Małgorzata Boryczka (ur. 1989) pochodzi z Kozienic, ale mieszka w Warszawie. Ukończyła lingwistykę stosowaną na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, co pozwoliło jej zostać tłumaczką z języków germańskich, oraz podyplomowe studia technik pisarskich i prezentacji tekstu literackiego organizowane przez Instytut Literatury Polskiej na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, dzięki czemu została pisarką. Do podyplomowej Szkoły Mistrzów zgłosiła się jako twórczyni opowiadań – dopracowała je w toku studiów, a nawet wygrała dzięki nim konkurs, w którym nagrodą było wydanie książki w warszawskim Wydawnictwie Nisza. Tak powstał zbiór opowiadań „O perspektywach rozwoju małych miasteczek”, czyli debiut prozatorski Boryczki z 2021 roku.
Nieprawda magiczna
Książeczkę tę tworzy czternaście opowiadań, opatrzonych wspólnym mottem z autoironicznego wiersza „Sobota” Andrzeja Bursy: „[…] możliwe / że mógłbym użyć jej inaczej / np. napisać 4 reportaże / o perspektywach rozwoju małych miasteczek / ale […]”. Boryczka wykropkowała pointę wiersza („mam w dupie małe miasteczka”) i wbrew zawartej w niej deklaracji, rozsiała po swej pierwszej książeczce energie oraz żywioły charakterystyczne dla Polski powiatowej. Jej zamiarem nie była jednakże ani ludowa non-fiction, ani proza realistyczna – socjologizująca tudzież historyzująca doświadczenie dorastania lub, co na jedno w tym przypadku wychodzi, życia na prowincji, ani tym bardziej sensualna opowieść o elementarnie doświadczanym jestestwie. A przecież książek stanowiących pokłosie wyrazistego zwrotu ludowego powstało w ostatnich sezonach niemało. Prekursorami tego nurtu są między innymi Andrzej Muszyński, Wioletta Grzegorzewska i Rafał Wojasiński.
Autorka nasyciła prowincjonalne narracje magią oraz sygnałami niesamowitości, lecz jednocześnie oparła się pokusie wartościowania peryferyjnego życia czy drobnomieszczaństwa. Bohaterka opowiadania „Scheda” jest nadczuła na myśli ludzkie, ale tylko do czasu i wyłącznie w kościele, z kolei właścicielka jedynego we wsi lokalu gastronomicznego („Źródło”) pada ofiarą oskarżenia o czary, czyli jednej z najstarszych w dziejach teorii spiskowych. Niemniej, obie historie równie dobrze mogłyby się wydarzyć w wielkim mieście. O ile bowiem ubiegłowieczne migracje oraz postępujące w krok za nimi przemiany cywilizacyjno-kulturowe zakwestionowały sztywne dotąd podziały na porządek miejski i wiejski, centrum i peryferie, o tyle naczelną figurą mieszkańca dwudziestopierwszowiecznej globalnej wioski stał się niereprezentujący konkretnych dyskursów i niepozwalający się wpisać się w żaden reżim mentalny samorodny i dyletancki arbiter – podmiot zlepiony z zasłyszanych opinii, teorii i półprawd, nierzadko wewnętrznie sprzecznych i aporetycznych, które jednakże w jego optyce składają się (jakimś cudem) w spójny obraz rzeczywistości. „Każdy sam wybiera, w co wierzy” [1] – powiada jedna z bohaterek prozy Małgorzaty Boryczki.
Czytaj także recenzję powieści Justyny Hankus „Grisaille o zwykłym osiedlu” [Debiuty i po-debiuty]
Boryczka nie idealizuje peryferii, ale także daleka jest od ich demonizacji. Stawką jej opowieści nie jest zatem problematyka klasowo-transformacyjna, charakterystyczna na przykład dla poetyki Wioletty Grzegorzewskiej oraz niedawnej debiutantki – Wiktorii Bieżuńskiej, nie są też nimi kwestie tożsamościowe – ot, choćby pełne ostentacji moszczenie się w świecie niemalże przednowoczesnym, w czym z kolei celuje bliska klasycznemu paradygmatowi ludowemu proza Rafała Wojasińskiego. Małe miasteczka Boryczki nie stanowią alternatywy wobec metropolii. Ich mieszkańcy borykają się z podobnymi problemami, jakie dręczą społeczność wielkomiejską. Nie rozumieją się. Nie potrafią obdarzać się miłością, czułością czy troską. Konkurują ze sobą. Nie współdziałają. Nie posiadają wspólnych przekonań, marzeń i celów. Jakie więc „perspektywy rozwoju” stoją przed nimi? Tak samo mętne i niejednoznaczne, jak przed nami wszystkimi. Dlaczego?
Migracje do dużych ośrodków miejskich nie spełniły nadziei pokładanych w indywidualizmie, postępie i modernizmie. Bohaterowie nowoczesności chcieli zmienić historyczne stosunki społeczne, ale zapomnieli o odwiecznej naturze ludzkiej. A z kolei jej nieprzyjemnie oblicze nigdzie nie manifestuje się z taką siłą, jak w rodzinie. Dlatego u Boryczki, podobnie zresztą jak i u wielu innych pisarzy ludowych, to rodzina kumuluje patogeny, po czym rozsiewa je po bliższej i dalszej okolicy. To właśnie tu – w rodzinie – należy więc szukać symptomów przyszłych dramatów.
Mowa domowa
Mieszkańcy małych miasteczek nie przejmują się arbitralnością czy nieweryfikowalnością własnych (prze)sądów. Więcej nawet – są gotowi uczynić z nich mur albo pancerz, za którym kryją swe popękane osobowości. Najwyraźniej widać to w opowiadaniach, których bohaterami są dzieci. Nonsensowność głoszonych przez dorosłych półprawd i nieprawd podsyca międzypokoleniowe napięcia:
„Wnuki zawsze mają tego pecha, że poznają swoich dziadków na starość, kiedy nie idzie już z nimi dyskutować. Gdy babcia w dodatku wspomina o wojnie, choćby na marginesie, milknę. Po prostu nie wiem, co powiedzieć. Zorientowała się w tym już dawno. Wie, że wojna mnie nokautuje, więc nadużywa jej bezczelnie, choć obie doskonale wiemy, że w trzydziestym dziewiątym miała zaledwie rok i niewiele z tej wojny pamięta. Jej niepamięć o tamtych wydarzeniach jest jednak potężniejsza od mojego w nich nieuczestniczenia” [2].
Nieprawda to narzędzie służące do zawstydzania i wpędzania w poczucie winy. W nurcie ludowym projekcje oraz (auto)iluzje są symptomem (bez)siły starszyzny rodzinnej wobec najmłodszych jej członków. Dziecko w prozie Boryczki nie doznaje aż takiej przemocy jak małoletnia bohaterka w prozie Wiktorii Bieżuńskiej, jednak skonfrontowane z opiekunami nieskorymi do empatii i wzięcia za nie odpowiedzialności nurza się (tonie) wraz z nimi w odmętach niedopowiedzeń, absurdalnych „mądrości” i niewłaściwie zaadresowanych pretensji.
Prócz półprawd oraz nierzadko fantazyjnie podanych nieprawd, na prowincji mutuje gen uniku i szaleje wirus wyparcia. Bohaterka opowiadania „Krzyżówka” trawi czas na rozwiązywaniu krzyżówek panoramicznych, dopytując raz po raz dorastającą córkę o poszczególne hasła. Dziewczyna mechanicznie udziela podpowiedzi, lecz jednocześnie usiłuje powiedzieć matce, że została wykorzystana seksualnie przez nauczyciela geografii. Nic z tego. Kobieta na szereg sposobów sznuruje dziewczynie usta, nie chce bowiem stanąć twarzą w twarz z faktami, których najpewniej się zresztą domyśla:
„Głos grzęźnie mi gdzieś w oskrzelach, patrzę na nią, jak siedzi, nagle mała i skulona. Czeka, aż spadnie na nią w końcu ten miecz, który od dawna starannie ostrzy.
Ale widzę w jej przerażonych oczach i w wysuniętej szczęce, że jeśli powiem jej prawdę, to znienawidzi mnie jeszcze bardziej i zupełnie już bezpowrotnie. Nigdy mi nie wybaczy, że tak mnie zawiodła. Będzie do końca życia winić mnie za to, że mnie nie ochroniła, przeżuci na mnie ciężar swojej winy, tak jak przerzucała wszystkie inne przez lata” [3].
Ostatecznie córka mówi tyle, ile matka jest w stanie przyjąć. Ostatni raz pozwala rodzicielce czmychnąć za mur nieświadomości, lecz jednocześnie postanawia, że odtąd nie będzie już biła weń głową:
„Siedzę obok niej bez ruchu, oddalona może o metr, a jakby o całe życie, o dystans nie do pokonania, przepaść nie do przeskoczenia. Już nigdy nie powiem jej, że ją kocham. Wypatruję się obok jej nosa w firankę, wybrzuszoną ciepłym podmuchem wiatru.
– Dopływ Wisły, lewobrzeżny, na be – odczytuje matka.
– Bzura – mówię, nie odrywając wzroku od firanki.
Matka wzdycha ciężko.
– Cztery litery.
– Brda” [4].
Romantyzowanie cierpienia
W 2021 roku Boryczka uzyskała stypendium m.st. Warszawy w dziedzinie literatury na napisanie „Nigdzie” – debiutanckiej powieści. Także i tę książeczkę – opublikowaną w październiku 2022 roku, nakładem wydawnictwa Nisza, znamionują cechy poetyki realizmu magicznego. Ponadto, patronują jej już nie tylko weekendowe fantazje Andrzeja Bursy, lecz również stricte wysokomodernistyczna poetyka dreptania po domenie nicości i znaczenia tekstu symptomatycznymi słowo-śladami.
Podzielonej na piętnaście rozdziałów powieści „Nigdzie” przyświeca motto z Cypriana Kamila Norwida: „Przeszłość jest to dziś, tylko cokolwiek dalej”. Bohaterką jest jednocześnie narratorka tej powieści – Aga vel Agata, młoda kobieta pochodząca z małego miasta nieopodal Warszawy, od dłuższego czasu mieszkająca na stołecznym Ursynowie. Kiedy Aga była niemowlęciem, jej rodzice wyjechali do Niemiec, zarabiać pieniądze na wykończenie domu. Zaopiekował się nią wówczas dziadek Janek – ojciec matki. To on postanowił, że u schyłku XX wieku, a więc w epoce papierniczego rogu obfitości, pozostająca pod jego opieką sześciolatka nauczy się pisać „starym i za ciężkim” [s. 5] wiecznym piórem. I to bez kleksów. Rzecz jasna, nie o umiejętność pisania w tym zabiegu chodziło, ale o (samo)dyscyplinę oraz myślenie Norwidem – Aga bowiem kaligrafowała nie byle co, lecz późnoromantyczne wiersze emigracyjnego poety. Dlaczego właśnie je? Ano dlatego, by nauczyć się estetyzować życiowe bolączki i znaleźć w nich pocieszenie czy inne duchowe pożytki – choćby miały nimi być romantyzowane fikcje, bezrozumne (samo)oszustwa lub absurdalne nieprawdy:
„To pewne, myślałam, niedługo po mnie wrócą. Do tego czasu musza starać się być jak najlepszą dziewczynką, by po powrocie mogli powiedzieć: «Ależ wyrosłaś! Jaka jesteś mądra!», by mogli się zachwycać, że mam dopiero sześć lat, a umiem pisać wiecznym piórem, koleguję się z Norwidem, dwa razy przeczytałam «Dzieci z Bullerbyn». By powiedzieli, że strasznie za mną tęsknili, a jak teraz widzą, jaka jestem wspaniała, to tym bardziej żałują tych straconych lat i już przenigdy mnie nie zostawią.
Dlatego przez całe lato siadałam codziennie przy biurku nad zeszytem z papieru makulaturowego i Norwidem z domowej biblioteczki. W dusznym, gęstym powietrzu jak bicie dzwonu niosły się grzmoty nadciągającej burzy, a ja przepisywałam literę po literze, słowo po słowie. Tęskno mi, Panie. Tęskno mi, Panie” [s. 10].
Rodzice opuścili Agę bez jakichkolwiek wyjaśnień. Powieść nie tłumaczy, dlaczego matka z ojcem nie dzwonili do córki. Dlaczego nie pisali do niej i jej nie odwiedzali – ot, choćby w święta. Dlaczego nie wzięli dziecka do siebie, a przynajmniej nie zabierali go na ferie albo wakacje. Raz, kiedy Aga była nastolatką, wpadli na kilka dni z niezapowiedzianą wizytą, ale nawet wówczas nie udzielili córce żadnych wyjaśnień na temat przeszłości ani wskazówek w sprawie ich przyszłych relacji. Dziadek pozostawał w tej kwestii lojalny przede wszystkim wobec córki i zięcia. Milczał na temat ich nieobecności, choć w duchu dręczył się pewnie nieszczęściem Agi. Niemniej, strategia, jaką obrał w opiece nad wnuczką, skazywała dziewczynkę na bezustanne domysły i odsuwanie od siebie, w nieporadny, dziecięcy sposób, przykrej prawdy. Jak Aga miała sobie poradzić, i to w pojedynkę, z porzuceniem przez rodziców? Mogła wyprzeć ten fakt ze swojej świadomości – zastąpić go rozmaitymi fantazjami. Wmówiła więc sobie, że rodzice wrócą, jeżeli zasłuży na ich uczucie – jeśli tylko nauczy się pięknie pisać i pozna dostatecznie język niemiecki.
Tonięcie w domysłach
Kiedy Aga była mała, uwielbiała kąpiele w wannie. W wodzie czuła się dobrze, bezpiecznie – „Otulona sobą, zasłuchana we własny puls. Jak w żeliwnym łonie matki” [s. 11]. Lubiła zanurzać się i wstrzymywać na długie sekundy oddech. Raz dziadek znalazł ją dryfującą twarzą do dołu. Zamarł wówczas. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Nie rzucił się jej na ratunek, a gdy wreszcie wynurzyła się z wody, wyszedł z łazienki. Oczywiście bez słowa.
Scena ta pojawia się w pierwszym rozdziale tej niewielkiej antysagi i stanowi wymowny sygnał, że będzie to opowieść o sukcesywnie topniejącym w dziecku poczuci bezgranicznego zaufania do pozbawionego instynktu rodzicielskiego opiekuna. Kolejne strony rekapitulują jeszcze jeden proces – równoległy zresztą do stopniowej utraty wiary w dorosłych.
Aga nie przestała czuć się w wodzie jak ryba i często korzystała z miejscowej pływalni. Pewnego dnia dwaj chłopcy poprosili ją o wyłowienie okularków pływackich, które utopiły się im w najgłębszej części basenu. Dziewczyna poczuła się wówczas ważna, bo chłopcy, choć byli niewiele od niej młodsi, mówili do niej per pani i z szacunkiem wyrażali się o jej umiejętnościach pływackich. Bezzwłocznie rzuciła się więc chłopcom na pomoc. Dorastała w niedostatku emocjonalnym i przekonaniu o bezzasadności własnego istnienia, skłonna była uczynić naprawdę wiele, by zdobyć akceptację i podziw ze stronnych innych – ot, choćby i nieznajomych. Zanurkowała, fantazjując o wadze własnego przedsięwzięcia. Okazało się jednak, że zguba leży naprawdę głęboko. Zapalona pływaczka co prawda podniosła z dna okularki, lecz nie zdołała wydostać się z nimi na powierzchnię. Ciążyły jej. Niosły ją na dno. Musiała je porzucić, by sama się nie utopić. Wynurzyła się w ostatnim momencie, ale już bez fantu. Na powierzchni skonstatowała, że chłopcy niespecjalnie przejęli się grożącym jej niebezpieczeństwem. Stwierdziła także, że muszą być znacznie mądrzejsi od niej, skoro sami nawet nie próbowali nurkować w tym miejscu.
O co chodzi w tej scenie? Wszak nie o przygodę na publicznej pływalni. Zwłaszcza że w Polsce jest bardzo mało obiektów z niecką do nurkowania i trudno uwierzyć, by którykolwiek z nich ulokowano w prowincjonalnym miasteczku.
„Myślę, że nigdy nie wypłynęłam na powierzchnię, że jednak się utopiłam – mówi narratorka. – Te dwadzieścia lat temu, gdy dwóch chłopców poprosiło mnie o wyłowienie okularów do pływania, jednak nie dałam rady. Ratownik wyciągnął mnie za późno, próbował robić resuscytację, ale na kursie na żółty czepek popili z kolegami dzień przed szkoleniem z pierwszej pomocy i nie do końca pamiętał, ile powinno być tych uciśnięć i gdzie. Połamał mi cztery żebra, pougniatał lewy cycek, ale do serca się nie dopchał. Zespół karetki nie miał nic do roboty. Wsadzili mnie w czarny worek, bo prokurator i chryja na cały powiat. Basen zamknięto, flagę na urzędzie miasta opuszczono do połowy, a chłopców przesłuchała policja. Wieczorem matka jednego z nich zrobiła mu karczemną awanturę, na całe życie wpędzając go w poczucie winy i przyczyniając się do jego przedwczesnej śmierci na udar. Drugiego matka przytuliła i powiedziała, że to był po prostu przykry wypadek i on nie ma nic sobie do zarzucenia. Chłopak mimo to wciągnął się w narkotyki i nim skończył dziewiętnaście lat, zginął w czołówce z ciężarówką wiozącą puste palety. Pewnych rzeczy nie da się uniknąć.
Od tamtej pory nie żyję. Nic, o czym tutaj mówię, nie wydarzyło się naprawdę. Nigdy później mnie nie było. Dlatego nic po mnie nie zostaje, dlatego nigdzie nie mogę zagrzać miejsca. To jedyne sensowne wytłumaczenie” [s. 15–18].
Skok w niebyt
Scena z brawurowym popisem pływackim jest więc nie tyle anegdotą, co informacją o rzeczywistej kondycji narratorki. Wyczytujemy z niej dolę maleńkiego dziecka rzuconego na zbyt głęboką wodę – w sytuację, której nie sposób pojąć, zracjonalizować, zaakceptować. Odgadujemy, że Aga jest dzieckiem abortowanym – urodzonym, co prawda, lecz mimo to usuniętym przez rodziców, i to bez słowa wyjaśnienia, z ich lepszego (zagranicznego) życia. Wyczuwamy, że emigracyjne wiersze późnych romantyków, jakie rzucał jej dziadek w funkcji koła ratunkowego, w niczym jej nie pomagały, nie racjonalizowały bowiem sytuacji, w której przyszło jej żyć i dorastać. Wszak relacjonowały zupełnie inne doświadczenie. Domyślamy się, że wyposażona w przepastną tęsknotę i norwidowską wyobraźnię dziewczyna co rusz ryzykowała wycieczki w odmęty realności – w fałszywe przekonania na temat faktów czy zdarzeń z przeszłości, w fantazje na własny temat, w projekcie na rzecz przyszłości. Byle zagłuszyć ból z powodu doznanego odrzucenia i jego skutków – niegojących się nigdy ran, niedających się powetować strat. Bodaj na samo dno – w głąb własnej nieświadomości albo i do piwnicy, w której tak często zaszywał się nieskory do rozmów na trudne tematy dziadek.
Antysaga o eurosieroctwie stanowi jednocześnie opowieść felerną, nie w pełni funkcjonalną, naznaczoną symptomami choroby rozwijającej się w samym jądrze pierwszoosobowej narracji – w „ja”, które odkrywszy w sobie patogeny autodestrukcji, sukcesywnie zaczyna spisywać się na straty. Narratorka nie waży z własnych słów eliksirów czy lekarstw, ale truciznę. Jakby rzeczywiście nie miała innego celu niż dobić się do nieistnienia.
Malownicza nędza
Całe życie trzymano Agę w niedomówieniach. Nic więc dziwnego, że dziewczyna w ogóle nie zna się na szczerości. Bywa asekurancka, sztuczna, podstępna. Mówi tylko tyle, ile jest w stanie przyjąć i zaakceptować. Milczy na temat relacji matki z dziadkiem. Nie zastanawia się, dlaczego dorabiający się za Odrą rodzice nie wspierali jej finansowo. Malowniczo natomiast opisuje biedowanie, jakiego zaznała w transformującej się Polsce pod skrzydłami starzejącego się opiekuna. Opowiada na przykład, że nocami, kiedy spała, dziadek ścinał końcówki jej warkoczyków i robił z nich pędzelki, które sprzedawał lokalnym artystom, by zarobić na łakocie dla wnuczki.
Przez wzgląd na tragiczne okoliczność śmierci dziadka Janka, Aga odmawia udziału w jego pogrzebie, ale podświadomie zaczyna szukać pretekstu, by odwiedzić rodzinne miasteczko. To właśnie wówczas odżywa w niej wspomnienie sprzedawanych wespół z dziadkiem na targowisku pędzelków. W Warszawie przypadkiem trafia na wystawę malarki, która regularnie nabywała ich towar, ale jej obrazy rozczarowują dziewczynę. Niemniej, w Adze kiełkuje już fantazja, że gdzieś w świecie istnieje wielka sztuka, która powstała li tylko za jej sprawą. Powodowana tą myślą, rozpoczyna poszukiwania dzieł pozostałych klientów jej dziadka. Nie zna ich tożsamości, dlatego wsiada w pociąg i udaje się do miasteczka, w którym dorastała. Pobyt w tytułowym „nigdzie” – perypetie i zwroty akcji, jakich tam doświadcza, stanowią zasadniczą oś tej niewielkiej powieści.
Pippi z Kozienic
Autorka kapitalnie buduje napięcie. Demaskuje szereg nieprawd, jakimi Aga vel Agata uwzniośla swe doświadczenie i koloryzuje wspomnienia z dzieciństwa, lecz jednocześnie niczego nie rozstrzyga. Tymczasem jej bohaterka imaginuje sobie, że z obrazami malowanymi jej włosami muszą się wiązać wyjątkowe zdarzenia – estetyczne, egzystencjalne, emocjonalne. Łaknie przejmujących historii, które nadałyby wagi także i jej egzystencji, a ponadto wyjaśniałyby dręczące ją od zawsze lęki i niespełnienia.
Dziewczyna przypomina sobie, że w dzieciństwie dziadek nie czytał jej bajek dla dzieci, a tylko Jalu Kurka, Cusslera, Lema. „To przez nich wydaje mi się, że świat nieuchronnie dąży do samozagłady, a ludzie, mimo dobrych chęci – a może właśnie przez nie – potrafią jedynie czynić sobie nawzajem zło i krzywdę. Próbując utrzymać się na powierzchni, rozpaczliwie chwytają się byle czego, żeby przetrwać” [s. 23] – powiada.
Aga obwinia (zbójeckie) książki za drążące ją poczucie nieistnienia. Oskarża sztukę, ale i zasłania się nią – jak tarczą. Uważa ją za bezpośrednią przyczynę swojej niezbyt udanej egzystencji, lecz równocześnie czerpie z niej asumpt do rozmaitych (auto)pocieszeń czy (samo)rozgrzeszeń. Manipuluje w ten sposób nieprawdami na własny temat. Jej narracja jest pełna luk oraz nieścisłości, a ponadto znamionują ją liczne anachronizmy. Scena, w której wespół z dziadkiem handluje na targowisku chałupniczo wykonywanymi pędzelkami, to powidok prozy Brunona Schulza tudzież klasycznych baśni. Dziewczyna estetyzuje własną biografię – przekształca ją w świecką hagiografię à la dziewczynka z zapałkami, a jednocześnie snuje opowieści o rżnięciu w karty z dorosłymi oraz ogrywaniu w bilard, mimo gówniarskiego wieku, najlepszych graczy w powiecie. Jakby nie mogła się zdecydować, czy jej (nie)dola przypomina wieść gminną, czy może stanowi rodzimą wariację na temat niesamowitych losów kultowej Pippi Långstrump.
Tak czy siak, bohaterka Boryczki walczy o własne „ja” na wszelkie możliwe sposoby. Nadaje nierozpieszczającemu ją życiu niezwykłe sensy, ślizgając się przy tym nierzadko w mitomanię. Tymczasem znajomi z prowincjalnego miasteczka nie potwierdzają niczego, co mówi. Jej konfabulacje, choć przez tyle lat dodawały jej magicznej wręcz mocy i niewiarygodnej siły, skonfrontowane w rzeczywistością okazują się… li tylko literaturą.
Opowieść niespełniona
Każde ze zdarzeń opisywanych przez Boryczkę to skrząca się niuansami i napięciami literacka perełka. Niemniej, te prześwietne drobiazgi oraz fragmenty, zebrane pod wspólnym tytułem, nie tworzą jeszcze pełnowymiarowej powieści. Brakuje w niej zbyt wielu elementów, by poczuć czytelnicze spełnienie. Autorka milczy na temat relacji dziadka z Agą po jej wyjeździe do Warszawy. Nie podaje przyczyn, dla których Jan targnął się na własne życie. Nazbyt pośpiesznie porzuca wątki dawnych znajomych – Kaśki, z którą Aga się przyjaźniła, i Gieły, w którym się niegdyś kochała. Nieprawdopodobny wydaje się także brak jakichkolwiek komentarzy sąsiadów na temat rodziców Agi. Jakim cudem ta mała społeczność – z rozplotkowaną panią Basią na czele, tyle lat zachowała w tej kwestii milczenie? No właśnie…
Finał tej skromnej fabuły (sto sześćdziesiąt stron raptem) również nie wydaje się zbyt fortunny. Autorka zastosowała bowiem chwyt stricte filmowy – nazbyt odklejony od tej przesiąkniętej literaturą prozy, a przy tym wtórny, nieoryginalny. Mam wrażenie, że Boryczka nie potrafiła profesjonalnie obejść się z bohaterką uciekającą (jej) w niezliczone (auto)fikcje i działającą w oparciu o najprostszy mechanizm – całkowite wyparcie. Porzuciła ją zatem w piwnicy jej rodzinnego domu, z którego nie była w stanie wydobyć jej, mocą samej już tylko literatury.
Pustka odmętu
Mimo fantastycznych momentów, „Nigdzie” to powieść miejscami nieporadna, źle stawiająca akcenty. Boryczka, mam wrażenie, zanadto ufa językowi. Zręcznie posługuje się mową domową – rodzinną, ludyczną, podmiejską. Ale swoisty język to najczęściej pustostan – fasada zdradzająca, „kto” mówi, nierzadko jednak skrzętnie ukrywająca, „co” tak naprawdę zostało powiedziane.
Ponadto, autorka nazbyt fetyszyzuje literaturę. Odwołuje się do środków oraz konwencji, którymi ubiegłowieczni moderniści wieszczyli i relacjonowali kres pewnej formacji cywilizacyjno-kulturowej, by opowiedzieć o nieszczęściu wynikłym z niedojrzałości oraz frajerstwa rodziców Agi oraz wstydu za ten stan rzeczy jej dziadka. W pisarstwie Boryczki nie pociąga mnie zatem tropienie nicości i pustki wyzierających spod języka, natomiast idę za nim, nie opierając się ani trochę, kiedy w pełnym humoru sytuacyjnego języku Aga ad hoc ubarwia własne jestestwo – jak choćby wtedy, kiedy żałuje, że nie pali papierosów, dzięki którym sceny czekania z jej udziałem stałyby się bardziej malownicze i dramatyczne.
Debiutancki tom opowiadań i (po)debiut powieściowy pozostawiają mnie w przekonaniu, że Małgorzata Boryczka jest wyśmienitą miniaturzystką – prozatorką kapitalnie pracującą na wycinkach rzeczywistości, pisarką niezwykle sprawnie dostrzegającą i wyzyskującą symptomy współczesnych zwrotów oraz przesileń, sygnalistką nowej wrażliwości.
„Nigdzie” to, owszem, głębia. Bezkres półprawd i fantastycznych nieprawd. Ale miłośnik fabuł nie przeczesuje odmętu, by dać się ponieść kolejnym falom czy prądom, lecz nieodmiennie rozgląda się za skarbem lub innym fantem, z którym mógłby wypłynąć na powierzchnię. Nie tylko ja nie dostrzegłam perły na dnie tej historii. Aga także nie wypatrzyła jej w dziadkowej piwnicy. Myślę, że to właśnie z tego powodu poniechała daremnych wysiłków, by siłą woli i ostrzonego przez lata charakter(k)u, po raz enty spróbować wynurzyć się na powierzchnię.
Przypisy:
[1] Małgorzata Boryczka, „Nigdzie”, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2022, s. 152. Numery stron powieści „Nigdzie”, z których pochodzą kolejne cytaty w recenzji zaznaczane są w tekście głównym w nawiasach kwadratowych.
[2] Małgorzata Boryczka, „Scheda” [w:] tejże, „O perspektywach rozwoju małych miasteczek”, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2021, s. 8.
[3] Małgorzata Boryczka, „Krzyżówka” [w:] tejże, tamże, s. 111–112.
[4] Tamże, s. 112.
Książka:
Małgorzata Boryczka, „Nigdzie”, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2022.