Zwyczajowo do państw upadłych zalicza się między innymi te, których upadłość powstała na skutek wieloletnich konfliktów domowych. Jako konkretne przykłady podaje się Sudan, Somalię bądź Afganistan. Putinowskiej Rosji pod wieloma względami jest do tych krajów wciąż daleko. Wciąż nie wytworzył się konkurencyjny do kremlowskiego ośrodek władzy, a filar systemu – aparat represji – pozostaje sprawny, jeśli chodzi o dławienie opozycji.

Niemniej, biorąc pod uwagę cechy charakterystyczne dla państwa upadłego i przyglądając się Rosji pod tym kątem, można zauważyć to, że Kreml aspiruje do wypełnienia kryteriów, które są niezbędne, aby znaleźć się tym gronie. Proces ten uległ znaczącemu przyspieszeniu ze względu na rozpętanie przez Putina pełnoskalowej wojny z Ukrainą.

Wirtualna władza Putina

Failed state, w najprostszej swojej definicji, występuje tam, gdzie państwo nie może wypełniać swoich podstawowych funkcji, chociażby na skutek utraty legitymizacji. W obecnej chwili putinowska klika wciąż ją posiada, o czym świadczy chociażby zdolność do posyłania na śmierć własnych obywateli w Ukrainie, a także brak wystąpienia jakiegokolwiek znaczącego oporu wewnątrz.

Warto przy tym zauważyć, że posłuch obywateli – szczególnie Rosjan, zafiksowanych na punkcie „szacunku” w polityce zagranicznej jak każdy naród imperialny – jest silnie związany z respektem Moskwy na arenie międzynarodowej. A w tej kategorii Rosja, jako wyraźnie osłabione państwo zbójeckie, znacząco traci. Wydaje się, że z obecnym kierownictwem nikt nie będzie jej traktował jako pełnoprawnego członka wspólnoty międzynarodowej. Godzi to w mit liczącego się mocarstwa, spychając kraj do roli surowcowej, globalnie nieznaczącej peryferii.

I nietrudno się temu dziwić, skoro Rosja nie potrafi nawet wyegzekwować kontroli nad własnymi granicami, co stanowi jedną z cech państwa upadłego. Wycofanie z Chersonia, o którym pisałem w jednym z poprzednich tekstów, świadczy o tym dobitnie. Kreml utracił ziemie, które według rosyjskiego prawodawstwa stanowią część Federacji Rosyjskiej. Choć Rosjanie nie za bardzo się tym przejęli, to odwrót uwidocznił ograniczenia dla kremlowskiej kliki. Słowem, władza Putina jest tam po prostu wirtualna. Tak jak kontrola, chociażby, Maroka nad częścią Sahary Zachodniej, opanowanej przez rebeliantów z Frontu Polisario.

Za brakiem kontroli idzie niedostatek efektywności, dzięki której Kreml mógłby przejąć inicjatywę na froncie. Tę rezygnację widać szczególnie w postaci transformacji przekazu propagandy i samego Putina. Operacja mająca na celu denazyfikację Kijowa zamieniła się w wojnę z NATO. Konflikt egzystencjalny, podczas którego Zachód chce powalić Rosję na kolana.

Natomiast coraz słabsza jest wiara w korzystne rozstrzygnięcie wojenne i zwycięstwo militarne Rosji. Teraz więc wysiłki skupione są na tym, aby nie ponieść porażki – stąd nadzieja na zmęczenie Zachodu, co leży jednak poza możliwościami Kremla.

Wojenna samowola

Ostatnie noworoczne orędzie Putina było pozbawione optymizmu. Przemawiając na tle podstawionych Rosjan przebranych w mundury, dyktator jeszcze raz potwierdził swój plan na dalszy „rozwój” państwa: wszechobecną militaryzację.

Ten trend, obecny w przekazie medialnym i pogłoskach o kolejnych falach mobilizacji, mógłby sugerować, że w obliczu zagrożenia Kreml podejmuje działania na rzecz zatrzymania rozkładu państwa. Problem w tym, że sposób, w jaki przestawia się Rosję na „wojenną ścieżkę”, jest dla jej samej destrukcyjny. Ujawnia się to w działaniach, jakie rządzący są w stanie przedsięwziąć, aby utrzymać front w Ukrainie – chociażby oddając dużą swobodę w wojennych działaniach tym, którzy niekoniecznie podlegają władzy centralnej. Przyspiesza to erozję wizerunku federalnego Ministerstwa Obrony, już i tak znacznie nadszarpniętego.

Skutkuje to samowolą, która powstaje na skutek tworzenia się półautonomicznych jednostek, w różnym stopniu zależnych od Ministerstwa Obrony, realizujących przy tym własne cele na froncie. Koronnym przykładem są tutaj wagnerowcy Prigożyna. Dotychczas najemnicy, teraz głównie składający się ze wcielanych więźniów z rosyjskich kolonii karnych.

Są też kadyrowcy, czyli pułk formalnie podlegający pod rosyjską Rosgwardię, ale w rzeczywistości stanowiący jednostkę wyłącznie podległą głowie Czeczenii, Ramzanowi Kadyrowowi. Na front jadą jednak też inne bataliony – półprofesjonalne regionalne jednostki powstające pod auspicjami lokalnych liderów czy instytucji.

Według „Nowej Gaziety. Jewropa”, takich grup jest ponad pięćdziesiąt, a ich utrzymanie jest wspólnym obowiązkiem ministerstwa oraz władz regionów. Z tym że to lokalni kacykowie niejako firmują ich działanie swoją twarzą, a rekruci nie stanowią pełnoprawnych żołnierzy w rozumieniu prawnym, co po części uwalnia ich od odpowiedzialności przed władzą federalną.

To feudalne rozprężenie prowadzi do zakwestionowania kolejnej z kluczowych cech sprawnego państwa – monopolu na przemoc. Jednym z mitów założycielskich putinizmu było przywrócenie porządku w Rosji, tożsame ze scentralizowaniem państwa i ukróceniem aktywności grup przestępczych. Jedyną dopuszczalną „mafią” była ta, która siedziała na Kremlu i to ona sankcjonowała przemoc – a Putin był tutaj hersztem. Wykreowanie się półautonomicznych grup gotowych do przemocy może zaburzyć tę hierarchię. I to niezależnie od tego, czy faktycznie doprowadzą do jakiegokolwiek przełomu na froncie ukraińskim.

Bezpieczeństwo ceną za wojnę

Tym bardziej że już w pierwszym roku wojny widoczny jest skokowy wzrost przestępczości. Według oficjalnych statystyk z listopada, w ciągu 10 miesięcy ubiegłego roku o 30 procent wzrosła liczba przestępstw z użyciem broni w skali całego kraju. Za tę zmianę odpowiadają głównie dwa regony przygraniczne – obwód kurski (wzrost o 675 procent!) i biełgorodzki (213 procent) – oraz Moskwa (203 procent). Statystyczne nasilenie zanotowano w pierwszym roku trwania wojny, a więc jest zbyt wcześnie, aby określić ostateczny wpływ inwazji na rosyjskie statystyki kryminalne. Problem przestępczości nabierze pełnych rozmiarów dopiero w momencie zakończenia wojny. Niezależnie od wyniku, biorący udział będą wracali do domów – i to z karabinami, znajomościami „z woja” i bogactwem doświadczeń.

Przybierający na sile bałagan nie oznacza powstania bojówek gotowych do wzięcia szturmem Kremla, a liderzy wspomnianych wcześniej jednostek nie atakują Putina w sposób bezpośredni. Sęk w tym, że państwo – skonfrontowane z potencjalną falą niekontrolowanej przestępczości – po raz kolejny udowodnia swoją dysfunkcjonalność i nie zapewnia swoim obywatelom poczucia bezpieczeństwa.

Inwazja na Ukrainę wprawiła w ruch procesy, które intensyfikują słabości rosyjskiego państwa. Kolejnym dowodem na to jest rekrutowanie do szeregów wyżej wspominanych wagnerowców, których szeregi zasilają więźniowie z kolonii karnych. Wygląda to więc tak, że teoretycznie „prywatna” firma po prostu „wyciąga” osadzonych zza krat. Robi się to bez żadnego trybu, ignorując zapisy prawa i wyroki rosyjskich sądów.

Zawrócenie ze ścieżki wiodącej do zapaści państwa, nawet w wypadku, gdyby wojna miała się zakończyć jutro i to z korzyścią dla Kremla, będzie niezwykle trudne. A w ramach putinowskiego systemu być może już niemożliwe. Upadek putinizmu nie obędzie się bez konwulsji wylewających się także poza granice kraju, co jest niebezpieczne nie tylko dla Rosjan, lecz także dla jej sąsiadów. Tak czy siak, bez tego kolapsu nie jest możliwe uczynienie z Rosji kraju niestanowiącego zagrożenia dla innych – a przecież to właśnie to jest kluczowe dla naszej części Europy.