„Widnokrąg” Wiesława Myśliwskiego, czyli po prostu literatura
Nie będę udawał. To jedno z najtrudniejszych zestawień książek, jakie robiliśmy w „Kulturze Liberalnej”. Pomijam fakt, że wszelkie rocznicowe zestawienia na „najważniejszą” książkę nigdy nie są łatwe. Bo niby co to znaczy „najważniejsza”? Najważniejsza dla kogo? I dlaczego mam koniecznie wybrać jedną, skoro w tych konkursach piękności pierwszych miejsc powinno być co najmniej kilka? Zresztą często podskórnie czujemy, że nasz wybór obciążony jest dość dużą dozą arbitralności.
Jednak, gdy w 2014 roku wybieraliśmy najważniejsze dzieła prozatorskie opisujące I wojnę światową, rzecz wydawała się nieporównywalnie łatwiejsza. Czy zadanie ułatwiała perspektywa stu lat, z jakiej patrzyliśmy na ten konflikt? Być może. Na pewno pomocą było ograniczenie w czasie i tematyce. Wielka Wojna, choć trwała bez mała cztery lata, jest na tle historii powszechnej zdarzeniem punktowym. 30 lat, które mija właśnie od pierwszych częściowo wolnych wyborów do Sejmu i całkowicie wolnych do Senatu, to cała epoka. W literaturze to pole do popisu dla kilku pokoleń twórców. Dość powiedzieć, że gdybyśmy ranking trzydziestolecia robili na początku lat 30. XX wieku, do naszego zestawienia załapałoby się metrykalnie zarówno „W pustyni i w puszczy” Sienkiewicza czy „Wesele” Wyspiańskiego, jak i „Nienasycenie” Witkacego, a więc dzieła autorów, którzy według podręczników tworzyli w trzech różnych okresach literackich.
Właśnie w periodyzacji leży pies pogrzebany. Dopiero w przededniu obchodów widać, że 30 lat III RP to właściwie zlepione ze sobą dwie oddzielne epoki. Cezurę umieściłbym gdzieś w okolicach 2010 roku. To właśnie wtedy wydarzyła się katastrofa smoleńska, która podzieliła społeczeństwo polskie na dwa zwalczające się bez pardonu obozy. Mur wzajemnej niechęci jest dziś nieporównywalnie większy niż dziesięć lat temu.
Mniej więcej w 2010 roku zaczęły też dochodzić do Polski echa zachodnich dyskusji o końcu kapitalizmu i liberalizmu, jakie dotąd znaliśmy. Po światowym kryzysie ekonomicznym, który szybko zaczął zamieniać się w kryzys polityczny, wszyscy zaczęli dokonywać lewicowej korekty, którą paradoksalnie najlepiej wykorzystali prawicowi populiści.
Wreszcie to w okolicach 2010 roku w dorosłość weszło pierwsze pokolenie Polaków urodzonych już w całkowicie wolnej Polsce, które Jarosław Kuisz nazwał w swoim eseju pierwszym „pokoleniem niepodległości” od XVIII wieku. Wychowane z komórkami i laptopami w ręku, niewyobrażające sobie dorosłego życia bez internetu i otwartych granic w Europie, a jednocześnie świadome tego, że przyszłość jest bardziej płynna i niepewna, niż obiecywała to poprzednia generacja, pokolenie niepodległości spory lat 90. uważa za należące do zamierzchłej przeszłości albo w najlepszym przypadku – za dobry materiał historyczny, za który ryczałtem można dziś spuścić manto rodzicom.
W literaturze pod koniec pierwszej dekady lat dwutysięcznych też się coś skończyło. Przypomnijmy sobie lata 90., kiedy wciąż czekaliśmy na wielką powieść na miarę „Lalki” czy „Przedwiośnia”, która opisze przemiany społeczne doby transformacji. Dziś czekamy po prostu na dobrze skonstruowaną i napisaną prozę, która przy okazji może się okazać dobrym barometrem społecznym. Uwolniliśmy się już od myśli, że literatura zastępuje nam w Polsce myślenie polityczne.
Okrągła rocznica jest jednak okrągłą rocznicą i trzeba wywiązać się z zadania. Jaka książka była zatem najważniejszą książką ostatnich 30 lat? Która przetrwa następne trzy dekady? Która najbardziej zachwyciła? Co z tych 30 lat pozostało w mojej pamięci?
Pamiętam „Mury Hebronu” Stasiuka, podwędzone ojcu i czytane z wypiekami na twarzy. To była krótka, mocna powieść. Po jej lekturze długo uważałem, że tak powinna wyglądać prawdziwa męska proza.
Pamiętam „Tarot paryski” i „My zdies’ emigranty” Gretkowskiej. Czytały to te bardziej niegrzeczne dziewczyny z naszej klasy (te grzeczne czytały „Ptaśka” Whartona). Dzięki tym książkom przez chwilę zapragnąłem jako emigrant-intelektualista wycierać paryskie bruki, ale szybko mi przeszło. Nigdy nie wróciłem do ich lektury.
Pamiętam kolejne książki wszystkich szacownych pisarzy od lat wymienianych jako kandydaci do Nobla lub już go posiadających, którzy długo blokowali młodych zdolnych, czekających na przyznanie Nagrody Literackiej Nike.
Pamiętam hype na wydawaną wreszcie bez przeszkód literaturę emigracyjną. Pożeraliśmy Herlinga-Grudzińskiego, zazdroszcząc mu Neapolu i bezkompromisowości, Stempowskego, zazdroszcząc mu Berna i erudycji, Bobkowskiego, zadroszcząc mu Paryża, Gwatemali, dobrego samopoczucia i roweru.
Pamiętam, jak wydawnictwo Czarne wylansowało modę na literaturę Europy Środkowo-Wschodniej i reportaż.
Pamiętam wszystkie grafomańskie powieści Bronisława Wildsteina sprzed jego dryfu na prawo i po nim.
Pamiętam, że „Sąsiedzi” Jana Tomasza Grossa byli przez pewien czas najbardziej znienawidzoną książką polskiej prawicy.
Pamiętam, że „Jezioro radykałów” Cezarego Michalskiego było powieścią z kluczem i że autorowi pomimo kilku prób nie udało się zostać prozaikiem.
Pamiętam, jakie wrażenie zrobiły w Polsce „Wieszanie” i „Kinderszenen” Jarosława Marka Rymkiewicza. Jego sposób narracji był do tego stopnia uwodzicielski, że Renata Lis napisała Rymkiewiczem pokaźne fragmenty (skądinąd świetnej) „Ręki Flauberta”.
Pamiętam, że do prozy Pilcha i Tokarczuk podchodziłem parę razy. Bez sukcesu.
Pamiętam, że w liceum niegrzeczni wrażliwcy czytali Świetlickiego, a wyrażenie „jestem w nastroju nieprzysiadalnym” weszło do szerszego obiegu.
Pamiętam modę na gdański regionalizm w wykonaniu Huellego („Weiser Dawidek”) i Chwina („Hanemann”).
Pamiętam, jak Wisława Szymborska dostała Nagrodę Nobla.
Pamiętam sukces Doroty Masłowskiej i że chwaliłem książkę, choć brnąłem przez nią jak przez dżunglę amazońską.
Pamiętam, jak bardzo nie podobały mi się „Sny i kamienie” Magdaleny Tulli i jak bardzo podobały mi się jej „Włoskie szpilki”.
Pamiętam, że liczba niezwykłych zbiegów okoliczności w „Morfinie” Szczepana Twardocha przekroczyła poziom przyswajalności mniej więcej w połowie książki.
Pamiętam szczegółowy opis kamienicy odbijającej się w wypastowanych butach Eberharda Mocka ze „Śmierci w Breslau” Marka Krajewskiego, choć nie pamiętam fabuły ani zagadki kryminalnej.
Pamiętam wreszcie, że zanim Wiesław Myśliwski zaczął przynudzać i pisać mądrościowe banały, tak jak zrobił to w „Traktacie o łuskaniu fasoli” czy wydanym ostatnio „Uchu igielnym”, stworzył dzieło, które swego czasu pochłonęło mnie bez reszty. Myślę o wydanym w 1996 roku „Widnokręgu” – powieści, która po mistrzowsku gra obrazami wydobytymi z pamięci narratora, szczegółem, potoczną frazą, chronologią. Do pewnego stopnia przegląda się w niej cała Polska. Chłopska, peryferyjna, pokiereszowana przez wiatry historii (akcja powieści rozgrywa się na wsi i w małym miasteczku w czasie wojny i w okresie komunizmu). Ale w sumie nie o to w tym wszystkim chodzi.
Myśliwskiemu udała się tu sztuka wyjątkowa: zbudowania kunsztownej, bardzo literackiej narracji przy użyciu potocznego, mówionego języka; skonstruowania tradycyjnej opowieści z modernistyczną grą planów i czasów; stworzenia takich bohaterów, którzy ani nie imponują, ani nie oburzają, ani nie tłumaczą nam Polski, a jednak których naturalność uwodzi nas od pierwszych stron i w których łatwo nam się przejrzeć. Wszystko to bez oglądania się na jakiekolwiek mody.
Czy to wystarczy, by „Widnokrąg” stał się najważniejszą książką trzydziestolecia? W 1996 roku powstała Akcja Wyborcza Solidarność (AWS), premier Józef Oleksy z SLD podał się do dymisji w wyniku wybuchu afery Olina, Telewizja Polsat nadała premierowe wydanie programu Disco Polo Live, a Polska została przyjęta do OECD. Kto dziś o tym pamięta? Kto tym się interesuje? Chyba tylko badacze historii najnowszej. Do „Widnokręgu”, języka tej prozy i bohaterów, którzy ją zaludniają, będzie się za to wracać bez względu na epokę, która nastanie. Niech będzie zatem ta powieść. Niech będzie „Widnokrąg”.
Książka:
Wiesław Myśliwski, „Widnokrąg”, wyd. Muza, Warszawa 1996.
„Kinderszenen” Jarosława Marka Rymkiewicza, czyli „krwawe” porachunki
To było wielkie wydarzenie! Ponad 10 lat temu ukazał się erudycyjny esej, który wzbudził jednocześnie zachwyty, zgrzytanie zębów i dzikie polemiki. Książka o historycznej roli powstania warszawskiego nie zestarzała się. Przeciwnie, oglądana z perspektywy dekady pozwala sobie uzmysłowić, iż w całej historii III RP strona liberalna nie wydała z siebie dzieła podobnej rangi literackiej – niczego, co w równym stopniu oddziaływałoby jednocześnie na wyobraźnię i intelekt.
Po publikacji „Kinderszenen” ideowi przeciwnicy Rymkiewicza nie bardzo potrafili się z tą książka zmierzyć. Stwierdzenia takie, jak: „Życie jest masakrą” czy „Powstanie Warszawskie było największym wydarzeniem w historii Polski”, porównywalnym z Chrztem Polski w 2008 roku pozostawiały politycznych polemistów dziwnie bezradnymi. Wielu wolało rzecz przemilczeć, choć „Kinderszenen” przeczytały tysiące ludzi.
Z perspektywy dekady gołym okiem widać znaczenie tej książki (która ukazała się jeszcze przed katastrofą smoleńską). Rymkiewicz, angażując cały swój poetycki talent i wiedzę, zregenerował polityczną tradycję polskiego irracjonalizmu. Wniósł ją do III RP. Mało tego, przeciwstawił Unii Europejskiej.
Mało kto zauważył, iż Rymkiewicz zrobił to po trupie romantyzmu! Odesłał do lamusa część osiągnięć naszych narodowych wieszczów. Wprost pisał w „Kinderszenen”, że na bok trzeba odsunąć takie dzieła, jak „Anhelli” jako nieaktualne i edukacyjnie szkodliwe. W warunkach odzyskanej niepodległości Rymkiewicz zaproponował Polakom przejście na myślenie w kategoriach darwinizmu, walki o przetrwanie oraz porzucenia racjonalizmu i całego dziedzictwa Oświecenia. Nie chodziło tu jedynie o erudycyjne popisy. Propozycje autora „Kinderszenen” znakomicie korespondowały z myśleniem o bieżącej polityce polskiej w kategoriach „grup nacisku”. Jak wiadomo, bardzo to przypadło do gustu niektórym z naszych polityków prawicy, którzy woleli ten sposób interpretowania rzeczywistości od pielęgnowania ideału rządów prawa.
Esej Rymkiewicza jest niesłychanie przewrotny i wymyka się łatwym klasyfikacjom. Dajmy jeszcze garść przykładów. Oto Rymkiewicz w rozmowie zamieszczonej w „Hańbie domowej”, przyznawał, że z okresu II wojny światowej w zasadzie nic nie pamięta. Tymczasem w „Kinderszenen” prezentuje poetycko swoje „sceny dziecięce”, jakby zarejestrował w głowie mnóstwo scen właśnie, na dodatek pełnych detali. W tekście dla „Kultury Liberalnej” Paweł Majewski słusznie zauważył, że w sumie „«Kinderszenen» nie jest książką o powstaniu warszawskim jako takim”, ale o stanach świadomości i wizjach pamięci, jakie są z nim związane”.
Poeta Rymkiewicz w snuciu wizji się nie ograniczał. Irracjonalizm został zaprezentowany przez Rymkiewicza, wbrew faktom, jako sedno polskości czy też najważniejszy klucz do odczytania całej polskości od X do XX wieku. W ten sposób polskie przejawy oporu wobec irracjonalizmu zostały zmarginalizowane, czy też w ogóle wyparowały (na polu literatury warto byłoby dyskretnie wspomnieć, że polska powieść zaczyna się wraz z Oświeceniem). Dalej, w ujęciu Rymkiewicza polskie szaleństwo, co jest rzeczą wyjątkowo perwersyjną, okazuje się „reaktywne”. Sierpień 1944 roku jest bowiem odpowiedzią na niemieckie szaleństwo wojny. Zupełnie tak, jakby powstanie warszawskie nie było poprzedzone pewną polityczno-militarną racjonalną kalkulacją (fakt, że tragicznie chybioną).
Wreszcie, co intrygujące, „Kinderszenen” to książka nieomal pogańska z punktu widzenia nauk Kościoła katolickiego. Jest ona jak najdalsza w wymowie od wniosków II Soboru Watykańskiego i w ogóle jakiejkolwiek społecznej nauki Kościoła. Autor może sobie do woli omawiać na jej kartach zapomniane powieści Adolfa Dygasińskiego, niemniej kościec „arcypolskiej” książki budują idee wzięte raczej z filozofii niemieckiej XIX wieku. Autor zresztą sam przyznaje w „Kinderszenen”, że bliscy są mu raczej Fryderyk Nietzsche i Artur Schopenhauer.
Dekadę temu liberałowie starszego pokolenia zajęci gonieniem Zachodu, nie zabezpieczyli sobie ideowych tyłów dla prowadzonej na co dzień polityki. Cóż, to już czas przeszły dokonany. Przy okazji trzydzistolecia nasz wniosek na przyszłość wydaje się zatem oczywisty. Fechtowanie się z tezami „Kinderszenen” powinno być obowiązkowym ćwiczeniem dla każdego, kto zabiera się za poważniejsze analizowanie polityki w III RP.
Książka:
Jarosław Marek Rymkiewcz, „Kinderszenen”, wyd. Sic!, Warszawa 2008.
„Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej, czyli społeczne i literackie zero waste
Kiedy czytałam Masłowską po raz pierwszy, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że mam przed sobą książkę, która rozwiązuje worek z zupełnie nowym językiem.
Po pierwsze: to było w 2003 roku, miałam 16 lat i ten sposób pisania mnie wprost poraził. Zawrotne tempo narracji, zdyscyplinowane stylistyczne i językowe wolty, niesamowity rytm. Co to była za składnia, wrażliwość na słowo i co za pomysły! Wydawało mi się wówczas, że to już granice możliwości układania językowych puzzli. Te akrobacje między wyrazami wywołały euforię – ale i zmusiły do badania, jak to możliwe, że da się tak pisać. Niesamowita lekcja stylu. Miałam też poczucie niesłychanego potencjału i atrakcyjności tego języka. Wyobrażałam sobie, jak można by go wyzyskać, co napisać, co jeszcze z niego ulepić (oczywiście nie obyło się bez własnych prób…). Takie podglądactwo. A najważniejsze wrażenie okazało się słuszne: popkultura polubiła narzędzie Masłowskiej i nastrzykiwała się nim później wyjątkowo intensywnie: w felietonie, muzyce, filmie i teatrze.
Ale sam styl to jeszcze za mało, by tak po prostu dać się rzucić na kolana.
Wyjątkowe w „Wojnie polsko-ruskiej” wydało mi się coś jeszcze: temat książki i jego interpretacja. Przy pierwszej lekturze było oczywiście wyłącznie zabawnie – dopiero po jakimś czasie przyszła refleksja, że nie tylko o „rzyganie kamieniami” do wanny czy „jakie jest, kurwa, hasło twoje” chodzi. Że to jest bardzo radykalne społeczne i literackie zero waste – nie ma tabu: dresiarz et consortes to nie jakiś tam „margines”, tylko pełnoprawni bohaterowie historii. Ktoś inny wcześniej napisał: „W tym sęk, że ja wywodzę się z waszego śmietnika. We mnie odzywa się to, co wy w ciągu wieków wyrzucaliście jako odpadki”.
Książka:
Dorota Masłowska, „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”, wyd. Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2002.
„Madame” Antoniego Libery, czyli inteligenckie wychowanie
Nienawidzę rankingów „ileś najważniejszych na coś” i nie mam pojęcia, po co są robione. Tak czy siak, dobór tego, co winno być w nich najważniejsze zależy od aktualnych okoliczności i tak też jest z rankingiem najważniejszych książek na trzydziestolecie III RP. Tytuł, który wybieram, nie ma toteż swojego rodowodu w doskonałości artystycznej ani żadnej innej. Wybieram powieść, która dla III RP pod względem politycznym znaczy najbardziej.
Nie mam pojęcia, kiedy pierwszy raz przeczytałem „Madame”. Stała w domu, w którym się wychowałem – pierwsze wydanie, granatowa oprawa – i sięgnąłem po nią w wieku, w którym bardzo chciałem stać się pisarzem, bo dzięki istnieniu tej książki dowiedziałem się o konkursie Wydawnictwa Znak na prozę. (Najbardziej mnie kusiła, rzecz jasna, kwota za pierwszą lokatę – 15 tysięcy! W tamtym czasie zdawały się te pieniądze niemożliwymi). W każdym razie – sięgnąłem i do końcówki gimnazjum znałem na pamięć.
O czym jest „Madame”, tak w skrócie: lata przełomu 50. i 60., Warszawa, chłopiec licealista z inteligenckiej rodziny zakochuje się w swojej nauczycielce języka francuskiego, sam jest prawiczkiem, stara się ją zdobyć na wszystkie sposoby, które mogą przyjść do głowy chłopcu w tej okoliczności – pisze kunsztowne wypracowania, grywa w teatrze, uprawia jazz na fortepianie i różne takie rzeczy. Kończy się bez dymania, ale nauczycielka (uciekłszy do Francji) wysyła mu parę lat później pióro Mont Blanca; tyle, jeśli chodzi o fabułę.
Kiedy poszedłem do liceum, okazało się, że „Madame” albo znają, albo właśnie odkrywają wszyscy. To była szkoła niby publiczna, a jednak wypełniona dziećmi, które chodziły do szkół prywatnych. Jednym słowem: hodowla przyszłej – z braku lepszego słowa – elity; nie idzie mi o to, że ktokolwiek się nią stał, idzie mi o przeznaczenie, widoczne po upływie czasu.
Wracając do powieści, a raczej jej recepcji. Kiedy myślę o tym z perspektywy prawie dekady, rozumiem, co tak mnie, moich kolegów i koleżanki ujęło w tej powieści: wszyscy chcieliśmy być chłopcem, którego opisał Antoni Libera, bo tak nam w nim imponowało wielkie obycie kulturowe, biorące się – słowo klucz – z inteligenckiego wychowania, które odebrał. Co zabawne: nijak nas nie odtrącała jego indolencja erotyczna (tutaj uwaga: co prawda wiem, że Antoni Libera nie jest głównym tej książki bohaterem, o czym niżej; jednak indolencja to jeszcze gorsza niż w przypadku postaci, której sam jest pierwowzorem, czyli Antka Raszewskiego z „Miazgi” Andrzejewskiego) i jego upodobanie do wzniosłości. To było nie tyle do przełknięcia, ile do przeżycia – mieściło się w granicach kodu kulturowego.
„Madame” to była powieść, która uformowała wyobraźnię dzieci z inteligenckich rodzin w latach 90. i dwutysięcznych: kazała im przeżywać to, co przeżywało pokolenie ich rodziców, a czasem nawet dziadków. Kazała im się oddzielić niewidzialną linią od tych, którzy nie znali Becketta, Racine’a i tak dalej, którzy nie chodzili do teatru.
Przepięknie też uformowała naszą – bo moją, co tu ukrywać – wyobraźnię, jeśli chodzi o gadżety. Kiedy chciałem sobie kupić pierwsze dorosłe pióro – szesnaście lat miałem, więc i możliwości finansowe skromne – chciałem sobie kupić Mont Blanca (stanęło, na skutek negocjacji z samym sobą, na Watermanie; Mont Blanca kupiłem sobie dopiero w zeszłym roku); kiedy mój przyjaciel rozglądał się za zegarkiem, poleciłem mu Longinesa, jakiego nosi w tej powieści Konstanty Monteń.
„Madame” – powieść pod względem technicznym wspaniała, jedna z niewielu napisanych w Polsce anglosaskich powieści – ukształtowała dogłębnie dużą część tych, którzy teraz coś robią, pod rozmaitymi względami, w świecie dyskursu. Ukształtowała też negatywnie, bo – każąc im podczas lektury identyfikować się z narratorem – po latach ich zdradziła. Zrozumieli, że ich inteligenckie wychowanie nijak ich nie odróżnia od tych, którzy go nie mieli.
To pierwsza zdrada. Druga – okoliczności powstania tej powieści. W 2017 roku, z pewnych zawodowych względów, spotkałem Antoniego Liberę i spytałem go, czy to prawda to wszystko, co tam napisał? Powiedział mi, że nie. I w tym momencie znienawidziłem tę powieść i samego siebie z momentu, w którym ją czytałem – za to, że byłem tak naiwny, iż w nią uwierzyłem.
Książka:
Antoni Libera, „Madame”, wyd. Znak, Kraków 1998.