Każda epoka historyczna ma swój kres. Dekadę po wybuchu kryzysu finansowego rośnie liczba ekonomistów i politologów zapowiadających koniec kapitalizmu. Podstaw do formułowania tego typu hipotez nie brakuje, a słynny niemiecki socjolog ekonomiczny Wolfgang Streeck za najważniejsze uznaje:
– spadające tempo rozwoju gospodarczego w najbogatszych krajach świata zrzeszonych w OECD;
– rosnące zadłużenie mierzone jako odsetek PKB;
– rosnące od kilku dekad nierówności dochodowe i majątkowe.
Nierówni, przegrani i rozgniewani
Kilkanaście miesięcy temu organizacja Oxfam alarmowała, że ośmiu najbogatszych ludzi na świecie ma majątek większy niż biedniejsza połowa całej ludzkości. W Stanach Zjednoczonych przeciętne zarobki prezesa dużej firmy w latach 60. XX w. były 20 razy wyższe niż zarobki jego szeregowego pracownika. Dziś są wyższe nawet 270 razy. Kolejne badania ekonomistów pokazują, że przeciętny pracownik amerykańskiej gospodarki nie tylko nie zarabia dziś więcej niż przed 40 laty, ale po uwzględnieniu inflacji jest biedniejszy. Skutki spadających zarobków udało się „załatać” wprowadzeniem kobiet na rynek pracy oraz tanim kredytem, ale i te narzędzia w końcu przestaną działać, powodując kolejne załamanie gospodarcze.
Poziom życia w bogatych państwach zachodu systematycznie spada, „choć na zewnątrz wszystko wygląda bardzo podobnie”, mówił w rozmowie z „Kulturą Liberalną” mieszkający przez lata w Stanach Zjednoczonych kompozytor Jan A.P. Kaczmarek. „Ten sam domek, ten sam trawnik i często dwa samochody, tylko cena za ten standard jest nieludzka. Dziś oboje rodzice pracują, limity na kartach kredytowych mają wykorzystane niemal do granic, a o czasie dla rodziny można w ogóle zapomnieć”.
Słynny indyjski politolog Pankaj Mishra w bestsellerowej książce „The Age of Anger” twierdzi, że stojący w sercu kapitalizmu indywidualizm prowadzi do zerwania więzi społecznych, a niespełniona obietnica materialnego dobrobytu rodzi tytułowy gniew, który w końcu musi eksplodować.
„Chyba nigdy wcześniej w historii ludzkości nie mieliśmy do czynienia z tak radykalnym indywidualizmem, który niesie ze sobą fałszywą obietnicę emancypacji i materialnego dostatku, a jednocześnie sprawia, że wielu ludzi czuje się całkowicie bezbronnych”, mówił Mishra w rozmowie z „Kulturą Liberalną”.
Po optymizmie, jaki ludziom Zachodu towarzyszył niespełna trzy dekady temu – kiedy rozpadał się Związek Radziecki – nie ma dziś nawet śladu. „Dominująca narracja po zakończeniu zimnej wojny mówiła, że każdy jest zwycięzcą. Teraz zaś znaleźliśmy się w dziwnym momencie, kiedy każdy czuje się jak przegrany”, uważa z kolei bułgarski politolog Iwan Krastew. Co ciekawe, poczucie klęski mają nawet ci, którzy na globalizacji wygrali (ze Stanami Zjednoczonymi na czele).
Postęp tylko z nazwy
To uczucie frustracji podsyca szybki rozwój technologii, przede wszystkim medialnych. Dostatnie życie bez trosk jeszcze nigdy nie było tak blisko – wystarczy włączyć telewizor, zajrzeć do kolorowej gazety czy portalu internetowego, a nawet odwiedzić profil znajomego na Facebooku, by nabrać przekonania, że wszystkim układa się lepiej niż nam. Gniew narasta.
Te same media społecznościowe, które jeszcze kilka lat temu uznawano za ostatnią nadzieję demokracji, wielkich zrównywaczy, które przywrócą głos szaremu człowiekowi, dziś postrzega się jako zagrożenie – narzędzie manipulacji, kopalnię fake newsów, źródło informacyjnego chaosu, nad którym nikt nie panuje. Co więcej, szybki rozwój globalnej wioski zamiast wyrównywać szanse doprowadził do powstania czegoś, co ekonomiści nazywają „ekonomią supergwiazd” (ang. superstar economics). Dziś znany piosenkarz, aktor, piłkarz lub właściciel firmy technologicznej zyskuje natychmiastową popularność nie tylko na rynku lokalnym czy krajowym. Wystarczy chwila, by ktoś taki stał się gwiazdą globalną, inkasując gigantyczny dochód płynący ze sprzedaży płyt, filmów, koszulek sportowych czy programu komputerowego. Produktem tego modelu gospodarczego są między innymi były szef Microsoftu Bill Gates, właściciel Amazona Jeff Bezos czy Mark Zuckerberg – trzech spośród wspomnianej wcześniej ósemki miliarderów, których majątek przewyższa majątek biedniejszej połowy ludzkości. Brytyjski historyk i ekonomista Niall Ferguson za słynnym socjologiem Robertem Mertonem nazywa to zjawisko „efektem Mateusza”, nawiązując do następującego fragmentu Ewangelii wg św. Mateusza: „Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma”.
Kapitalizm ma janusowe oblicze. Na Zachodzie mowa o nierównościach, a jednocześnie w krajach takich jak Chiny z biedy wydobyła się nieznana w historii liczba ludzi. Ale jedno jest pewne, dzięki nowoczesnym technologiom różnice między ludźmi są coraz bardziej widoczne. Frustracja rośnie i przekłada się na decyzje polityczne określane mianem „fali populizmu”.
To nie wszystko. Rozwój technologiczny to nie tylko media społecznościowe, ale także automatyzacja i gigantyczne zmiany na rynku pracy. Amerykański ekonomista Jeremy Rifkin już przed kilkunastoma laty zapowiadał „koniec pracy” – eliminację tysięcy zawodów, od sprzątaczek przez ekspedientów i dziennikarzy po profesorów uniwersytetu. Dariusz Jemielniak z Akademii Leona Koźmińskiego mówi, że już wkrótce świat będzie zamieszkiwać 8 mld bezrobotnych i nie ma „trendów, które mogłyby tę zmianę znacząco zahamować”. Jemielniak kreśli apokaliptyczną wizję ogromnych mas ludzi pozbawionych życiowego rytmu i celu, których wymuszona bierność popchnie w kierunku depresji i… wirtualnej rzeczywistości.
Z podobnych założeń wychodzi Paul Mason, który w bestsellerze „Post-Capitalism. A Guide to Our Future” dochodzi jednak do bardziej optymistycznych wniosków. Koniec pracy zarobkowej nie oznacza końca pracy w ogóle, twierdzi Mason i zapowiada nadejście gospodarki opartej na modelu… Wikipedii – ludzi dobrowolnie zrzeszających się w rozmaite, sieciowe organizacje realizujące określone projekty i dzielące się wynikami swojej pracy z innymi.
Bardzo podobne przepowiednie formułuje wspomniany już Rifkin, kiedy twierdzi, że w przyszłości „instynkt dzielenia się przeważy nad instynktem gromadzenia” i „nastąpi przejście z własności na dostęp”.
W jaki sposób jednak postęp technologiczny zmieni nie tylko model gospodarczy, ale i naturę ludzką? Jak masy ludzi dziś sfrustrowanych brakiem pracy i relatywnym lub bezwzględnym ubóstwem zmienią się w sytych, zadowolonych i chętnych do dzielenia się swoją pracą ludzi? W tym miejscu przepowiednie Rifkina i Masona stają się co najmniej niejasne (podobnie jak prognozy wielu ich poprzedników zapowiadających koniec kapitalizmu z Marksem na czele).
Gdzie w tym wszystkim Polska?
Samo postawienie tego pytania wydaje się śmieszne, bo rodzima polityka żyje w permanentnym „tu i teraz”, a plany polityczne nie sięgają dalej niż kilka tygodni do przodu. W Polsce brakuje poważnej debaty nawet nad przyszłością państwowej opieki zdrowotnej czy systemu emerytalnego, który w obecnej formie prawdopodobnie zmierza do katastrofy. A plan Morawieckiego – który miał wnieść Polskę do klubu najbogatszych i najbardziej innowacyjnych państw świata – na tle dyskusji o przyszłości światowej gospodarki wygląda komicznie. Nie tylko ze względu na swoją – permanentną chyba – mglistość, ale także założenie, że to państwo narodowe będzie głównym rozgrywających życia gospodarczego.
O tym, czy i jak nowe technologie wywrócą do góry nogami relację między państwem i gospodarką w debacie publicznej właściwie nikt nie mówi. Jeden z niewielu zainteresowanych, doradca prezydenta Dudy, prof. Andrzej Zybertowicz, dostrzega zagrożenia płynące z rozwoju nowych technologii, zwłaszcza dla systemów demokratycznych, faworyzując polityków o zapędach populistycznych i autorytarnych [1].
„Technologie, które miały przynieść wyzwolenie, przyniosły pogłębioną segmentację, zagubienie, przeciążenie informacyjne. A w warunkach przeciążenia informacyjnego ktoś, kto przychodzi z ideą wielkiego uproszczenia, prostych schematów porządkujących, zyskuje posłuch, bo wychodzi naprzeciw potrzebie epistemologicznej, potrzebie rozumienia”.
A jednak proponowane przez Zybertowicza rozwiązanie wydaje się równie utopijne jak wizje świata dobrowolnej pracy z książek Masona i Rifkina. „Potrzebne jest moratorium technologiczne, które spowolni proces innowacji technologicznych” – uważa doradca prezydenta. Jakich dziedzin ma dotyczyć owe moratorium? Kto ma je wprowadzić? Jak ma być ono egzekwowane?
I, last but not least, jak pogodzić je z planem Morawieckiego, który to właśnie na bazie nowych technologii – mitycznych start-upów – chce rozwijać Polskę? Nie powie nam tego rząd i nie powie opozycja.
Co o przyszłości kapitalizmu i o Polsce za 30 lat ma do powiedzenia Beata Szydło, Grzegorz Schetyna, Ryszard Petru czy Włodzimierz Czarzasty? Pani premier powtarza wyuczone slogany i trudno znaleźć jakąkolwiek politykę, której autorstwo można by utożsamić z szefową rządu. Grzegorz Schetyna prowadzi politykę tak, jakby był zadowolony z miejsca, w którym się znalazł i myślał raczej o tym, jak je utrzymać niż zamienić na fotel premiera. Ryszard Petru zajmuje się składaniem poważnych zapowiedzi, które zwykle kończą się fiaskiem (jak choćby ostatnie zapowiedzi wielkiego porozumienia przed wyborami samorządowymi). A Włodzimierz Czarzasty? Trudno nawet odpowiedzieć.
Co zatem o przyszłości kapitalizmu ma do powiedzenia polska polityka? Z tym pytaniem szanownych Czytelników zostawiam.
Przypis:
[1] Prawa i Sprawiedliwości za partię populistyczną o zapędach autorytarnych prof. Zybertowicz oczywiście nie uważa.
* [7.11.2017] Powyższy tekst został zmieniony. W pierowtnej wersji błędnie napisano, że Dariusz Jemielniak jest pracownikiem Uniwersytetu SWPS. W rzeczywistości pracuje w Akademii Leona Koźmińskiego.