Pół biedy jeszcze, gdyby Sojusz Lewicy Demokratycznej po ostatnich wyborach dramatycznie się zmienił. Gdyby na plan pierwszy wysunięto młodych działaczy dokooptowanych z ruchów miejskich, streetworkerów zajmujących się pomocą najuboższym, czy choćby nieliczne symbole polskiego liberalizmu obyczajowego, jak Robert Biedroń. Ale Sojusz nic takiego nie zrobił. Na czele partii postawił 58-letniego, związanego z partią od dekad Włodzimierza Czarzastego, a do mediów niezmiennie posyła raczej Leszka Millera niż progresywną młodzież.

W rozmowie z „Kulturą Liberalną” Czarzasty podkreśla progresywne stanowisko partii w kwestiach takich jak dostęp do aborcji czy rozdział Kościoła od państwa, ale Sojusz nie zawdzięcza swoich mniej więcej 10 proc. poparcia marszom pod tęczowymi flagami i walce o liberalizację prawa regulującego dostęp do aborcji. Z tym pierwszym postulatem znacznie bardziej kojarzą się polscy Zieloni – jeśli już z czymkolwiek się komukolwiek kojarzą. Z kolei za masowymi „czarnymi marszami” oraz ostatnimi projektami ustaw liberalizujących polskie prawo stoją odpowiednio partia Razem i Barbara Nowacka. Dla każdego z tych środowisk politycznych sukcesem są nie tyle skoki sondażowego poparcia, co w ogóle uwzględnienie ich w sondażach. Tymczasem sympatia dla Czarzastego rośnie.

Czy wynika to wyłącznie z ciężkiej pracy „w terenie” i utrzymywania struktur partyjnych w całym kraju? Czarzasty przekonuje, że w Polskę wyjeżdża kilka razy w tygodniu, a w ciągu roku odwiedził blisko 200 miejscowości.

Takie wizyty nie budują jednak masowego poparcia. Bo nawet gdyby na każdym ze spotkań z przewodniczącym pojawiło się po 500 osób i wszyscy wyszliby z nich z mocnym postanowieniem głosowania na Sojusz, to daje mniej więcej 100 tys. zaangażowanych zwolenników. Do liczby kilku-, jeśli nie kilkunastokrotnie większej można dotrzeć za pomocą jednej wizyty w telewizji śniadaniowej. Ponadto nie tylko Czarzasty objeżdża kraj – przedstawiciele Razem budują struktury od przeszło dwóch lat, a i tak największym jak dotąd sukcesem był dla nich jeden udany występ medialny Adriana Zandberga, w telewizyjnej debacie tuż przed wyborami. Wreszcie, po trzecie, były i są w Polsce partie, które osiągały sukces bez struktur i żmudnych objazdów każdego powiatu w kraju. Nowoczesna jest tego najlepszym przykładem. Przypomnijmy, że w chwilach chwały ówczesna partia Ryszarda Petru cieszyła się blisko trzydziestoprocentowym poparciem. To wynik, którego szeroko rozumiana polska lewica nie widziała od grubo ponad dekady. Robert Biedroń też nie ma za sobą żadnych struktur partyjnych, a mimo to cieszy się większą rozpoznawalnością i popularnością niż wszyscy liderzy polskiej lewicy z wyłączeniem SLD razem wzięci.

Czarzasty i jego ugrupowanie zyskuje nie dlatego, a przynajmniej nie tylko dlatego, że dużo podróżuje, ale dlatego że ten – jak sam mówi – „dziwny gość w kolorowym sweterku” budzi sympatię tej części elektoratu, która chce sama siebie nazywać lewicą. W tym sensie teza Sowy mówiąca o tym, że członkowie partii Razem nie odpowiadają temu, jak przeciętny Polak wyobraża sobie polityka, trafia w sedno.

Sowa ma więc w pewnym sensie rację, ale jednocześnie wprowadza w błąd, bo fakt, że część przedstawicieli polskiej lewicy nie odpowiada naszym wyobrażeniom polityka, nie znaczy, że istnieje jeden, sztywny, kompletny od A do Z „model” polityka, do którego trzeba się dostosować. Biedroń wygląda i zachowuje się inaczej niż Czarzasty, który z kolei niewiele ma wspólnego, dajmy na to, z Beatą Szydło. A mimo to każde z nich ma lub miało swoich zwolenników w tzw. elektoracie lewicowym. Dlaczego Razem ma ich tak niewielu?

Polska lewica liberalna obyczajowo staje przed takimi samymi wyzwaniami jak podobne partie w całym świecie zachodnim. Okazuje się, że tak zwana „polityka tożsamościowa” w najlepszym razie nie porywa wyborców. Jak w tej sytuacji zdobyć poparcie, jednocześnie nie rezygnując z progresywnych poglądów?

Jedynym rozwiązaniem wydaje się pewna ich reorganizacja. Nie chodzi o to, że polską lewicę trzeba budować „na trupie” praw kobiet czy osób homoseksualnych. Chodzi o to, by liberalny dostęp do przerywania ciąży nie był najważniejszym tematem rozmowy z wyborcami. Nie dlatego, że owi wyborcy z pewnością te postulaty odrzucą. Po prostu co innego ich obecnie interesuje. To trochę tak, jakby podczas przemówienia na stypie po śmierci dziadka zacząć przekonywać słuchaczy do programu 500+. Temat ciekawy i zapewne popularny, ale w tej sytuacji cokolwiek mija się z oczekiwaniami słuchaczy.

Polskie społeczeństwo nie jest jednoznacznie prokościelne czy tradycyjne. Wystarczy zauważyć, jak bardzo zmienił się w ciągu ostatnich 25 lat nasz stosunek chociażby do zdrowia – czy ktoś w 1990 roku wyobrażał sobie wprowadzenie zakazu palenia w barach albo przekonywanie Polaka, by biegał dla przyjemności?

Dokładnie tak samo może się zmienić, a zapewne już się zmienił, nasz stosunek do Kościoła, mniejszości seksualnych czy przerywania ciąży. Nie wszyscy jednak chcą o tym słyszeć. Albo raczej: chcą słyszeć nie tylko o tym i – tu Sowa ma absolutną rację – nie od każdego.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Pixabay.com