Szanowni Państwo,

w ostatnich latach media tak zwanego głównego nurtu tak często ostrzegały przed – podobno – powracającym faszyzmem, że stopniowo z pełnego niepokoju bicia na alarm ostrzeżenia te stały się niewiele znaczącym szlagwortem. Faszyzm miał wracać, gdy Viktor Orbán przeprowadzał kolejne reformy na Węgrzech, gdy w 2014 r. Front Narodowy wygrał wybory do europarlamentu, nawet wtedy, gdy w Grecji władzę objęli radykalni lewicowcy. O Polsce szkoda mówić – szczególna intensyfikacja tego rodzaju zawołań naprzód miała miejsce przy okazji kolejnych Marszów Niepodległości i przy okazji wygranych przez PiS wyborów.

Oczywiście, na to, co się dzieje w całej zachodniej Europie i za Atlantykiem – na niemal wygrywającego wybory prezydenckie w Austrii Norberta Hofera i prącego jak burza Donalda Trumpa – nie można patrzeć jak na normalny element procesu demokratycznego. Istnieje wszak duże prawdopodobieństwo, że już niedługo prezydentem Stanów Zjednoczonych zostanie populista nawołujący do postawienia na granicy z Meksykiem ogromnego muru, zaś w Austrii do władzy mógł dojść polityk proponujący utworzenie ministerstwa ds. deportacji cudzoziemców. A może jednak – paradoksalnie – te zmiany są na początku XXI w. normalnym elementem procesu demokratycznego?

Być może to nadużywanie określenia „faszyzm” na najmniejsze nawet odchylenie od politycznego konsensusu jest dowodem na to, że niektórzy aktorzy debaty publicznej sięgają do dostępnych szablonów dyskredytowania przeciwników i czasem nawet nakładają sobie na oczy klapki, by wszystko – i na prawo, i na lewo (na lewo mniej, czego dowodem jest różnica w sposobie traktowania Trumpa i Berniego Sandersa) – co się w polu widzenia nie mieści, niepotrzebnie uznać za niebezpieczne odchylenie?

Być może pomyliliśmy się, pod wpływem Francisa Fukuyamy wierząc, że oto w demokracji liberalnej znaleźliśmy uniwersalny i najlepszy z ustrojów, sprawdzający się w każdych warunkach politycznych? Być może liberalizm na całym Zachodzie był tylko krótką chwilą w historii świata, my zaś zachowujemy się dziś jak rosyjscy arystokraci w 1917 r., uznający nacjonalizację ich pałaców za niesprawiedliwą – bo nie możemy sobie wyobrazić innego sposobu życia?

Nie da się ukryć, że traktowanie każdego odchylenia od liberalnej normy za przejaw groźnego radykalizmu sprawiło, że tzw. mainstream częściowo sam pozbawił się ciekawej historii, którą mógłby opowiedzieć wyborcom. Wystarczy wspomnieć kampanię prezydencką Bronisława Komorowskiego – którego główną zaletą, choć niewypowiedzianą głośno, było to, że nie jest kandydatem PiS-u – czy przypatrzeć się tej, którą prowadzi Hillary Clinton. Dziś najmocniejszym argumentem jej i jej zwolenników jest to, że rzekomo tylko ona potrafi zatrzymać Trumpa.

Liberalni demokraci grają na własną przegraną, stosując wydumane historyczne analogie – jak ta, że aktualna sytuacja w świecie Zachodu przypomina Republikę Weimarską początku lat 30. ubiegłego stulecia – oraz odmawiając spojrzenia w oczy wściekłym obywatelom. „New York Times” pisze nawet o fali „globalnego faszyzmu”. Trudno oczekiwać, by takie działanie nie zdenerwowało przynajmniej części wyborców i czytelników, którzy chcieliby zagrać na nosie elitom. Jedno w każdym razie jest pewne: samo straszenie faszyzmem przestało gwarantować pokonanie przeciwnika w wyborach.

Nie ma też ono historycznego uzasadnienia, twierdzi historyk Robert Paxton w rozmowie z Jarosławem Kuiszem. „W programach partii, określanych dziś jako skrajnie prawicowe, zasadnicze elementy klasycznej doktryny faszystowskiej niemal w ogóle nie występują. Brakuje w nich narodowego ekspansjonizmu. […] Można łatwo wyliczyć wiele paskudnych stron ruchów skrajnych na Starym Kontynencie, ale ani dążenie do wojny, ani ekspansja militarna do nich nie należą”.

Czy to znaczy, że zagrożenie związane z rosnącą popularnością radykałów możemy zignorować? Wręcz przeciwnie, jednak dokładne określenie natury tej tendencji jest warunkiem znalezienia odpowiedniego rozwiązania. „Przede wszystkim musimy przyznać, że nie możemy po prostu iść tą samą drogą co do tej pory”, twierdzi Jacques Rupnik w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim. Zdaniem francuskiego politologa argumenty wysuwane przez radykałów powinny być punktem wyjścia do reformy Unii Europejskiej, ale w kierunku dokładnie przeciwnym, niż proponują populiści, tj. większej integracji, nie powrotu do państw narodowych. Obecne kryzysy stawiają nas przed koniecznością odpowiedzi na pytanie, kim jesteśmy jako Europejczycy. „Jeśli tego nie zrobimy, populiści zniszczą Europę”, mówi Rupnik.

Nie chodzi tu jednak o definiowanie się w opozycji do kogoś, ale o stworzenie katalogu cech pozytywnych. W podobnym tonie wypowiada się także Tariq Ramadan, który w rozmowie z Karoliną Wigurą przestrzega przed ucieczką w łatwe podziały społeczne, zwłaszcza w relacjach ze społecznościami muzułmańskimi. „Tego właśnie oczekuje Państwo Islamskie. Chcą nas podzielić, przekonać muzułmanów, że nigdy nie zostaną zaakceptowani w Europie, a Europejczyków, że muzułmanie zawsze pozostaną zagrożeniem”.

 

Zapraszamy do lektury!

Wojciech Engelking


 

Stopka numeru:

Koncepcja Tematu Tygodnia: Redakcja.

Opracowanie: Jarosław Kuisz, Karolina Wigura, Łukasz Pawłowski, Wojciech Engelking. Joanna Derlikiewicz, Michał Matlak.

Ilustracje: Agnieszka Giecko