Kilka tygodni temu uczestniczyłam w szkoleniu „Trenuj z wojskiem” organizowanym przez Ministerstwo Obrony Narodowej. Spędziłam interesujący dzień w Lotniczej Akademii Wojskowej – słynnej „Szkole Orląt” w Dęblinie. Było to bardzo pouczające doświadczenie. Nie dlatego, że mogłam rzucić granatem i próbować nauczyć się strzelać z karabinu, bo – powiedzmy to sobie szczerze – czterdziestoletnich historyczek idei z paroma chorobami przewlekłymi nikt nie wyśle na front, a karabin lepiej dać do ręki komuś innemu. Szkolenie i miła rozmowa z panem pułkownikiem odpowiedzialnym za nie, a na co dzień – za wojskowych studentów LAW, dało mi jednak sporo świadomości dotyczącej zagrożeń, a także cenny materiał do przemyśleń właściwych historii idei.
Zastanawiałam się więc nad bezpieczeństwem, wolnością, demokracją, ale też patriotyzmem i gotowością do poświęceń. W tym tekście skupię się na trzech pierwszych zagadnieniach. Opozycja między wolnością a bezpieczeństwem to podstawowe zagadnienie filozofii polityki. To na odnalezieniu balansu między nimi polega demokracja – ta współczesna, oparta między innymi na przekonaniu o równości wszystkich ludzi. Granica między bezpieczeństwem a wolnością nie przebiega, czy też nie leży – jak w słynnym bon mocie Władysława Bartoszewskiego o prawdzie – po środku. Ona leży tam, gdzie leży. Czyli w miejscu, w którym zdecydujemy się ją wyznaczyć, by ograniczyć wolność, a zyskać bezpieczeństwo.
Nie ma jednego, obiektywnie właściwego miejsca, w którym należy wyznaczyć granicę między obszarem naszej wolności a tym, jak zgodzimy się ją ograniczyć, by uzyskać bezpieczeństwo. Dziś w naszej części dotychczas miłej, bezpiecznej Europy, w której martwiliśmy się ewentualnie tym, że przekazujemy zbyt wiele informacji bigtechom, zaczęliśmy stawać przed dylematami, które wydawało się, że odeszły w niepamięć najpóźniej wraz z upadkiem żelaznej kurtyny, a właściwie – wraz z zakończeniem drugiej wojny światowej. Bo za PRL-u nikt przecież nie oddawał wolności dobrowolnie, by uzyskać bezpieczeństwo. W państwie niedemokratycznym takie rozważania nie mają sensu.
Klasycy liberalizmu
Żeby dobrze zrozumieć, na czym polega współczesne wyzwanie znalezienia lub wypracowania względnej równowagi między bezpieczeństwem, którego pragniemy, zwłaszcza w sytuacji fizycznego, egzystencjalnego zagrożenia, a wolnością, którą cenimy, której potrzebujemy i do której jesteśmy przyzwyczajeni, warto wrócić do ojców liberalizmu.
Kluczową postacią będzie Thomas Hobbes. Ten siedemnastowieczny brytyjski filozof, myśląc o państwie, wolności i bezpieczeństwie, wychodził od zagadnienia natury człowieka. Nie tylko on; to dość popularne podejście u filozofów – wszak żeby myśleć o państwie, warto się najpierw zastanowić, jacy z natury są ludzie, którzy je zamieszkują i, ewentualnie, jaki wpływ ma na nich kultura.
Hobbes był w tej kwestii pesymistą. Zakładał, że człowiek jest z natury zły, skłonny do przemocy, a zatem – stanowi zagrożenie dla innych. Homo homini lupus est. „Człowiek człowiekowi wilkiem” – zwykł mawiać. Z drugiej strony, tenże wilczo zły człowiek miał jednak w naturze także dążenie do wolności, a Hobbes uważał ją za kluczową, niezbywalną wartość. Dlatego też jego koncepcja państwa opierała się na założeniu, że będzie ono jednocześnie minimalnie ingerować w życie jednostek, ale w tych obszarach, w których będzie to robić, będzie silne. Stworzył w ten sposób znane pojęcie państwa jako „nocnego stróża”. Ta metafora oznaczała, że z jednej strony państwo ma prawo użyć narzędzi przemocy, by zapewnić bezpieczeństwo (i ma na tę przemoc monopol), ale z drugiej – ma reagować nieczęsto, właściwie jedynie w sytuacji zagrożenia życia, zdrowia i, po części, stanu posiadania. Za oddanie cząstki wolności mieliśmy „kupować” bezpieczeństwo. Nie była to jednak piękna (choć oparta na pesymistycznej wizji natury człowieka) utopia. Państwo, które Hobbes określił imieniem biblijnego potwora – Lewiatana, miało mieć niebezpieczną tendencję do rozszerzania zakresu własnej jurysdykcji, a więc ograniczania wolności.
W pewnej mierze podobnie na dobre rządy patrzył szwajcarsko-francuski filozof i polityk przełomu XVIII i XIX stulecia, Benjamin Constant. Również widział zagrożenie dla wolności w rozrastaniu się władzy państwa, jednak wychodził z innych przesłanek niż Hobbes i nie skupiał się tak bardzo na złej naturze człowieka, a raczej na rozważaniach nad jego naturą w ogólności i nad wolnością. To jego analizy były, zdaniem Isaiaha Berlina, najwybitniejsze w historii filozofii.
Jako receptę na niepokojące zapędy państwa Constant zalecał ideę reprezentacji, monteskiuszowskiego trójpodziału władzy, uzupełnioną o monarchę konstytucyjnego. Ten ostatni miał pozostawać neutralny politycznie i ideowo, ale spajać państwo.
Co ważne dla tego tekstu, Constant podkreślał wartość wolności prywatnej, odmiennej od wolności publicznej właściwej starożytnym Grekom i nielubianemu przezeń J.-J. Rousseau. Przekonywał, że nad udział w rządach należy przedkładać gwarantowane przez państwo prawo jednostki do prywatności. Prywatność u Constanta miała dość szeroki zakres znaczeniowy i obejmowała zarówno prawo własności, jak i przekonań i ich wyrażania, a także dowolnego zrzeszania się, wyznawania wybranej religii. Uzupełniać ją miała wolność prasy, gwarantująca z jednej strony wolność wyrażania myśli i z drugiej – dająca pewną kontrolę nad władzą publiczną. To Constantowi przypisuje się stwierdzenie, że wolność każdego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innej jednostki.
Idee, kontekst i dokumenty
Sięgnięcie do klasyków filozofii może się wydawać nieoczywistym wyborem wobec potencjalnego zagrożenia wojną. Jednak ponieważ znacząco zmienia ona nasze podejście do bezpieczeństwa – jako historyczka idei chcę zwrócić uwagę na dwie kwestie.
Po pierwsze, nie jesteśmy pierwszymi ludźmi w historii, którzy stanęli przed koniecznością zastanawiania się, jak dużą część swej wolności są gotowi oddać, by zapewnić bezpieczeństwo sobie i bliskim. I po drugie, odpowiedź na to pytanie zawsze wynika z przyjętego systemu wartości. Oczywiście nie bez znaczenia jest także konstrukcja psychologiczna danej jednostki, kontekst, w którym funkcjonuje i posiadanie odpowiedniego zasobu wiedzy na temat potencjalnego zagrożenia.
Choć Polska szybko się laicyzuje, ważnym, jeśli nie kluczowym kontekstem ideowym, w którym wszyscy funkcjonujemy, jest chrześcijaństwo. Nie mam na myśli nauczania największego Kościoła, tylko to, co jako Europejczycy i Europejki mamy głęboko zinternalizowane: troskę o słabszego, dążenie do przebaczenia i pojednania, przekonanie o przyrodzonej godności, równości i wolności każdego człowieka. To pierwszy z kontekstów, który wpływa na nasze postrzeganie wolności.
Nie trzeba być osobą wierzącą, żeby te wartości podzielać, zwłaszcza że znalazły one odzwierciedlenie w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka – dokumencie, który określa, jak realizujemy swoje człowieczeństwo w kontakcie z drugim człowiekiem i w jaki sposób państwa muszą te prawa respektować i wspierać ich stosowanie. Dodatkowo, Polska jako państwo członkowskie Unii Europejskiej jest zobowiązana przestrzegać Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Dokument ten poszerza i pogłębia nasze rozumienie praw i wolności oraz roli państwa, jego relacji z obywatelami i obywatelkami i wszystkimi ludźmi znajdującymi się na jego terenie.
Katalog opisanych w dokumencie praw i wolności jest jakby żywcem wyjęty z pism Constanta. Stanowi ich współczesny opis, ale także poszerza ich znaczenie, bo też od XIX wieku poczyniliśmy jako ludzkość znaczące postępy w tym obszarze: zabraniamy niewolnictwa i pracy przymusowej, dyskryminacji pod wieloma względami, a także, co w czasach Constanta było zapewne nie do pomyślenia, całkowicie odrzucamy karę śmierci i tortury. Konwencja precyzyjnie opisuje, w jakich sytuacjach, wobec kogo i w jaki sposób prawa mogą być ograniczane. Nie pozostawia wiele pola do interpretacji, choć zakres stosowania niektórych przepisów pozostawia państwom (na przykład co do zawierania małżeństw). Deklaracja i Konwencja to drugi kontekst, z którego wynika to, jak rozumiemy wolność.
Trzeci kontekst to historia. Ta najnowsza bardzo różni nas, Polki i Polaków, od zachodnich Europejczyków i Europejek. Mamy stosunkowo niedawne doświadczenie bezpośredniego zagrożenia nawet nie tyle bezpieczeństwa, ile fizycznej egzystencji, czyli drugą wojnę światową. Zaraz po niej – drastyczne ograniczenie wolności osobistych (prywatnych) i publicznych, które w dodatku, co nie do pomyślenia dla Constanta i Hobbesa, łączyło się z oddaniem bezpieczeństwa. W PRL-u nie było przecież właściwej liberalizmowi wymiany wolności za bezpieczeństwo, bo to państwo za próby realizowania wolności odbierało bezpieczeństwo. Co ten kontekst historyczny powoduje? Mogłabym odpowiedzieć jak socjolożka: „to zależy”.
Konsekwencje kontekstu historycznego
Nasze doświadczenia historyczne i położenie geopolityczne sprawiają, że boimy się Rosji i wiemy, do czego jest zdolna. Nasi (millenialsów) rodzice ponad połowę życia przeżyli w PRL-u, a część pamięta albo wojnę, albo chociaż stalinizm. Nasi dziadkowe przeżyli horror okupacji (w tym sowieckiej) i stalinizm, a także Akcję „Wisła”. Część naszych pradziadków żyła w Rosji, niektórzy doświadczyli zsyłki na Syberię. To pamięć historyczna, przekazywana z pokolenia na pokolenie, której Europa Zachodnia nie posiada. Jarosław Kuisz w swojej nowej książce „Strach o suwerenność. Nowa polska polityka” pisze, że nasze „podstawowe przykazanie”, niezależne od orientacji politycznej, brzmi „nie dać się znów wymazać z mapy”. A także, że nie bez powodu zadajemy sobie ciągle pytanie, czy Polska może przestać istnieć. Bo wiemy, że może. Już tego nie raz doświadczyliśmy.
Pamiętam, że kiedy w 2012 roku byłam na stypendium w Instytucie Nauk o Człowieku w Wiedniu, stypendystą był także ukraiński politolog Anton Shekhovtsov. Już wtedy pisał o związkach europejskiej skrajnej prawicy z Rosją. Patrzono na niego jak na zwolennika teorii spiskowych. Nie wierzono, że Rosja w taki sposób ingeruje w politykę państw europejskich. Ledwie dziesięć lat później Rosja rozpoczęła pełnoskalową wojnę w Ukrainie, a wszystkie partie skrajnie prawicowe prowadzą antyukraińską narrację. Nikt już nie sądzi, że to przypadek. Anton od 7–8 lat jest cenionym ekspertem. Szkoda, że w 2012 i wcześniej nikt go nie słuchał. Pewnie bylibyśmy politycznie w innym miejscu, być może z Wielką Brytanią w Unii Europejskiej, być może bez Marine Le Pen u progu Pałacu Elizejskiego i Konfederacji mającej 16-procentowe poparcie, wedle sondaży będącej w Polsce trzecią siłą polityczną.
A jednak kontekst historyczny nie tyle oddziela nas od Europy Zachodniej, ile może – mam nadzieję – uzupełniać jej perspektywę i pozwalać na lepsze zrozumienie zagrożenia, jakim jest Rosja. Ta ostatnia będzie grać na osłabienie, destabilizację i rozbicie UE. Już to robi; stosuje też elementy wojny hybrydowej. Bo przecież tylko osoba skrajnie naiwna nie łączyłaby z Kremlem pożaru ogromnego centrum handlowego w Warszawie (co potwierdził także premier) czy awarii transformatora, który odciął zasilanie kilku dzielnicom Poznania. Obecnie zakłócenia sygnału GPS sięgają daleko w głąb Polski, powodując nie tylko problemy z dronami, lecz także z nawigacją samochodową i lotniczą Z problemami od miesięcy mierzą się bałtyccy rybacy i żeglarze. Wojna hybrydowa Rosji już tu jest. A ja czekam na wysyp komentarzy ruskich trolli, udowadniających, że wierzę w teorie spiskowe, a wszystkie awarie to efekt przechodzenia na zieloną energię. Zupełnie przypadkiem będącą na celowniku Kremla, bo przecież nie ma żadnego związku z odchodzeniem od rosyjskiego gazu, ropy i węgla, a utrata zaufania Europejczyków i Europejek do własnych państw w ogóle nie jest w jego interesie.
Nie jest oczywiście tak, że państwa Europy Zachodniej żyły w ostatnich dekadach bezpiecznie i bez zmartwień. Doświadczały ataków terrorystycznych, problemów z integracją imigrantów, ich masowego napływu z państw Afryki i Bliskiego Wschodu. Wcześniej niż my musiały się zacząć mierzyć z konfliktem wartości: wolności osobistej, wolności innych ludzi wynikających z przyjętych przez nas wartości opisanych w Deklaracji i Konwencji oraz własnego bezpieczeństwa. To także kontekst historyczny. Niezwiązany lub mało związany z Rosją, ale wpływający na wybory ideowe.
Bezpieczeństwo i liberalna demokracja
Dzisiaj widzimy, jak naiwne było przekonanie Fukuyamy, że wraz z upadkiem komunizmu nastąpił „koniec historii”, a wszystkie państwa przejdą na system demokracji liberalnej. Ta ostatnia jest niestety bardzo krucha. Jeśli o nią nie dbamy i nie mitygujemy jej wrogów, stacza się w „demokrację nieliberalną”, a potem po prostu w autorytaryzm.
Wszyscy przywódcy stopniowo ograniczający prawa i wolności tak, by ich państwa przestały być demokracjami liberalnymi, grali na nucie bezpieczeństwa. W przypadku Rosji było to prowadzenie wojen na Kaukazie i realny bądź sfingowany czeczeński terroryzm. Pamiętamy wszak tragedie w teatrze na Dubrowce i szkole w Biesłanie. I wiemy, że pierwszy z nich współorganizowała FSB, a do liczby ofiar w drugim przyczyniły się działania OMON-u i Specnazu.
Wiktor Orban szedł do wyborów z hasłami walki z korupcją, ale także zwiększenia bezpieczeństwa. Rodzimi zwolennicy nieliberalnej demokracji ograniczającej prawa jednostek także mają na ustach nasze bezpieczeństwo i ryzyko związane z przyjmowaniem uchodźców i migrantów (pamiętajmy straszącą nimi kampanię PiS-u z 2015 roku!). Straszą także grupami polskich mniejszości, które jakoby miałyby prowadzić do destabilizacji państwa. Pamiętamy przecież, że przed protestującymi kobietami kościołów „broniła” żandarmeria wojskowa, stojąca ramię w ramię z narodowcami. Bo przecież mogłyśmy zrobić tak niebezpieczne dla państwa rzeczy jak „zakłócenie mszy” wejściem do kościoła w stroju podręcznej z powieści Margaret Atwood albo zawieszeniem tęczowej flagi na figurze Chrystusa przed kościołem Świętego Krzyża w Warszawie. Zaiste, zagrożenie na miarę ataku terrorystycznego. Ale przecież nie chodziło o rzeczywiste niebezpieczeństwo, tylko wywołanie poczucia zagrożenia.
Badania mówią, że wewnątrz kraju czujemy się bezpiecznie (uważa tak aż 83 procent badanych) i że ich najbliższa okolica to miejsce bezpieczne i spokojne (rekordowe 93 procent poparcia dla tego stwierdzenia). Jednak jednocześnie aż 73 procent badanych uważa, że wojna w Ukrainie zagraża bezpieczeństwu Polski, a 42 procent – że istnieje zagrożenie dla naszej niepodległości. Te dwie ostatnie wartości pokazują, że granie na nucie zapewniania bezpieczeństwa jest nawet nie tyle korzystne dla polityków, ile po prostu zrozumiałe. Społeczeństwo, którego członkowie i członkinie się boją, oczekuje, że władza polityczna odpowie na ich lęk i sprawi, że bezpieczeństwo zostanie zapewnione. Pytanie tylko, w jaki sposób to zrobi.
Niestety, to ten moment historyczny, w którym ludzie godzą się na odchodzenie od liberalnej demokracji, bo po prostu się boją. Jednak choć nie podzielam pesymistycznej wizji Hobbesa co do natury ludzkiej, to łącząca go z Constantem obawa przed rozrastaniem się i wzmacnianiem państwa jest moim zdaniem zasadna. Lewiatan zawsze chętnie wynurzy się ze swej otchłani, by pożreć naszą wolność.
Miny, mury i konwencje
W sytuacji społecznie powszechnego poczucia zagrożenia zewnętrznego i powtarzających się incydentów pogłębiających to zagrożenie politycy nie opierają się pokusie stosowania populistycznych chwytów, które w konsekwencji mają dać im więcej władzy, utrzymanie jej bądź zwycięstwo w wyborach. Niestety ułatwiają to także eksperci.
Osobiście przerażają mnie wypowiedzi takie jak Zbigniewa Parafianowicza, który w rozmowie z Katarzyną Skrzydłowską-Kalukin na łamach „Kultury Liberalnej” przekonywał, że Polska powinna wypowiedzieć Konwencję ottawską i zaminować granicę z Białorusią.
Tymczasem Polska nie bez powodu podpisała ją w 1997. Miny przeciwpiechotne to broń okrutna, niehumanitarna, nastawiona na trwałe okaleczenie lub zabicie żołnierza (a nie na przykład zniszczenie wozów bojowych). Zostaje w ziemi na dziesięciolecia, więc trwale okalecza cywilów także dekady po zakończeniu wojny. Wszyscy zapewne pamiętamy zdjęcia okaleczonych dzieci z Kambodży, której nadal nie udało się rozminować. Tak samo może być w Puszczy Białowieskiej.
Przypomnę, że na granicy polsko-białoruskiej nie ma rosyjskich wojsk; nie przemieszczają się w tamtym kierunku i nie sposobią do ataku. Jeśli będą komuś zagrażać, to Litwie, Łotwie i Estonii. Relokowanie ich na długą, ponad 400-kilometrową granicę polsko-białoruską (z której w dodatku 186 kilometrów przebiega na Bugu) nie jest działaniem, które wydarzy się niespodziewanie. Kiedy Rosja planowała zaatakowanie Ukrainy, rozpoczęła przemieszczanie wojsk blisko rok przed inwazją, w marcu 2021. Kolejna faza nastąpiła w listopadzie i grudniu tego samego roku. Nie inaczej będzie, jeśli Kreml kiedyś zdecyduje się na pełnoskalową agresję wobec Polski. Jednak jeśli ryzyko rosyjskiego ataku byłoby bliskie, polska armia bez problemu zdążyłaby rozmieścić miny przeciwpiechotne.
18 marca ministrowie obrony Polski, Litwy, Łotwy i Estonii opublikowali wspólne oświadczenie, w którym rekomendowali wypowiedzenie Konwencji ottawskiej, która dotyczy zakazu używania, magazynowania, produkcji i transferu min przeciwpiechotnych. 16 maja do Sejmu wpłynął rządowy projekt ustawy w tej sprawie. Poparły go PiS, KO, Polska 2050, PSL i Konfederacja. 3 czerwca Komisja Obrony Narodowej przyjęła sprawozdanie z prac nad tą ustawą wraz z rekomendacją, by Sejm przyjął ją bez poprawek. Wypowiedzenie Konwencji popiera więc znakomita większość parlamentu i zapewne spora część współobywateli i współobywatelek też by to zrobiła.
Pogłębioną analizę pokazującą, że rozmieszczenie min przeciwpiechotnych w ramach „Tarczy Wschód” przyniesie więcej szkód niż korzyści, pod koniec marca opublikowało OKO.press. Dr Michał Piekarski, ekspert w zakresie bezpieczeństwa narodowego, wskazywał, że to broń nie tylko niehumanitarna, lecz także szkodliwa dla państwa. Dlaczego? Bo, jak pisze ekspert, stworzenie pasa zaminowanej ziemi sprawiłoby, że „wzdłuż granicy ciągnęłaby się strefa, do której nikt nie miałby wstępu, gdzie znajdowałyby się pola minowe. Przypominałoby to upiorną granicę z czasów zimnej wojny pomiędzy Niemiecką Republiką Demokratyczną a Niemiecką Republiką Federalną”. Nikt nie mógłby tam wejść; niemożliwe byłoby nawet naprawianie słynnego płotu na granicy. Trzeba by wysiedlić całe wsie znajdujące się zbyt blisko pasa min. I oczywiście zlekceważyć śmierć większych zwierząt: łosi, dzików, żubrów.
Niesławny Parfianowicz postulował wprost, by za pomocą min przeciwpiechotnych „bronić się” przed migrantami. To obrzydliwe moralnie stanowisko niekoniecznie musi przyświecać polskiemu rządowi – na razie dominująca narracja to stworzenie furtki, by móc te miny produkować lub kupować, a nie od razu zaminowywać całą granicę, choć i ta myśl nie wydaje im się zupełnie obca. W wypowiedziach polityków forsujących wypowiedzenie Konwencji albo migranci nie pojawiają się w ogóle, albo ich życie jest nic niewarte – skoro nie chcieli tonąć w bagnie, to mogli nie przyjeżdżać. Są tylko bronią Putina, więc jak wejdą na minę, to niewielka strata, a może i sukces. Tak, jakby nie byli ludźmi.
Jak już napisałam: na naszej granicy nie ma silnych wrogich wojsk. Są tam za to migranci. Tak, są wykorzystywani przez Kreml jako element wojny hybrydowej z Polską. Ale są ludźmi. Ludźmi poddawanymi przez państwo polskie pushbackom. Za rządów PiS-u nas one oburzały. Koalicja Obywatelska nic w tej sprawie nie zmieniła, pushbacki, choć niezgodne z zasadą non-refoulment, trwają w najlepsze. A przecież w Białorusi jak najbardziej grozi im niebezpieczeństwo – są bici i gwałceni przez służby bezpieczeństwa i zmuszani siłą do kolejnych prób pokonania polskiej granicy. Koalicja „udoskonaliła” mur na granicy i – także „dla bezpieczeństwa” wykarczowała cenne przyrodniczo tereny nad Bugiem.
Odbieraniem człowieczeństwa i łamaniem podstawowych zasad, co do których – wydawało się – mamy konsensus, jest także faktyczne wypowiedzenie Konwencji genewskiej, czyli zawieszenie stosowania w Polsce prawa do azylu (właściwie: zawieszenie prawa do złożenia wniosku o udzielenie ochrony międzynarodowej). To się już dzieje. Polska Konwencji nie wypowiedziała, ale działa tak, jakby wspólne humanitarne zasady mogła po prostu wyłączyć. Przeciwko nowelizacji ustawy o udzielaniu cudzoziemcom ochrony na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej protestowała Naczelna Rada Adwokacka i Krajowa Izba Radców Prawnych. Bardzo poważne zastrzeżenia co do jej zgodności z Konstytucją i aktami prawa międzynarodowego zgłosiło Biuro Legislacyjne Senatu RP. Pomimo tego głosami partii tworzących rządzącą koalicję nowelizacja ustawy została uchwalona, a prezydent ją podpisał. Zapewne większość społeczeństwa się cieszy. PiS przecież głosowało przeciwko nie dlatego, że jest tak humanitarne i chce przestrzegać prawa międzynarodowego, tylko dlatego, że jest w opozycji. Za jego rządów śmierć poniosło co najmniej 40 osób próbujących przekroczyć granicę, tylko po jej polskiej stronie. Podejście antyhumanitarne jest wspólne dwóm stronom polskiej klasy politycznej.
Wartości
Kiedy po wspomnianym na początku tekstu szkoleniu wojskowym wrzuciłam entuzjastycznego posta na Facebooka, stary kolega napisał mi, że moment, w którym intelektualiści zakładają wojskowe mundury i czują, że powinni o tym pisać, jest strasznie smutny. Że czasy, w których przyszło nam żyć i w których czujemy, że warto przez całą sobotę chodzić w kamizelce i kasku, uczyć się strzelać i przypominać sobie, jak się używało busoli, zamiast posiedzieć z książką albo napisać tekst, są po prostu bardzo przygnębiające.
To prawda. Dlatego rozpoczęłam właściwą część tego tekstu od przypomnienia wielkiej opozycji między wolnością a bezpieczeństwem, która określa nowożytną filozofię polityki, w tym zwłaszcza jej nurt liberalny. Konflikt ten pozostaje – jak starałam się udowodnić – boleśnie aktualny. Jestem jednak przekonana, że powinniśmy go poszerzyć o jeszcze jeden wymiar: człowieczeństwa lub, innymi słowy, wartości. Wierzę, że osobista wolność i osobiste bezpieczeństwo nie są jedynym, co nas jako ludzi obchodzi. Niezależnie od tego, czy przekonanie o przyrodzonej każdemu człowiekowi godności, równości i wolności wywodzimy z chrześcijaństwa, czy z Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, nie możemy ich odnosić jedynie do samych siebie. Europa jest wspólnotą wartości, a nie tylko interesów gospodarczych.
Oczywiście musimy dbać o nasze bezpieczeństwo – bez zapewnienia go nasze wartości odejdą w niepamięć. Musimy mieć rzetelną wiedzę, nie ulegać populistycznym narracjom, walczyć z wpływami Kremla. Pokazywać naszym europejskim sojusznikom, że nasze doświadczenia historyczne sprawiają, że w sprawie obawy przed Rosją nie mamy paranoi, tylko wiedzę o jej modus operandi. Wzmacniać demokrację liberalną, budować siłę militarną. Ale nie wypowiadać konwencje lub po prostu je łamać. Bo będzie z nami tak, jak Churchill określił monachijskie decyzje z Neville’a Chamberlaina: będziemy mieli do wyboru wojnę lub hańbę, wybierzemy hańbę, a wojnę będziemy mieli także. Tyle że z poczuciem kaca moralnego.
This issue was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.
Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.