Piotr Kieżun: Uderzające jest, że autorzy „Sztuki i Narodu” (SiN), łącznie z Gajcym, krytykowali prawie wszystkie tomiki, zbiory, antologie wierszy wojennych, przygotowane przez Miłosza, zarzucając im między innymi brak realizmu w patrzeniu na świat, patos i papierowe uczucia. Ten zarzut powtarza się zresztą w krytyce całego pokolenia międzywojennego. Wybuch wojny jest cezurą, za pomocą której SiN-owcy próbują się zdystansować w swoich tekstach od poprzedników – Skamandra, a także starych katastrofistów, u których według młodych wszystko jest tylko pustym hasłem, czymś nieprzeżytym, nieprawdziwym, nierealnym.
Stanisław Bereś: Nie wiem, na ile procent przyjmuję pańską interpretację, bo Miłosz był żagarystą, a zatem katastrofistą, a to była jedyna formacja literacka dwudziestolecia, którą pokolenie wojenne darzyło szacunkiem (za przeczucie dziejowego kataklizmu). Jeśli mieli do niej jakieś pretensje, to że nie poszli myślowo dalej. Z potoczną definicją realizmu też ma to niewiele wspólnego. Mówimy raczej o postawie aktywnej, która zakłada branie się za bary z rzeczywistością, przyjmowanie za nią odpowiedzialności i odrzucenie wariantu, że „istniejemy gdzieś indziej” i wolno nam się zapaść w życiowy sen na czas wojny. Więc jeśli o takim realizmie mówimy, to zgoda.
Instynktownie spodziewałem się, że zacytuje pan teksty, które dotyczyły pisarzy na emigracji. Na nich bowiem szedł najbardziej jadowity atak SiN-owców: że wyjechali, czyli uciekli, że urządzili się i fajnie im tam jest, a tutaj trzeba żyć pod terrorem i znów brać broń do ręki. Młodzi poeci oczywiście nie mieli zielonego pojęcia, w jakich realiach funkcjonują tamci. A twórcy na emigracji wcale nie mieli słodko, przeżywali ciężkie chwile i też nieraz przymierali głodem. Ale SiN-owcy potraktowali poetów starszego pokolenia niczym „głowę turecką”, na której ćwiczyło się fechty, bo była nieruchoma. Kto jest najlepszym przeciwnikiem? Ten, kto bronić się nie może, więc Słonimski, Wierzyński i Tuwim doskonale się nadawali do ścięcia. Jarosława Iwaszkiewicza, zwróćmy uwagę, nie atakowali, bo sami do niego jeździli do Stawiska i podtykali mu pod nos wiersze, żeby się upewnić, czy są dobrymi poetami, i czy mają przed sobą przyszłość. Iwaszkiewicza więc, choć był ze Skamandra, którego dyskredytowali kompletnie, „przemycali” i traktowali na zasadzie „dobrego Niemca”. Świetnie im się zresztą kooperowało, bo on się nimi zachwycał, pisał o nich czule w pamiętnikach, przechowywał ich wiersze, a oni przejmowali się i zachwycali wszystkim, co im mówił.
Nawet patronów SiN-owcy nie obierali sobie w sposób konsekwentny, z jasnymi podziałami, które tradycje zachowują, a których nie. Tak właśnie było ze wspomnianym katastrofizmem. Jakim cudem Witkacy, dla Konfederacji Narodu (KN) schyłkowiec i dekadent, mógł być natchnieniem twórczości Andrzeja Trzebińskiego? Powinien go programowo lekceważyć, a on go uwielbiał. Przecież dla modelu kultury, budowanego przez „Sztukę i Naród”, to była ostatnia osoba, która nadawała się na ich patrona. Oni jednak czuli, że jest im potrzebna inna przestrzeń, że groteska i katastrofizm to są narzędzia, które pasują i są adekwatne do okupacyjnej rzeczywistości. Nie wiem, czy ktoś z państwa ufundował sobie kiedyś taką nieprzyjemność, jaką jest przeczytanie masywnej antologii poezji konspiracyjnej. Największą, w dwóch tomach opublikował Jan Szczawiej, a w jednym tomie Tadeusz Szewera. Kiedyś obie recenzowałem, więc przeczytałem od dechy do dechy. Byłem porażony różnicą wartości poetyckiej i zdolności do eksperymentu literackiego pomiędzy typową poezją okupacyjną a tym, co napisali chłopcy i dziewczyny z kręgu SiN-u. To były dwa różne światy. Oni wiedzieli, że nie mogą uprawiać „banalizmu martyrologicznego”, bo to byłaby śmierć literacka. Mieli dobrego nosa.
Adam Puchejda: A czy oni nie byli trochę takimi besserwisserami, którzy są przekonani, że są świetni i że mogą sobie pozwolić na taką grę? Chcieli robić dobrą literaturę, a kwestie ideologiczne przyszły później wraz z dyskusjami o tożsamości?
To jest trudne pytanie, bo jak to sprawdzić. Podejrzewam ich o to. To były bardzo bystre chłopaki. Kiedy czytamy ich wiersze, dramaty, artykuły, a także prywatne zapiski i interpretacje pisane na podziemnych kompletach, to musimy przyznać, że to było niezłe. Czasem z desperacji myślę, że dwudziestoletni faceci nie mieli prawa tak dojrzale myśleć. Nie chcę zabrzmieć jak mizogin, więc dodam, że obok nich były też oczywiście bardzo inteligentne dziewczyny, ale nie zostawiły znaczącego plonu publicystycznego.
Czy oni w swoich tekstach literackich odsuwali na bok ideologię świadomie, tego nie wiem. Wydaje mi się, że Trzebiński i Bojarski byli przekonani, że ona integralnie się mieści w ich programie. Ale też mogło być inaczej – tak byli wkręceni w robotę podziemną, że nie mieli za dużo czasu na przemyślenia. Trzebiński był stuprocentowym działaczem, od zera budował Ruch Kulturowy, odpowiadając za kilkudziesięcioosobową strukturę podziemną, jednocześnie próbował odgrywać ważną rolę w Konfederacji Narodu i w redakcji SiN-u. Do tego zaś liczne romanse i narkotyczne czytelnictwo kosztem snu. Kiedy siadał, to pisał wiersz za jednym zamachem. On naprawdę nie miał czasu na rozszczepianie włosa na czworo. Przypuszczam, że oni obaj, Trzebiński i Bojarski, niezbyt zręcznie oddzielali twórczość od ideologii, ale wynik był podobny. Z Witkacym mieli podobny problem: kompletnie nie pasował im ideologicznie, ale obaj z nim romansowali. Bojarski dodatkowo z Gałczyńskim, ale nie z zachwytu za to, co publikował w „Prosto z Mostu”, ale za Zielone Gęsi i groteskę. Obaj mieli inne pola eksploatacji, ale i tak nie potrafili być ortodoksyjni politycznie w swoich wierszach i dramatach. Na przykład poetyka Trzebińskiego ma wiele wspólnego z Przybosiem i awangardą krakowską, którą przecież odrzucili programowo, tak jak całego Skamandra. Eksperymenty Tadeusza Peipera, Juliana Przybosia czy Jana Brzękowskiego były dla nich „jałowymi popisami”, ale Brzękowskiego przecież dyskretnie usprawiedliwiali, bo znajdowali u niego – bliskie im wyobraźniowo – naleciałości surrealistyczne i popisy wyobraźni. Mówiąc krótko, wszyscy konstruktywiści powinni według ich manifestów pójść na złom historii, a przecież pierwszy Trzebiński karmił się Przybosiem. Każdy więc z nich szukał dla siebie tradycji, która mu bardziej pasowała, nawet jeśli była niezbieżna politycznie.
AP: Odwróciłbym więc to pytanie. Jeśli tak było, to skąd tak radykalny, ideowy spór Czesława Miłosza z nimi? On ich czytał przez pryzmat ideologii i uznawał za ludzi, którzy mogą zagrozić jego fizycznemu bezpieczeństwu, za ludzi, którzy poprzez swoją działalność polityczną i wojskową mogą sprowadzić na wszystkich wokół prawdziwe nieszczęście.
Nie wiem, skąd pan czerpie aż tak daleko posunięte obawy Miłosza…
AP: Miłosz napisał kiedyś tekst, w którym opisuje spotkanie z dwójką żydowskich dzieci, które proszą go o jedzenie, a on zdaje sobie sprawę, że jemu i tym dzieciom grożą nie tylko Niemcy, ale że groźna jest także znajdująca się w tym samym budynku podziemna drukarnia i znajdujący się naprzeciw tajny uniwersytet, dający „lekcje obsługi karabinu maszynowego”.
A nie myśli pan, że on sobie ich jednak zdemonizował? Pół Warszawy spiskowało, drugie pół handlowało, za co też rozstrzeliwano.
AP: Dlatego zadaję to pytanie. Czy on ich zdemonizował?
Trudno zrozumieć i wytłumaczyć nagonkę Miłosza na młodych poetów, którzy poginęli, i jego zajadłe obszczekiwanie ich przez sześćdziesiąt lat. Żeby to wyjaśnić, sięgnąłem nawet po psychologię i dopiero w koncepcji iluminacji znalazłem racjonalne wyjaśnienie. Co ona głosi? Na przykład gdybyśmy z panią Izą byli przez wiele lat małżeństwem w ciężkim konflikcie, wyrządzali sobie dużo krzywd psychicznych i oboje uważali się za ofiary, a ja nagle bym umarł, to ona zostałaby z nierozwiązanym supłem uczuciowym. Jej emocje nie mogłyby znaleźć ujścia i kłębiłyby się w niej do końca życia. To jest właśnie iluminacja.
Wracając do Miłosza, przypomnijmy, że pomiędzy nim a „poetami warszawskimi”, jak ich złośliwie nazywał, wybuchł konflikt podczas literackiego spotkania podziemnego, na którym on wygłaszał odczyt o André Gidzie, który znamy z tomu „Legendy nowoczesności” jako „Zupełne wyzwolenie”. Przyszli na ten wieczór licznie młodzi narodowcy ze „Sztuki i Narodu”, ale obecny był także Krzysztof Baczyński i Tadeusz Borowski, czyli różne skrzydła polityczne. Ledwie Miłosz wygłosił swój szkic, a oni już się na niego rzucili. Starszy od nich o dziesięć lat poeta, doskonały polemista, nie był owieczką, którą łatwo można było zagonić w kozi róg. Ale oni tak ujadali i tak go kąsali, że Miłosz poczuł się głęboko urażony. Nastąpiło kompletne zerwanie, a „Sztuka i Naród” zaczęła uosabiać w jego oczach wszystko, co złe i wstrętne.
Napisałem kiedyś tekst, w którym na wykresach pokazałem rozkład emocji Miłosza w wierszach pisanych już po ich śmierci. W podręcznikach szkolnych, o zgrozo, są one traktowane jako ich apologia. A przecież on pisze w tych wierszach o Kolumbach jak o chorych z kliniki psychiatrycznej, którzy mylą rzeczywistość urojoną z realną. Miłosz wychwala siebie jako zimnego realistę, a ich traktuje jako paranoików zaczadzonych ideologią i perspektywą czynu narodowo-wyzwoleńczego. W ich utworach widzi śmiertelne miazmaty romantyzmu, którego nienawidził, choć w latach 30. był pod jego wpływem. Ale już w 1943 i 1944 roku nie był w stanie go znieść. Miłosz czuł się kompletnym cywilem i każdą formę działania zbrojnego uważał za kretyństwo. Z tej perspektywy nawet go rozumiem, bo romantyzm jako przejaw patriotycznego aktywizmu był przeciwko niemu. A zatem musiał go odrzucić, bo niósł oskarżenie jego postawy – właśnie cywilno-paseistycznej. Nakręceni patriotycznie SiN-owcy wyłowili to bezbłędnie z eseju o André Gidzie, mimo że czytali go „pod włos”. Z miejsca wiedzieli, że ten facet, który przyszedł z tym referatem, jest ich wrogiem. Więc mu dokopali, a potem on im dokopywał przez sześćdziesiąt lat. Choć od dawna nie żyli.
Iza Mrzygłód: Im oraz Baczyńskiemu, który miał przecież zupełnie inną proweniencję polityczną i publikował w lewicowej „Drodze”.
To prawda, on ich nie wiedzieć czemu wrzucił do jednego worka: komunizującego Borowskiego z cyklem poetyckim „Gdziekolwiek ziemia…”, Baczyńskiego, który w domu był wychowywany w tradycjach socjalistycznych, i narwanych narodowców. Dla Miłosza wszyscy oni reprezentują to samo skażenie i można na to znaleźć w jego eseistyce szereg dowodów. W czym widzi ich wspólnotę? W mesjanizmie, prometeizmie i w tym, że należy walczyć i zginąć za ojczyznę. Tymczasem Miłosz mówi odwrotnie: nie należy ginąć za ojczyznę! Broń Boże! On tego oczywiście nie mówił otwartym tekstem, zwłaszcza podczas okupacji, bo by go to zdyskredytowało, ale przekazywał to pośrednio.
IM: To przez swoistą cenzurę, poprawność polityczną, obowiązujące w podziemiu?
Miłosz rozumował racjonalnie: przecież jakbym publicznie powiedział, co tak naprawdę myślę, to oni by mnie najzwyczajniej w świecie zatłukli. Dla tych młodych facetów z pistoletami w kieszeniach objawiłby się jako zdrajca narodu polskiego. Tego typu refleksje snuł więc sobie prywatnie z Tadeuszem Krońskim i trochę rzadziej z Jerzym Andrzejewskim.
AP: Miłosz przesadzał?
Trochę tak, bo aż tak groźnie nie było. Myślę, że oni mu dokopali w miarę elegancko i w jakiś sposób zasłużenie. Poza tym chcieli wybić się na niepodległość. Podejrzewam, że do tego incydentu musiało i tak dojść, skoro uczestniczyli w nim również Baczyński i Borowski, pomimo że nie było im po drodze z narodowcami. Borowski wprost nabijał się z Bojarskiego. Napisał fraszkę, w której wyraźnie oświadczył, do czego nadają się imperialne hasła tego ostatniego. Kto jej nie czytał, pewnie nie wie, więc powiem: do tego, aby się na nie zdefekować. Dzielił ich więc ostry, realny spór polityczny. A jednak kumplowali się, bo uczestniczyli w tych samych kompletach polonistycznych i uznawali konieczność współdziałania w walce zbrojnej. Wywodzili się z różnych organizacji, ale łączyły ich więzy solidarności i na gruncie literackim gotowi byli przeciwstawić się razem Miłoszowi.
Miłosz dość wcześnie zaangażował się w opinię, że ich twórczość jest nic niewarta, że nie ma żadnej przyszłości, bo to skansen postromantyczny i postmistyczny, a na dodatek cuchnący nacjonalizmem – choć akurat wiersze SiN-owców nie były wcale przesiąknięte ideologią. Co najwyżej piosenki bojowe. Kiedy Miłosz wygłaszał ten pogląd, oni szli do powstania. On opuścił Warszawę, a oni bohatersko zginęli. Po latach zderzenie tej opinii z recepcją twórczości młodych, poległych w czasie wojny poetów, stawia go w bardzo nieciekawej pozycji psychologicznej. Miłosz naprawdę był przekonany, że cały ich dorobek z czasem zasypie proch i pył, co sugerował w nawiązującej do „Dziadów” „Przedmowie” do tomu „Ocalenie”, wydanego w 1945 roku:
Sypano na mogiły proso albo mak
Żywiąc zlatujących się umarłych – ptaki.
Tę książkę kładę tu dla ciebie, o dawny,
Abyś nas odtąd nie nawiedzał więcej.
Czyli już tu nie przychodźcie, wy duchy powrotniki – mówi Miłosz – bo niczego wartościowego nie zostawiliście. Przestańcie więc nam, żywym, mieszać w głowach i budzić w nas niepokój i wyrzuty sumienia. To jest prawie wprost powiedziane w tym tekście. Miłosz był więc przekonany, że kwestia poetów pokolenia wojennego została już zamknięta i nadejdą nowe czasy, a potem ze zdumieniem widział, że – dziesięciolecie po dziesięcioleciu – polscy czytelnicy ich wiersze czytają, przejmują się nimi, a co więcej, że wchodzą one do kanonu lektur. Przecież można się wściec! Tym bardziej, że po wojnie Miłosz nie mógł powiedzieć, że to byli ONR-owscy bojówkarze, ponieważ obowiązywała znów pewna poprawność polityczna. Ta sama, która już wcześniej w salonach podziemnych uniemożliwiała mu wypowiedzenie prawdy. Tu mamy cały paradoks iluminacji: oni narozrabiali, potem „uciekli” w śmierć, a on im teraz nie może nic zrobić, bo stali się nieledwie świętymi.
PK: To poczucie dysonansu wzmacnia jeszcze fakt, że SiN-owcy bardzo cenili Miłosza jako poetę. Gdy Bojarski umiera w szpitalu, każe sobie czytać jego „Kołysankę”.
Oni wszyscy znali Miłosza na pamięć. Nie tylko Bojarski, ale również Gajcy i Trzebiński.
Piotr Chuchro: Jednak czy spojrzenie Miłosza na SiN-owców jako na mesjanistów jest uprawnione? Przecież ani z chrześcijańskiego uniwersalizmu, ani z totalistyczno-faszystowskiej wizji nie da się wywieść mesjanistycznego hasła, że największą chwałą jest zginąć za ojczyznę, które tak drażniło Miłosza. Może interpretował ich przez pryzmat romantyzmu, oni zaś wcale tak romantyczni nie byli?
U poetów, czy lepiej u pisarzy z zespołu „Sztuki i Narodu” rzeczywiście tego nie ma. Nie można znaleźć u nich tego typu figur, ale można je wyczytać z programów politycznych, które Miłosz znał chociażby z „Nowej Polski”. Było jasne, że młodych narodowców charakteryzowała postawa aktywizmu i że starsi wiekiem dowódcy pchali ich do walki z bronią w ręku. Losy Uderzeniowych Batalionów Kadrowych (UBK) są wszystkim dobrze znane. Jak wielkie były straty osobowe w oddziałach UBK, wiemy choćby na przykładzie akcji w Puszczy Sterdyńskiej. W pierwszej wyprawie wzięło udział około 200 osób, a wyszło z niej z życiem nie więcej niż dziesięciu KN-owców. Z walczących w powstaniu batalionów „Miotła” i „Czata 49” przeżyło jakieś dwadzieścia osób. To pokazuje skalę poświęcenia tej młodzieży. Straty osobowe Konfederacji Narodu osiągnęły jeden z najwyższych poziomów w polskim podziemiu. Już w założeniach jej dowództwa była gotowość do takich ofiar: idziemy na całość, a młodzi są mierzwą historii, z ich krwi ma powstać imperium. Ja się nie dziwię, że Miłosz musiał to postrzegać w kategoriach mesjanistycznych. Budować pod okupacją niemiecką i sowiecką, w czasie gdy trwa planowa eksterminacja narodu polskiego, wizję Polski, która będzie sięgać od Morza Czarnego do Morza Bałtyckiego oraz od Uralu po portów w Lubece, Rostocku i Kilonii, a na dodatek będzie posiadać terytoria zamorskie w Ugandzie i Tanganice, było czystym mesjanizmem. Oczywiście, nie według modelu romantycznego.
W tym miejscu przypomina mi się moje własne doświadczenie związane z recepcją polskich idei mesjanistycznych, gdy przez pewien czas wykładałem we Francji na Uniwersytecie Charles’a de Gaulle’a w Lille. Prowadziłem wykłady z tak zwanej la civilisation et l’histoire. Niestety, przychodzili na nie również czasami studenci z wydziału historii. Jednym z nich był niejaki monsieur Loup – czyli, tłumacząc na język polski, pan Wilk. Zawsze siadał na samym przodzie, pakował mi nogi niemal na katedrę, twierdząc, że tak mu zalecił lekarz, bo to dobrze robi na krążenie, po czym wszystko notował i nieustannie komentował moje wykłady. Dla przykładu, kiedy referowałem przebieg powstania listopadowego i doszedłem do momentu, w którym powstańcy wdzierają się do Belwederu, by zabić księcia Konstantego, ale on umyka, z miejsca mi przerwał i cierpko stwierdził: „Wie pan co, panie Bereś, byłem w Warszawie i widziałem ten pałac. On ma co najwyżej czternaście pokoi, może szesnaście. Jeżeli tam wtargnęło kilkunastu powstańców, to zastanawiam się, jakim cudem on uszedł z życiem”. Wiedziałem, że jestem na straconej pozycji, ale próbowałem wyjaśniać zgodnie z tradycją: „Wie pan, książę schował się pod łóżkiem swojej żony, Polki, księżny Łowickiej, a ówczesna obyczajowość nie pozwalała przeszukać jej komnaty”. A on na to protekcjonalnie: „Co też pan opowiada! Jak zdobywaliśmy Bastylię, to ją rozebraliśmy w ciągu paru dni, choć to była potężna twierdza, a nie jakiś mały pałacyk. Nikt się tam nie ukrył pod łóżkiem, bo wszystkich wyłapano. Ech, te wasze polskie powstania…”. Ale prawdziwy festiwal drwin miał miejsce w trakcie wykładu o polskim romantyzmie i mesjanizmie. Wyjaśniam więc studentom, co to znaczy, że Polska jest Winkelriedem i Chrystusem Narodów, a pan Loup, gotowy do ataku, odkłada notatki i pyta z przekąsem: „Chrystusem, powiada pan? Czyli polscy pisarze doby romantyzmu uważali, że Polska musi umrzeć jak Chrystus na krzyżu historii, żeby zbawić nas, czyli zachodnią Europę? Czy oni to pisali na poważnie?”. „Z całkowitą powagą” – odpowiedziałem. „I oni w to naprawdę wierzyli? Na przykład taki Mickiewicz?” – dopytywał. „Mickiewicz traktował tę ideę zupełnie serio” – potwierdziłem. „A pan wie, co u nas we Francji robi się z takimi, którzy twierdzą, że są Chrystusem?”. „Chce pan powiedzieć, że się ich pakuje do domu wariatów?” – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. „Tak”. „No dobrze – odparłem – ale jeśli tak twierdzi cała myśląca i tworząca elita kulturalna kraju, to co wobec tego?”. „To trzeba zbudować większy dom wariatów” – skwitował naszą wymianę zdań pan Loup.
To jest, oczywiście anegdota, absolutnie prawdziwa zresztą, ale dobrze pokazuje, że z perspektywy obcokrajowca polski mesjanizm może zatrącać o groteskę. Pan Loup nie był zresztą jedynym studentem, który uważał mesjanizm za szaleństwo. Miłosz w pewnym momencie wytworzył w sobie podobny dystans. Zaczął postrzegać młodych wojennych poetów mniej więcej tak, jak francuscy studenci postrzegali polskich romantycznych mesjanistów. Choć rzeczywiście trzeba przyznać, że Miłosz swoim młodszym kolegom po piórze wiele z tych romantycznych idei dopisywał. Jeśli takowe były, to głównie u Baczyńskiego, możliwe więc, że Miłosz przenosił romantyczne wątki jego pisarstwa na całą grupę.
AP: Jednak postawa Miłosza nie jest szyderstwem. Dla mnie jego stosunek wobec tych młodych poetów jest całkowicie racjonalny. Ludzie giną na ulicach, a oni głoszą takie rzeczy! Rozziew między rzeczywistością a ideologią jest widoczny gołym okiem.
Ależ oczywiście. Nie mówię tego wszystkiego przeciw Miłoszowi. On przecież na to wszystko spoglądał z bliska. I widział Baczyńskiego, który kompletnie się nie nadawał do wojaczki i nie należało mu dawać do ręki karabinu czy granatu. Wiemy zresztą doskonale, jak wyglądała jego śmierć. Zginął z cudzym karabinem w dłoni, bo go sobie „pożyczył” od śpiącego kolegi, i to w miejscu, gdzie nie wolno go było użyć, bo służyło wyłącznie jako punkt obserwacyjny. Był to dach Pałacu Blanka. Co był wart Gajcy jako szturmowiec, wiemy po akcji pod pomnikiem Kopernika: tak ubezpieczał grupę, że w nikogo nie trafił, pistolet zgubił i sam jeden wyszedł cało. Miłosz widział ostro te ich ciągoty, pojmował wewnętrzny przymus działania, ale ich nie podzielał.
AP: Swoją rolę odegrała tu też różnica pokoleniowa.
Oni byli z 1920 roku, on – z 1911. Dziesięć lat różnicy robi swoje, a na pewno był to bardzo istotny dystans, bo Miłosz swoją pamięcią sięgał pierwszej wojny światowej i rewolucji bolszewickiej. Całą sprawę można jednak ująć jeszcze inaczej. I on, i oni posiadali – mówiąc w przenośni – książeczkę wojskową. Tak samo więc podlegali „poborowi”, z tą różnicą, że oni traktowali to całkowicie poważnie i byli gotowi zrezygnować ze wszystkiego, nawet z własnej twórczości i życia, a on nie.
AP: Trudno mi się z tym zgodzić. W pana słowach pobrzmiewa sugestia, że Miłosz zdezerterował. A przecież miał za sobą ciężkie chwile w czasie wojny. Doświadczył okupacji sowieckiej, przeprawiał się przez zieloną granicę. Jego niechęć do uczestniczenia w powstaniu jest zrozumiała: chciał po prostu przeżyć wojnę. Nie można go moralnie potępiać. Zastanawiam się też, czy po wojnie Miłosz rzeczywiście był aż tak niezadowolony akurat z popularności tych młodych poetów.
Fakty są jednoznaczne: oni poszli do powstania, on nie. Staram się tego nie oceniać, zwłaszcza że Miłosz ostrzegał przed zrywem zbrojnym. Dobitnie i konsekwentnie mówił, że to będzie porywanie się z motyką na słońce. Gdyby do tego nawoływał, a nie poszedł, wtedy może bym oceniał, a tak nie widzę powodu.
A co do jego irytacji na kult Kolumbów, rzecz jest udokumentowana. Istnieje parę tekstów eseistycznych, w których jasno pisze, że trudno mu szczerze wyrazić, co sądzi o poetach wojennych, bo ich bohaterska śmierć tworzy atmosferę szantażu moralnego. Jego konflikt z Kolumbami był skomplikowany emocjonalnie i bardzo osobisty. Zresztą nie bez przyczyny, bo oprócz kwestii światopoglądowo-politycznych był też wątek osobisty. Jednym z powodów niechęci Miłosza do SiN-owców była rywalizacja na płaszczyźnie erotycznej z ich liderem – Trzebińskim. Chodziło o łączniczkę Annę Woroncow – muzę Konfederacji Narodu. Była ognistą mężatką, która miała równoległy romans z Bolesławem Piaseckim, Miłoszem i młodziutkim Trzebińskim. Spróbujmy sobie wyobrazić tę sytuację. Z jednej strony mamy „wodza” narodowców, z drugiej antynacjonalistę Miłosza, który też jest maczo i uważa, że wszystkie kobiety są jego, a z trzeciej Trzebiński, który jest dokładnie taki sam jak oni dwaj, tylko ma młodsze hormony. To były trzy samce alfa. Nie wiem, w jaki sposób Miłosz rozwiązywał w swojej głowie problem Piaseckiego oraz małżonka tej pani, ale w żaden sposób nie mógł wybaczyć Trzebińskiemu, że jego kochanka dzieli z nim łóżko. Zwłaszcza, że ten smarkacz był wyjątkowo inteligentny i bezczelny. To on właśnie na tym słynnym spotkaniu jako pierwszy rzucił się Miłoszowi do gardła, gdy próbował młodym konspiratorom opowiedzieć o André Gidzie jako trucicielu demokracji. Tego nie można było zapomnieć.
* Transkrypcja debaty: Łukasz Bertram, Hubert Czyżewski, Piotr Kieżun, Iza Mrzygłód.
Seminarium zostało zorganizowane dzięki finansowemu wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.