Kiedy w połowie czerwca gruchnęła wiadomość, że rzeźba Ai Weiweia – jednego z najbardziej znanych chińskich artystów współczesnych – znajdzie się w bródnowskim Parku Rzeźby, zawładnęły mną mieszane uczucia. Zwłaszcza że jest to rzeźba specjalna, ponieważ… niewidoczna dla zwiedzających. Pomysł ciekawy, ale i kontrowersyjny. Zwłaszcza dla osób mojego pokroju: nieco sceptycznych wobec nietuzinkowych pomysłów sztuki współczesnej. Zawsze więc zadawałam sobie następujące pytania: w jakim stopniu sława Ai Weiweia to świadectwo jego autentycznych, artystycznych osiągnięć, a w jakim stanowi ona jedynie medialny efekt napięć pomiędzy zachodnim poparciem dla wolności artystycznej ekspresji autora „Sunflower Seeds”, a jej uporczywym tłamszeniem przez chiński reżim? Czy uprawiana przez Ai Weiweia sztuka nie jest przypadkiem wtórna wobec jego międzynarodowej „kariery” politycznego dysydenta?

„Ai Weiwei: The Fake Case”, dokument duńskiego reżysera Andreasa Johnsena, pomógł mi rozwiać te wątpliwości. Wyłania się bowiem z niego postać Ai Weiweia jako artysty autentycznego, szczerego aż do bólu – bohatera niemal tragicznego, stopniowo dorastającego i uczącego się funkcjonować w roli pokoleniowego głosu niezgody, w której obsadziły go chińskie władze. W tym kontekście również podarowany Parkowi Rzeźby eksponat nabrał w moich oczach zupełnie innego wymiaru. Dlatego, rzeźbo Ai Weiweia, witaj! Jak tylko powrócę z wakacji, od razu pobiegnę cię nie-zobaczyć!

aiweiwei1

Ptasie gniazdo, plątanina znaczeń

Niedawno stałam na pekińskiej ulicy, podziwiając z daleka imponującą sylwetkę chińskiego Stadionu Narodowego. Na tym przepięknym obiekcie, nawiązującym kształtem do ptasiego gniazda, odbyły się ceremonie otwarcia i zamknięcia igrzysk olimpijskich w 2008 roku – wydarzenia, które pokazało światu Chiny piękne, silne, w całej ich glorii i chwale, sankcjonując osiągnięcia niepodzielnie rządzącej krajem Komunistycznej Partii Chin. Chiny głęboko przeżyły igrzyska 2008 roku. W powszechnym odczuciu były one bowiem świadectwem, że po latach izolacji i okresie gorączkowych prób nadrobienia straconego czasu na scenę wkroczyło przemienione i potężne Państwo Środka, które czerpiąc z bogactwa własnej historii, pewnie, ufnie i bez żadnych kompleksów patrzy w rysującą się przed nim przyszłość.

Niemniej jednak, ten niesamowity obiekt zwany Ptasim Gniazdem zaprojektowała jedna z najbardziej kłopotliwych dla reżimu osób: Ai Weiwei. Artysta, który niedługo po realizacji tego imponującego projektu, zajął się na prowadzonym przez siebie blogu obnażaniem korupcji i nadużyć władz, które przyczyniły się do tragedii milionów osób po potężnym trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło prowincję Syczuan w – o ironio! – olimpijskim roku 2008. Ten sam człowiek na fotografii, która obiegła świat, wystawił środkowy palec w kierunku Placu Tiananmen. Za ten i szereg innych „wybryków” porwano go, przetrzymywano w całkowitej izolacji przez 81 dni, a następnie osadzono w areszcie domowym tylko po to, by móc postawić mu wyssane z palca zarzuty o niezapłacone podatki.

aiweiwei2

Wszyscy jesteśmy ludźmi, wszyscy ofiarami

„Ai Weiwei: The Fake Case” Andreasa Johnsena to dokument równie silnie zaangażowany politycznie, co człowiek, o którym opowiada. Jest czymś więcej niż portretem znanego artysty, który wpada w polityczne tarapaty. Przedstawione w filmie wydarzenia rozpoczynają się wtedy, gdy kończy się poprzedni dokument o Ai Weiweiu: „Ai Weiwei: Never Sorry”, czyli w momencie, kiedy chińskie władze zamieniają całkowite odosobnienie, w jakim trzymały go przez prawie trzy miesiące, na areszt domowy.

Na samym wstępie widzimy więc niezwykle zmęczonego człowieka, który wraca do własnego mieszkania tylko po to, by poza krótkimi spacerami po pobliskim parku, w zasadzie go nie opuszczać. Podczas tego zamknięcia chińska bezpieka śledzi i obserwuje każdy ruch artysty, jego telefon jest na ciągłym podsłuchu, a rozmowy i kontakty ze światem zewnętrznym – przede wszystkim dziennikarzami – podlegają ścisłej kontroli.

Oto stajemy się świadkami sytuacji, w której Ai Weiwei przyjmuje na siebie ciężar roli, w jaką go jednak wbrew jego woli wtłoczono: w rolę głosu niezgody. | Urszula Kuczyńska

„To taka gra” – tłumaczy Ai Weiwei do kamery po tym, jak telefonicznie uprzedza swoich „opiekunów” o zamiarze spotkania się z zaprzyjaźnionymi przedstawicielami świata sztuki. „W końcu wszyscy jesteśmy ludźmi. I wszyscy jesteśmy ofiarami tego systemu. Jeśli ich nie uprzedzę, to i tak się dowiedzą, bo przecież śledzą każdy mój krok. A ktoś z nich będzie miał kłopoty. Przełożony mu nie odpuści”. W tamtym momencie pomyślałam, że będzie to historia o łamaniu charakterów, opowieść z gatunku tych, jakie my, Polacy, znamy doskonale. Historia o miłoszowskim zniewolonym umyśle.

Kompas, który zawsze wskazuje północ

Tak nastawiony widz wynosi z filmu więcej, niż mógłby się początkowo spodziewać.

Po pierwsze: dostaje dużą dawkę prawdziwych, niezwykle ludzkich i całkowicie zrozumiałych emocji. Trzeba być bowiem z kamienia, żeby nie poczuć napięcia i głębokiego wzruszenia w chwili, gdy matka Ai Weiweia z właściwą Chińczykom powściągliwością opowiada do kamery o swojej dumie z osiągnięć i postawy syna oraz o równie wielkim strachu. Gao Ying – świadoma, że jej jedyny syn dorósł w rodzinie, w której moralny, dysydencki kompas bez względu na koszty niezawodnie wskazywał północ – jako matka mimo wszystko nieustannie drży, że Ai Weiweia czeka taki sam los, jaki spotkał jego ojca: arbitralne aresztowania, polityczne prześladowanie i życie w poczuciu nieustającego zagrożenia.

Porwanie Ai Weiweia przez chińskie władze przypomniało bowiem wszystkim, że światowa sława utalentowanego artysty nie stanowi dla niego żadnej ochrony i nie daje mu jakiegokolwiek immunitetu względem polityki i poczynań władz. Jest wręcz odwrotnie. „Uparli się, bo uznali, że jestem ważnym człowiekiem i moja opinia się liczy” – przyznaje do kamery Ai. „Powiedzieli mi jasno – mówi nieco później, bezradnie rozkładając ręce – w dowolnym momencie możemy cię zamknąć. I wcale nie musimy wypuszczać”.

Aresztowanie Ai Weiweia stanowiło chyba największy szok dla artystycznych kręgów społeczności międzynarodowej. Ai Weiwei nie parał się działalnością polityczną ani aktywizmem na rzecz praw człowieka, jak nagrodzony Noblem Liu Xiaobo. Ai Weiwei był (i jest) współczesnym artystą i performerem, który w oczach Zachodu w żadnym momencie nie przekroczył jakichkolwiek zrozumiałych dla Europejczyków czy Amerykanów granic. Solidarne głosy poparcia dla Ai Weiweia napłynęły więc ze wszystkich stron, działając niczym obosieczny miecz: uświadomiły Pekinowi, że świat patrzy mu na ręce i wywołało jego wściekłość. Ai Weiweia aresztowano, ponieważ głośna krytyka władz sprawiła, że KPCh straciła twarz. Z kolei jego aresztowanie i ogromne poruszenie opinii międzynarodowej sprawiło, że tę twarz KPCh straciła podwójnie. Pat dla wszystkich zainteresowanych.

 

aiweiwei4

Fake Ltd.

Dokument Andreasa Johnsena koncentruje się na dwóch istotnych w tym kontekście procesach.

Pierwszy z nich to proces sądowy: ten, jaki chińskie władze wytoczyły spółce projektowej, której właścicielem jest Ai Weiwei. Spółka nazywa się Fake Ltd., co całej sprawie dodaje pikanterii; jest to bowiem doskonała gra słów. „Fake” stanowi romanizację chińskiej wymowy niepoprawnego politycznie angielskiego słowa „fuck”, które Ai Weiwei raz po raz rzuca w stronę przedstawicieli systemu i władz. Mało tego, „fake” oznacza po angielsku podróbkę i fałszerstwo, a tym jest właśnie wytoczony Ai Weiweiowi przez prokuraturę proces, w którym prawdziwą spółkę Fake oskarża się o niezapłacenie 2,5 miliona juanów podatków.

„To absurd – pada w pewnym momencie z ekranu – w tym kraju nikt nie płaci podatków”. I to jest prawdą. W przeciwieństwie do krajów zachodniej demokracji, dochody chińskiego skarbu państwa w większości pochodzą z zysków wypracowanych przez gigantyczne państwowe przedsiębiorstwa. Bankowość, energetyka, telekomunikacja, transport – to tylko przykłady sektorów gospodarki, w których co prawda działa już co najmniej po kilka spółek, ale ten pluralizm jest pozorny, a konkurencja między nimi udawana, ponieważ wszystkie z działających w danym obszarze firm mają tego samego właściciela – chiński rząd.

„Nie chcem, ale muszem”, czyli jak zostać dysydentem

Drugi proces to proces przemiany. Tej, jakiej podlega Ai Weiwei – główny bohater opowiadanej w filmie historii. Oto stajemy się świadkami sytuacji, w której ten niepozorny, skromny, zmęczony i złamany człowiek, przytłoczony ciężarem zdarzeń i niedawnych traumatycznych przeżyć, przyjmuje na siebie ciężar odpowiedzialności i godzi z rolą, w jaką go jednak wbrew jego woli wtłoczono: w rolę głosu niezgody.
Nie taki był bowiem jego zamiar. Jego artystyczny zamysł sprowadzał się i sprowadza do jednego, zdawałoby się prostego i oczywistego postulatu: do swobodnego tworzenia. Jedynie chińskim władzom z tą swobodą oraz sposobem, w jaki Ai Weiwei z niej korzysta, jest nie po drodze.

Oglądamy więc, jak Ai Weiwei szuka sposobów na przekucie własnych doświadczeń w sztukę; jak próbuje przemienić je w wartość, czego efektem są narodziny głośnego projektu S.A.C.R.E.D., w którym Ai Weiwei odwzorowuje sceny ze swojego pobytu w areszcie. W końcu widzimy, jak proces ponownego zdefiniowania siebie jako artysty i słyszalnego w wielu zakątkach świata głosu daje mu odwagę, by wyjść z roli pasywnego odbiorcy szykan i zamienić się z prześladowcami na miejsca.

aiweiwei3

Wyśledź śledzia

Jednym z najzabawniejszych momentów filmu jest chyba scena, w której Ai Weiwei zaczyna śledzić śledzący go samochód. Siedzący w nim agenci służb bezpieczeństwa, nieprzyzwyczajeni do takich gier w kotka i myszkę, panikują w obawie przed zdemaskowaniem. Ai Weiwei śmieje im się w twarz i w ostatnim momencie skręca w boczną uliczkę. Zostawia ich samych ze strachem przed sytuacją, jakiej nie przewidziano w scenariuszu szkoleń.

Ai wywołuje też wściekłość bezpieki, instalując cztery kamery we własnym mieszkaniu, aby – jak twierdzi – pomóc im go pilnować. „Przecież sami zainstalowaliście ich osiemnaście tylko po to, by widzieć każdy mój ruch, więc o co chodzi?” – pyta nie bez pewnej buty, bo przecież doskonale wie, że choć działa zgodnie z logiką systemu, w pełnej krasie pokazuje jej bezsens.

Tao, czyli droga

To nie niezłomność. To oczywistość – powiedziałby zapewne Ai Weiwei. „Zamilknąć? Milczenie teraz byłoby przecież równoznaczne z zadaniem sobie śmierci za życia”. Nie milknie więc ten niesamowity człowiek. Przemawia głośno jako artysta, jako syn swoich rodziców, produkt swoich czasów i człowiek przez duże „C”. Jako ojciec dziecka, dla którego pragnie całkowitej wolności. Jako ważny głos w sztuce i polityce: głos niezgody na to, na co zgodzić się nie można.

W Europie Środkowej doskonale wiemy, że to tacy ludzie jak Ai Weiwei tworzą nie tylko sztukę, lecz także historię.

Gdybym miała podsumować film w kilku krótkich zdaniach, powiedziałabym, że o tym właśnie opowiada nam w swoim dokumencie Andreas Johnsen: o tao Ai Weiweia. O drodze, jaką musi przejść artysta, by zrozumieć, że w tej grze stawkę podbito niezwykle wysoko i już dawno przestało w niej chodzić o jego skromną osobę. Oraz o tym, jak ta świadomość pozwala mu wyprostować zgięty kark, spojrzeć prosto przed siebie, uśmiechnąć szeroko i głośno zaśpiewać pod prysznicem: „And I am feeling good!”.

Mój opór wobec postrzegania Ai Weiweia jako autora-dysydenta rozwiał się całkowicie. Początkowe pytanie o to, czy ważniejsza i bardziej wartościowa jest jego rola polityczna, czy tworzona przez niego sztuka, po obejrzeniu dokumentu wydało się zupełnie pozbawione podstaw. Stało się bowiem jasne, że nie da się ich już rozdzielić, że są nierozłączne niczym yin i yang. Dopiero razem stanowią całość i tworzą symbol Tao. Tao dysydenta – tao Ai Weiweia.

 

Film:

„Podejrzany: Ai Weiwei”, reż. Andreas Johnsen, prod. Chiny/Dania, Wielka Brytania 2013.

Uwaga redakcyjna: Fragment powyższego tekstu został zmieniony. W pierwotnej wersji błędnie określiliśmy Andreasa Johnsena mianem reżysera holenderskiego. W rzeczywistości jest on Duńczykiem.