RANKING NAJLEPSZYCH FILMÓW 2015
1. „W głowie się nie mieści”, reż. Pete Docter
2. „Whiplash”, reż. Damien Chazelle
3. „Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu”, reż. Roy Andersson
4. „Pan Turner”, reż. Mike Leigh
5. „Mandarynka”, reż. Sean Baker
6. „Mały Quinquin”, reż. Bruno Dumont
7. „Mad Max: Na drodze gniewu”, reż. George Miller
8. „Złota klatka”, reż. Diego Quemada-Diez
9. „Body/Ciało”, reż. Małgorzata Szumowska
10. „Co robimy w ukryciu”, reż. Jemaine Clement, Taika Waititi
11. „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”, reż. J.J. Abrams
DO NADROBIENIA
Grzegorz Brzozowski: „Aferim!”, reż. Radu Jude
[yt]mmTYOY_jQW[/yt]
Zrealizowana z rozmachem wizja napięć społecznych w XIX-wiecznej Rumunii to pozycja obowiązkowa w okresie sporów o wielokulturową otwartość Europy. Radu Jude, nagrodzony za reżyserię na tegorocznym festiwalu w Berlinie, zabiera nas w podróż przez bajecznie piękną i straszną Wołoszczyznę: nie zabraknie tu jarmarku niczym z Breughla, monastyrów pełnych chytrych mnichów czy folwarku bojara sobiepanka więżącego na stryszku wiarołomną małżonkę. To świat jeszcze zaczarowany, gdzie rzucanie uroków traktuje się ze śmiertelną powagą. Jego częścią są jednak również targ niewolników, karczemne zabawy-tortury oraz nędza romskich koczowisk. Pod pozorami folklorystycznej uczty kryje się porażająca obserwacja na temat niewolnictwa, które na terenach rumuńskich zniesiono dopiero w 1856 r.; na jego literackich świadectwach Jude zbudował dialogi swojej opowieści. Motywem łączącym barwne epizody easternu okazuje się pościg za zbiegłym z folwarku, niesprawiedliwie osądzonym Romem. Pogoń, w którą udają się ojciec i syn, nabiera dodatkowo osobliwego genderowego wymiaru: ma stać się okazją do zrobienia z cherlawego potomka mężczyzny. Czy jedynym sposobem, by to osiągnąć, okaże się pierwsza lekcja okrucieństwa?
Łukasz Bertram: „Birdman”, reż. Alejandro González Iñárritu
[yt]uJfLoE6hanc[/yt]
Pod względem formalnym dziełem Iñárritu rządzi zasada jedności: kunsztowna ułuda jednego ujęcia, arcydzieło montażu. Jednak ten film to przede wszystkim wielość odczytań, którym można poddać historię gwiazdora dawnych blockbusterów o superbohaterze w ptasim kostiumie, pragnącego wynieść swoją sztukę na nowy poziom. Jest tu i bardzo zabawna satyra na przemysł kinowy oraz broadwayowski, i refleksja nad znaczeniem ambicji i kompleksów we wszystkim, co tworzymy, i obserwacja na temat konieczności ciągłej płynności ról przy jednoczesnym uporczywym trwaniu niektórych z nich. Padają również pytania o to, czym właściwie jest sztuka i czy da się ją oddzielić od życia oraz komu potrzebna jest popkultura. Wszystko zaś jest okraszone hipnotycznym tempem, zniewalającą energią, inwencją humorem i wybitnym aktorstwem – odnosi się to nie tylko do Michaela Keatona, lecz także chociażby do Edwarda Nortona. Deszcz Oscarów oraz innych nagród wyjątkowo słusznie spadł na każde możliwe poletko: formy, opowieści i wykonawstwa.
Na naszych łamach o „Birdmanie” pisała także Karolina Ćwiek-Rogalska.
Krzysztof Siwoń: „Pan Turner”, reż. Mike Leigh
[yt]Tn4zSR_5ioI[/yt]
„Wieleż lat czekać trzeba, nim się przedmiot świeży jak figa ucukruje, jak tytoń uleży?” „Pan Turner” Mike’a Leigh został pokazany w Cannes już wiosną 2014 r. Do polskich kin trafił dopiero w tym sezonie, lecz dystrybutor swoją niewybaczalną zwłoką osiągnął jedynie to, że zaostrzył się mój apetyt na biografię angielskiego malarza. Pełnokrwisty, a zarazem pełen subtelności „Pan Turner” zupełnie zaspokaja głód dobrego, bezpretensjonalnego kina biograficznego. Ponadto dzieło Mike’a Leigh ogląda się, z każdą minutą coraz szerzej otwierając oczy ze zdumienia. Oto zamiast dętego i tragicznego „biopicu” z doczepionym wątkiem melodramatycznym brytyjski reżyser każe nam podziwiać całkiem udane życie nieco prosiakowatego mężczyzny (zwierzęcy Timothy Spall), który w przerwach między błyszczeniem na salonach i ekscesami-sukcesami w akademii malarskiej obłapia służącą, pochrząkując bezustannie (z zachwytu lub niezadowolenia).
Mateusz Góra: „Ex Machina”, reż. Alex Garland
[yt]sNExF5WYMaA[/yt]
Alex Garland otworzył okno i wpuścił trochę świeżego powietrza do skostniałego i mocno schematycznego w ostatnich latach kina sci-fi. Zamiast malować wymyślną, ale często pozbawioną odpowiedniego szkieletu narracyjnego opowieść o podboju kosmosu i jego następstwach dla ludzkości, postawił na kameralną historię pewnego miłosno-technologicznego trójkąta. Idąc w ślady „Jej” Spike’a Jonze’a, „Ex Machina” rozgrywa się w bliskiej przyszłości, kiedy nie będziemy już mogli dłużej udawać, że panujemy nad stworzoną przez nas samych technologią. W końcu przyznamy, że jest ona naszym partnerem, a nie sługą. Chociaż doskonale poprowadzony zwrot akcji z sekwencji zamykającej film nie wróży nam sukcesu w tej grze o dominację, na razie możemy spokojnie siedzieć w fotelu, delektując się po prostu doskonale skrojoną opowieścią przywracającą wiarę w kinowe wizje przyszłości.
Na naszych łamach recenzję „Ex Machina” opublikowały także Aleksandra Przegalińska i Helena Chmielewska-Szlajfer.
DO ZAPOMNIENIA
Krzysztof Siwoń: „Spectre”, reż. Sam Mendes
[yt]z4UDNzXD3qA[/yt]
„Spectre” Sama Mendesa miało pecha, że nadeszło po „Skyfall”, które nie dość, że dało prywatnym sprawom 007 sporą część czasu ekranowego, to jeszcze imponowało bezbłędną dramaturgią. Ostatni film z serii o Bondzie kontynuuje tę tendencję, poświęcając wiele uwagi osobowości oraz rozterkom hamletyzującego agenta, ale rozwój fabuły okazuje się w tym wypadku wyjątkowo niechlujny i irytująco flegmatyczny. Można wręcz odnieść wrażenie, że Bond stał się narcyzem, który goni własny ogon, podczas gdy ojczyzna jest w potrzebie, a wszystko wokół się wali i pali. W kluczowym momencie to przełożony Jamesa Bonda, M (Ralph Fiennes), bierze sprawy w swoje ręce. Może więc pora na emeryturę, mister Bond? A na pewno najwyższy czas na lepsze scenariusze, mister Mendes.
Mateusz Góra: „Gra tajemnic”, reż. Morten Tyldum
[yt]NCnulv6rIQg[/yt]
Jeśli za główny cel filmu biograficznego uznamy przedstawienie życia wybitnej jednostki, „Gra tajemnic” spełnia go jedynie połowicznie i w sposób pozbawiony wszelkiej empatii. Alan Turing rzeczywiście był wybitnym matematykiem, który stał się bohaterem wojennym. Niestety twórcy zapomnieli najwyraźniej, że nie dlatego w 2009 r. Gordon Brown wyraził ubolewanie z powodu tego, co spotkało Turinga ze strony własnego narodu. Bohater tej historii był też gejem, który musiał wybrać pomiędzy więzieniem a chemiczną kastracją. Żeby kontynuować swą pracę, wybrał drugą opcję, co w ciągu dwóch lat doprowadziło do jego samobójczej śmierci. Tymczasem „Gra tajemnic” ponownie kastruje Turinga, tym razem symbolicznie odmawiając mu prawa do własnego pożądania, budując nieudolnie na ekranie absurdalną historię miłosną pomiędzy matematykiem a jego przyjaciółką. Ani razu u jego boku nie pojawia się tu mężczyzna. Dopiero napisy na końcu filmu zdawkowo zwracają uwagę na to, że nie chodzi wyłącznie o tworzenie peanów na cześć Turinga, ale przede wszystkim o przyznanie mu pośmiertnie prawa do bycia sobą.
Grzegorz Brzozowski: „Exodus: Bogowie i królowie”, reż. Ridley Scott
[yt]t-8YsulfxVI[/yt]
Stwierdzenie, że popkultura wyprodukowała mity o parareligijnym statusie, brzmi dziś dość trywialnie – wystarczyło przyjrzeć się kolejkom fanów, którzy wystawali przed kinami niemal dwa tygodnie przed premierą nowego odcinka „Gwiezdnych wojen”. Zastanawia jednak to, że ostatnimi czasy do grona filmowych paramitów coraz częściej dołączają kolejne opowieści biblijne: po zeszłorocznym kuriozalnym „Noem” Darrena Aronofsky’ego w gronie tym znalazł się „Exodus: Bogowie i królowie” Ridleya Scotta. Samo powstanie tej nieprawdopodobnie nieangażującej produkcji można śmiało uznać za ponadwymiarową plagę: stopień znużenia widza zdaje się tu wprost odpowiadać nasyceniu efektami specjalnymi oraz wzrostowi masy mięśniowej Mojżesza. Wygląda na to, że postaci patriarchów krojone są na miarę idoli lokalnych siłowni. Warto zauważyć, że w ślad za Hollywood podążają Indie z jedną ze swoich najdroższych produkcji w 2015 r.: złożonym w 90 proc. z efektów specjalnych filmem „Baahubali: Początek”, który jest opowieścią o roztańczonym i przypakowanym herosie, opartą na swobodnie potraktowanych wątkach „Mahabharaty”. Jeśli ten trend będzie się rozwijał, doczekamy się wreszcie religijnej wersji Avengers z walczącymi ramię w ramię Noem, Mojżeszem i Bahubaali (Thor jest już zajęty).
Łukasz Bertram: „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”, reż. J.J. Abrams
[yt]P8248pLA9d8[/yt]
Nigdy nie byłem nerdem spod znaku miecza świetlnego, więc na nowe „Gwiezdne wojny” nie czekałem jak na Gwiazdkę Śmierci z nieba. Miałem nadzieję na dobrą rozrywkę, nieco nostalgiczną, może nieco poważniejszą, ale przede wszystkim – na otwarcie nowej opowieści. Tymczasem film Abramsa rozczarowuje przede wszystkim wtórnością. I nie chodzi o to, że pojawiają się w nim motywy i postaci, które dobrze znamy, ale o to, że układają się one w taką samą strukturę jak w jednej z klasycznych odsłon sagi. Chociaż wiem, że zamierzone, to mruganie do widza robi się w pewnym momencie nieznośne, zupełnie jakby komuś wpadł do oka zbyt duży paproch nostalgii, jakby każdy możliwy element starwarsowej franczyzy musiał wybić się na emocjonalne i sklepowe półki. W dodatku ogrom wszechświata szybko nabiera tu cech dość martwej dekoracji, gwiezdny konflikt przypomina potyczkę na 50 facetów i 5 X-wingów, a fabuła pełna jest drażniących skrótów i taniego patosu. Co więcej, chyba żadna sekwencja nie porywa, nie oszałamia; jest dużo ładności, ale mało piękna. Czy coś jednak daje nadzieję, że dwie kolejne odsłony nowej trylogii będą lepsze? Owszem. Chłopiec, który pragnie wchłonąć w siebie całe zło kosmosu. Robot, który wygląda jak syn R2D2 i Gwiazdy Śmierci. Dziewczyna, która jest jednocześnie Skywalkerem i Hanem Solo. To jednak trochę mało.