Przeczytaj polemikę „Dobre i złe prawo. Polemika z Emilią Kaczmarek”.

Przeczytaj tekst „Zakaz reklamy leków”.

Autor polemiki z tekstem „Zakaz reklamy leków” zwrócił w niej uwagę na jeden bardzo istotny problem – problem wyznaczania granic paternalizmu państwa. Zanim jednak do niego przejdziemy, spróbuję wykazać, dlaczego obrona reklamy suplementów – w jej obecnym kształcie – jest nie do utrzymania.

Po pierwsze, to, że reklama suplementów „stanowi zagrożenie dla zdrowia nieświadomych i podatnych na manipulację konsumentów”, nie wypływa „z ugruntowanej postawy ideologicznej”, ale z faktów. Jak wynika z cytowanych przez Najwyższą Izbę Kontroli badań opinii publicznej, ponad 40 proc. Polaków przypisuje suplementom diety właściwości lecznicze. Co gorsza, ponad połowa Polaków jest przekonana, że suplementy są nadzorowane w taki sam sposób jak leki.

Tymczasem ostatnia kontrola składu suplementów po raz kolejny wykazała, że często nie zawierają one w sobie tego, co zadeklarowano na opakowaniach. Jak czytamy w tegorocznym raporcie NIK, w probiotykach brakowało żywych komórek pożytecznych bakterii, znaleziono w nich natomiast chorobotwórcze bakterie kałowe. W środkach na odchudzanie – „stymulanty podobne strukturalnie do amfetaminy”. W środkach na poprawę nastroju – substancje, które odrzuciła zarówno amerykańska Agencja Żywności i Leków (FDA), jak i Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA). Ostatecznie Najwyższa Izba Kontroli uznała „rynek suplementów diety w Polsce […] za obszar wysokiego ryzyka”.

Po drugie, Autor twierdzi, że reklamy pełnią ważną i pożyteczną funkcję, ponieważ informują klienta o nowych produktach. Jak wiadomo jednak, celem działań marketingowych jest nie tylko informowanie i zachęcanie, ale także wywoływanie popytu poprzez kreowanie potrzeb. W przypadku kreowania potrzeb zdrowotnych ta funkcja reklamy staje się szczególnie problematyczna. Nie bez powodu w Unii Europejskiej reklama leków na receptę skierowana prosto do konsumenta jest nielegalna. Nie zawsze więc jest tak, że – jak pisze autor polemiki – „o tym, czy dany zakup jest potrzebny, decydować może i powinien wyłącznie konsument”. Przykładowo – nieuzasadnione stosowanie antybiotyków jest nie tylko szkodliwe dla zdrowia zażywającego je pacjenta, ale także przyczynia się do wzrostu odporności bakterii, co szkodzi wszystkim. Nie zgadzam się więc z myślą Autora, że liberalizm wymaga odrzucenia autorytetu wszelkich ekspertów i zdania się na subiektywną racjonalność jednostki w każdym możliwym przypadku.

Czy to oznacza, że ludzie nie powinni móc sami o sobie decydować? Wbrew sugestiom Autora nie popieram karania „za próby samobójstwa” i nie chcę nikogo „zobowiązać do troski o własne zdrowie”. O tym, że pacjenci mają prawo sami sobie szkodzić, np. wciskając sobie ciecierzycę w specjalnie w tym celu zrobioną ranę, pisałam w tekście na temat medycyny alternatywnej. Nie oznacza to jednak, że mogę jutro otworzyć i reklamować swoją znachorską klinikę, w której będę leczyć nowotwory ciecierzycą.

W tym tkwi sedno problemu. Liberalizm to nie libertarianizm. Liberalizm nie wymaga dogmatycznej wiary w to, że rynek wszystko ureguluje. Choć wolność jest szczególnie istotna, nie jest to wartość, która unieważnia wszystkie inne, choćby takie jak solidarność. Dobre prawo nie może być oparte wyłącznie na zasadzie ochrony autonomii jednostek.

Jak pisałam w felietonie o obowiązku szczepień, „[p]aństwo, w którym funkcjonuje publiczny system opieki zdrowotnej i które na mocy prawa gwarantuje swoim obywatelom ochronę zdrowia, musi w pewnych kwestiach działać paternalistycznie. Jeśli korzystamy z własnej wolności w sposób, który naraża resztę społeczeństwa na koszty – takie jak koszty zwalczania choroby, na którą zgodnie z prawem trzeba było się zaszczepić – to musimy zapłacić część tego rachunku. Obowiązkowe szczepienia, podobnie jak zapinanie pasów w samochodzie, nawet liberał może uznać za akceptowalne ograniczenie wolności.”

Czy to oznacza, że państwo ma zawsze rację? Oczywiście nie. Nierzadko zdarza się, że nadmierne ograniczanie wolności obywateli motywowane jest troską o ich bezpieczeństwo. Planowane zmiany prawa, których celem jest uniemożliwienie sprzedawania antykoncepcji awaryjnej bez recepty, są prawdopodobnie tego przykładem. Prawdopodobnie, ponieważ nikt jak dotąd nie podał wiarygodnych danych dotyczących sprzedaży dostępnej w aptekach od 2015 r. „pigułki po”. Gdyby wykazano, że tabletki te są faktycznie masowo nadużywane i stosowane jako zamiennik innych form antykoncepcji, zmiana ta miałaby jakieś podstawy. Jednak ministerstwo nie podało żadnych danych na ten temat.

Suplementy to nie antykoncepcja awaryjna. Nikt nie domaga się wycofania ich ze sprzedaży lub wydawania witamin na receptę. Rozmawiamy jedynie o uregulowaniu reklamy tych produktów, co nie stanowi drastycznego ograniczenia wolności obywateli.

W pełni zgadzam się z Autorem polemiki w jednym punkcie. Tworzenie prawa, którego nie da się wyegzekwować, nie ma sensu. Konieczne jest także wzmocnienie stojących na jego straży instytucji. Obecnie zupełnie nie chronią one konsumentów ani przed wprowadzającymi w błąd reklamami, ani przed dostępnymi na rynku suplementami zawierającymi w składzie groźne dla zdrowia substancje. Także Główny Inspektor Sanitarny przyznaje, że bez zwiększenia kar pieniężnych trudno efektywnie ścigać przypadki naruszania prawa. Obecnie „kara ta jest niewspółmierna do zysków ze sprzedaży nieprawidłowo oznakowanego/reklamowanego produktu”.

Wbrew temu, co pisze Autor polemiki, nie twierdziłam wcale, że absolutny zakaz reklamy leków i suplementów to z pewnością optymalne rozwiązanie obecnego problemu – jest to jedna z możliwości, którą trzeba rozważyć. Niewidzialna ręka rynku nie jest najlepszym lekarzem.

*/ Fot. Froliksomepl, źródło: Pixabay.com