Tuż przed rocznicą wybuchu powstania warszawskiego znajdująca się przy warszawskim rondzie Dmowskiego Rotunda została zasłonięta olbrzymim plakatem przypominającym o powstaniu z logiem państwowego banku, z którego do przechodniów uśmiechały się dzieci. W tym samym czasie w komunikacji miejskiej emitowano na ekranach film przekonujący, że bez rozlewu krwi nie byłoby piękna niektórych warszawskich ulic. Od kilku tygodni toczył się już spór o odczytanie 1 sierpnia tzw. apelu smoleńskiego, wspominającego ofiary katastrofy lotniczej. Prezydent Andrzej Duda stwierdził przy okazji samych uroczystości rocznicowych, że powstanie warszawskie powinno być źródłem dumy oraz inspiracji, zaś „warszawiacy nie mają żalu do swoich powstańców”.

Zaledwie kilka tygodni wcześniej mogliśmy poznać zamówione przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego recenzje projektu wystawy budowanego w Gdańsku Muzeum II Wojny Światowej. Jeden z autorów, dr Piotr Niewiński, ocenił, że wystawa nie eksponuje „cech pozytywnych [wojny], takich jak patriotyzm, ofiarność, poświęcenie”, a ponadto nie ukazuje ona „hartowania człowieka”.

Politycy PiS-u nie ustają w przekonywaniu, że polityka symboliczna państwa była w przeszłości zaniedbywana. Z twierdzeniem takim można się częściowo zgodzić, pytanie jednak, jakie symbole chcemy dzisiaj promować. Te promowane aktualnie wydają się zbyt często nie tyle sprzyjać rozkwitowi wspólnoty politycznej, co zachwalać „hartowanie”. Na osoby krytyczne wobec owego hartowania przedstawiciele władzy skłonni są patrzeć co najmniej podejrzliwie.

Żołnierze przegranej sprawy?

Nic dziwnego, że projekt utworzenia Obrony Terytorialnej, chociaż w innych warunkach politycznych mógłby wydawać się jakąś odpowiedzią na potrzebę wzmocnienia naszego potencjału obronnego, obecnie wygląda raczej jak przedsięwzięcie z zakresu polityki historycznej, sprzyjające militaryzacji polskiej tożsamości.

I rzeczywiście, komentując założenia, według których powstaje projekt Obrony Terytorialnej, pełnomocnik szefa MON do jej utworzenia, Grzegorz Kwaśniak, stwierdził, że ministerstwo chce „wykorzystać tradycję żołnierzy wyklętych, która odżywa po latach niepamięci, żeby poszczególne kompanie, bataliony w całej Polsce kultywowały tradycje poszczególnych oddziałów, pododdziałów i pojedynczych dowódców, żołnierzy z tej grupy żołnierzy wyklętych”. W rozmowie z „Kulturą Liberalną” Kwaśniak nieco łagodzi przekaz, twierdząc, że odwołania do wyklętych to jedynie sugestia, ale polityka MON pozostaje niezmienna.

Jeżeli umieścimy koncepcję Obrony Terytorialnej w kontekście bieżącej polityki historycznej, trudno rozumieć ją inaczej niż jako antycypację faktu, że w obliczu zewnętrznej agresji (która najwyraźniej nastąpi) NATO nam nie pomoże, nasze wojsko nikogo nie pokona, trzeba się więc będzie rozpierzchnąć do lasów i prowadzić partyzantkę, dzięki której może uda się przeprowadzić jakieś akcje dywersyjne albo zorganizować powstanie.

Zastanawiające jest, czy myślenie o nowej jednostce obronnej w kategoriach dania świadectwa w przegranej sprawie rzeczywiście w odpowiedni sposób buduje morale i czy faktycznie służy czyjejś obronie. Model zapewniania bezpieczeństwa w tradycji żołnierzy wyklętych przypomina raczej wariację na temat filmów Quentina Tarantino, ale w wersji, w której głównym bohaterom nie udaje się nic osiągnąć.

Jeżeli ufać deklaracjom rządu, chodzi jednak o to, aby zbudować jednostkę skuteczną, chociaż skuteczność owa będzie się przejawiać w pierwszej kolejności na polu ideologii. Jak informuje MON,  „celem [OT] powinno być wzmocnienie patriotycznych i chrześcijańskich fundamentów naszego systemu obronnego oraz sił zbrojnych – tak, aby patriotyzm oraz wiara polskich żołnierzy były najlepszym gwarantem naszego bezpieczeństwa i umożliwiły skuteczną realizację programu odbudowy siły militarnej Polski”. Można też wskazać inne plusy Obrony Terytorialnej. Po pierwsze, część bitnie nastawionej młodzieży znajdzie zinstytucjonalizowane ujście dla swoich pasji. Po drugie, wróg także odniesie być może jakieś straty, a duch w narodzie nie zginie. Zacznijmy od sprawy pierwszej.

Dwa oblicza dyscypliny

Na początek warto pamiętać, że każdy chętny do służby wojskowej może już teraz zgłosić się do polskiej armii zawodowej, Obrona Terytorialna nie jest więc do tego celu niezbędna. Jeżeli jednak jakaś forma militaryzacji miałaby odpowiedzieć na narodowe emocje młodych, powinna raczej sprzyjać wykształceniu w nich głębokiego poczucia odpowiedzialności wobec wspólnoty, a zatem wychowywać ludzi zdyscyplinowanych, działających w sposób rozważny i zaplanowany z uwagi na praktyczne znaczenie ich służby, a gdy ofiarnych, to raczej wedle wzorca sprawiedliwych wśród narodów świata. Trudno powiedzieć, czy akurat taka myśl stała za projektem MON.
————————————————————————————————————————-

Czytaj także pozostałe teksty z Tematu Tygodnia:

Z Grzegorzem Kwaśniakiem rozmawia Łukasz Pawłowski „Nowe wojska specjalne”

Z Waldemarem Skrzypczakiem rozmawia Julian Kania „Największy błąd strategiczny w historii”

Z gen. Romanem Polko rozmawia Łukasz Pawłowski „Żołnierze drugiej kategorii?”
————————————————————————————————————————-

Nawet jeżeli Obrona Terytorialna miałaby ostatecznie funkcjonować tylko w czasach pokoju, wątpliwości budzi fakt, że ministerstwo dopuszcza włączenie się w jej ramy tzw. organizacji proobronnych, a równocześnie nie odcięło się od możliwości włączania w szeregi formacji organizacji skrajnych. Skoro samo ministerstwo zamierza korzystać z antykomunistycznych odwołań historycznych w celu budowania morale obywateli-żołnierzy, warto przypomnieć, że opór wobec wroga narodowego może przybierać różne formy, a w czasach dwudziestolecia międzywojennego bojówki szukały owych wrogów najczęściej wśród innych Polaków.

Nie potrzeba powtórki podobnych wydarzeń, aby pamięć o tych faktach wpływała na klimat społeczny. W obliczu silnych podziałów politycznych i ryzyka postępującej destabilizacji europejskich społeczeństw wiedza o uzbrojonych grupach radykałów nie pozostanie bez praktycznego wpływu na ramy działalności politycznej w kraju, choćby w formie miękkiego nacisku albo sprzyjania autocenzurze.

Liberalny matriotyzm

„Chłopcy, którzy idą na wojenkę”, to jednak niedostateczny opis zjawiska, z którym mamy do czynienia. Opisywanie motywacji entuzjastów Obrony Terytorialnej oraz projektów militaryzacji świadomości społecznej w umniejszający sposób potwierdza ich obawy co do kwestii centralnej, która wygląda ich zdaniem następująco: „liberalne elity” oraz głosujące na nie „lemingi” nie przykładają wagi do sprawy niepodległości Polski. Liczą się dla nich tylko kwestie materialnej wygody, a narodowej godności zrzekną się bez mrugnięcia okiem. By ująć rzecz wprost – nie są lojalni wobec Polski. Być może nie są lojalni wobec nikogo. W momencie próby będą nieprzygotowani i poddadzą się, a Polska znowu utraci niepodległość. Nawet bez wojny już ją traci, ponieważ liberalne elity oraz lemingi ochoczo sprzedają suwerenność brukselskim urzędnikom i zagranicznym firmom. Jeżeli zaś twierdzą, że wystarczy nam regularna armia, niezmotywowana żadnym wyższym celem skłaniającym do obrony narodu, dają dowód zwykłej naiwności.

Pogląd ten zawiera wiele dyskusyjnych punktów i nie sposób rozprawić się z nim w kilku akapitach. Zawarty w nim centralny zarzut jest jednak chybiony – bezpieczeństwa Polakom nie zapewni większe natężenie nacjonalistycznych emocji, lecz dobieranie właściwych środków politycznych do pożądanych celów. Walkę można dopuścić jako konieczną, jako środek przetrwania, ale trudno czynić z niej przedmiot dumy. Myślenie o ochronie życia nie powinno kończyć się na temacie aborcji i z tego względu stawianie za model obywatelskiego wychowania wizji krwawych powstań i śmierci za ojczyznę nie jest dobrym pomysłem.

Wojna jest straszna. Jest absurdalna. Nie hartuje. Aby się o tym przekonać, wystarczy rzut oka na zdjęcia ruin Aleppo, niszczonego od lat, niczym Warszawa w czasie wojny, milionowego miasta, w którym przeżyło mniej niż 30 lekarzy. Wojna nie uczy niczego oprócz tego, że człowiek jest agresywnym zwierzęciem, które skłonne jest zabijać z błahych powodów i w okrutny sposób. Właśnie dlatego nie powinno się akceptować gloryfikacji jakichkolwiek form przemocy, począwszy od wychowania, przez prawo, na polityce kończąc. Zabijanie nie uszlachetnia, a śmierć nie jest uświęcająca.

Jedynym uzasadnieniem istnienia wojska jest konieczność ostatecznej ochrony tego, co w ludziach piękne. Funkcja ochronna sprawdza się najlepiej wtedy, gdy wojsko nie jest użyteczne, w czasie wojny działa bowiem ze względu na to, co w ludziach najgorsze i czasem – jak to miało miejsce podczas powstania warszawskiego – sprzyja unicestwieniu tego, czego zobowiązywało się bronić. Dlatego militaryzacja pamięci o polskiej historii, a także rozpatrywanie bieżącego życia politycznego w bitewnych kategoriach „swoich” i „zdrajców” czy – jak ujął to ostatnio Jarosław Kaczyński – tych, którzy „nie należą do polskiej kultury”, jest pomysłem tak złym.

Rząd PiS-u działa czasem tak, jakby jego naczelnym zadaniem było rozwikłanie zagadki: jak to możliwe, że Polska była wielka, choć Polska zwykle przegrywała? Rząd reaguje wskazywaniem wrogów zewnętrznych, manifestacjami dumy czy dziwnym rozumowaniem, zgodnie z którym jeżeli Polska będzie bardziej tradycyjna, zacznie wygrywać. Tymczasem nie jest to w ogóle pytanie, którym powinni zajmować się politycy. Pamiętając o przeszłości i myśląc o przyszłości, politycy nie mogą poświęcić się budowaniu mitologii, przy okazji dzieląc Polaków na „prawdziwych” i „nieprawdziwych”, powinni zaś chronić nas przed powtórkami z historii. W obecnym wydaniu powołanie Obrony Terytorialnej nie wygląda na pragmatyczny projekt wzmocnienia armii, lecz angażuje wojsko do pogłębiania tych podziałów.

 

*Ikona wpisu: autorka ilustracji: Anna Rabsztyńska