Mnie jednak dręczy inne zdanie – wybrane jako tytuł wywiadu, którego udzieliłem „History News Network” tuż po rosyjskiej inwazji na Krym: „Historia nie liczy się w kryzysie ukraińskim”. Prawdopodobnie nie zostanie ono wykute w kamieniu nad drzwiami do jakiejkolwiek biblioteki – dobrze przynajmniej, że po takim wyznaniu nie wyrzucili mnie z pracy.
Jak pisałem w „Kulturze Liberalnej” kilka tygodni temu, w historii wschodnioeuropejskiej analogii należy szukać niezwykle rozważnie, ponieważ nieopatrznie w ten sposób wzmacnia się stereotyp, że mieszkańcy tych krajów nigdy nie zapominają i każdy konflikt skojarzyć potrafią z doświadczeniem swoich pradziadków. Poza tym historia nie jest warta uprawienia, jeśli jest tylko tłem dzisiejszych wydarzeń.
Nie jestem też pewien, czy poszukiwanie analogii w historii jest szczególnie użyteczne. Jeśli stwierdzamy, że Putin stosuje praktyki podobne do tych, których Hitler używał w 1938 r. przeciwko Czechosłowacji, to czy rzeczywiście jest to komentarz do rzeczywistości? Hasło „Putler” na plakacie daje nam pewną satysfakcję, możemy przestrzegać przed zawieraniem ugody na wzór dyktatu monachijskiego. Jednak historia wcale nie zwykła się powtarzać, więc myślenie takimi kategoriami zawęża nasze horyzonty. Czy mamy się przeciwstawić wyłącznie tym dyktatorom, którym potrafimy domalować hitlerowskie czy stalinowskie wąsy? To tak, jak w słynnym zdaniu Davida Rieffa podczas wojen jugosłowiańskich: „«Nigdy więcej» [w ustach polityków] oznacza tylko «nigdy więcej Niemcy nie będą zabijać Żydów w latach 40.»” W takich wypadkach znajomość historii zwalnia nas jedynie z obowiązku działania.
W rozmowie o aktualnych wydarzeniach historyk nie powinien wskazywać na to, co już było, ale na to, co nowe. Jeśli mówi: Putin to Hitler, a Ukraina to Czechosłowacja – to jest to niesłychany banał, nie trzeba myśleć dalej, nie trzeba drążyć. Jeśli jednak tak nie jest, a sytuacja na Ukrainie jest bezprecedensowa, to pojawia się wyzwanie – i tylko historyk może niuansować, wskazywać różnice. Wtedy dopiero dostrzegamy, co nowe i frapujące w kryzysie ukraińskim – właśnie z punktu widzenia historii.
Po pierwsze, supermocarstwa z reguły promują określoną ideologię, która uzasadnia ich rolę w świecie. Jest to oczywiste w odniesieniu do XX wieku – w wieku XIX imperia także uznawały, iż mają pewną misję. U Putina jej nie widać. Owszem, czule wspomina Związek Radziecki i sam wywodzi się z komunistycznej nomenklatury – wątpliwe jednak, by właśnie ten model chciał rozprzestrzenić na cały świat, ani na swych sąsiadów. Jego wizja może się rozwijać, ale na razie jest dość wąska i mglista, skupiona na sile i wpływach Rosji.
Drugie ciekawe zjawisko to maskirowka. Dwa tygodnie temu, w artykule dla „The Washington Post” Anne Applebaum słusznie porównała kampanię rosyjską na Krymie i Wschodniej Ukrainie do taktyki NKWD w Polsce w latach 1944-46: zakłada ona współpracę z najgorszymi frakcjami lokalnej ludności oraz wprowadzenie własnych liderów. Znajomy z Łucka zwrócił uwagę, że bolszewicy podobnie postąpili na Wołyniu w 1920 r. Jednak na tej płaszczyźnie również obserwujemy brak ideologii – wiemy tylko, że Rosjanie są krzywdzeni przez Ukrainę. Nie chcą przekonywać, brakuje „agitpropu”.
Jednocześnie świat się zmienił. Mamy massmedia i dzięki nim wiemy o wiele więcej o tym, co się dzieje w Słowiańsku niż ktokolwiek wiedział o działaniu radzieckich organów w Polsce siedemdziesiąt lat temu. Także inni są gracze – nie bez znaczenia jest to, że w negocjacjach uczestniczy Unia Europejska, a nie tylko na przykład Wielka Brytania i USA.
Najciekawsza moim zdaniem jest jednak zmiana mentalności. Śledząc w mediach społecznościowych wypowiedzi mieszkańców Kijowa czy Doniecka zauważymy, że ich stosunek do świata jest zupełnie inny niż ten dwadzieścia czy trzydzieści lat temu, gdy odzyskiwali niepodległość. Posługujemy się wspólnym językiem praw i obowiązków, sporadyczne są głosy nacjonalistyczne i ksenofobiczne. Słyszymy głos nowoczesnego rozsądku. I dobrze.