0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > New Year’s...

New Year’s Special, czyli na co warto było Patrzeć w 2014 roku

Grzegorz Brzozowski, Monika Helak, Marta Michalska Łukasz Bertram, Krzysztof Siwoń

Płakaliśmy ze wzruszenia i drżeliśmy z zachwytu na dobrych filmach, leczyliśmy złamane serca po tych złych. Podobnie jak w ubiegłym roku, redaktorzy działu Patrząc – na co dzień ukryci za tekstami innych autorów – wspólnie wychodzą z cienia, by podzielić się z Państwem zestawieniem swych filmowych radości i rozczarowań.

FILM, KTÓRY ZROBIŁ NA NAS NAJWIĘKSZE WRAŻENIE

 

Grzegorz Brzozowski: „Duży zeszyt”, ekranizacja powieści Ágoty Kristóf, to perwersyjnie porywający, przewrotny Bildungsroman. János Szász stworzył swoiste „Życie jest piękne” Benigniego à rebours: para dorastających bohaterów samodzielnie układa plan swego wyjścia z niewinności, by przetrwać na węgierskiej prowincji w czasach II wojny światowej. Świadomie odzierają się z kolejnych przywiązań: do ciepła, poczucia sytości, a nawet do więzi rodzinnych. Cenę za adaptację do nieludzkich czasów stanowi emocjonalne wychłodzenie. Nie jest to jednak tresura w bestialstwie: bliźniacy kierują się swoiście pojętą moralnością, wymierzając karę ukrytym sprawcom zła. Nie ma tu miejsca na uproszczone podziały – bezlitosna babcia-czarownica może okazać się przyjaciółką, ocalenie od tortur zadawanych przez rodaka może przynieść okupant, a okrucieństwo – wobec siebie i innych – bywa jedynym ratunkiem. Bohaterowie Szasza starannie odrabiają trudną lekcję z „Archipelagu GUŁag” Sołżenicyna: „Linia podziału między dobrem a złem przecina serce każdego człowieka. A kto gotów jest odciąć kawałek własnego serca?”.

Na naszych łamach o „Dużym zeszycie” pisała także Katarzyna Pochmara-Balcer.

Łukasz Bertram: W tej kategorii spokojnie mogłoby znaleźć się kilka tegorocznych filmów – są to jednak dzieła, o których powiedziano już tak wiele, iż obyć się mogą bez jednej pochwały więcej. Dlatego też wybieram nie dość, że serial, to jeszcze taki, którego pierwszy sezon przeszedł z dużo mniejszym echem, niż na to zasłużył. Punktem wyjścia dla produkcji HBO „Pozostawieni” jest zniknięcie bez śladu, z sekundy na sekundę, 2 proc. ludzi na Ziemi. Tak mogłaby zaczynać się jakaś koszmarna bzdura o iluminatach czy innej Atlantydzie, z obowiązkowymi pościgami w ciemnych korytarzach i ratowaniem świata przez Zwykłego Człowieka. W tym przypadku jest inaczej, twórcy bowiem, zostawiając intrygę nieco na boku, snują przede wszystkim napiętą i gorzką opowieść o społeczeństwie zatrzymanym w pół kroku między końcem a inercyjnym trwaniem; o cywilizacji, która próbuje żyć normalnie, ale jej usilnie zszywana powłoka nieustannie się rwie. Przyglądają się zimnu międzyludzkich relacji: dekadencję pokolenia, które utraciło wiarę, zderzają z wybuchami fanatyzmu, zaś ostatnie wątłe nadzieje – z klimatem schyłkowości.

Monika Helak: Poważne traktowanie zagadnienia wirtualności, cyfryzacji czy nowych technologii, które jednocześnie nie sprowadza się do banalnego zachwytu lub wręcz fetyszyzowania Nowości i Postępu, nikogo już nie dziwi. Jednak osobiście dopiero w mijającym roku miałam szansę doświadczyć tak mądrej, pogłębionej, a przy tym iście posthumanistycznej wizji artystycznej, jaką jest „Ona” Spike’a Jonze’a. O tym, jak kompletne jest to dzieło, świadczy możliwość dwojakiego jego odczytania: z jednej strony jako uniwersalnego traktatu o miłości, trudach wspólnego życia i budowaniu intymnej relacji między dwiema osobami, z drugiej – jako możliwej dopiero od niedawna, nieantropocentrycznej analizy przeżywania emocji, budowania osobowości, wreszcie – sposobów na współżycie ludzi z nieludźmi. Jonze nie waha się stawiać ważkie pytania o ontologię, nie popada jednak w hermetyczność opisu i nie zaniedbuje strony formalnej. Tym samym „Ona” nie tylko zmusza do myślenia – ale można „Nią” także nasycić oczy.

Marta Michalska: „Sobowtór” Richarda Ayoade’a to dziwny i groteskowy film. Wariacja na temat noweli Dostojewskiego to gotycka w gruncie rzeczy opowieść o człowieku udręczonym przez swego dopplegängera, który będąc odmienną, „lepszą” jego wersją, rujnuje życie bohatera. Tragedia nie polega jednak na serii pomyłek wynikających z podobieństwa obu twarzy głównej postaci. W istocie nikt tak naprawdę nie dostrzega owej dwoistości, co sprawia, że autystyczny i „niewidzialny” Simon czuje się okradziony ze swej tożsamości. Jednocześnie przebojowy i odnoszący sukcesy James jest wszystkim tym, czym Simon chciałby być. Film ponadto roi się od schizofrenicznych i depresyjnych bohaterów, a neurotyczne dialogi sączą się z niego ciurkiem. Osobliwe są również jego scenografia i klimat: współczesna opowieść ubrana jest w klaustrofobiczny, trochę steampunkowy i trochę dystopijny kostium.

Osobisty dramat bohatera to nie tylko zatracenie własnej tożsamości, ale też wręcz zanegowanie jego istnienia, a pęknięcie, które nie pozwala funkcjonować w systemie, prowadzi Simona do destrukcji. Sobowtór bowiem nie zawsze jest „tym innym” – to bardzo często „ja sam/a”, tylko inaczej.

Krzysztof Siwoń: W roku 2014 niektóre filmy oglądało się jak seriale (kolejne odcinki „Hobbita” czy blockbustery spod znaku Marvela), a seriale telewizyjne zaczęły przypominać filmy. Wzorem doskonałej dramaturgii, obliczonej na optymalne wykorzystanie każdej sekundy czasu antenowego, jest dla mnie „Detektyw”. Kryminalna seria HBO w każdym z ośmiu odcinków odsłania mroczną stronę Luizjany, gdzie prostytucja, zorganizowana przestępczość oraz kolejne morderstwa stanowią tylko etapy w podróży do jądra ciemności. Jednak twórcy serialu (Nic Pizzolatto i reżyser Cary Joji Fukunaga) zatroszczyli się również o wewnętrzną spójność całej narracji, w której zawiązanie akcji i punkt kulminacyjny tworzą wyrazistą strukturę, zgodnie z zasadą trzech aktów – zupełnie jak w filmie kinowym. Para głównych bohaterów (Matthew McConaughey i Woody Harrelson) to postaci osobliwie irytujące (sami o sobie mówią: „You’re like the Michael Jordan of being a son of a bitch”), ale na tle krajobrazu okaleczonego przez huragan Katrina nawet ich oblicza zyskują szlachetny wyraz.

O serialu „True Detective” pisał dla nas także Zbigniew Mikołejko.

 


 

NAJWIĘKSZE ROZCZAROWANIE

 

Łukasz Bertram: O tym, jak zasmucił nas Jan Komasa, naprodukowaliśmy się już z red. Helak wystarczająco. Bardzo mocno zabolała mnie również klęska „Transcendencji” Wally’ego Pfistera. Zwiastuny obiecywały dobrze skrojone, Nolanowskie w duchu science-fiction, powiązane z ważnymi pytaniami o post- czy transhumanizm – niezależnie od tego, czy traktujemy go jako realne wyzwanie, czy jako metaforę (tę dwoistość bardzo wyraźnie widać w kapitalnej „Niej” Spike’a Jonze’a). Niestety, otrzymaliśmy mieszankę nieznośnie irytujących i idiotycznych rozwiązań fabularnych, poczynając od założenia, że epokową procedurę naukową, do której dopiero co potrzeba było gigantycznej instytucji, można ni stąd, ni zowąd przeprowadzić metodami chałupniczymi. W pewien perwersyjny sposób imponująca może być dalsza konsekwencja autorów, by narrację zbudować na ciągu nieustannych nonsensów, w których mierzwie ugrzęzły wszelkie refleksje związane z przyszłością technologii i ewolucją pojęcia „tożsamość”.

Grzegorz Brzozowski: Film Steve’a McQueena, twórcy znakomitych „Głodu” i „Wstydu”, w tym roku nareszcie spotkał się z uznaniem amerykańskiej Akademii. Szkoda jedynie, że wiązało się ono z obrazem pod wieloma względami najsłabszym w karierze reżysera. „Zniewolony. 12 years a slave” to kino imponujące rozmachem, ale niepotrafiące unieść problemu, z którym próbuje się rozliczyć. W galerii jednowymiarowych postaci, opanowanych nieugiętą – mimo wkraczania w kolejne kręgi rozpaczy – wolą przetrwania, nie ma miejsca na dwuznaczności, którym świadectwo dało chociażby „Django” Tarantino. Odpowiedzialność za zło systemu niewolnictwa zostaje tu zredukowane do psychologicznych perturbacji religijnego bigoty (Michael Fassbender). W kostiumowym sztafażu amerykańskiego Południa ginie nawet wizualna odwaga zdobywcy Nagrody Turnera – w „Zniewolonym…” zdają się dominować konwencjonalne, trącące sentymentalizmem pejzaże. Paradoksalnie Oscarowy sukces McQueena mógł się okazać jego największą porażką: zamiast zainicjować złożoną dyskusję nad dziedzictwem amerykańskiego niewolnictwa, zamknął ją w pustej formule, dającej złudne poczucie rozliczenia.

Marta Michalska: Za swoje duże oczekiwania względem serialu „The Strain” obwiniam Guillermo del Toro, który jest jego reżyserem. Ten niby-horror czerpie nieco z „Draculi” Brama Stokera: wszyscy pasażerowie pewnego samolotu giną w tajemniczy sposób – powodem jest przewożona w nim, wypełniona ziemią skrzynia. Znajdujące się w niej robaki roznoszą wampirzą klątwę, a przy życiu zostaje kilku pasażerów, stających się krwiopijcami.

Serial – trochę thriller kryminalny, trochę horror z wampirami – nie ma w sobie klimatu, którego spodziewałabym się po del Toro. Dotychczasowe dzieła dawały bowiem nadzieję na soczysty, ciężki, ciemnogranatowy, klasyczny gotycki dreszczowiec. Taki się jednak nie okazuje serial, którego bohaterowie są płascy i wypadają groteskowo. Szczególnie dotyczy to głównego z nich, dra Ephraima Goodweathera, który dzielnie stara się konfrontować ze starożytną siłą, jednocześnie ponosząc porażki w życiu osobistym.

Krzysztof Siwoń: „Interstellar” Christophera Nolana to drażliwy temat. Recenzenci, którzy ośmielają się go skrytykować, spotykają się z miażdżącym „hejtem” wśród internautów. Już sam fakt tego rodzaju estetycznego terroryzmu budzi mój niepokój. Podobny problem dotyczy samego filmu, który opiera się na pewnego rodzaju szantażu intelektualnym. Nolan chciałby otworzyć otchłań i dosięgnąć najgłębszych tajemnic wszechświata – jednak za każdym razem, kiedy pełen wielkich ambicji snuje międzygwiezdny wykład o tym, że to prawdziwa miłość ratuje ludzkość, wkracza w pustkę.

Ostatnie filmy Nolana są jak fora internetowe pełne spiskowych teorii – ewokują tajemnicę, ale nie oferują nic na jej poparcie. Ale jeśli coś nazywa się „Incepcja”, to musi być mądre, prawda? Ostatecznie to, w czym amerykański reżyser był mistrzem – czyli narracyjne puzzle – zamienia się w bełkot, na którego przykrycie Nolan ma tylko garść frazesów i bombastyczną muzykę Hansa Zimmera. Jakże rezonersko brzmią słowa pięknego skądinąd wiersza Dylana Thomasa: „Do not go gentle into that good night”! Kiedyś były „Kosmiczne jaja”, teraz mamy kosmiczną wydmuszkę.

Monika Helak: Niekiedy duże filmowe rozczarowania nie oznaczają od razu ostatecznie negatywnej oceny danego dzieła. Tak jest z „Bardzo poszukiwanym człowiekiem” Antona Corbijna. Produkcja ta miała swoją premierę w atmosferze przypominającej nimb wokół „Mrocznego Rycerza” Christophera Nolana – naznaczony śmiercią odtwórcy głównej roli. O ile jednak legenda Heatha Ledgera zrodziła się właśnie dzięki temu prawie finalnemu dokonaniu, o tyle – choć świetny – Philip Seymour Hoffman pożegnał nas po prostu solidną, przekonującą kreacją. Raczej nie pomógł mu w tym sam film – sprawnie nakręcony, ale nie dorastający do swoich ambicji. Pytania, które stawia, zostały już (lepiej, trafniej, ciekawiej) zadane w produkcjach takich jak „Homeland”. Hamburg (nakręcony zaskakująco malowniczo) nie niweluje też słabości niespecjalnie wciągającego scenariusza i siadającego tu i ówdzie napięcia. Jako widzom zdegustowanie nam nie grozi – podobnie jednak jak, niestety, poczucie olśnienia.

Na naszych łamach recenzję „Bardzo poszukiwanego człowieka” opublikował także Michał Piasecki.

 


 

SCENA, KTÓRA NAJBARDZIEJ ZAPADŁA W PAMIĘĆ

 

Krzysztof Siwoń: To byłaby wiekopomna chwila. W „Lewiatanie” Andrieja Zwiagincewa w najlepsze trwa rodzinno-towarzyski piknik pod wiszącą skałą, nad brzegiem Morza Barentsa. Gdzieś nieopodal fale wyrzuciły na brzeg szczątki walenia. Płonie ognisko, a wódka została rozlana do plastikowych kubeczków. Zaraz zacznie się strzelanie do portretów komunistycznych dygnitarzy z czasów ZSRR. Ktoś zapyta: „A co z tymi nowymi?”, „Muszą jeszcze dorosnąć do portretów” – ktoś inny zakrzyknie.

Tak ostrej satyry i bezpośredniego ataku na klasę polityczną Rosji w kinie chyba jeszcze nie widzieliśmy. I byłaby to wiekopomna chwila, gdyby nie ustawa, którą przyjęła w lipcu rosyjska Duma i która zabrania używania wulgaryzmów w kinie. Skutek? Można tylko zadumać się nad ironią losu, ponieważ „Lewiatan” padł ofiarą tego właśnie przepisu i do dziś nie doczekał się premiery w kraju produkcji (planowana jest na luty 2015 r.). A jednak scena ta jest godna zapamiętania: pokazuje krytyczny potencjał rosyjskiej kultury. Zwiagincew pozostaje spadkobiercą rodzimych klasyków, przy czym należy docenić, że potrafił Czechowowską strzelbę obrócić przeciwko władzy.

„Lewiatana” na naszych łamach recenzował także Mikołaj Kunicki.

Monika Helak: O filmie „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona polska i światowa krytyka napisała już bardzo wiele, nie będę więc powtarzać sądów o nasyconej kolorami, wręcz krzykliwej estetyce; o lekkości i niemal kabaretowości tonu narracji; wreszcie o tym, że jest on po prostu powalająco zabawny. Jednak nawet w świecie tytułowego hotelu, rzeczywistości belle époque, słodkich, kolorowych i apetycznych ciasteczek, za którymi wciąż goni hotelowy boy, musi pojawić się gorzka nuta. Widać to wyraźnie w sekwencyjnym dyptyku: dwie sceny, w których Pan Gustave H. i Zero Moustafa przebywają w pociągu nagle zatrzymanym w szczerym polu. To strefa zero, granica światów. Za pierwszym razem dwójka bohaterów opuszcza doskonale zorganizowaną, skąpaną w lukrze i oszałamiającą przepychem sferę, by odkryć, że jeden z nich ma do niej wstęp jedynie warunkowo. W drugiej sekwencji już wyraźnie czujemy gorycz utraty nawet tej enklawy dawnego, lepszego świata, a dla Gustave’a H., mimo jego nadzwyczajnego wdzięku i umiejętności wydostawania się z tarapatów, zetknięcie z Nowym kończy się tragicznie. Wnet kończy się pewna epoka. Te dwie sceny to łącznie kilka drobnych minut, które jednak są tak gorzkie, że nie da się „Grand Budapest Hotel” czytać jedynie jako lekkiej, kolorowej i zabawnej fantazji.

O twórczości Wesa Andersona pisała dla nas także Karolina Ćwiek-Rogalska.

Grzegorz Brzozowski: Nad kuchennym stołem pochyla się kilkunastoletnia dziewczyna. Odbiera telefon, w którym rozlega się mówiący po rumuńsku głos – bohaterka przez chwilę zastyga, ale nie przestaje kroić składników na obiad. Na prośbę dzwoniącej z Włoch matki przekazuje słuchawkę rodzeństwu, od najstarszego do najmłodszego. Wędrówka telefonu wydłuża się niemożliwie – wokół Georgiany krąży szóstka dzieci, wymieniając z pracującą w Turynie kobietą zdawkowe prośby o prezenty. Główna bohaterka nadal przygotowuje obiad, nie ma czasu na pogawędki – wszak to na niej spoczywa obowiązek prowadzenia domu pod niemal roczną nieobecność matki. To zaledwie pierwsza scena dokumentalnego debiutu Teodory Mihai „Waiting for August”, fenomenalnie oddającego emocjonalny koszt migracji zarobkowej w ramach Unii Europejskiej. Na nastolatce ciąży niemożliwa odpowiedzialność – mimo to dziewczyna nie chce zrezygnować z marzeń o pierwszej miłości czy dobrych studiach. Dokument nominowany w tym roku do Europejskiej Nagrody Filmowej, zwycięzca festiwalu w Karlovych Varach, słusznie zwrócił uwagę na osoby płacące rzeczywistą cenę snu o ekonomicznym sukcesie: najwyższy odsetek oddzielonych od rodziców dzieci w ramach UE przypada właśnie na Rumunię.

Łukasz Bertram: Gdy myślę o pojedynczym obrazie z tegorocznych ekranów, który osadziłby mi się w pamięci na dłużej, nie przychodzi mi na myśl żadna rozbudowana sekwencja. Zamiast niej ciągle widzę krótkie, może sekundowe ujęcie, którego nie da się chyba nawet nazwać sceną. Pochodzi ono z „Interstellar” Christophera Nolana, ale nie jest związane ani z czarną dziurą, ani z żadną z obcych planet. W pewnym momencie przez ekrany statku widać dość już odległą Ziemię. Ponieważ pojazd kręci się wokół własnej osi w celu wytworzenia grawitacji – nasza planeta również wiruje z ekstremalną prędkością, niczym piłka. Przestaje być jakąkolwiek podstawą, punktem odniesienia, do którego przyzwyczajony jest geocentryczny chyba umysł ludzki. Ta zmiana perspektywy uderza; przypomina, że praktycznie cały świat, poza malutką i przytulną powierzchnią i orbitą, jest nie tylko Tajemnicą, lecz także po prostu Innością.

Na naszych łamach o „Interstellar” pisał także Jacek Dukaj.

Marta Michalska: W pierwszym odcinku trzeciego sezonu „Sherlocka” Holmes i Watson szukają bomby ukrytej w opuszczonej stacji londyńskiego metra dokładnie pod pałacem Westminster.

W tym samym odcinku Sherlock objawił się Watsonowi po dwóch latach od swej sfingowanej śmierci. Cały świat uwierzył bowiem w dramatyczny „upadek Reichenbacha” – samobójstwo Sherlocka, które Watson widział przecież na własne oczy.

Dostrzegam wysoki stopień emocjonalnego zaangażowania i przywiązania widzów do Sherlocka i Watsona, ich nieprzewidywalnych osobowości i skomplikowanej przyjaźni. Mimo to (a może właśnie dlatego) twórcy serialu bez żadnych skrupułów wodzą nas za nos, pozwalając, byśmy nabrali przekonania, że Holmes zginie. Podobnie działo się i w drugim sezonie (2012): na jeden moment miliony serc zamarły, gdy Sherlock naprawdę rzucił się z dachu kamienicy i roztrzaskał o bruk. W „The Empty Hearse” emocje publiczności są więc wystarczająco rozchwiane, ciało spięte, a umysł wytężony.

Sherlock i John w końcu znajdują bombę – okazuje się, że znaleźli się w pułapce, że cały porzucony wagon jest wielką bombą, że zostały dwie minuty do detonacji oraz że Sherlock nie ma pojęcia, jak jej zapobiec. Są spanikowani. Scena trwa stosunkowo długo, jednocześnie spodziewamy się, że wszystko zaraz tragicznie się skończy. Sherlock płacze, Watson wyznaje, jak bardzo ten pierwszy jest dla niego ważny.

Żeby jeszcze bardziej nas wymęczyć, scenę przerywa retrospektywa. Po powrocie do wagonu zyskujemy pewność nieuchronnego końca.

I oczywiście nie jest to koniec – Sherlock znalazł wyłącznik bomby, ale odegrał całą tę tragikomedię, by zobaczyć, jak Watson się rozklei.

– Oh, you’ve made such a cuttie face!
– I swear I’m gonna kill you, Sherlock.
– Killing me? That is so two years ago.


ROLA ROKU

 

Monika Helak: Odgrywanie Innego dla każdego aktora stanowić będzie duże wyzwanie – nie tylko ze względu na konieczność transgresji i przekroczenia własnego spojrzenia na rzeczywistość, lecz także na ryzyko popadnięcia w brawurę i zwyczajną przesadę. Jednak do tego wyzwania dorasta Leea Klemola grająca w „Powiem ci wszystko” główną rolę transseksualnej Maarit – swoją bohaterkę portretuje wiarygodnie i z istotną w tematyce LGBTQ subtelnością. Inność zostaje pokazana tam, gdzie powinna być dla widza odczuwalna, żeby klarownie wskazać problem, jednak paradoksalnie nie musi być w żaden sposób oswajana. Maarit Klemoli jest bowiem przede wszystkim kobietą, która przeżywa miłosne uniesienia, problemy komunikacyjne czy rodzinne, a także skomplikowaną trajektorię własnej kariery zawodowej – a więc wszystko to, co staje się udziałem niemal każdego dorosłego człowieka. Dzięki zachowaniu tej równowagi otwiera się droga do autentycznej i może nawet trwałej empatii widza.

Marta Michalska: Nie będzie niestety o Jessem Eisenbergu w „Sobowtórze”, który nawet sposobem chodzenia jest w stanie – nieznacznie, lecz zauważalnie – zaznaczyć różnicę między Simonem Jamesem a Jamesem Simonem, lecz o Angelinie Jolie w „Maleficent”. I nie nazwałabym tego „najlepszą rolą”, lecz „najlepszą kreacją”.

Domyślam się, że ludzie niewierzący w magię z łatwością wymieniliby wady filmu: tkliwość, sztampowe rozwiązania niektórych scen, idiotyczne słodkie stworki skaczące wśród migoczących traw… Nie usłyszymy w nim nieprawdopodobnych dialogów ani nie zobaczymy popisów gry aktorskiej, za aktorów sporo robią efekty specjalne. Maleficent bądź brawurowo fruwa na swych wielkich skrzydłach między skałami, bądź – po ich stracie – snuje się smutna i poważna pośród drzew. Piękna Angelina Jolie w czarnej sukni i z karminowymi ustami tworzy jednak wiedźmę idealną: wyniosłą, pogardliwą i dojmująco samotną. Pamięta ona wszak czasy, gdy była wróżką, strażniczką lasu – szczęśliwą i otoczoną przyjaciółmi.

Maleficent nie jest bowiem czarnym charakterem, złą czarownicą, która – według logiki baśni – zostaje ukarana. Jej ambiwalencja czyni ją podwójnie tragiczną bohaterką.

Krzysztof Siwoń: Niedawno omal nie oparzyłem się poranną kawą, kiedy usłyszałem w audycji radiowej, że „nową tendencja współczesnej kinematografii jest mieszanie się dokumentu i filmu fikcji”. Ten stan rzeczy trwa przecież przynajmniej od dwudziestu lat i wzajemne wycieczki dokumentalno-fabularne tak przeorały już teren współczesnego kina, że podziały te przestają być funkcjonalne. Obserwujemy jednak inne ciekawe zjawiska: m.in. w filmie dokumentalnym – emancypację bohatera, który już dawno pozbył się nieśmiałości, oswoił z medium i zaczyna manipulować przekazem. Staje się showmanem, którego trudno okiełznać nawet reżyserowi.

Dlatego właśnie bohaterem roku jest dla mnie Michel Houellebecq, francuski pisarz, który wystąpił w fałszywym dokumencie o własnym uprowadzeniu. „Porwanie Michela Huellebecqa” w reżyserii Guillaume’a Nicloux pozbawione jest wielkich ambicji. To jednak olśniewający przykład fotogenicznej siły bohatera oraz czysta, kinofilska przyjemność. Rola jest właściwie banalna: Houellebecq pije za dużo wina, drżącymi palcami odpala kolejne papierosy i ociera się o bycie kloszardem. Jednak dzięki naturszczykowskiej swobodzie autor „Cząstek elementarnych” osiąga efekt na miarę „Rejsu” Marka Piwowskiego.

Grzegorz Brzozowski: Znamienną kinową postacią tego roku okazał się (rzeczywisty) Jordan Belfort. Choć Leonardo di Caprio jako jego odtwórca nie doczekał się Oscarowych laurów, siła rażenia Wilka z Wall Street okazała się wielowymiarowa – i objęła nie tylko prywatne imprezowe obyczaje aktora. Scorsese spotkał się z zarzutem, że (podobnie jak wymiar sprawiedliwości) oszczędził swojemu bohaterowi uczciwego rozliczenia za malwersacje finansowe i przemoc domową: z napiętnowanego finansisty Belfort gładko przeistoczył się we wziętego mówcę motywacyjnego, co tylko w tym roku miało przełożyć się na wpływy przewyższające jego dotychczasowe zarobki. Oczywiście, oficjalnym celem obecnej działalności Belforta ma być zrekompensowanie strat jego ofiar. Artystyczny (i finansowy – największy w karierze Scorsese) sukces filmu okazał się marketingowym wstępem do międzynarodowej trasy giganta finansowego z wykładami, w których deklaracja odcięcia od ekranowego wizerunku szachraja gładko splata się z pytaniem: jak osiągnąć jego status materialny? Wilczemu głodowi sukcesu nie oparła się ani Polska (choć organizatorzy zadeklarowali przekazanie części dochodów z biletów na spotkanie na cele charytatywne), ani  Zjednoczone Emiraty Arabskie (gdzie sam film Scorsese został skrócony o ¼ w związku z zarzutem obrazy obyczajów).

Na naszych łamach „Wilka z Wall Street” recenzowali Łukasz Kowalczyk i Karol Kućmierz.

Łukasz Bertram: Pisać o „Wielkim pięknie” i Tonim Servillo, który nauczył hipsterów pod każdą szerokością geograficzną, jak należy imprezować, wydaje się karygodnym banałem. Nie będę oryginalny w moim zachwycie zarówno nad filmem, jak i nad kreacją głównej postaci. Kreacji człowieka, który sprawia (chce sprawiać? a może przychodzi mu to mimochodem?) wrażenie, jakby przegryzł się przez życie na wskroś, poznał wszystkie jego ułudy i ślepe zaułki, obudował się łagodnym cynizmem, oduczył się oczekiwania czegokolwiek – a jednak, tak naprawdę, pragnie cały czas czegoś ponadto – i trwa w spokojnym, zbyt mądrym, by szarpać się na wszystkie strony, nienasyceniu. Niezależnie od tego, czy Jep Gambardella na jeszcze głębszym poziomie swojej duszy wie, że ten pościg nie może się zakończyć, czy też marzy jednak o prawdziwym ideale – jest to rola i postać, która stanie się punktem odniesienia dla kolejnych twórców stających przed pytaniem: co czyni człowieka i czego on pragnie?

Na naszych łamach o „Wielkim pięknie” pisał także Gabriel Krawczyk.

 


 

ODKOPANY KLASYK, CZYLI TO, CO PRZED 2014 ROKIEM

 

Marta Michalska: Krótka animacja „Vincent” (1982) to pierwsze dzieło Tima Burtona, którego nie waham się nazwać „programowym” – w tej niewielkiej formie zawiera się wszystko to, co odnajdziemy w późniejszych obrazach. Jest to opowieść o siedmioletnim chłopcu, Vincencie, który – choć z pozoru zwyczajny – skrywa w swym wnętrzu zamiłowanie do makabry. Wyobraża sobie, że jest genialnym naukowcem wykonującym straszliwe eksperymenty. Po lekturze Poego wydaje mu się, że jego własna ukochana zostaje pogrzebana żywcem. Zamknięty w swym pokoju przeżywa najgorsze cielesne i duchowe katusze, aż targające nim emocje doprowadzają go na skraj szaleństwa. Te oczywiście stanowią jedynie wytwór jego wybujałej wyobraźni. Pada zemdlony na podłogę, recytując zakończenie „Kruka” E.A. Poego.

Bardzo ważna jest tutaj nie tylko treść, lecz także estetyka. Czarno-biały obraz, poczochrane włosy, podkrążone oczy, bluza w poziome, czarno-białe pasy, czarny kot, strome schody, drzewa pozbawione liści, o powykręcanych gałęziach. Narrację-rymowankę prowadzi Vincent Price.

Krzysztof Siwoń: Krzysztof Kieślowski ma ostatnio nie najlepszą prasę. Nawet w środowiskach filmoznawczych na fali estetycznej „lustracji” pojawiają się oskarżenia polskiego twórcy o „kicz metafizyczny”, co uważam za dość powierzchowną ocenę jego dorobku. „Spokój” z 1976 r. pokazuje Kieślowskiego, który do transcendencji docierał poprzez czystą i bezpośrednią formę. Film jest jednym z najbardziej zasłużonych „półkowników”, to znaczy – przeleżał na półce cztery lata. Na festiwalu w Gdyni mówiono, że wyprzedzał kino moralnego niepokoju. Tak naprawdę jednak „Spokój” to dzieło skromne w środkach (dokumentalna faktura, intymna obserwacja), a jednak imponujące autentyzmem.

Kieślowski, jak każdy wybitny twórca, nie pasował do szufladek. Łatka opozycjonisty (film opowiadał o strajku robotników niewielkiej budowy) była równie prawdziwa, co tytuł „piewcy łez partyjnych”, nadany mu przez złośliwych krytyków. Istotnie, reżyser „Spokoju” potrafił opowiadać o partyjnych dyrektorach jak o ludziach, którzy byli w system uwikłani. We współczesnym polskim kinie obraz rzeczywistości jest zbyt często upraszczany, a komuniści to po prostu potwory z innej planety. Dlatego wciąż tak dotkliwie odczuwamy brak Kieślowskiego.

Łukasz Bertram: „Moon” Duncana Jonesa z 2009 r. nie jest może klasykiem powszechnie wynoszonym na piedestał. Powracał jednak w dyskusjach o „mądrym, minimalistycznym science-fiction” na tyle często, bym po niego sięgnął – jako zaprzysięgły poszukiwacz Wielkiego Piękna tego gatunku. I tak przed moimi oczami przewinął się dramat rozpisany na jednego (z pewnym zastrzeżeniem, ale tu pojawia się cień horror spoileri) aktora i jeden głos z komputera, gdzieś na powierzchni Księżyca. Choć spodziewałem się refleksyjnego spojrzenia na tamtejszą pustkę (albo napięcia rodem z „Odruchu warunkowego” Lema), otrzymałem coś więcej: niezwykle zgrabne połączenie rozważań na temat człowieczeństwa ze zjadliwą satyrą na współczesny kapitalizm. Nie chodzi już tylko o to, że Księżyc, z jego mitologią, sprowadzony jest tu do czysto funkcji czysto użytkowej, a rola kosmonautów – niemal do obowiązków ciecia na budowie. Niech sobie Państwo spróbują podczas seansu zrymować los bohatera ze sprawami takimi jak „tymczasowość zatrudnienia”. Księżyc nagle naprawdę się przybliży.

Monika Helak: Najbardziej oczywiste zaległości filmowe odkłada się najczęściej, a najlepiej – na wieczne nigdy. Na szczęście ocaliłam od tej tendencji obejrzenie „Monty Pythona i Świętego Graala” (1975) w reżyserii Terry’ego Gilliama i Terry’ego Jonesa. W tej wybuchowej mieszance znajdziemy wszystko: satyrę na dawne i współczesne stosunki klasowe, parodię przemysłu filmowego, absurdalne gry z toposami kultury, a także niezobowiązujące zabawy językowe. W odbiorze wszystkich tych smakołyków nie przeszkadza nawet trącąca myszką produkcja i archaiczne animacje – mimo wszystko język Monty Pythona wciąż cieszy się dużą żywotnością. A przy okazji dowiemy się też, że nigdy nie należy lekceważyć pytania o ulubiony kolor!

Grzegorz Brzozowski: W roku oszałamiającej popularności formatu „Rolnik szuka żony” warto wspomnieć o jego fabularnym poprzedniku sprzed niemal czterech dekad, czyli „Czy jest tu panna na wydaniu?” Janusza Kondratiuka (1976). W tej galerii bon motów (niezapomniane „kobieto, puchu marny, ty jesteś jak zdrowie”) nadzieja na romantyczne uniesienia miesza się z pragmatycznymi wymogami: główny bohater potrzebuje partnerki przede wszystkim do tego, by obrobić 9 hektarów ojcowizny. Przewodnikami Stanisława po świecie kobiet są doświadczeni mężczyźni: ojciec chrzestny (Roman Kłosowski) i jego kolega z wojska, którzy co chwila zdradzają się z pragnieniem spełnienia własnych matrymonialnych tęsknot. Zaimponować kandydatkom można zarówno podjazdem pod dom (taksówką), jak i wiedzą o „sylwetkach X Muzy” czy tańcem kung-fu. Z pozoru krotochwilna komedia skrywa rzeczywiste społeczne napięcia wydobyte chociażby w sporze dwóch stanowisk: „w mieście jest 99 proc. kobiet sztucznych” kontra „miasto jest balsamem”. „Czy jest tu panna…” to wreszcie opowieść o fundamentalnej samotności wszystkich bohaterów – i, podobnie jak w „Rolnik szuka żony”, trudno tu o happy end.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 312

(52/2014)
30 grudnia 2014

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj