Szanowni Państwo!

8 grudnia w polskim sejmie zakończyło się głosowanie nad ustawami dotyczącymi sądownictwa – ugrupowanie rządzące, po wniesieniu poprawek, przegłosowało i zatwierdziło nowy pakiet przepisów. Ustawy prezydenta, jak i te autorstwa PiS-u, w wielu miejscach stoją w jawnej sprzeczności z Konstytucją. Przyznała to nawet profesor nauk prawnych i posłanka PiS-u Krystyna Pawłowicz podczas prac nad projektem. Niemniej jednak zagłosowała za zmianami, bo – jak stwierdziła – „taka była polityczna umowa”.

Jawnie lekceważone są standardy legislacji, od czego rzekomo ma się poprawić stan praworządności w Polsce. Rok temu pomylono projekty ustaw, które mają rzekomo reformować wymiar sprawiedliwości. „Senat przegłosował nie tę ustawę o Sądzie Najwyższym, co trzeba!” – alarmował „Dziennik Gazeta Prawna”. Odnaleziono przy tym jedenaście błędów legislacyjnych. Nic się nie zmieniło. W ubiegłym tygodniu wicemarszałek Senatu stwierdziła – wbrew faktom – że w izbie wyższej było kworum, bo tak jej było wygodnie. Upowszechnia się niebezpieczne w skutkach podejście: „ja bez żadnego trybu”.

Niedawna sejmowa dyskusja atmosferą przypominała dokładnie tę sprzed roku, która zakończyła się okupacją sali plenarnej Sejmu przez posłów opozycji. Posłowie PO i Nowoczesnej wspólnymi siłami nadawali ton – z mównicy sejmowej padły slogany nazywające Jarosława Kaczyńskiego „tchórzem” i „dyktatorem”. Siedzący na sejmowej galerii goście rozwinęli biało-czerwoną flagę przepasaną czarną wstęgą, a opozycja skandowała: „dyktatura!”. W tym samym czasie przed Sądem Najwyższym, Sejmem i Pałacem Prezydenckim ponownie zaczęli gromadzić się demonstranci, dla których przegłosowanie projektów oznacza koniec wolnej Polski. Na murach w różnych miejscach stolicy pojawiły się napisy „wolne sądy = wolna Polska”.

Do spekulacji na temat ostatecznego końca demokracji w Polsce skłaniała w zeszłym tygodniu również przeprowadzona w piątek spektakularna zmiana premiera. Posłowie PiS-u najpierw bronili Beaty Szydło, odrzucając wniosek o wotum nieufności, a już wieczorem witali Mateusza Morawieckiego na stanowisku nowego premiera. Szydło została wymieniona pomimo dobrych notowań rządu, wysokiej osobistej popularności wśród elektoratu Prawa i Sprawiedliwości oraz części członków partii. Komentatorzy polityczni, także z prawicy, nie mieli wątpliwości, że o wymianie szefa rządu zadecydowała wyłącznie wola Jarosława Kaczyńskiego – formalnie rzecz biorąc, szeregowego posła, niesprawującego żadnej funkcji państwowej. Po raz kolejny w ciągu dwuletnich rządów PiS-u powróciły komentarze, że Polska nie jest już nie tylko „normalną demokracją”, ale demokracją w ogóle.

Jeśli jednak w Polsce faktycznie zmieniany jest ustrój, to pytanie, jaki inny go zastępuje? „Konkurencyjny autorytaryzm”, odpowiadała na przykład prezes Sądu Najwyższego, Małgorzata Gersdorf, podczas I Ogólnopolskiego Kongresu Praw Obywatelskich, który „Kultura Liberalna” relacjonowała na zlecenie organizatora – Biura Rzecznika Praw Obywatelskich. Ów „konkurencyjny autorytaryzm” charakteryzuje się wyrwaniem wszystkich „bezpieczników” ustroju demokratycznego, dzięki czemu partia rządząca dysponuje mechanizmami wpływającymi na przebieg procesów wyborczych – przy tym jednak utrzymuje się „teatr” demokratyczny ze wszystkimi rekwizytami. Ten opis jednak pasuje także do „nieliberalnej demokracji” – określenia, które zdobyło dużą popularność dzięki głośnej książce z 2003 r. „Przyszłość wolności” Fareeda Zakarii, amerykańskiego politologa i publicysty.

Obecny Rzecznik Praw Obywatelskich, Adam Bodnar, dodaje, że „od co najmniej dwóch lat władza jest koncentrowana w jednych rękach. Państwo ma coraz większą siłę, […] a instytucje kontrolne słabną”. Kilka dni wcześniej Bodnar mówił na antenie radia Tok FM, że w przypadku uzależnienia Sądu Najwyższego od władzy politycznej, nastąpi odejście od systemu demokratycznego. Znów wraca jednak pytanie: odejście na rzecz czego?

Zwykle w tym miejscu padają porównania do Węgier Viktora Orbána, który otwarcie zapowiada wprowadzenie na Węgrzech systemu wspomnianej „demokracji nieliberalnej”, który definiuje jako taki, w którym interesy jednostki muszą zostać podporządkowane interesom narodu, definiowanym oczywiście przez samego Orbána i jego świtę. W ciągu ostatnich lat w Polsce Jarosław Kaczyński posługuje się podobną retoryką, swobodnie dzieląc Polaków wedle zmiennych kryteriów, a to na „solidarnych” i „liberalnych”, a to znów tych lepszego i gorszego sortu, oraz wprowadzając kontrowersyjne zmiany w prawie w imię interesów polskiego ludu lub narodu.

„Niektórzy współcześni politycy przypominają dawnych królów. Z tą różnicą, że królowie twierdzili, iż realizują wolę Boga, a współcześni politycy mówią, że po wygranych wyborach stają się głosem ludu”, zauważa brytyjski politolog i socjolog Colin Crouch w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim. „A przecież mogą postępować nieuczciwie albo po prostu głupio. To dlatego zawsze potrzebujemy prawa, które postawi działaniom rządu jakieś granice”, przypomina Crouch i pokazuje, jak pseudodemokratyczna retoryka zyskuje na znaczeniu nie tylko w Polsce i na Węgrzech, ale i w krajach zachodniej Europy. Ugrupowania radykalne chcą ograniczać demokrację z hasłami demokracji na ustach.

Zupełnie inaczej nastroje europejskich społeczeństw odczytuje brytyjski dziennikarz David Goodhart, który w rozmowie z Adamem Puchejdą dzieli je na dwie grupy: ludzi skądkolwiek [ang. anywheres] i ludzi skądś [ang. somewheres]. Ta druga grupa opowiada się za zwiększeniem roli państw narodowych, odzyskaniem kontroli i osłabieniem współpracy na poziomie międzynarodowym. „Ich zdaniem, prawa obywateli danego kraju są ważniejsze niż prawa bardziej europejskie lub uniwersalne. Poza tym chcą zupełnie zwykłych rzeczy – stabilnego społeczeństwa, bezpiecznych granic, chcą, żeby ich dzieci, które nie pójdą na uniwersytet, miały dobrą przyszłość, chcą wyższego poziomu życia itd. Ale widzą, że wiele z tych rzeczy nie jest bliskich klasie politycznej i mają rację”. Głosują więc na polityków, którzy jak Orbán, Kaczyński czy zwolennicy Brexitu, obiecują swoim wyborcom więcej demokracji. Na określenie stosowanej przez nich strategii Goodhart posługuje się terminem „porządny populizm” [ang. decent populism]. Jego zdaniem, „to nie jest populizm oparty na ksenofobii czy rasizmie – takie poglądy dotyczą niewielkiej mniejszości – ale na obywatelskim i wspólnotowym zdrowym rozsądku”.

Pojęcie „zdrowego rozsądku” jest jednak wyjątkowo pojemne i mgliste – trudno wyobrazić sobie polityka, który otwarcie przyznałby się, że w swoich poczynaniach kieruje się rozsądkiem „chorym”. Nie przybliża nas też do zrozumienia, jaki ustrój chcą nam zbudować owi „porządni populiści”, których na scenie politycznej dostrzega Goodhart. Czy grozi nam faszyzm, autorytaryzm, komunizm, dyktatura, a może nawet narodowy socjalizm?

Jak piszą w swoim komentarzu Jarosław Kuisz i Karolina Wigura, warto zadać pytanie, z jakim dokładnie mamy do czynienia systemem politycznym w naszym kraju – dziś, w grudniu 2017. Jaką ma on dynamikę emocjonalną, a jaką strukturę instytucjonalną? Przymierzają do dzisiejszej Polski dwa pojęcia: nieliberalnej demokracji i autorytaryzmu. Ich tekst nie ma za zadanie przekonywać ani tych aktorów polskiej sceny publicznej, którzy uważają, że polska demokracja ma się znakomicie, ani też tych, którzy wieszczą w Polsce powrót totalitaryzmu. Raczej skierowany jest do niezdecydowanych, którzy potrzebują narzędzi, aby samodzielnie zdefiniować, gdzie się obecnie znajdujemy.

Jak pisał na łamach „New York Timesa” bułgarski politolog Ivan Krastev „inaczej niż ich faszystowscy poprzednicy, dzisiejsi populiści nie mają ambicji zmieniania społeczeństwa. Chcą je zachować i zamrozić. Reprezentują głęboką niechęć wobec zmian – technologicznych, ekonomicznych, demograficznych – zachodzących we współczesnym życiu rozumianym jako permanentna rewolucja. I jedynym rozwiązaniem, jakie są w stanie zaoferować jest destrukcja. W tym sensie, współcześni populiści łączą rewolucyjny zapał z bardzo płytką ideologią”.

Kiedy więc po raz kolejny usłyszymy z ust polityków i wyborców Prawa i Sprawiedliwości, że potrzebne są fundamentalne, głębokie zmiany, że Polska potrzebuje rewolucji ustrojowej, że obecna ledwie 20-letnia konstytucja jest już dziś przeżytkiem, że należy zbudować nowy system polityczny, potraktujmy ich poważnie i zapytajmy, jaki to ma być system. Kto będzie dysponował w nim jaką władzą i w jakim celu? Jak ma się w nim dokonywać wymiana elit politycznych? Gdzie Polska wyposażona w ten nowy system ma się znaleźć za 10, 20, 30 lat?

Jeśli ktoś nie życzy sobie eksperymentów na własnej skórze, powinien szybko postawić trafną diagnozę, która naprawdę przemówi do obywateli. Opisać stan rzeczy w sposób, który przemówi do rodaków i pozwoli wygrać wybory.

Nie ma bowiem żadnych dróg na skróty: jedynym sposobem na umocnienie demokracji w Polsce jest demokratyczne odzyskanie władzy.

Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”

Stopka numeru:
Koncepcja Tematu Tygodnia: Redakcja.
Opracowanie: Łukasz Pawłowski, Adam Puchejda, Karolina Wigura, Filip Rudnik.

 

kronenberg_belka_popr (2)