„Przeze mnie się idzie do bolesnego miasta,
przeze mnie się idzie do wiecznego bólu,
przeze mnie się idzie między zgubionych ludzi”
Dante Alighieri „Boska komedia”, przeł. Jarosław Mikołajewski, Wydawnictwo Literackie, 2021, „Piekło. Pieśń III” [wer. 1–3], s. 32.
Otwieram recenzję mikropowieści Justyny Hankus „Grisaille o zwykłym osiedlu” cytatem z „Piekła” Dantego, bo to jeden z najsmutniejszych i najmroczniejszych (w sensie egzystencjalnym) debiutów, jakie czytałem. W samym dziele mamy błyskotliwe i mocne wiązanie dantejskich toposów. Jak choćby w rozdziale pod tytułem „Dylatacja czwarta. Pragnienia”, w którym jeden z narratorów odmalowuje miejsce, czy raczej pozycję, z której rusza narracja „Boskiej komedii”. A ta – jak wiemy – zaczyna się słowami „w ciemnej dziczy / bo prosta droga została zgubiona” [1] (na kolejnej stronie narrator Hankus mówi już wprost wierszem Dantego).
„Grisaille o zwykłym osiedlu” w swej wymowie i tonacji jest powieścią dantejską. Tylko w przeciwieństwie do „Boskiej komedii” dzieło Hankus rozciąga się wyłącznie między przed-piekłem a piekłem ludzkiego życia. To imponujące osiągnięcie artystyczne – pisarka bowiem uzyskuje ten efekt, rozpisując codzienność zwykłego osiedla.
Grisaille (od fr. gris – siwy, szary, popielaty; grisaille – szarość; en grisaille – w szarościach) jest monochromatyczną techniką malarską, dzięki której uzyskuje się obrazy o niezwykle plastycznej sile oddziaływania. Justyna Hankus odmalowuje w sensie ścisłym (o czym szerzej za chwilę) kilka listopadowych dni z życia mieszkańców jednego z bloków na tytułowym osiedlu mieszkaniowym. Mamy tu do czynienia z planami rozgrywającymi się współcześnie, choć umieszczonymi w różnych rzeczywistościach.
Widzialne i niewidzialne
W kilku odsłonach czytelnik widzi szare dni szarych ludzi. Obok żywych są i zmarli. Tacy jak „świeży” samobójca, artysta malarz, któremu towarzyszy nie kto inny jak Pieter Bruegel Starszy. Sama powieść rozpoczyna się literacką kontemplacją jego obrazu „Chrystus i cudzołożnica”, wykonanego właśnie techniką grisaille. Następnie w krótkich rozdziałach poznajemy kilka zwykłych żywotów naszej współczesności. Tytuły tych rozdziałów wskazują (w sensie dosłownym) piętro i (b)lokowanie poszczególnych bohaterów.
Odwołań do obrazów jest tu więcej. Choćby w końcowych partiach książki mamy powtarzający się motyw innego obrazu Bruegla – „Dulle Griet” [dosł. „Szalona Greta”]. Bohaterka obrazu Bruegla odsyła do jednej z mieszkanek bloku – Magdy dotkniętej szaleństwem, która – podobnie jak Greta Bruegla – próbuje się mierzyć z piekłem w sensie ścisłym.
Trudno w tekście krytycznym przedstawić wyczerpująco licznych bohaterów powieści – ale powiedzmy, że są oni typowymi mieszkańcami bloku w dużym mieście. Część mieszkań przeszła w nim w ręce klasy średniej, część jest wynajmowana prekariuszom, a część zamieszkują starzy ludzie. Ulica, przy której znajduje się dom, nosi nazwę Bezpiecznego Zakątka 30B, co wprost kojarzy się z ulicą Sadową 302 Bis w Moskwie, gdzie zamieszkał Woland z „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa i jego świta podczas swojej diabelskiej podróży przez czas.
Hankus odtwarza technikę grisaille poprzez oryginalny sposób konstruowania świata przedstawionego. Ale nie tylko, bo dokonuje się tu rzecz jeszcze bardziej doniosła artystycznie: przeniesienie w przestrzeń literacką stylu dawnych mistrzów pędzla, takich jak Pieter Bruegel Starszy czy Hieronim Bosch. Ta powieść właściwie nie ma środka ciężkości, nie ma zwrotów i zawiązań. Początkowo każdy z rozdziałów dedykowany jest ludziom przebywającym w poszczególnych mieszkaniach. Wraz z postępem narracji ścieżki wszystkich aktorów powieści zaczynają się przecinać, by w ostatnich partiach „wybuchnąć” jednym małym-wielkim obrazem, na którym widzimy wszystkie przestrzenie i wszystkich bohaterów w całości.
Ruchome i nieruchome
Gdy piszę wyżej, że Hankus odmalowuje postaci i ich przestrzenie – zarówno te rzeczowe, namacalne, jak i duchowe oraz psychologiczne – mam na myśli styl i kompozycję, które w swym działaniu naśladują malarskie obrazowanie. Uważność, czujność, precyzja, ale i, by tak rzec, cierpliwość narracyjna na przestrzeni tak małego dzieła (w sensie objętości; całość to niespełna 150 stron) robią ogromne wrażenie.
Podobnie jest z czasem – przeszłe wspomnienia i impresje poszczególnych bohaterów są zatopione w bieżących wydarzeniach, nałożone na współczesność jak kolejna warstwa farby na obrazach dawnych mistrzów – jedno obok drugiego, jedno w drugim. Ta malarska diachronia jest skonstruowana absolutnie bezbłędnie, nie narusza płynności, rytmu i struktury powieściowej. Słowem jest dokładnie tak, jakbyśmy oglądali obrazy Bruegla albo Boscha w wielkich zbliżeniach na poszczególne postaci i sceny, a później stopniowo, bardzo powoli zmieniali ogniskową, żeby w finale zobaczyć i objąć całość. Z niej wyłania się wieczny czas chaosu przedpiekla i ponura egzystencja pogrążonych w nieusuwalnym bólu ludzi.
Od śmierci od życia
Szczególnie istotne i zasługujące na najwyższe uznanie jest to, że autorka „Grisaille” obrazuje świat przedstawiony w sposób niezwykle chłodny i zdystansowany. Dzięki temu osiąga głębinowe wejrzenia w kondycję i pęknięcia egzystencjalne swoich bohaterów, a transcendentne przejścia mogą się w powieści wiarygodnie otwierać w obu kierunkach: od życia ku śmierci i od śmierci ku życiu. Nawet na chwilę pisarka nie osuwa się w czułostkowość. Trudno tu zresztą w ogóle mówić o czułości – jest za to wielowymiarowy, precyzyjnie skonstruowany zapis egzystencji człowieka w późnej nowoczesności.
Z wyjątkiem historii samobójcy opowiadanej w pierwszej osobie – o pozostałych bohaterach i ich świat(ach) dowiadujemy się dzięki narracji prowadzonej w trzeciej osobie. To, rzecz oczywista, literacki gest znaczący. Rafał, malarz samobójca, nie może się wydostać z bloku przy Bezpiecznym Zakątku, który wcale nie okazuje się bezpieczny, jest bowiem przestrzenią wiecznego zgubienia, w której czas zdaje się zastygać, sensy rozpadać – tak dla żywych, jak i umarłych. Po przekroczeniu granicy śmierci zdaje sobie z tego sprawę i dostaje jeszcze kilka dni, żeby o tym mówić własnym językiem, niejako we własnym imieniu.
To on otwiera i zamyka powieść, choć w żadnym wypadku nie steruje narracją, więcej: jest wobec niej bezradny – z każdą stroną, z każdą dylatacją, traci rozeznanie, orientację i moc. O ile świetne otwarcie powieści – kontemplacja obrazu Bruegla – ma przyjemną lekkość groteski i odsłania pewien potencjał i moc tworzenia, o tyle zamknięcie jest serią mrocznych obrazów czasu i przestrzeni (żywych / pozostałych) i nieodwracalnym wyjściem w nie-byt (Rafała samobójcy). Zamknięcie powieści Hankus jest niczym dalszy plan obrazu Bruegla „Chrystus i cudzołożnica”, w którym postaci giną w mroku za nieprzekraczalnym horyzontem pustki.
Ostatnie wersy „Piekła” Dantego to zwycięstwo światła i piękna:
„[…]
weszliśmy, by wrócić do jasnego światła,
i nie dbając o to, by mieć jakiś spoczynek,
weszliśmy […]
aż ja zobaczyłem piękne rzeczy,
które niesie niebo, przez okrągły otwór.
I wtedy wyszliśmy, by zobaczyć gwiazdy” [2].
Zamknięcie powieści Hankus to zwycięstwo i, co za ponury paradoks!, ulga wyjścia w absolutną nicość:
„Ciągnę nosem, bolą mnie kiszki i nie wiem, jak trafić do domu, osiedle wrasta we mnie, wlewa się w żyły i tętnice, przedziera przez tkanki miękkie, kruszy naczynia krwionośne, oddziela kości od mięśni. Dzieli mnie sprawiedliwie między siebie. Zawiesza cząstki w przestrzeni. Nie słyszę. Nie widzę.
Nareszcie” [s. 148; zamknięcie powieści].
Chaos zastygniętego czasu
„Siedziba błądzących ciał, z których każde szuka swojego wyludniacza. Dostatecznie obszerna, by szukanie było daremne. Dostatecznie ograniczona, by daremna była ucieczka. […] Światło. Słabe. Żółte. Wszechobecne, […]. Pulsujące, jakby ktoś dyszał. Zastygające czasem, jakby ktoś zamierał. Wtedy wszyscy kostnieją. Ich pobyt może właśnie się kończy”.
Samuel Beckett, „Wyludniacz” [w:] „Pisma prozą”, przekład Antoni Libera, wyd. Czytelnik, 1982, s. 52.
Pisarka sugestywnie, mistrzowskimi pociągnięciami narracyjnymi rekonstruuje prawdę wszelkiego istnienia – walkę z chaosem, której w dzisiejszym świecie wojen, rozpadu tożsamości, pandemii, wszechobecnej władzy, zerwanych więzi i rozproszonych słowników nie sposób prowadzić z wielkimi nadziejami. Jeśli literatura bierze się z ludzkiej potrzeby porządkowania świata i napierającej rzeczywistości, to Hankus zbudowała narracyjny porządek na pewnym paradoksie – pożerający życie chaos wyłania się w jej powieści w zdyscyplinowanym zapisie, by ostatecznie zatryumfować. Na „Grisaille” składają się swoisty brutalny realizm, bezwzględna szczerość i ponury obraz (bez)sensów ludzkiej kondycji trzeciej dekady XXI wieku. Mamy tu do czynienia z przejmującą i niebywale inteligentnie skonstruowaną, ponadgatunkową powieścią, mieszcząca malarstwo, śpiew i elegię.
Jedyne, co w debiutanckiej powieści Hankus wywołało we mnie złość i niedosyt, to brak rozmachu. Rama narracyjna, pomysł i bezmiar artystycznej wyobraźni autorki zostały bowiem zamknięte w zbyt małej – w mojej ocenie – objętości. Materiał literacki ledwie naszkicowany w powieści starczyłby na wielką powieść egzystencjalną naszych czasów. Pierwsze realne postaci wprowadzane przez narratorkę uruchamiały we mnie afekty i ekscytacje bliskie tym, jakie towarzyszyły mi przy lekturze szczytowych dokonań powieściowych Jonathana Franzena, jego tak zwanych wielkich powieści amerykańskich – zwłaszcza „Korekt”.
To złość tym bardziej uzasadniona, że pisarka potrafi wiarygodnie zbudować galerię psychologicznie i klasowo zróżnicowanych postaci. Osiąga to niezwykle wysokim stylem, który pozwala jej wpleść w tekst wieloznaczność, sekretne znaczenia, rzeczywistości różnych wymiarów. Co istotne, Hankus z imponująca sprawnością, i to na przestrzeni małych rozdziałów, stosuje różne techniki i porządki narracyjne.
Wydaje mi się to bliskie temu, co w swojej prozie robił Samuel Beckett choćby w powieści „Watt” czy w „Pismach prozą”. W tej ostatniej książce autor „Końcówki” umieścił opowiadanie, w którym konstruuje „blok mieszkalny” podobny do tego, jaki zbudowała Hankus. Już sam tytuł tego utworu mówi sam za siebie – „Wyludniacz”.
Mam przykre wrażenie, że Hankus, dotychczas pisząca krótkie formy literackie, wycofała się, bo onieśmieliła ją groza pisania tak zwanej wielkiej powieści. Tego, rzecz jasna, nie da się udowodnić, niemniej moja złość wynikła z niedosytu jest jak najbardziej prawdziwa. Uważny czytelnik zobaczy jednak doskonały w swej konstrukcji i wymowie szkic wielkiej panoramy egzystencjalnych zmagań w naszej płynnej, późnej nowoczesności.
***
Czy w „Grisaille o zwykłym osiedlu” znajdziemy promień światła, błysk nadziei? Myślę, że jest nim sama (o)powieść – wszak bez precyzyjnej diagnozy, nawet tak ponurej i przerażającej, trudno o rozwiązania. Pisarka jeszcze raz przypomina to, co już dawno powinniśmy wiedzieć, a o czym zdaje się ciągle zapominamy – żaden Godot nie nadejdzie, czas ruszyć z wysypiska, użyć wyobraźni i odważnie pójść w nieznane. Przecież już sama literacka, artystyczna konfrontacja z mrokiem przerażającego chaosu jest przejawem mocy, mocy drzemiącej w ważkich opowieściach. I wreszcie – w tym debiucie pobrzmiewa ogrom wyobraźni i talentu do składania odważnych i, mam nadzieję, wielkich narracji.
Przypisy:
[1] Dante Alighieri, „Boska Komedia”, przeł. Jarosław Mikołajewski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021, „Piekło. Pieśń I” [wer. 2–3], s. 23.
[2] Tamże, „Piekło. Pieśń XXXIV” [wer. 134–139], s. 203.
Książka:
Justyna Hankus, „Grisaille o zwykłym osiedlu”, redaktor prowadzący Rafał T. Czachorowski, redakcja Katarzyna Kusojć, Fundacja Duży Format, Instytut Literatury, Warszawa 2022.