Czytaj także drugą część dwugłosu o filmie „Snajper” autorstwa Moniki Helak [LINK].


 

Historia Chrisa Kyle’a to gotowy materiał na niejeden znakomity film. Bohaterski żołnierz i doskonały snajper, po powrocie z kilku misji w Iraku do domu zaangażowany w działalność na rzecz weteranów, zostaje zamordowany przez jednego z nich. Wątków, które mogłyby posłużyć do pokazania dramatycznych skutków, jakie lata konfliktów w Iraku i Afganistanie wywarły na życie wielu amerykańskich rodzin, jest tam aż nadto. Ani Clint Eastwood, ani grający Kyle’a Bradley Cooper nie potrafili z nich jednak skorzystać.

Naprawdę dobre złego początki

Film zaczyna się znakomicie. Oto Kyle ze swojego stanowiska na dachu budynku ochrania przeczesujących Faludżę żołnierzy piechoty morskiej. Nagle w oku snajperskiej lunety dostrzega małego chłopca w towarzystwie kobiety, która podaje mu przeciwpancerny granat. Tak przynajmniej wydaje się Kyle’owi, bo dowództwo nie może potwierdzić, czy chłopak faktycznie dostał broń. Kiedy jednak zaczyna biec w kierunku oddziału, amerykański snajper musi szybko podjąć decyzję – strzelać czy nie? Jeśli zabije niewinne dziecko, grożą mu nie tylko wyrzuty sumienia, lecz także proces i zapewne więzienie. Jeśli nie pociągnie za spust, ryzykuje życie kilkunastu swoich kolegów. Strzeli? Nie dowiadujemy się tego od razu, bo Eastwood przenosi nas lata wstecz do Teksasu, gdzie Kyle (tu będący mniej więcej w wieku chłopca, do którego przed chwilą celował) na polowaniu z ojcem po raz pierwszy daje popis swoich strzeleckich umiejętności.

Niestety, od tego momentu jest już gorzej. Zażenowanie wzbudzić może scena, w której młody Kyle po szkolnej bójce dostaje wykładnię filozofii życiowej od swojego ojca. Otóż, tłumaczy Kyle senior, na świecie istnieją trzy typy ludzi: szukające spokojnego życia i unikające kłopotów owce; złe i kochające przemoc wilki oraz stojące na straży bezbronnych owieczek psy pasterskie. „W tym domu nie wychowujemy owiec”, mówi twardo ojciec do Kyle’a i jego młodszego brata. „Ale jeśli staniecie się wilkami…” – zamiast dokończyć zdanie kładzie na stole wyciągnięty ze spodni pas. Na szczęście bohater unika lania, bo w bójkę włączył się, aby bronić młodszego brata przed jakimś „wilkiem”. „I co, dokopałeś mu?” – pyta w tej sytuacji ojciec. Ot, wszystkie zasady, jakimi będzie kierował się w życiu przyszły snajper.

AS-3

Czy kiedykolwiek się nad nimi zastanowił, czy jego ojciec także za nimi podążał, czy jedna przedobiednia pogadanka może całkowicie zdeterminować charakter człowieka? Nie ma czasu na żadne tego typu pytania, bo oto przeskakujemy kolejnych kilkanaście lat i spotykamy Kyle’a już jako teksańskiego ranczera i uczestnika zawodów rodeo. Jak ranczer stał się żołnierzem? Niemal tak szybko jak stał się „owczarkiem”. Po kilku piwach wypitych z bratem i gwałtownym rozstaniu z dziewczyną przyłapaną in flagranti Kyle trafia w telewizji na informację o atakach terrorystycznych na amerykańskie ambasady w Kenii i Tanzanii, w których łącznie zginęło ponad 200 osób. I co? I tyle, postanawia zostać żołnierzem, zaciąga się i trafia do elitarnej jednostki Navy Seals. Koniec. Nie ma tu żadnych rozbudowanych sekwencji ukazujących ewolucję bohatera, nie ma jego dylematów. W Teksańczyku budzą się po prostu instynkty „psa pasterskiego”. Dlaczego nie rozbudziły się wcześniej lub później? Czy przedtem naprawdę do życia wystarczało mu – jak można wnioskować – tylko piwo i rodeo? Nie wiemy.

Prosty nie znaczy prostacki

Ale dlaczego z góry zakładamy, że każda decyzja w życiu musi być intelektualnie przemyślana? Czy nie jest to aby inteligenckie skrzywienie? Przecież początek filmu, choć łopatologiczny do bólu, taki właśnie ma być, bo taki jest jego bohater. Prawdziwy Kyle w istocie był prostym chłopakiem z Teksasu, który kochał konie, broń i swoją ojczyznę, a nie doktorem filozofii. Na jego wspomnieniową książkę składa się mnóstwo banalnych, a niekiedy jawnie rasistowskich opinii. Zbyt wiele refleksji odebrałoby tej postaci autentyczność, a to ona jest siłą tego filmu. Powyższy argument – choć z pozoru przekonujący – jest jednak nietrafny.

Choć Eastwood konsekwentnie patrzy na wojnę z perspektywy Kyle’a, postać ta jest w jego filmie płaska jak naleśnik, a Bradley Cooper swoją grą głębi mu nie dodaje. | Łukasz Pawłowski

Nawet tępy osiłek nie staje się tępym osiłkiem z dnia na dzień po jednorazowej pogadance. Każdy ma jakąś historię. Spotyka na swojej drodze „znaczących Innych”, patrzy, słucha, podejmuje decyzje. Gdyby było inaczej, brat głównego bohatera byłby jego wierną kopią, a tak nie jest. Dlaczego bracia tak się od siebie różnią? Jak kształtowały się ich osobowości – bo przecież nawet amerykański redneck ma osobowość. Nie wiemy. Wszystko w życiu Kyle’a dzieje się niejako automatycznie. Ostre szkolenie w Navy Seals, pierwsze spotkanie z przyszłą żoną, ataki na World Trade Center, wyjazd na Bliski Wschód – w żadnej z tych sytuacji nie dowiadujemy się, dlaczego bohater robi to, co robi i jakie nadzieje czy obawy mu przy tym towarzyszą. Choć Eastwood konsekwentnie patrzy na wojnę tylko i wyłącznie z perspektywy Kyle’a, postać ta jest w jego filmie płaska jak naleśnik, a Bradley Cooper swoją grą głębi mu nie dodaje. Komicznie brzmią w tym kontekście słowa aktora, który odcinał się od wszelkich politycznych interpretacji „Snajpera”, twierdząc, że jest to tylko i wyłącznie psychologiczny portret.

AS-FP-0060

I znów można powiedzieć, że Cooper po prostu wiernie odgrywa swoją postać, ale po raz kolejny byłby to argument chybiony. Nie chodzi przecież o to, by główny bohater miotał się po scenie, heksametrem opowiadając o szargających nim rozterkach, ale by miał jakieś cechy charakteru, które wytłumaczą nam jego zachowanie. Na wojnę idą nie tylko inteligenci, a mimo to w amerykańskim kinie nie brakuje zapadających w pamięć postaci prostych żołnierzy. „Najlepsze lata naszego życia” Williama Wylera czy „Łowca jeleni” Michaela Cimino to przecież nie opowieści o filozofach, ale zwykłych chłopakach – sprzedawcach sklepowych, robotnikach, farmerach – którzy trafiają na front z poboru. O takich właśnie żołnierzach jest także „Sztandar chwały” samego Eastwooda, pokazujący, jak trudno prostym ludziom poradzić sobie z traumą wojny. I to wojny prowadzonej w odpowiedzi na bezpośredni atak ze strony wrogiego mocarstwa – Japonii – a więc budzącej o wiele mniej aksjologicznych kontrowersji niż zmagania Amerykanów w Iraku.

W „Snajperze” takiej dramaturgii nie ma. Nawet spotkanie z roztrzęsionym młodszym bratem, właśnie wracającym do domu i mamroczącym przez łzy „Fuck this country”, nie wywiera na bohaterze większego wrażenia. A jeśli wywiera, to Bradley Cooper starannie je ukrywa. Bardziej ludzki – i nie ma w tym stwierdzeniu żadnej ironii – był nawet John Rambo w pierwszym filmie słynnej serii.

Po powrocie do domu Kyle ma co prawda pewne problemy z przystosowaniem się do nowego/starego życia, ale rada psychologa, by poświęcił trochę czasu okaleczonym weteranom właściwie rozwiązuje problem. Były żołnierz przesiaduje na strzelnicy lub w klubie weterana z pozbawionymi kończyn kolegami, szybko wracając do formy psychicznej. W tych potencjalnie naładowanych dramaturgią momentach, twórcy filmu postanowili oszczędzić nam trudnych pytań, a aktorzy – nadmiernych emocji.

Wygląda to tak, jakby Eastwood chciał z jednej strony pokazać człowieka złamanego wojną, ale zatrzymywał się w pół kroku, bojąc się naruszyć pamięć „Legendy”. W efekcie powstał film, który nie jest ani dobrym studium postaci – wbrew temu, co twierdzi Bradley Cooper – ani też nie jest filmem antywojennym – jak z kolei mówił Eastwood – bo na przekór intencjom reżysera nie pokazuje, co „wojna robi z ludźmi, którzy chcą wrócić do cywilnego życia, i ich rodzinami”.

Dlaczego się nie udało?

A przecież zakres tematów, jakie ma do wyboru filmowiec zabierający się za krytyczną rozprawę z wojną jest bardzo szeroki. Na pierwszy plan może wysunąć brutalność walk, ich barbarzyński wpływ na ludzi czy dehumanizujące skutki wojskowego drylu. Może postawić pytanie o to, jak pogodzić bohaterstwo i bezinteresowne poświęcenie jednych żołnierzy z łajdactwami innych; jak pogodzić polityczny sens danego konfliktu (lub jego brak) z perspektywą indywidualnego żołnierza, codziennie narażającego życie w absurdalnych nieraz zadaniach; jak wreszcie włączyć weteranów z powrotem do życia w społeczeństwie, jaką pomoc zapewnić.

Wszystkie te pytania zadawano już wielokrotnie przy okazji filmów o I i II wojnie światowej, a także konfliktach w Korei i Wietnamie, mimo pewnej powtarzalności wątków, tworząc niejednokrotnie znakomite dzieła. Dlaczego w przypadku wojny na Bliskim Wschodzie jeszcze się to nie udało, nie tylko Eastwoodowi, lecz także nagrodzonej Oskarem za „Hurt Locker” Kathryn Bigelow?

Najprostsza odpowiedź jest w tym wypadku chyba najbliższa prawdy – ta wojna, mimo oficjalnego wycofania się US Army z Iraku w 2011 r., wciąż trwa, a Amerykanie nie mają pomysłu na jej rzeczywiste zakończenie. Nie mają też pomysłu na opisanie swojej w niej roli. Jeszcze na początku konfliktu w Afganistanie wszystko wydawało się jasne – Stany Zjednoczone powoływały się na prawo do samoobrony i nikt tego prawa nie podważał. Dwa lata później stosunek do wojny w Iraku podzielił Europę, lecz w Waszyngtonie prezydent George Bush bez większego trudu uzyskał zgodę Kongresu na otworzenie nowego frontu, zapewniając, że Irak dysponuje bronią masowego rażenia. Kiedy okazało się, że analizy wywiadu są nieprawdziwe, liczba popierających interwencję gwałtownie spadła. Prawdziwy szok przyszedł jednak wraz z informacjami o torturach stosowanych przez CIA oraz o znęcaniu się nad więźniami przez amerykańskich żołnierzy. Pojawiły się pierwsze pytania o to, kto tak naprawdę jest jasną stroną tego konfliktu.

Jeszcze w latach 70. niemal 7 na 10 członków Kongresu miało za sobą służbę wojskową. Obecnie to zaledwie 20 proc. – i liczba ta nieustannie spada. | Łukasz Pawłowski

Przez lata nikt nie wyjaśnił też Amerykanom, jak ocenić bilans interwencji na Bliskim Wschodzie. Z jednej strony powtarzające się regularnie zamachy i porwania, a od niedawna rozwój Państwa Islamskiego, to wyraźne dowody klęski amerykańskiej misji. Z drugiej jednak powtarzane przez polityków słowa o bohaterstwie żołnierzy, dzięki którym udało się uniknąć „powtórki z 11 września”, każą wierzyć, że obie batalie nie były całkowicie pozbawione sensu.

AS-TRL-86797

Wrażenie chaosu pogłębia również fakt, że współczesne wojny różnią się od tych toczonych przez Amerykanów w poprzednich dekadach. Inny jest przeciwnik – już nie państwo, a „globalny terroryzm” – inni są też żołnierze. Od czasu wojny w Wietnamie do armii trafiają nie przeciętni chłopcy z powszechnego poboru, ale profesjonaliści, którzy wybierają taką ścieżkę zawodowej kariery. Podczas II wojny światowej w siłach zbrojnych służyło 12 proc. Amerykanów. Dziś to mniej niż 0,5 proc. Jeszcze w latach 70. niemal 7 na 10 członków Kongresu miało za sobą służbę wojskową. Obecnie to zaledwie 20 proc. – i liczba ta nieustannie spada. Do wojska nie trafiają już ani elita, ani nawet przeciętni przedstawiciele klasy średniej. Armia przyciąga przede wszystkim biedniejszych i gorzej wykształconych, którym oferuje stabilne zatrudnienie, dobre pieniądze i hojny pakiet socjalny.

W rezultacie wojna – nawet najdłuższa wojna w historii kraju – dotyka jedynie drobnej części społeczeństwa i przestaje być sprawą narodową. Ta zmiana to jedna z przyczyn faktu, że Amerykanie coraz częściej i z coraz większą łatwością z usług armii korzystają. Zgodnie z wyliczeniami Kongresu przez 40 lat od momentu zniesienia powszechnego poboru amerykańskie wojsko brało udział w 144 misjach. W ciągu 27 lat po zakończeniu II wojny światowej, kiedy powszechny pobór obowiązywał, misji było jedynie… 19. Współcześnie wojna to już nie ogólnonarodowy wysiłek, ale codzienna praca wyspecjalizowanej grupy zawodowej, jak strażacy czy policjanci.

* * *

I tak, paradoksalnie w czasach, gdy powszechność relacji medialnych powinna uczynić wojnę zrozumiałą jak nigdy, opinia publiczna wie o niej coraz mniej. Film Eastwooda ten wątek pomija, ale przyjęcie, z jakim się spotkał, oddaje paradoks, o którym mowa. Popularność „Snajpera” pokazuje, że Amerykanie wciąż darzą swoich żołnierzy wielkim szacunkiem. Jego słabości z kolei to dowód, że coraz słabiej ich rozumieją.

Eastwood zdołał przyciągnąć do kin miliony Amerykanów nie dlatego , że swoim filmem proponuje im refleksję nad okrucieństwem konfliktów zbrojnych czy rolą Stanów Zjednoczonych we współczesnym świecie. Przyciągnął ich, bo dostarczył banalnej opowieści o dobrym chłopaku, który kochał swój kraj i za tę miłość zginął. W czasach, gdy nawet filmowych batmanów i supermanów dopadają wątpliwości, Amerykanie najwyraźniej potrzebowali kogoś, kto takich słabości nie ma.

 

Film: 

„Snajper”, reż. Clint Eastwood, USA, 2014.

 

AS-06159r