Szanowni Państwo!
Że tych, którzy dziś zdobywają władzę w świecie Zachodu – Jarosława Kaczyńskiego, Donalda Trumpa, polityków nawołujących do Brexitu, czy też przeciwników Matteo Renziego w referendum konstytucyjnym we Włoszech – coś łączy, nikt nie ma wątpliwości. Problem w tym, że nikt nie wie, jak to „coś” zdefiniować. Jaka fala właściwie przetacza się przez świat? Odpowiedź: „fala populizmu”, oznaczałaby lekceważenie przeciwnika, więc nie wypada jej udzielać. Może więc: „fala przekory”? Nawet jeśli liberalny porządek „końca historii” ma wiele grzechów, trudno przypuszczać, by przekora zmobilizowała tak wielu mu niechętnych wyborców. „Fala konserwatyzmu”? Dziś największymi konserwatystami wydają się przecież liberałowie, walczący o utrzymanie panującej demokracji liberalnej – jak Hillary Clinton, która przekonywała, że jedynie ona jest w stanie powstrzymać Donalda Trumpa oraz nadchodzącą wraz z nim katastrofę, co jednak rzeczywistość zweryfikowała po swojemu.
W dodatku, mimo skłonności niektórych publicystów do porównywania współczesności z rzeczywistością Niemiec lat 20. i 30. XX w., warto podkreślić, że ówczesny i obecny czas nie mają ze sobą aż tak wiele wspólnego. Rewolucja dzisiejsza – oparta w dużej mierze na poczuciu krzywdy, niezależnie, czy to zwolenników PiS-u, czy amerykańskiej alt-right – wydaje się bowiem resentymentalna, czysto reakcyjna. Nie niesie w sobie żadnej treści – a jeśli niesie, to jest tej treści bardzo niewiele.
Dlatego warto konserwatyzm – z jego przywiązaniem do wspólnotowego wymiaru polityki i trwałości państwa, do powolnego budowania i rozwijania poszczególnych instytucji – odróżnić od monstrualnego reakcjonizmu, którego dzisiaj jesteśmy świadkami. Reakcjoniści nie są konserwatystami, którzy dostrzegliby – jak dawno temu de Maistre – że kontrrewolucja także jest rewolucją. Pozbawieni tego problemu, hulają, jak im się podoba.
Współczesny reakcjonizm ma jednak jedną zaletę: jest krzywym zwierciadłem dla liberalizmu i ujawnia jego wynaturzenia i wady, na które jest odpowiedzią. Ujawnia to, że wiele globalizacyjnych obietnic, składanych przez liberałów po zakończeniu zimnej wojny i upadku muru berlińskiego, nie zostało spełnionych. To właśnie to niespełnienie dało reakcjonistom rząd dusz – rząd o tyle dziwny i kłopotliwy, że w celu zarządzania zbiorową wyobraźnią odwołujący się do czegoś, co nie istnieje i nigdy nie istniało: jednonarodowej Francji (jak to robi Marine Le Pen) czy Wielkiej Brytanii zamieszkanej jedynie przez rdzennych Anglików i Szkotów (jak robi to Nigel Farage). Czy to zarządzenie zbiorową wyobraźnią kiedyś się skończy – a jeśli tak, to jakie kroki muszą przedsięwziąć liberałowie, aby się skończyło?
Punktem wyjścia powinno być prawidłowe zdiagnozowanie zjawisk, z którymi mamy do czynienia, czyli z pozoru tylko nieistotne rozróżnienie pomiędzy wspomnianym już konserwatyzmem a reakcjonizmem, o czym mówi Mark Lilla w rozmowie z Jarosławem Kuiszem. Krok drugi to dokonanie rachunku sumienia przez liberałów i naprawienie błędnej polityki, która doprowadziła do zachwiania obecnym systemem. „Demos, jaki jest, każdy widzi. Jeśli wypływasz w morze na ryby, to nie tam, gdzie byś chciał, żeby były, tylko tam, gdzie one faktycznie są. I rzucasz do wody coś, co naprawdę zechcą zjeść. […] Tymczasem amerykańscy liberałowie mają inne podejście: stoją na brzegu i krzyczą na ryby, jak są głupie i reakcyjne, rasistowskie, nieoświecone – w nadziei, że te uznają swe grzechy, nawrócą się i wyskoczą na brzeg”.
O tym, że „więcej tego samego” nie pozwoli liberałom na odzyskanie utraconych głosów, jest też przekonany Marek A. Cichocki, który w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim przekonuje, że obrona status quo jest skazana na porażkę. „Mity, na których był zbudowany dotychczasowy porządek, przestają obowiązywać. Można opóźniać ten proces, można udawać, że nic się nie stało. Ale tych pęknięć nie da się już zaklajstrować”. Z nadchodzącą rewolucją muszą się zresztą pogodzić nie tylko liberałowie, lecz także konserwatyści. Tradycyjny konserwatyzm oparty na szacunku i pielęgnacji istniejących instytucji nie ma już racji bytu.
Czy w politycznej walce z partiami populistycznymi i reakcyjnymi jesteśmy skazani na porażkę? Nie, jeśli potraktujemy je z należytą powagą, pisze Tomasz Sawczuk z „Kultury Liberalnej”. „Reakcja i populizm nie są wynaturzeniami polityki, ale opcjami politycznymi trwale wpisanymi w historyczne uwarunkowania liberalnej demokracji. […] W pewnych okolicznościach zjawiska te funkcjonują jak sygnaliści – w nieprzyjemny sposób ukazują problemy, choć nie oferują rozwiązań”. Co z owym „sygnałem” zrobimy, zależy dziś tylko od nas.
Co więcej, nazywanie prawicowych partii, które dziś podbijają zachodnią politykę, konserwatywnymi, jest całkowicie chybione. „Nie mamy do czynienia z powrotem konserwatyzmu” – zgadza się Jan Tokarski, stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. „Sytuacja przypomina raczej czekanie na Godota. Ludzie są wściekli, wzburzeni, rozczarowani. Gotowi zawierzyć każdemu, kto obieca radykalną zmianę. Nieważne, czy będzie to rockman w skórzanej kurtce, czy wyjątkowo źle uczesany miliarder. Ile potrzeba, by ta beczka prochu z krótkim lontem faktycznie eksplodowała? Wystarczy jeden skuteczny hochsztapler”.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”
Stopka numeru:
Koncepcja Tematu Tygodnia: Jarosław Kuisz.
Opracowanie: Łukasz Pawłowski, Wojciech Engelking, Tomasz Sawczuk, Karolina Wigura, Jan Tokarski, Julian Kania, Jakub Bodziony, Konrad Kamiński.