W nocy z 30 na 31 grudnia 1931 r. w podlwowskich Brzuchowicach została zamordowana siedemnastoletnia córka wziętego architekta Henryka Zaremby, Elżbieta zwana Lusią. Zbrodnię odkrył jej młodszy brat Staś, a podejrzenie o popełnienie przestępstwa szybko padło na opiekunkę dzieci i jednocześnie kochankę ich ojca – Ritę Gorgon. Historia szybko trafiła na pierwsze strony gazet i wzbudziła sensację. Wybitny specjalista medycyny sądowej profesor Jan Olbrycht pisał, że żaden z procesów karnych w Polsce międzywojennej nie poruszył tak gwałtownie umysłów, jak proces Gorgonowej. Na czym polegał fenomen tej sprawy? Dlaczego zapadła w pamięć społeczeństwa?
Ta sprawa cały czas porusza. Gdy 4 lata temu córka Rity Gorgonowej, Ewa, zapowiedziała, że wystąpi o rehabilitację matki, wszyscy się tym zainteresowali. A dlaczego zapadła tak w pamięć? Bo w międzywojniu dotyczyła służby i nielojalności, która każdego mogła spotkać, bo służbę w domu miał każdy. A do tego dochodziła tajemnica. To było tak, jak u Agathy Christie czy u Szekspira – opowieść, która się rozgrywa na zamkniętym terenie z ograniczoną liczbą osób. To thriller psychologiczny. Gdy sobie wyobrazimy, jak mogło dojść do tego zabójstwa, to dreszcze chodzą po plecach. Ponadto zbrodni dokonała kobieta, co rozgrzewało namiętności. To było przygotowane, wystudiowane morderstwo i pewnie w tym tkwi siła przyciągania tej historii. To taki nasz JFK – sprawa, którą ciągle na nowo można interpretować, dlatego wciąż rozgrzewa namiętności i dyskusję.
O Gorgonowej powstawały ludowe piosenki, a lwowska gazeta „Dzień dobry” donosiła, że jeden z mieszkańców Lwowa zaproponował, aby zasilić fundusz bezrobocia widowiskiem z Gorgonową: „za jedno uderzenie w tę fasonową mordę – 10 złotych, toby wtedy lwowscy bezrobotni mieli pieniądze przez cały rok”. To pokazuje atmosferę linczu, która się wokół procesu wytworzyła, ale może sugerować, że ten temat był zastępnikiem w trudnej sytuacji gospodarczej, zajmował uwagę publiczną szerokich warstw ludności i stanowił rozrywkę w momencie naprawdę ciężkiego załamania ekonomicznego.
To był ówczesny TVN24, ludzie mogli na bieżąco śledzić proces. Przecież w czasie wizji lokalnej w Brzuchowicach tysiące ludzi ustawiło się wzdłuż drogi, by zobaczyć choć karetkę wiezięnną, w której przewożono Ritę Gorgon. Potem zablokowali drogę i próbowali ją zlinczować. Dzisiaj wszyscy oglądają tańczących z gwiazdami, a Gorgonowa była 10 razy popularniejsza i na dodatek nikt nie wiedział, jak wygląda, co wzmagało jeszcze ciekawość. Gdy jechała pociągiem ze Lwowa do Krakowa z dzieckiem na rozprawę, to tysiące ludzi ustawiały się wzdłuż torów. Pociąg wyjeżdżał o północy, a przyjeżdżał o 8 rano, więc ci ludzie musieli wychodzić w środku nocy. To było coś, co elektryzowało. Nie mam takiego poczucia, że to funkcjonowało na zasadzie: jest nam ciężko i rekompensujemy to sobie występami Gorgonowej. Nie, ta sprawa poruszała zarówno biednych, jak i bogatych. Zainteresowane były głównie kobiety, siedziały na sali sądowej.
Dosyć obcesowo opisywała je Irena Krzywicka, która przyczyniła się do budowy legendy Gorgonowej i broniła jej zawzięcie w „Wiadomościach Literackich”.
Tak, ona uważała, że to kołtuństwo. „Wiadomości Literackie” w ramach swojej linii programowej, walki o prawa kobiet, dostrzegły w Gorgonowej coś, czego w niej nie było. Dostrzegły ofiarę kołtuństwa i panujących stosunków. Ale też gdyby nie „Wiadomości Literackie”, to dzisiaj o tej sprawie byśmy w ogóle nie wiedzieli. Pamięć o sprawie i o procesie przetrwała aż do powojnia dzięki tej wielkiej debacie, a teksty z „Wiadomości…” jeszcze kilka lat temu zostały opublikowane w książce. One są bardzo dobre literacko.
Zastanawiam się jednak, po co wracać do tej historii. Sprawa Gorgonowej została już wielokrotnie opowiedziana, w latach 70. opisał ją dosyć rzetelnie Edmund Żurek, pokazał w filmie Janusz Majewski. Dlaczego zdecydował się Pan opowiedzieć ją po raz kolejny?
Moim zdaniem ona nie była opisana. Edmund Żurek przypomniał historię procesu, który był przed wojną, ale nie próbował dać odpowiedzi na najważniejsze pytanie: winna czy niewinna? A mnie to interesowało. Podobnie Janusz Majewski, z którym rozmawiałem, gdy pisałem książkę. Od razu powiedział, że kwestia winy i niewinności go zupełnie nie interesowała, chciał tylko pokazać atmosferę sali sądowej. Jego film jest doskonały, świetnie odtwarza klimat procesu i domu w Brzuchowicach.
A ja chciałem się dowiedzieć, czy z punktu widzenia roku 2018 można powiedzieć, kto ponosi winę za tę śmierć i co się stało z Ritą Gorgon, o której tyle pisali. I mam nadzieję, że na jedno i na drugie pytanie odpowiedziałem. Moja ciekawość została zaspokojona. Mam nadzieję, że czytelników też.
Inspiracją była opowieść Pańskiej babci, która wierzyła w niewinność Rity Gorgonowej. Czy jak Pan rozpoczynał swoje poszukiwania, to stawiał Pan sobie jakąś hipotezę? Skłaniał się do którejś z odpowiedzi? Czy tak jak historyk sine ira et studio starał się krok po kroku odtworzyć tę opowieść?
Miałem jakieś wyobrażenia, ale oczywiście nic nie wiedziałem i zdawałem sobie sprawę, że muszę przestudiować te wszystkie akta, w których śledczy pisali jak kura pazurem. Wiedziałem, że to jest tak: akta, stare dokumenty, gazety, wspomnienia – przez wszystko przejdę, a na końcu znajdę odpowiedź na pytanie, kto zabił. Najbardziej w tym wszystkim pasjonowało mnie śledztwo dziennikarskie. To jest legendarna sprawa, może nie dla dziennikarzy, ale przynajmniej dla prawników. Jak z nimi rozmawiałem, to mówili, że na studiach wszyscy o tym rozmawiali. Mogłem pracować na dokumentach, jeździłem do Krakowa i Lwowa, spotykałem ludzi, którzy coś o tym wiedzieli. Tylko problem był taki, że ta sprawa tak obrosła mitem, że najpierw trzeba było się przez ten mit przebić, żeby tam cokolwiek znaleźć.
Gdy się przez Polskę przelewała fala wywiadów z Ewą Ilić, córką Gorgonowej, to w zasadzie ciągle ją pytano o to, czy mama była winna czy niewinna. Ona nie potrafiła na to odpowiedzieć, bo nie ma żadnej wiedzy na ten temat oprócz własnego przekonania. Postanowiłem jej trochę pomóc, to było takie wyzwanie, które fajnie było podjąć. Wszystkim zdawało się, że ta sprawa była opisywana. A tak naprawdę nie było żadnych książek, nie licząc pracy Olbrychta i tomiku Żurka o Gorgonowej. Pani go widziała?
Oczywiście, widziałam nawet fotokopie akt sprawy.
Wie Pani, że oprócz Żurka nikt z dziennikarzy do nich nie zajrzał?
Pomimo tego, że są dostępne w archiwum?
Ale w Krakowie. Szlag mnie trafiał, kiedy cztery lata temu dziennikarze jeździli do adwokata Michała Olechnowicza, który zajął się sprawą rehabilitacji Gorgonowej, i pisali o nim z wielkim podziwem: mecenas Olechnowicz zna wszystkie tomy akt tej sprawy i je przeczytał. Nie na tym jednak polega praca dziennikarza, żeby pytać faceta, czy je przeczytał i co o nich sądzi, ale na tym, by samemu je przeczytać, a do niego pójść i zadać pytanie: „Pan broni Gorgonowej. Niech mi pan w takim razie wyjaśni, jak pan zamierza obalić zeznania tego i tego świadka, które są kluczowe w tej sprawie?”.
A z przedwojennych dziennikarzy żaden nie miał do akt wglądu, choć z artykułów widać, że mieli dobre przecieki ze śledztwa. Tylko podobnie jak dzisiaj, to śledczym zależało, żeby dziennikarze nie mieli żadnych wątpliwości. Podsuwali więc im tylko takie dokumenty, które nie budziły żadnych wątpliwości po to, żeby pisali wprost to, co sobie śledczy życzyli. Dzisiaj, gdy się je studiuje, to tam widać różne rzeczy, opinie biegłych, nawet takie drobiazgi jak to, że futro Gorgonowej, główny dowód w sprawie, zostało jej zwrócone po wyroku, gdy przebywała w więzieniu w Fordonie.
Z dużym dystansem traktuje Pan wszystkie doniesienia prasowe. Również Edmund Żurek pisze w swoim reportażu, że on nie korzysta z międzywojennej prasy, ponieważ nie jest w stanie ustalić, kiedy i jak oni uzyskiwali informacje. Czy Pan wyszedł z tego samego założenia?
Gdybyśmy dzisiaj mieli sobie wyobrazić funkcjonowanie państwa polskiego po lekturze „Gazety Polskiej”, to okazałoby się, że w 1989 roku była tutaj co najmniej III Rzesza. Podobnie wtedy. Mam dystans do tego, co pisali, ale rozróżniam mniej lub bardziej wiarygodne gazety. Jeśli „Ilustrowany Kurier Codzienny” codziennie publikował stenograficzną relację, to jest to lepsze niż akta sprawy. W IKC-u każda scenka jest rozpisana. Moment, w którym wchodzi świadek, jak wygląda, jak się zachowuje. Dzisiaj to jest skarb. Można mieć wątpliwości co do wiarygodności niektórych doniesień: czy oni naprawdę dotarli do świadka, czy ten świadek coś takiego mówił, ale że świadek tak a nie inaczej wyglądał – to ja nie mam wątpliwości. Tam były też zdjęcia. Nie mam poczucia, że to jest wątpliwe źródło, ale gdy oni prowadzą własne śledztwo, to oczywiście trzeba ostrożnie podchodzić do tego, bo jak sprawdzić wiarygodność ich stwierdzeń?
A czy coś Pana zaskoczyło w tej sprawie? Był jakiś trop, którego Pan się w ogóle nie spodziewał?
Wszyscy mówili, że śledztwo jest prowadzone do bani, pisano, że nie sprawdzono wielu wątków. Gdy zobaczyłem, jak oni tam powoływali biegłego od poziomu wód gruntowych, to wiedziałem, że ta sprawa była dogłębnie badana. W aktach są prognozy pogody z dwóch ośrodków, jeden z lotniska we Lwowie, drugi z politechniki, bo oni sprawdzali, czy śnieg padał, jak padał i do której godziny.
Nie zdawałem też sobie sprawy, że się taką zbrodnię przekazuje z pokolenia na pokolenie. Dzisiaj pewnie patrzymy na tę historię z dystansem, ale córce, Ewie, ona złamała życie. Ona przez wiele lat żyła w traumie, że jest córką Rity Gorgon. „Gorgonicha” to była najgorsza inwektywa, która ją dotykała. Proszę sobie wyobrazić osobę, która całe życie marzy o tym, żeby matka była niewinna i żeby ją odnaleźć. Ona dzisiaj wciąż o tym mówi, w ten sam sposób, jak mówiła w latach 50. A ja wiem, jak wtedy o tym opowiadała, bo są teksty na ten temat, w których mówiła o największych swoich marzeniach. I te marzenia były takie same jak dzisiaj.
To jest też specyficzna praca pamięci, czy raczej niepamięci, w tym przypadku. Ona przecież tej matki właściwie nie znała. Spędziła z nią ile – dwa lata?
Kiedy nie ma się na czym budować, to się wymyśla. I ona sobie tę matkę stworzyła we własnej wyobraźni. Wszystkie takie marzenia i wspomnienia o matce, których prawie nie ma, Ewa próbuje pielęgnować. I już nie wiadomo, co jest zapamiętane, a co wyobrażone. Ale ona ciągle tylko o tym opowiada. Gdy ją pytałem, co pamięta, to odpowiedziała, że ciepło bijące od matki. To jest naprawdę bardzo mało, by zbudować cokolwiek, a gdy jeszcze ma się wokół samych nieprzyjaznych ludzi, to jest całkiem logiczne, że trudno uwierzyć, ażeby ta ciepła kobieta mogła zrobić coś tak strasznego. Do tego dochodzi żal, który Ewa ma do swojego ojca, który nigdy się nią nie zainteresował i nigdy się z nią nie spotkał. To jest niewyobrażalne. Gdziekolwiek Ewa była, zawsze ją odnajdywali, zawsze się okazywało, że to jest ta „Gorgonicha”. Spokój znalazła dopiero w latach 70., kiedy cała sprawa była dość odległa i ludziom z Trzebiatowa przestało przeszkadzać, że ona jest córką Gorgonowej. Widziałem zdewastowane życie właśnie jej.
Pana książka o sprawie Przemyka była w pewnym sensie reportażem interwencyjnym. Interwencją w sumienie i pamięć III RP. Czy w przypadku książki o sprawie Gorgonowej była to również próba interwencji w pamięć, czy raczej przygoda reporterska, przygoda historyczna?
Jestem egoistą i piszę takie książki, jakie sam chciałbym przeczytać. Pomyślałem, że ciekawie byłoby sięgnąć do tej legendarnej sprawy. Różnica między reportażem o Przemyku i tym o Gorgonowej jest taka, że pierwszy to jednak był Colombo, czyli że na początku dowiadujemy się, kto i jak zabit, a później jak zacierano ślady. W przypadku sprawy Grogonowej mamy do czynienia z klasycznym kryminałem w stylu Kojaka. Chcemy się dowiedzieć, kto zamordował i kto stał za tym wszystkim. Sam przeszedłem taki proces.
Lubię dotykać historii. W tej sprawie miałem poczucie obcowania z Lwowem, z jego atmosferą, z miastem, którego już nie ma. I mam taki komfort, że mogę sobie pojechać do Lwowa i zobaczyć, jak dzisiaj wygląda ta sala rozpraw. Zaglądam tam przez dziurkę od klucza, przez szparę, i mam tę komfort, że mogę to robić, by napisać jeden albo dwa akapity. O taki styl pracy walczyłem przez wiele lat.
To jest niewątpliwie coś, co różni pracę reportera od pracy historyka. Historycy często poprzestają na archiwach, nie idą dalej, nie starają się dotknąć materialności.
Kiedy Richard Pipes pisze o rewolucji październikowej, to czytelnik czuje, że na Pałac Zimowy szturmuje razem z rewolucjonistami. Teraz jest już trochę lepiej, ale gdy czytało się prace naszych historyków z lat 80. i 90., to zionęło nudą. Oni zapomnieli, że są humanistami, że powinni pisać tak, żeby czytelnika porwać.
A czy jest jakaś granica historyczna? Cofnąłby się pan aż do XIX wieku?
Zawsze biorę się za takie historie, które mają swój początek w przeszłości i ciągną się aż do współczesności. Napisałem książkę o historii Domu Towarowego Braci Jabłkowskich, bo miałem poczucie, że ta historia jest ważna. Cofnąłem się do XIX wieku dlatego, że oni tym XIX wiekiem żyją. Tak samo było z Gorgonową. Gdyby jej historia była oderwana od współczesności, to nie byłaby taka atrakcyjna. Zawsze szukam związku historii z codziennością. Jak rozmawiałem z Ewą, to miałem poczucie, że przeszłość dla niej to wczoraj. Oglądam sobie zdjęcia Ewy, która jest na rękach Gorgonowej, i po 80 latach widzę osobę ze zdjęcia, zastanawiam się, co się działo przez te lata. A ona mi opowiada historię swojego życia. Lubię takie opowieści.
W wywiadzie dla magazynu „Press” powiedział pan, że stara się powoli wymiksować z dziennikarstwa. Czy reportaże są taką ucieczką?
Wręcz przeciwnie. Gdyby gazety były takie, że mógłbym tam publikować, to pewnie bym to robił. Taki tekst o Gorgonowej w latach 90. opublikowałbym w dwóch częściach w „Dużym Formacie”, magazynie „Gazety Wyborczej”, kiedy miał sto stron. Tylko że gazety już nie potrzebują takich tekstów. Potrzebują tekstów, które się pisze na kolanie w ciągu tygodnia. A ja w ciągu tygodnia nie miałbym szans tego zrobić. Mógłbym jedynie przeczytać te akta, a potem napisać, co w nich jest. Ale jakbym powiedział dzisiaj w redakcji, nawet największej: „Wiecie co? Ja bym chciał pojechać do Krakowa, bo tam jest archiwum Olbrychta i Zakład Medycyny Sądowej. Może coś w nim jeszcze można znaleźć. Chciałbym pojechać do Szczecina, Trzebiatowa, Lwowa. Ach, i słyszałem, że pod Wrocławiem mieszkała ta Gorgonowa. I jeszcze potrzebuję na to pół roku, żeby te akta przeczytać i to wszystko pozbierać. Muszę w archiwum siedzieć, wszystkie gazety przeczytać”, to oni by powiedzieli, że mają to gdzieś. Oni potrzebują jednego tekstu na piętnaście tysięcy znaków i tę sprawę załatwią. Dzisiaj nie ma możliwości pisania takich tekstów, bo się to po prostu nie opłaca. Mam komfort, że mam czas, którego dziennikarze dzisiaj nie mają. Udało mi się.
Książka:
Cezary Łazarewicz, „Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej”, wyd. Czarne, Wołowiec 2018.