REPORTAŻ
Joanna Kuciel-Frydryszak, „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa
230 tysięcy egzemplarzy nakładu (nad Wisłą to liczba rekordowa). Dziesiątki spotkań z czytelnikami, recenzji i wywiadów. Gorące dyskusje wśród badaczy zajmujących się naukami społecznymi oraz wśród krytyków i recenzentów. Powiedzieć, że Joanna Kuciel-Frydryszak rozbiła swoją książką czytelniczy bank w Polsce, to nic nie powiedzieć.
Sukces autorki jest jak najbardziej zasłużony. „Chłopki” to świetnie napisany reportaż historyczny, w którym autorka opowiada o mieszkankach polskiej wsi w dwudziestoleciu międzywojennym. Czytamy tu z jednej strony o biedzie, wykluczeniu, patriarchalnej przemocy, głębokich podziałach społecznych (również w łonie samego chłopstwa), z drugiej – o samozaparciu, marzeniach, pragnieniu polepszenia bytu nie tylko swojego, ale i swoich dzieci. Książkę czyta się jednym tchem, choć nie jest to łatwa lektura. Niejeden z czytelników będzie musiał skonfrontować swoje dotychczasowe wyobrażenia o niepodległej Polsce z początku XX wieku z – użyjmy tu eufemizmu – szorstką rzeczywistością. Więcej – będzie musiał inaczej spojrzeć na swoją własną rodzinną historię.
No właśnie, rodzinna historia. To chyba klucz do zrozumienia fenomenu tej książki. Swoją tematyką trafiła na dobry czas. W ostatnich latach byliśmy świadkami renesansu badań historycznych nad chłopstwem z głośnymi tytułami, takimi jak „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego czy „Bękarty pańszczyzny” Michała Rauszera. Popularność tych książek przełożyła się na ogólną społeczną atmosferę. W latach dziewięćdziesiątych szukaliśmy szlacheckich przodków. Teraz nadszedł czas dowartościowywania chłopskiej genealogii. „Chłopki” świetnie wpisały się w ten trend. Dodatkowo Joanna Kuciel-Frydryszak zabrała się za historię kobiet, zmuszając nas do uznania ich za równie ważnych co mężczyźni, a może nawet najważniejszych aktorów życia społecznego.
Wskazanie na intelektualne mody nie jest jednak wystarczającą odpowiedzią na pytanie, dlaczego w „Chłopkach” przegląda się dziś namiętnie niemal cała czytająca Polska. Trafniej byłoby wskazać na bardzo intymny charakter tej narracji. Joanna Kuciel-Frydryszak, jak przystało na wytrawną reportażystkę, oddała głos nie tyle sobie, ile bohaterkom i ich potomkiniom i potomkom. W „Chłopkach” nie ma oskarżycielskich tyrad autorki. To sama rzeczywistość, opowiedziana głównie przez kobiety, oskarża i domaga się wobec naszych prababek i babek zadośćuczynienia. Choćby w postaci na nowo opowiedzianej historii Polski, w której odzyskają należne im miejsce.
PROZA POLSKA
Tomasz Różycki, „Złodzieje żarówek”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec
Są powieści, których lektura przypomina jazdę kolejką wysokogórską. Jedno wydarzenie uruchamia drugie, to zaś następne i tak do szczęśliwego lub nieszczęśliwego finału, jak w reakcji łańcuchowej. Akcja pędzi niczym ekspres. Bohaterowie muszą stawiać czoła niezliczonym wyzwaniom. Co rusz następuje wymiana dekoracji. Są też takie, które swoją konstrukcją przypominają kłącze. Akcji tu niewiele, za to każdy szczegół, detal, każda twarz i każdy gest są dobrym powodem, by wspominać, kontemplować, marzyć lub snuć rozważania. Powieść puchnie, ale nie z powodu skomplikowanej fabuły, lecz poprzez nagromadzenie spostrzeżeń, anegdot i dygresji. Tak jak w słynnym cyklu powieściowym Prousta, który jest modelowym przykładem takiego dzieła.
Nazwanie „Złodziei żarówek” Tomasza Różyckiego powieścią proustowską jest pójściem na łatwiznę. Porównanie z klasykiem zawsze jest efektowne, ale najczęściej bywa uproszczeniem. Różycki przecież ani nie filozofuje jak Francuz, ani nie oddaje się z taką namiętnością psychologicznej analizie, ani nie pisze tak długich zdań. Objętość jego najnowszej książki też nie jest rekordowa. Są tu jednak rzeczy wspólne. Świat w „Złodziejach żarówek” jest, podobnie jak u Prousta, oglądany oczami dorastającego chłopca. Tak jak francuski pisarz, Różycki stara się odtworzyć najdrobniejszy detal opisywanej rzeczywistości – wszystkie smaki, kolory i dźwięki. Wreszcie wystarczy mu błaha zdawałoby się magdalenka, by rozpocząć niesamowitą grę pamięci i wyobraźni.
Co jest dla polskiego autora ową magdalenką? Całkiem proste wydarzenie. Oto gdzieś w schyłkowym peerelu Tadeusz, chłopak mieszkający w olbrzymim, betonowym mrówkowcu na południu Polski, zostaje wysłany przez ojca do sąsiada, posiadacza młynka do kawy, by ten zmielił kawę w ziarnach, którą rodzice Tadeusza z trudem wystali w kolejce. Wyprawa korytarzami ponurego bloku daje narratorowi asumpt do niezwykle poetyckiego i zarazem zmysłowego opisu międzysąsiedzkiego mikrokosmosu i komunistycznej rzeczywistości.
Pozwala mu też na coś jeszcze – na pokazanie podwójności, a nawet potrójności świata, w którym żyjemy – niezależnie od szerokości geograficznej. Peerelowskie blokowisko jest bowiem zasiedlone nie tylko przez mniej lub bardziej umęczonych życiem ludzi, lecz także przez bogów i mityczne stwory, którzy lokatorów nawiedzają, wcielają się w nich i wplątują ich w swoje intrygi, zamieniając mrówkowiec w fantasmagoryczne, surrealne widowisko.
Pozostając przy porównaniach, jest więc u Różyckiego trochę Prousta, trochę Friedricha Otto z jego realnością greckich bogów (tylko bez tego nadmiernego niemieckiego patosu), i trochę Oty Pavela, tego od „Śmierci pięknych saren”, bo w „Złodziejach żarówek” – zupełnie tak, jak u czeskiego prozaika – ciepła ironia i chłopacka przygoda miesza się bezustannie z melancholią i poczuciem niedoskonałości świata. To powieść, która poruszy nie tylko tych, którzy dorastali w tym „surowym pięknie późnej komuny”, jakim jest socjalistyczny blok z wielkiej płyty.
Wywiad z Tomaszem Różyckim o książce czytaj TUTAJ >>>
DEBIUT POWIEŚCIOWY
Aleksandra Tarnowska, „Wniebogłos”, ArtRage, Warszawa
Trzeba to napisać wyraźnie: „Wniebogłos” Aleksandry Tarnowskiej to nie tylko jeden z najlepszych debiutów powieściowych, ale i jedna z najlepszych powieści ostatnich lat. Świetnie napisana, dobrze skonstruowana i bardzo dojrzała.
Autorka wzięła na warsztat temat ostatnio modny – chłopski mikrokosmos – ale to nie wybór świata przedstawionego decyduje o tym, że jest to tak udana proza. Wręcz przeciwnie, to właśnie chłopska tematyka była największym zagrożeniem dla tej powieści. Łatwo było zrobić z „Wniebogłosu” łopatologiczną publicystykę domagającą się dla polskiego chłopstwa sprawiedliwości dziejowej. Tarnowska oparła się jednak wszelkim ideologicznym pokusom i podarowała nam poetycki (acz nie sentymentalny) obraz polskiej wsi z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, na którym odmalowuje wydarzenia godne antycznej tragedii i kreśli bardzo wiarygodne postacie. Znajdziemy tu i miłość, i ambicje, i namysł nad znaczeniem sztuki w ludzkim życiu. A także śmierć, gdyż osią opowieści Tarnowska uczyniła sztafetę pokoleń w świecie wiejskich muzykantów grających na pogrzebach.
W swojej prywatnej biblioteczce śmiało stawiam „Wniebogłos” obok powieści Wiesława Myśliwskiego i – pewnie bliższego autorce duchem – Tadeusza Nowaka.
Więcej o „Wniebogłosie” czytaj TUTAJ >>>
PROZA OBCA
Gesualdo Bufalino, „Kłamstwa nocy”, przeł. Halina Kralowa, Wydawnictwo Officyna, Łódź
Moja droga do twórczości Gesualda Bufalina była kilkuetapowa. Najpierw, przed laty, dzięki lekturze „Dziennika pisanego nocą” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, trafiłem na nazwisko Leonarda Sciascii, chyba najwybitniejszego obok Pirandella i Tomasiego di Lampedusy dwudziestowiecznego twórcy związanego z Sycylią. Sciascia z kolei był ojcem chrzestnym literackiego sukcesu swojego krajana – Bufalina. Czytając więc o autorze słynnego „Dnia puszczyka”, siłą rzeczy znajdowałem wzmianki o autorze „Kłamstw nocy”.
Bufalino intrygował. Był późnym debiutantem (pierwszą powieść wydał w wieku sześćdziesięciu lat), stylistą skupionym na słowie, niebojącym się niemal barokowych metafor, człowiekiem skromnym, ale pewnym siebie, chadzającym swoimi ścieżkami. Cóż z tego, skoro nie przełożono jeszcze wtedy w całości żadnej książki Bufalina na język polski. (Pierwsze próbki pojawiły się w 2005 roku w „Literaturze na Świecie”, nr 3–4, 2005, gdzie Halina Kralowa zaprezentowała fragmenty swojego przekładu „Kłamstw nocy”). Na to wydarzenie polscy czytelnicy musieli czekać aż do tego roku. Bufalino pojawił się nad Wisłą dyskretnie i bez ostentacji, za to w podwójnej odsłonie. Wydawnictwo Austeria wydało jego debiutancką, bardzo głośną swego czasu we Włoszech powieść „Opowieść siewcy zarazy” (przeł. Elżbieta Jogałła), łódzka Officyna zaś nagrodzony Premio Strega „kryminał metafizyczny”, jak sam rzecz określił autor, czyli wspomniane już „Kłamstwa nocy” w przekładzie Haliny Kralowej.
Wybór między tymi dwiema powieściami jest trudny. Pierwsza została osnuta na wydarzeniach z życia pisarza, który tuż po drugiej wojnie światowej z powodu gruźlicy trafił na dłuższy czas do sanatorium położonego nieopodal Palermo. Jej tematami są „widmo śmierci, dewaluacja życia i historii, wyzdrowienie odczuwane jako wina i dezercja, sanatorium jako miejsce wybawienia i czarów”, co w naturalny sposób naprowadza nasze skojarzenia na „Czarodziejską górę” Thomasa Manna czy „Zabliźnione serca” Maksa Blechera.
„Kłamstwa nocy” to z kolei powieść historyczna, osadzona w realiach dziewiętnastowiecznych Włoch. Jej bohaterami są spiskowcy skazani na śmierć za próbę zamachu na króla Neapolu, spędzający wspólnie ostatnią noc przed egzekucją w lochu pewnej ponurej twierdzy. Nie mogąc zasnąć, postanawiają, że każdy z nich tak opowie o swoim życiu, by jak najbardziej odsłonić prawdę o sobie. To okazuje się jednak niemożliwe. Ich perypetie – niezwykle barwne – zaciemniają jedynie obraz, są grą, oszustwem, teatrem marionetek. Bufalino stawia nas tu przed fundamentalnymi pytaniami o ludzką kondycję. Kim jesteśmy? Czym jest prawda? I kto może być jej gwarantem, skoro wydaje się, że nawet Bóg gra z nami w ciuciubabkę.
Napisane językiem eleganckim, pełnym metafor i wyszukanego, aczkolwiek zupełnie usprawiedliwionego w tym kontekście, słownictwa z epoki, „Kłamstwa nocy” są dobrym pretekstem, by zacząć swoją przygodę z twórczością sycylijskiego pisarza. Tym bardziej, że określenie „kryminał metafizyczny” nie jest na wyrost. Na końcu rzeczywiście pojawia się niespodzianka. Ale o tym – pst! Ciekawskich odsyłam do książki.
ESEJ
Piotr Paziński, „Przebierańcy w nicości. Rzecz o malarstwie Witolda Wojtkiewicza”, Wydawnictwo Nisza, Warszawa
W ekonomii od dawna znana jest zasada, że gorszy pieniądz wypiera lepszy. Dziś w świecie literackim mamy do czynienia z analogiczną normą. Oto felieton wypiera esej. Nie to, żebym nie lubił czytać dobrze napisanych felietonów, ale umówmy się – te ostatnie do eseju mają się jak granulowany assam do herbaty z dużą ilością młodych pędów. Granulowaną, owszem, ugasimy pragnienie, ale to herbata z tipsami roztoczy przed nami bogaty wachlarz doznań smakowych. Podobnie jest w pisaniu. Felietonowa publicystyka dostarczy nam wrażeń i informacji, ale to esej skłoni nas do zdystansowanego namysłu lub głębszego spojrzenia pod podszewkę rzeczywistości.
Piotr Paziński zdecydowanie należy do starej szkoły eseju, o czym świadczy jego znakomita książka „Przebierańcy w nicości”, poświęcona malarstwu Witolda Wojtkiewicza. Autor pisze o tym jednym z najbardziej osobnych twórców Młodej Polski niezwykle erudycyjnie, lecz jednocześnie klarownie i bez nadmiernego mnożenia wątków. Unika biografizowania i skupia się na sednie, czyli na obrazach i rysunkach artysty. Wreszcie, pomimo tego, że wprost przyznaje się do długów, jakie zaciągnął u wcześniejszych badaczy malarstwa Wojtkiewicza, choćby u Wiesława Juszczaka czy Jerzego Ficowskiego, potrafi zaproponować całkowicie autorskie odczytanie Wojtkiewiczowskich tropów.
Jest w tym zresztą konsekwentny. We wcześniejszym zbiorze esejów – „Atrapy stworzenia” – zajmował się m.in. prozą Josepha Rotha, Brunona Schulza, Thomasa Bernharda czy sztuką Tadeusza Kantora i poprzez analizę ich utworów rozwijał własne spojrzenie na otaczający nas świat. Ten jest u Pazińskiego niedoskonałym powidokiem utraconej Arkadii, przestrzenią niedorobioną, chromą, groteskowo zdeformowaną. Stąd zarówno w „Atrapach stworzenia”, jak i w studium o Wojtkiewiczu obecna jest cała plejada manekinów, marionetek, lalek czy fantasmagorycznych ogrodów, które nam dyskretnie towarzyszą i których ontologiczny status jest zawsze niepewny.
W „Przebierańcach w nicości” dochodzi do tego namysł nad światem dzieci i dziecięcej wyobraźni, który w twórczości Wojtkiewicza jest motywem przewodnim. Nie dajmy się jednak zwieść – ani w rozważaniach Pazińskiego, ani tym bardziej w malarstwie Wojtkiewicza nie chodzi o sentymentalną idyllę. Dzieci przypominają tu dorosłych. W ich spojrzeniu czai się pustka i strach. Baśń zaś, a więc ich naturalny żywioł, dziwnie często opowiada o tym, co potworne. Jak jednak mogłoby być inaczej, skoro – jak pisze Paziński – „podglądanie dzieciństwa nie jest całkiem niewinne, wymaga przecież, jak wymagał tego dar ożywiania martwoty, wejścia w konszachty ze śmiercią”.
POEZJA
Philippe Jaccottet, „Ostatnia księga Madrygałów oraz inne wiersze i prozy”, przeł. Jan Maria Kłoczowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa
„Czy czytaliście Wiktora Hugo?”, pytał retorycznie w latach pięćdziesiątych XX wieku Louis Aragon. Robił to w tytule ułożonej przez siebie antologii wierszy dziewiętnastowiecznego poety, nad którego utworami tysiące francuskich uczniów ślęczało i do dziś ślęczy co roku w szkołach.
Pytanie, czy czytaliście Philippe’a Jaccotteta, w Polsce A.D. 2023 należałoby pozbawić retorycznego cudzysłowu. Pomimo tego, że wiersze tego autora przekładały na język polski tak znakomite tłumaczki jak Aleksandra Olędzka-Frybesowa, Krystyna Rodowska czy Agata Kozak, dla wielu moich kolegów i koleżanek dopiero „Ostatnia księga Madrygałów” w przekładzie Jana Marii Kłoczowskiego stała się okazją do spotkania z poezją tego klasycznego już we Francji pisarza. Piszę „klasycznego”, bo nie można inaczej nazwać poety, którego utwory jeszcze za życia zostały wydane w prestiżowej serii Plejady (rzecz porównywalna do literackiego Nobla).
Dlaczego Jaccottet? Odpowiedź jest prosta i została z uzasadnioną emfazą wyrażona przez tłumacza tomu w posłowiu, w którym wyjaśnia on swoją fascynację twórczością szwajcarskiego poety: „Bliskie jest mi dzieło, które pośród zgiełku domaga się ciszy, a czyni to dyskretnie. Dzieło, które podpowiada mi, aby wykrzesać z siebie iskierkę zachwytu, nawet wtedy, kiedy to, co dokoła, rani mnie i przeraża. […] Dzieło, które nie demonstruje pewności i siły, lecz przeciwnie – nie wstydzi się niepewności, bo «tylko ona otwiera nas na niespodziewane»”.
To prawda, Jaccottet szepcze raczej, niż krzyczy. Nie uprawia polityki. Nie poucza. Nie daje rad. To metafizyk bez metafizyki, prorok bez proroctw. Jaccottet stąpa mocno po materialnej ziemi, która w jego poezji zawsze odsłania inny, głębszy wymiar, choć – przyznajmy – nigdy nie jest tak zupełnie niewinna. Ale to nic. Natura ma to do siebie, że potrafi olśnić w czymś najbardziej błahym – choćby tak błahym jak rudzik. To jej wielka tajemnica, której Jaccottet dotyka, ale której nie stara się na siłę rozwikłać. Przecież, jak pisze w jednej z literackich medytacji, „gdyby światło nie było tak zagadkowe, wyjaśniałoby dużo mniej”.
SERIA WYDAWNICZA
„Opowiadania amerykańskie”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec:
– Carson McCullers, „Komu ukazał się wiatr?”, przeł. Michał Kłobukowski
– Deesha Philyaw, „Sekretne życie pobożnych kobiet”, przeł. Rafał Lisowski
– John Cheever, „Wizja świata”, przeł. Krzysztof Majer
– Lucia Berlin, „Instrukcja dla pań sprzątających”, przeł. Dobromiła Jankowska
– Breece D’J Pancake, „Trylobity”, przeł. Maciej Świerkocki [zapowiedź]
Nie wiem dokładnie, kto w Wydawnictwie Czarne wymyślił, żeby wydawać nowe polskie przekłady opowiadań mniej lub bardziej klasycznych amerykańskich autorów, ale za ten pomysł powinien dostać potrójną premię. Po pierwsze dlatego, że w serii Czarnego mamy do czynienia z naprawdę wysokiej jakości literaturą. Po drugie – bo dowartościowana została krótka forma, na którą w Polsce po 1989 roku w zasadzie długo nie było miejsca. Żeby pisać lub tłumaczyć opowiadania, trzeba mieć gdzie je publikować. W kraju, w którym periodyki literackie ledwo przędą, a działy książkowe tygodników konsekwentnie się kurczą lub w ogóle znikają, trudno ożywić kulturę czytania short stories. Internet to jednak nie to samo.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jedna kwestia: opowiadanie to gatunek wymagający. Znam takich, którzy twierdzą, że bardziej niż powieść. Ta ostatnia może bez ogólnej szkody podryfować w rejony nie zawsze bezpieczne, osiąść od czasu do czasu na mieliźnie, a i tak ostatecznie, z uwagi na rozmiar, jako całość będzie się w stanie obronić. Zabierając się za pisanie opowiadania, nie można sobie pozwolić na jakikolwiek błąd. Trzeba mieć z góry opracowany cały plot oraz sylwetki wszystkich bohaterów. To precyzyjna robota. Wybrani przez Czarne autorzy są mistrzami w tym fachu.
Na razie seria liczy sobie cztery tytuły (piąty w drodze), ale nawet gdyby wydawnictwo z niewiadomych przyczyn zdecydowało się ją teraz zakończyć, byłoby czym się emocjonować. Weźmy choćby Carson McCullers z jej młodzieńczymi, choć już bardzo dojrzałymi utworami w przekładzie Michała Kłobukowskiego, która obok Flannery O’Connor jest chyba najważniejszą przedstawicielkę nurtu Southern Gothic. Jak pisał na stronie „Kultury Liberalnej” Paweł Majewski, „biali Amerykanie, którzy go stworzyli, wyrażali w nim nie do końca uświadomione przeświadczenie, że w świecie, który opanowali i którym zarządzają kosztem innych ludzi i przy ich wielkiej krzywdzie, nie są istotami dobrze osadzonymi, że ten świat – chociaż jest ich «światem życia» – nie jest przez nich w pełni oswojony, a oni nie są w nim w pełni osadzeni”. Stąd, jak u McCullers, poczucie wyobcowania i przygodności zdarzeń.
Czy nie jest to jednak coś, co łatwo spotkać również na amerykańskiej Północy? Inny autor opublikowany w serii, nowojorczyk John Cheever, podobnie jak pisarze z Południa nawet z najbardziej błahych zdarzeń potrafi wycisnąć esencję niesamowitości. Choć jego opowiadania były tłumaczone na język polski namiętnie w latach sześćdziesiątych i później, w przekładzie Krzysztofa Majera nabierają nowego blasku. Obok Czechowa, Babla i może paru Japończyków Cheever to jeden z najlepszych twórców krótkich próz w historii literatury. Jeśli seria „Opowiadania amerykańskie” będzie zawierała takie perełki, na pewno trzeba będzie przygotować na nią w domu dodatkową półkę.
Więcej o opowiadaniach Carson McCullers czytaj TUTAJ >>>