśmie. Wszystko sprowadza się do percepcji, twojej umiejętności patrzenia na świat, przekazywania tego innym. Jest tyle historii do opowiedzenia, one są, czekają na odkrycie. Kino narodziło się z jednego ujęcia i było to ujęcie dokumentalne. Nic tego nie przebije, to podstawa, fundament, na którym opiera się film do dzisiaj.

To, o czym pan mówi teraz, nawiązuje do 10 rad, jakie daje pan początkującym w zawodzie dokumentalisty filmowcom. Pana zalecenia można odnaleźć w sieci, to świetne, osobiste wskazówki, w tym bardzo przewrotny ostatni punkt. Brzmi on: „Don’t follow my rules. Find your own rules. There is always something that only you can film and nobody else”.

Ma pani rację, to taki mój prywatny zbiór, kieruję się tymi zasadami w zawodzie. Nawet o tym nie myślę, tak działam – po prostu spisałem i przekazałem to, co robię intuicyjnie. Nigdy nie opowiadam o tym, co kocham, lub czego nienawidzę. Wolę mówić o tym, co budzi moje wątpliwości, co pozostawia mnie gdzieś pomiędzy, bez definicji, bez łatwych ocen. Staram się nie rachować, nie zawsze działam racjonalnie, częściej kieruję się wspomnianą wyżej intuicją, instynktem. Zazwyczaj nie robię dubli, nie inscenizuję wydarzeń. Życie jest zaskakujące i nieprzewidywalne, najlepsze filmy są właśnie takie.

A jeśli chodzi o ostatni punkt, wie pani, to, o czym tu mówimy, jest dobre dla mnie, sprawdza się w mojej pracy. Nie twierdzę, że to jedyny sposób na robienie kina dokumentalnego, ktoś może to przeczytać i odrzucić. Stworzy swoje 10 punktów, które będą go określać, stanowić trzon pracy. I słusznie. Najważniejsze to odkryć swoją metodę, swój punkt widzenia.

Pan często pracuje sam, udowadniając – trochę na przekór tezie, że film to praca zbiorowa – że jest pan samowystarczalny. Pełni pan rolę scenarzysty, reżysera, operatora i montażysty równocześnie.

Należę do typu ludzi, którzy myślą, że jeśli czegoś sami nie zrobią, to zostanie to zrobione źle. Albo przynajmniej gorzej. Po cichu myśli pani pewnie, skądinąd słusznie, że to podejście nie przysparza mi grona wielbicieli i przyjaciół. Trudno. Realizuję autorskie kino dokumentalne, dlatego tak wygląda najczęściej mój styl pracy. Im mniej osób na planie, tym mniejszy zamęt, ludzie, których portretuję, nie są przytłoczeni i onieśmieleni obecnością licznej ekipy.

Urodził się pan w Rosji, zawodu uczył się w Leningradzkim Studiu Form Dokumentalnych. Dziś wiele osób po prostu bierze kamerę do ręki i kieruje ją na siebie, swoich najbliższych i otoczenie wokół. Co pan o tym myśli?

To prawda, dziś każdy może być twórcą, może nakręcić film na komórce i wrzucić do sieci. Nie wiem, czy to już jest kino, czy jakaś jego forma, ale granice zostały przesunięte, chociażby w kwestii dostępności sprzętu. Kiedyś właśnie szkoła to zapewniała – była pierwszym, często jedynym miejscem, gdzie przyszły filmowiec miał styczność z kamerą, branżową literaturą, wreszcie z filmową kadrą.

Co myślę o dzisiejszym stanie rzeczy? Rzadko trafiają się dzieła wybitne, ale to akurat nie ma nic wspólnego z wykształceniem; samorodne talenty zdarzają się wśród ludzi bez zaplecza akademickiego. Dyplomy nie są ważne, choć ja czułem, że szkoła da mi zaplecze, obycie, poczucie pewności. Ale każdy czuje inaczej, poza tym w finale liczy się, co masz do powiedzenia i czy potrafisz to przekazać innym.

* Wiktor Kossakowski, rosyjski reżyser, realizator samowystarczalny: scenarzysta, operator i montażysta własnych filmów. Autor wielokrotnie nagradzanego „Biełowowia” (1993), „Tishe!” (2002); jego najnowszy film „¡Vivan las Antipodas!” był w 2011 roku nominowany do Europejskiej Nagrody Filmowej.

** Anna Serdiukow, publicystka, absolwentka Instytutu Dziennikarstwa i Laboratorium Reportażu na Uniwersytecie Warszawskim oraz Gender Studies na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przez kilka lat pracowała w Teatrze Narodowym jako asystentka reżysera. 

Film:
„¡Vivan las Antipodas!”
Reż. Wiktor Kossakowski
Niemcy / Holandia / Argentyna / Chile 2011

Kultura Liberalna” nr 176 (21/2012) z 22 maja 2012 r.