Film, który zrobił na tobie największe wrażenie
[yt]n_cXCOBcH5c[/yt]
Grzegorz Brzozowski: „The act of killing” (reż. Joshua Oppenheimer) Joshua Oppenheimer wznowił debatę na temat jednej z największych znanych masakr XX w. zrealizowanych z przyzwoleniem Zachodu: ocenia się, że pod rządami Suharto w Indonezji pod zarzutem komunizmu stracono ponad pół miliona ludzi. Reżyser pozwolił sobie ponadto na niezwykły dokumentalny eksperyment, który słusznie zdobył poparcie Wernera Herzoga i Errola Morrisa jako producentów wykonawczych. Jego opowieść zaczyna się od porażająco ochoczego odtwarzania przez zabójców scen zbrodni w duchu wizji lokalnej, by przejść w powikłaną inscenizację fantazmatów zbrodniarzy – snów o potędze realizowanych w konwencji kiczowatego musicalu. To niejako odwrócenie procedury Andrzeja Fidyka z „Yodok Stories”, gdzie zarejestrowano realizację przedstawienia oddanego w ręce uciekinierów z obozów koncentracyjnych Korei Północnej. Oppenheimerowi udało się ukazać nieprawdopodobną moc prowokacji do moralnego rozliczenia, jaką skrywa kino dokumentalne. Postawiony wreszcie przed zadaniem odegrania roli ofiary Anwar Congo zaczyna się załamywać – to moment, który długo pozostaje w pamięci, porównywalny do zakończenia „W stronę ciemności” – rozmów Gitty Sereny z Franzem Stanglem, komendantem Treblinki.
Karolina Błachnio: Jedno z filmowych wzruszeń roku. Dokument „Okresowy mężczyzna” („Menstrual man”, reż. Amit Virmani) to historia Hindusa, pana Murugananthama, który próbuje stworzyć model taniej podpaski dla własnej żony. O „Always” i krajowych markach z reklam przeciętna Hinduska może zapomnieć – nie stać jej na nie. Z empatycznego męża bohater ewoluuje jednak w innowatora społecznego, gdy żona i matka odchodzą od niego, nazywając go „zboczeńcem”. Wynajduje „tani” model podpasek, inicjuje ruch kobiet (oraz mężczyzn-edukatorów) „świadomych” korzyści z ich noszenia i uruchamia zakłady je produkujące, tworząc miejsca pracy dla Hindusek. Warsztatowo „Menstrual man” pozostawia wiele do życzenia. Dłużyzny i powtórzenia wątków, przeplatane grafikami obrazującymi zasady ekonomii społecznej, nadają dokumentowi charakter nieznośnie edukacyjny. Bezcenne jednak są ujęcia mężczyzn noszących sztuczne macice wypełnione zwierzęcą krwią, którzy testują na sobie podpaski, dyskutują o niuansach ich konstrukcji, a ideowe deklaracje innowatora w stylu: „Musimy stworzyć kulturę noszenia podpasek” również mogą zwalić widza z nóg. Ten dokument nadaje powiedzeniu Leszka Millera – „Nieważne, jak mężczyzna zaczyna, ważne, jak kończy” – konstruktywny, nierywalizacyjny wydźwięk.
Łukasz Bertram: „Wróg numer jeden” (reż. Kathryn Bigelow), który na długi czas zostawić może widza z głową pełną pytań. Czy Kathryn Bigelow dała się uwieść amerykańskiej potędze, czy też ją krytykuje i kwestionuje stojące za nią racje? A może sama nie potrafi rozwiązać tego dylematu, a film stanowi świadectwo tej ambiwalencji? Jak to się dzieje, że kibicujemy bohaterce, która nie chce przecież – jak to jesteśmy przyzwyczajeni po wszystkich dziełach sławiących humanitaryzm – postawić terrorysty przed sprawiedliwym sądem, tylko po prostu dopaść i zabić, odpłacić za zbrodnie o skali narodowej i prywatnej? Czy jej zwycięstwo jest tryumfem, zwieńczeniem życiowej misji, czy otwarciem drzwi do pustki i zgorzknienia? I wreszcie powracająca wiecznie wątpliwość: ile wolności, godności, sprawiedliwości można przyznać tym, którzy chcą nas ich pozbawić?
O „Wrogu numer jeden” pisała dla nas również Dominika Gmerek.
Monika Helak: „Koneser”. Giuseppe Tornatore snuje narrację, która jest na wskroś „filmowa”. Obraz piękny wizualnie, opowieść potwornie (tak, potwornie) wzruszająca i bohater, któremu towarzyszymy od początku do końca jego emocjonalnej i duchowej drogi. Reżyser pieczołowicie buduje w „Koneserze” świat, który w niespodziewanym momencie zupełnie niszczy – przy czym „świat” rozumiem tu zarówno jako strukturę opowieści wysłuchiwanej i interpretowanej przez widza, jak i zbiór życiowych wyobrażeń, z którymi pożegnać się musi główny bohater (czy po prostu każdy człowiek). Tornatore rozprawia się z Virgilem okrutnie, ale nie zostawia go jedynie ze zgliszczami. Virgil ma jeszcze opowieść, w którą nie musi wierzyć, ale która mimo wszystko wciąż daje mu trochę siły. Tak samo czułam się ja po obejrzeniu tego filmu.
Marta Michalska: „Hansel & Gretel” (reż. Tommy Wirkola), czyli nowa hardcore’owa wersja bajki o Jasiu i Małgosi. Jeśli nie ucieszyła was scena w karczmie, w której Gretel, ściągając ze swojej twarzy słuszny kawał rozerwanego na strzępy nieszczęśnika, wzdycha i konstatuje: „The curse of hunger for crawling things. I fucking hate that one”, na co zaś stojący obok Ben odparowuje z głupkowatym uśmieszkiem: „That was awesome!”, to obawiam się, że nie podzielamy radości z oglądania „Hansel & Gretel”. Quasi-średniowieczny krajobraz został wypełniony łamiącymi decorum elementami w inteligentny i uroczy, a przy tym – zupełnie nietandetny sposób. Gretel sama w sobie jest heroiną tak doskonałą (jest piękna, zabija potwory i cały czas nosi gorset), że poważnie konkuruje z moją dotychczasową faworytką – Selene z serii „Underworld”. I wreszcie, ścieżka dźwiękowa. Każdy miłośnik gatunków, które w swojej nazwie zawierają człon metal, będzie ukontentowany (czego ładnym dowodem jest scena sabatu czarownic, w której dobra muzyka połączona została z dobrą charakteryzacją, a zła wiedźma Muriel wygląda jak King Diamond bez kapelusika).
Największe rozczarowanie
[yt]3E-c_Er1jAo[/yt]
Karolina Błachnio: „Życie Adeli: Rozdział 1 i 2” (reż. Abdellatif Kechiche), czyli „o jeden rozdział za daleko”. Czytaj: za długo. „Wspaniała opowieść o miłości” – tak o tym filmie miał powiedzieć Steven Spielberg. Wychodzi więc na to, że warte przedstawiania językiem kina są tylko historie o miłości trudnej, traumatycznej czy wręcz toksycznej. Takiej, która służy potwierdzaniu wartości narcyzki (Emmy) i opiera się nie o harmonię i wymianę, ale o wykorzystywanie zaufania naiwnej, wchodzącej w rolę „muzy” Adeli. Czytając peany na cześć filmu Kechiche’a, będące przejawem chyba tylko poprawności politycznej, można zapytać: świecie, quo vadis, skoro takie miłości uznajesz za wspaniałe? Film miał podobno wnieść nową wartość w obrazowaniu lesbijskiego współżycia. Scen ostrego, atawistycznego seksu zobaczymy w filmie dużo, owszem. Są długie, szczegółowe, sensualne, a kamera penetruje ciała bohaterek. Widać pory w skórze i pot. „Wszystko” widać. Jeśli jednak coś faktycznie szokuje i zastanawia, to uznawanie w recenzjach za odkrywcze tego, że całe ciało może służyć przyjemności. Czy to epoka wiktoriańska 2.0.?
O „Życiu Adeli” pisali dla nas również Jacek Kochanowski oraz Konrad Niemira.
Łukasz Bertram: „Grawitacja” – trudno zrozumieć cały hype, który podniósł się wokół filmu Alfonso Cuaróna wśród krytyków i w ludowych głosowaniach na IMDb. Cały świat jakby oszalał na punkcie zastosowanych środków technicznych – i faktycznie przez pierwsze pół godziny robią one wrażenie absolutnie oszałamiające. Niezwykle sugestywnie oddają zawieszenie w orbitalnej pustce, gdzie zawodzą wszelkie punkty odniesienia i orientacji, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Niestety, rychło zachwyt nad ogromem, ciszą i zimnem kosmosu ustępuje miejsca fanfaronadzie wybuchów i łomotliwego soundtracku rodem z „Armageddonu”, niedorzecznościom technologicznym, dialogom o subtelności meteorytu tunguskiego i psychologii gęstej niczym atmosfera Marsa.
O „Grawitacji” pisał dla nas również Piotr Stankiewicz.
Monika Helak: „Nędznicy” (reż. Tom Hooper). Produkcja szumnie ogłaszana w mediach, firmowana nazwiskiem Toma Hoopera, reżysera z wielkim sukcesem na koncie, oparta o świetną prozę i, o dziwo, nagradzana. Trzy godziny na niej spędzone śmiało mogą stawać w szranki o tytuł najnudniejszych, a przemęczenie ostatnich czterdziestu minut tego filmu stanowiło już nie lada wyzwanie. Niestety, nie było warto. Tego filmu nie zapamiętamy ani z dobrego aktorstwa, ani z ciekawej interpretacji powieści Wiktora Hugo, ani nawet – co w przypadku musicalu szczególnie żałosne – ze ścieżki dźwiękowej. Miałkie w każdym calu.
O „Nędznikach” pisał dla nas również Konrad Niemira.
Grzegorz Brzozowski: Pomysł nakręcenia „Wielkiego Gatsby’ego” przyszedł Bazowi Luhrmanowi podobno w trakcie podróży koleją transsyberyjską z Pekinu do Paryża, którą umilał sobie butelką wina i słuchaniem audiobooka na podstawie prozy Francisa Scotta Fitzgeralda. Niestety – wina musiało być zdecydowanie za dużo: Luhrman najwyraźniej nie wziął sobie do serca wezwania do unikaniu pochopnych sądów, którym zaczyna się powieść Fitzgeralda. Skonstruował opowieść opartą na pobieżnej lekturze co bardziej widowiskowych jej fragmentów. Nie zabrakło tu zatem spektakularnie zrealizowanych impresji wizualnych. W tym popisie kunsztu realizacyjnego – okraszonego technologią obrazu 3D i uwspółcześnionym soundtrackiem – zabrakło całej reszty, która decydowała o mocy literackiego pierwowzoru. Koszty tego zwycięstwa spektaklu nad znaczeniem poniosła przede wszystkim psychologia postaci, której w ponaddwugodzinnym filmie właściwie nie ma. O Gatsby’m w wykonaniu Leonardo DiCaprio trudno pomyśleć, że „w nim było coś wspaniałego, jakiś wyższy stopień wrażliwości na obietnice życia (…) niezwykły dar nadziei, romantyczna żarliwość”. Nawet charakterystyczne „oczy doktora Ecklenburga” unoszące się nad jałowym krajobrazem krainy popiołów niczym ślad przenikliwego spojrzenia deus otiosus, sprowadzone tu zostały do ornamentu. Z filmu Luhrmana zniknęła jakakolwiek refleksja o zmierzchu etyki protestanckiej czy mitu self-made mana, który w powieści sygnalizował odkryty przypadkiem po śmierci Gatsby’ego rygorystyczny godzinowy rozkład jego zajęć, z pomocą których chciał się przeistoczyć w nowego człowieka. Brzęczącą pustką swojego filmu Luhrman na swój sposób paradoksalnie zdołał jednak zilustrować słynne ostatnie zdanie powieści Fitzgeralda – tak oto dążąc naprzód, kierując łodzie pod prąd, stworzył film, który nieuchronnie zniesiony został w przeszłość.
O „Wielkim Gatsbym” pisali dla nas również Tomasz Basiuk oraz Łukasz Jasina.
Scena, która najbardziej zapadła w pamięć
[yt]TLzwF6qDUow[/yt]
Łukasz Bertram: Bez żadnych wahań – zakończenie „Papuszy” (reż. Joanna Kos-Krauze, Krzysztof Krauze), w której zresztą i innych niezwykłych ujęć nie brakowało. Przez zimowy krajobraz (swojski, ale przecież przez romską obecność wyjęty jakby z innego porządku) wędruje tabor i coraz bardziej oddala się od widza. W pewnym momencie natrafia jednak na rozwidlenie. Część grupy idzie dalej swoją drogą i rozmazując się w dali, ostatecznie przekracza granicę kadru. Inni skręcają i jakby znów – choć mimochodem – przybliżają się do obserwatora. I tak samo dzieli się pamięć o świecie i losie polskich Romów – pewne opowieści już na zawsze przykrywa czas i nigdy już nie będziemy mieli do nich dostępu. Ale jakieś dziedzictwo przetrwa, wróci do nas – dzięki filmowi Krauzów chociażby. A ponad tym wszystkim: TEN UTWÓR.
O „Papuszy” pisała dla nas również Emilia Sieczka.
Monika Helak: Zamordowanie Michała w „Płynących wieżowcach” (reż. Tomasz Wasilewski). Formalnie wcale nie najbardziej oryginalna i wyszukana, w swojej wymowie nie oferuje może żadnego powiewu świeżości czy wysublimowania. Umieszczenie jej niemal pod sam koniec filmu również nie stanowi zaskoczenia. Jest jednak coś, co każe mi o niej często myśleć – polski kontekst. Miłość Michała i Kuby, choćby najbardziej pełna uniesień i – tak by się z początku zdawało – zdolna przenosić góry, zawsze może zostać krótko i brutalnie zakończona przez chłopaków z osiedla. Być może te same chłopaki z równą ochotą podpalałyby tęczę na placu Zbawiciela (która płonęła, notabene, jedenaście dni przed premierą filmu Tomasza Wasilewskiego). Wciąż jest się czego bać.
O „Płynących wieżowcach” opowiadał również reżyser filmu, Tomasz Wasilewski, w wywiadzie z Anną Serdiukow.
Marta Michalska: Scena poświęcona „najwyższej formie naszego konsumeryzmu” z „Perwersyjnego przewodnika po ideologiach” (reż. Sophie Fiennes). Z tego miejsca chciałabym podziękować Slavojowi Žižkowi za to, że jasno i rzetelnie wytłumaczył mi, ile tak naprawdę tracę z powodu konsekwentnego odmawiania picia kawy w Starbucksie i jak bardzo niszczeje na tym mój kręgosłup moralny. Okazuje się bowiem, że waniliowa mocca z mlekiem sojowym nie tylko dobrze smakuje, lecz także uspokaja nerwowego ducha wrażliwych społecznie, co serce mają po lewej stronie. Współczesna wariacja na temat weberowskiej etyki protestanckiej, według której zbawienie przynieść nam może kupowanie odpowiednich produktów, zawiera jednak pewien szkopuł: dużą dozę hipokryzji. W ramach cytatu odsyłam do naszego Tematu Tygodnia z początku grudnia, poświęconego zagadnieniu fair trade.
Grzegorz Brzozowski: Scena, która nabiera nieoczekiwanej mocy w kontekście rozbuchanej debaty o domniemanym złu ideologii gender, to zniszczenie Sodomy z amerykańskiego miniserialu „The Bible” (prod. Mark Burnett i Roma Downey dla History Channel). Produkcja pary ewangelicznych chrześcijan (znanych m.in. z serialu „Dotyk anioła”) zdobyła sobie rozgłos wśród amerykańskiej publiczności już obsadzeniem w roli Szatana aktora do złudzenia przypominającego Baracka Obamę.
Pierwszy odcinek serialu zaczyna się katastrofą, po której napięcie powinno już tylko rosnąć. Trwa potop; zatrwożona rodzina skupia się wokół Noego, który wierząc wbrew nadziei, drżącym głosem rozpoczyna opowieść o dobrym Bogu, który w siedem dni stworzył świat. To, co zapowiada się na nową odsłonę teodycei, szybko obraca się w kiczowaty obraz ku pokrzepieniu serc. Niebo nad Noem prędko się rozpogadza, a widzowi oszczędzone zostają jakiekolwiek wątpliwości teologiczne. Gładko pominięte zostały co trudniejsze fragmenty, niezbędne do zbudowania złożonej wizji biblijnych wydarzeń. „The Bible” to unikatowy przykład Biblii Telenovelum – historia religijnych triumfów i wiary nietkniętej wątpliwościami. Wizja to na swój sposób groźna: Bóg zostaje ukazany jako źródło siły w doczesnym świecie; na swój sposób – najpewniejsza inwestycja, słusznie przyciągająca tłumy fundamentalistów.
Pruderia realizatorów sprawiła, że w samej scenie zniszczenia Sodomy genderowy wróg pozostaje właściwie wyobrażony – trudno zrozumieć, za co miasto ma być ukarane. Skupiamy się za to na sprawności pary muskularnych aniołów, Azjaty i Afroamerykanina, efektownie szatkujących grupę dość bezbronnych obywateli miasta grzechu. Sekwencja rzezi, której nie powstydziłby się Park Chan-wook, spotyka się tu z efektem ognistej ulewy, której przyklasnąłby Roland Emmerich. Dopatrzeć się tu można również nawiązań do klasyka religijnie inspirowanej naparzanki, „Legionu” Scotta Stewarta: jeden z aniołów potrafi wypalać spojrzeniem oczy swoich rozmówców, podczas gdy drugi obezwładnia ich kopniakiem z półobrotu. Żona Lota od pierwszych ujęć zdradza paskudny charakter; widz może odczuwać tylko ulgę, gdy zmienia się w słup soli. Oczywiście skrótowość opowieści można tłumaczyć formalnymi ograniczeniami – bo ilu patriarchów zmieści się w jednym odcinku formatu telewizyjnego? Mimo to producentom udało się niemało – w pierwszym zdołali przedstawić Noego, Abrahama i Mojżesza.
Karolina Błachnio: Scena, w której pokazane jest podwodne posiedzenie rządu Republiki Malediwów w dokumencie „Prezydent Nowej Atlantydy” (reż. Jon Shenk). Malediwom, wyspiarskiemu państwu, grozi zatonięcie w związku ze zbyt dużą emisją dwutlenku węgla przez wysoko uprzemysłowione kraje takie jak USA, Indie, Chiny. Sytuacja jest na tyle zła, że rząd Malediwów rozważa już zakup wyspy u wybrzeży Australii, na którą przeniesie swoich mieszkańców. Głos tak małego kraju ginie na międzynarodowych szczytach ekonomicznych, na których negocjowany jest poziom emisji CO2. Prezydent Malediwów Mohamed Nasheed zwraca uwagę na sprawę swojej Atlantydy na wszelkie sposoby – w tym poprzez przenoszenie obrad rządu na dno Pacyfiku. W filmie widzimy więc parlamentarzystów w strojach płetwonurków, siedzących przy stołach ustawionych między koralowcami. Tak niedługo będzie wyglądać rzeczywistość tego kraju, ale też innych nisko położonych miejsc: Manhattanu czy depresji holenderskiej. To scena, która mocno i konkretnie uzmysławia, że globalny świat jest systemem naczyń połączonych i wszyscy, jako ludzkość, jesteśmy od siebie zależni oraz wzajemnie za siebie odpowiedzialni.
Rola roku
[yt]6pKZbJHa17c[/yt]
Monika Helak: Leonardo DiCaprio w „Django” (reż. Quentin Tarantino). To, że aktorem jest uzdolnionym, udowodnił już swoją pierwszą ważną rolą w ekranizacji „Co gryzie Gilberta Grape’a”, potem jednak długo musiał walczyć z łatką amanta z „Titanica” i „Romea i Julii”. Z kolei większość jego późniejszych osobowości – choć były to dobre role i jeszcze lepsze filmy – z grubsza można by sprowadzić do jednego mianownika szlachetnych, acz straumatyzowanych bohaterów po przejściach. Quentin Tarantino zdecydował się obsadzić DiCaprio nietuzinkowo, bo w roli sadystycznego właściciela Candylandu i zamieszkujących go niewolników. Swoim przeskakiwaniem między serdecznością (wobec równych sobie), okrutnym wystudiowaniem i morderczym szaleństwem aktorsko kradnie film nawet Christophowi Waltzowi. Do tego należy dodać świetnie napisaną postać – z tego połączenia powstaje fantastyczna kreacja.
O „Django” pisała dla nas również Agata Stasik.
Marta Michalska: Mia Wasikowska w „Stokerze” (reż. Park Chan-wook). W wielu recenzjach tego filmu największe pochwały wędrują do reżysera i operatora (oraz do scenarzysty, ojej, to przecież Wentworth Miller) za doskonałe kadry oraz duże wyczucie estetyki i detalu, co umożliwiło zbudowanie napięcia w thrillerze/horrorze o scenografii quasi-wiktoriańskiej. To właśnie zmysłowość szczegółów, a także nieustające niedopowiedzenie i kompozycje rodem z klasycznych filmów grozy stanowią o wysokiej wartości tego obrazu. Większość z tych opinii podzielam, z częścią się nie zgadzam, ale czy tylko mnie rozentuzjazmował fakt, że Mia Wasikowska (filmowa główna bohaterka, India Stoker) wygląda i zachowuje się jak Wednesday Addams?
Grzegorz Brzozowski: Jessica Chastain we „Wrogu numer jeden” Kathryn Bigelow. Nagrodzona Oscarem Kathryn Bigelow stała się sztandarowym przykładem emancypacji reżyserki w skostniałych murach Amerykańskiej Akademii Filmowej, nie dziwi więc, że zdołała stworzyć zachwycającą postać wyemancypowanej, dalekiej od jednoznaczności bohaterki. Konstrukcja granej przez Jessicę Chastain agentki Mai z „Wroga numer jeden” zaginęła jednak nieco w kontekście dominującej kontrowersji wokół sposobu ukazania w filmie tortur jako akceptowanego (a przynajmniej: nie skrytykowanego explicite) etapu wojny z terroryzmem. Tymczasem to właśnie łatwość, z jaką Maya przyjmuje moralnie nieakceptowalne metody, decyduje o krytycznej mocy filmu. Agentka nie różni się od zestawu innych postaci młodych, ambitnych absolwentek przecierających sobie drogę przez opresyjne instytucje. Liczy się tu przede wszystkim kreatywność, efektywność działania i uparte dążenie do samorealizacji. To raczej zbudowana wokół zasady wydajnego performansu psychologia agentki niż republikański impuls decyduje o jej zaangażowaniu w wojnę z terroryzmem. To dzięki niej można zrozumieć bezwzględność Mai, która przeistacza się w boginię zemsty wysyłającą żołnierzy po głowę namierzonego bin Ladena (swoją drogą, trudno się dziwić, że jedną z kolejnych kreacji Chastain okazała się Salome w filmie realizowanym przez Ala Pacino). Wojna z terroryzmem z filmu Bigelow nabrała dynamiki dzięki ambicjom młodych adeptów CIA, gubiących pytanie o moralne koszty wykorzystanych dla osiągnięcia celu środków. Efekt zostaje osiągnięty, ale społeczne i osobiste koszty procesu, który do tego doprowadził, są niewysłowione – oddane tylko przez nieme załamanie Chastain w sekwencji zamykającej film.
Łukasz Bertram: Geoffrey Rush – „Koneser”. Film Giuseppe Tornatore równie dobrze mógł pojawić się w pierwszej kategorii, jako poruszająca, gorzka i okrutna wręcz opowieść o samotności, na dodatek zrealizowana w perfekcyjny i wysmakowany sposób. Artystyczny i emocjonalny sukces tego obrazu był w wielkim stopniu możliwy dzięki głównej roli. Kreacja Rusha to obmyślona we wszelkich szczegółach skorupa konwencji, zdystansowania, chłodnego profesjonalizmu, pod którą kryje się (lub spod której zostaje wydobyte) cierpienie i pragnienie bliskości. Oba te oblicza są wyraziste, pełne niuansów i dwuznaczności. A widz, poczynając od zachwytu nad kunsztem aktora, kończy na proteście i żalu wobec losu, który spotkał bohatera.
Karolina Błachnio: To Frances Ha w wykonaniu Grety Gerwig („Frances Ha”, reż. Noah Baumbach). 27-letnia bohaterka, niedookreślona, nie wiedząca o sobie prawie nic. Poszukująca, myląca się, wewnętrznie płynna. Biała karta. Mówiąc pop-psychologiczną nowomową: „nie potrafiąca zarządzać swoim rozwojem” . Neurotyczna, ale pogodna. Co niezwykle ciekawe i dla niej charakterystyczne: wyzbyta sarkazmu, ironii, cynizmu i zblazowania właściwych nowojorskim bohaterkom Allena. Nieustannie konfrontująca wyobrażenia o sobie z rzeczywistością, znajdująca w dekonstrukcjach kolejnych pomysłów jakiś rodzaj przygody. Surferka – biesiadniczka podłączająca się, po hipstersku, do „fajnych” fal – sympatycznych osób i miejsc, w których jest po prostu przyjemnie. Ta kreacja stanowi antidotum na kulturowy przymus planowania swojego życiorysu bez wcześniejszego, odpowiednio długiego rozpoznania siebie. To osoba w stanie „dezintegracji pozytywnej”, z której wykuwa się w końcu osobowość.
W punkt tej mistrzowskiej i jednocześnie bliskiej każdemu, kto kiedykolwiek dorastał, kreacji, trafia Adriana Prodeus na łamach „Patrząc” w „Kulturze Liberalnej”.
Nadrobione zaległości, czyli to, co przed 2013 rokiem
[yt]qYTv7mIBfdY[/yt]
Marta Michalska: „Häxan” („Czarownice” reż. Benjamin Christensen) z 1922 roku jest jedną z perełek niemego kina skandynawskiego. Inspirowany XV-wieczną „Malleus Maleficarum” dokument inkrustowany fabularyzowanymi sekwencjami opowiada historię czarnoksięstwa, obyczajów wiedźm i działań inkwizycji. Klasyfikowana jako horror, cenzurowana ze względu na potencjalną obrazę uczuć religijnych, nagość i brutalne sceny tortur, „Häxan” zachwyca dynamiką i często groteskową kompozycją scen. Całość zamyka próba pokazania, jak wiele w istocie łączy średniowieczną mniszkę „opętaną” przez diabła i współczesną osobę „opętaną” przez histerię czy kleptomanię. Geneza domniemanych konszachtów z diabłem okazuje się czysto psychiatryczna (to samo moim zdaniem odnosi się do postępowania mnichów inkwizycji, którzy ewidentnie zachowują się tak, jak gdyby tłumili w sobie to i owo) i stanowi jeden z ciekawszych wątków tego arcydzieła.
Grzegorz Brzozowski: W roku dyskusji rozpętanej wokół „Idy” Pawła Pawlikowskiego warto przypomnieć kontrowersyjną „Viridianę” Luisa Buñuela, nagrodzoną Złotą Palmą w Cannes w 1961 roku. Zainspirowane podobno snem o uwiedzeniu znarkotyzowanej królowej Hiszpanii, arcydzieło Buñuela w czasach reżimu Franco było zakazane. „Viridianę” z „Idą” łączy jednak znacznie więcej niż tylko pomysł dramaturgiczny – perypetie nowicjuszki nieoczekiwanie odwiedzającej zapoznanego krewniaka tuż przed złożeniem ślubów zakonnych. Oba filmy to psychologiczne obrazy niewinności – a może naiwności – opuszczającej bezpieczne religijne schronienie w klasztornych murach: to dramat zerwania z ascezą zewnątrzświatową na rzecz konfrontacji z rzeczywistością zsekularyzowanego świata. Co ciekawe, o ile Buñuel podstawowego napięcia dopatrywał się w tłumionej seksualności oraz opresji klasowej, Pawlikowski skupił się na wypartych demonach historii – zarówno narodowej, jak i rodzinnej. W przeciwieństwie do Viridiany, Ida szybko traci jakiekolwiek aspiracje do stania się świecką świętą. Podczas gdy bohaterka Buñuela zakładała w odziedziczonej po wuju posiadłości przytułek dla idealizowanych ubogich, w opowieści Pawlikowskiego nie ma miejsca na żaden projekt zmiany społecznej. Losy Idy to raczej osobiste poszukiwanie kolejnych namiastek duchowego spokoju – i historia kolejnych nimi rozczarowań. Zestawiając obie niedoszłe zakonnice z hiszpańską komedią Woddy’ego Allena: Viridiana przypomina Vicky, zdeterminowaną do osiągania raz wyznaczonych celów, podczas gdy Ida, niczym Cristina, na podstawie burzliwych doświadczeń zdobywa wiedzę przede wszystkim o tym, czego nie chce.
Łukasz Bertram: „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda (1992). Film, który – jeśli przyjąć, iż western to zmitologizowana opowieść o bohaterach i złoczyńcach – nazwać można antywesternem. Tym, co go wypełnia, jest dławiąca moralna pustka, międzyludzkie zimno, okrucieństwo i nienawiść. Nie ma w nim bohaterów całkowicie pozytywnych i całkowicie negatywnych, każdy ma swoje racje, motywy, resentymenty i traumy, które w ostatecznym rozrachunku prowadzą tylko do pogłębiania starych i mnożenia nowych krzywd, do nakręcania spirali przemocy. Trudno mówić, by była to historia – nawet skomplikowanej – walki dobra ze złem, gdyż obraz świata i ludzi, jaki się z niej wyłania, unieważnić może wszelkie pytania o naturę i znaczenie tych pojęć.
Karolina Błachnio: Gdy inni nadrabiają klasyki z historii kina, ja znajduję przyjemność w oglądaniu dobrych komedii romantycznych. Moje guilty pleasure to „Miłość i inne używki” (reż. Edward Zwick) z 2010 r., czyli historia farmaceutycznego „Wilka z Wall Street”, Jamiego – maestro sprzedaży Viagry i podbojów matrymonialnych. Trafia jednak kosa na kamień, gdy Jamie spotyka Maggie, która podobnie jak on – i niczym artyści fin de siècle’u – w seksie nie szuka niczego poza ucieczką od siebie, zapomnieniem. Fabule głębi i realizmu dodaje fakt, że Maggie cierpi na chorobę Parkinsona. Choroba i związek „pięknego, seksownego i sprawnego” z „piękną, seksowną, ale chorą” zyskują w filmie wydźwięk mezaliansu i mogą stać się punktem wyjścia do rozważań nad współczesnymi, nowymi nierównościami, niezwiązanymi wyłącznie z zasobnością konta bankowego.
Monika Helak: „Miłość” (reż. Michael Haneke). Postawienie najnowszego obrazu Michaela Hanekego w dziale klasyków kina jest być może nieco przedwczesne, ale najpewniej i tak do tego wywyższenia – najzupełniej zresztą słusznego – dojdzie. Austriak w piękny i niewymownie porażający sposób opowiada o uniwersalnej grozie śmierci, choroby i rozpadu relacji kochającego się małżeństwa. Haneke przejmuje nad widzem na dwie filmowe godziny władzę absolutną, by wypuścić go z przekonaniem, że ten nie ma prawa wydusić z siebie chociaż dwóch słów – tak wielka jest rozpacz, którą oglądamy i której od początku do końca oczekujemy. Do tego – pokaz wielkiego aktorstwa (zniewalający Jean-Louis Trintignant i Emmanuelle Riva), który zdziera przed odbiorcą wszelkie zasłony i mówi mu: ciebie też to czeka.
O „Miłości” pisali dla nas również Krzysztof Świrek, Jan Tokarski oraz Jacek Wakar.