„Media bez wyboru”. Oświadczenie „Kultury Liberalnej”: Stawką jest wolność słowa

Szanowni Państwo,

W proteście przeciwko podatkowi od mediów szereg gazet, stacji radiowych, telewizji oraz portali internetowych bierze dzisiaj udział w akcji „Media bez wyboru”, aby pokazać, jak będzie wyglądać rzeczywistość bez niezależnych mediów. „Kultura Liberalna” dołącza swój głos do tego apelu.

Ustawa nie dotyczy naszego tygodnika w sposób bezpośredni. „Kultura Liberalna” jest medium niekomercyjnym, które działa dzięki wsparciu Darczyńców oraz grantom. Nie mamy jednak wątpliwości, że w sprawie dostępu do wolnych mediów niezbędna jest solidarność całego społeczeństwa, niezależnie od sympatii politycznych.

Ogłoszony przez rząd pomysł podatku od mediów budzi uzasadniony niepokój z kilku powodów.

Wprowadzenie podatku oznacza osłabienie stabilności finansowej niezależnych mediów, które w ostatnich latach mierzą się z coraz większymi trudnościami, a które stanowią niezbędną część zdrowej demokracji.

Demokratyczne media potrzebują dzisiaj wsparcia, a nie podstępnych sankcji finansowych.

Proponowane zmiany przypominają działania prowadzone w ostatnich latach na Węgrzech, które zmierzały do osłabienia lub podporządkowania sobie mediów niezależnych od władzy.

Wreszcie, jeśli zgodzimy się na proces wygaszania niezależnych mediów, władze będą miały jeszcze szersze pole do ograniczenia wolności kolejnych podmiotów demokratycznego społeczeństwa, takich jak organizacje pozarządowe oraz uniwersytety.

W solidarności z mediami komercyjnymi, a także w poczuciu obywatelskiego obowiązku, apelujemy do polityków Zjednoczonej Prawicy, aby jednoznacznie wycofali się z pomysłu podatku od mediów.

Stawką jest wolność słowa i pluralizm w Polsce.

Redakcja „Kultury Liberalnej”

Koszmar ratowania rządu aborcją

Niestety, wiedzieliśmy

Wiedzieliśmy, że tak się stanie. Opublikowanie orzeczenia TK wisiało nad nami od tygodni. Czekano na „dogodny” moment.

Ten „dogodny” moment to klapa polityki sanitarnej PiS-u. Zderzenie z rzeczywistością przyniosło wielkie rozczarowanie. Widać było pierwsze ruchy w sondażach, faktyczne tracenie poparcia. Początek odpływania wiernego PiS-owskiego elektoratu. Do myślenia dawały komentarze poirytowanych seniorów, członków ich rodzin.

Widać było jawne lekceważenie sanitarnych zaleceń rządu. Wybuchły pierwsze bunty przedsiębiorców. Okazało się też, że już nie wystarczy rządowa zabawa statystykami poprzez nierobienie testów. Wypływały afery związane ze szczepieniami Emilewicz czy Girzyńskiego. Po raz pierwszy można było odnieść wrażenie, że projekt PiS-u „rozłazi się”. Zaczęto przebąkiwać o wymianie premiera Morawieckiego na kogoś innego.

Dotychczas stosowane środki oddziaływania medialnego PiS-u nie zadziałały. Zwalanie winy na producentów szczepionek czy opozycję wywoływało wzruszenie ramion. A co nas to obchodzi?! – zaczynał mówić elektorat PiS-u. – Obiecywano sprawne państwo!

Państwo sprawne inaczej

Ile by nasi politycy nie opowiadali bowiem o sukcesach, widać logistyczne niedociągnięcia. Na najniższym poziomie na pewno nie brakowało poświęcenia personelu ochrony zdrowia, jednak trudno było przypisać zasługi rządowi PiS-u. I ludzie to zobaczyli NA WŁASNE OCZY.

A jakby tego było mało, okazało się, że szczepionek jest zbyt mało. Spojrzenie w kalendarz roku 2021 wystarczyło, aby na Nowogrodzkiej powiało grozą. Już teraz bowiem widać, że sprawa szczepień może ciągnąć się w Polsce nie tygodniami, ale miesiącami. Może nawet do 2022 roku.

Co można powiedzieć hotelarzom?

Restauratorom?

Prowadzącym siłownie?

Jak udobruchać ludzi poirytowanych nieprzygotowaniem do zdalnego nauczania w szkołach – mimo wpakowania milionów w reformę Zalewskiej?

Jak uspokoić seniorów, których system szczepień odsyła do miast odległych o 100 kilometrów?

Można na te pytania odpowiedzieć różnie. Solidarnością lub podziałem.

Z biografii Jarosława Kaczyńskiego w III RP wynikało jednak jasno, co zostanie przez niego wybrane. A jako że on ujrzał widmo tracenia poparcia swojego elektoratu, pozostało mu sięgnięcie po oczywiste rozwiązanie. Z jego punktu widzenia, niestety racjonalne i, jak pewnie uważa, moralne.

I tak oto zamiast oczekiwanej przez nas polityki solidarności Polaków wobec tragedii pandemii, zamiast uczenia się, jak rozwiązywać w Polsce razem wielki i bezprecedensowy problem sanitarny – otrzymaliśmy stary odgrzewany podział w sprawie o aborcję. Zupełnie jak w latach 90.

Medialne odgrzewanie kotletów

Wiemy, co dalej będzie. Na okładki prawicowych tygodników oraz do TVP Info trafią odpowiednio sfotografowane twarze protestujących przeciwko opublikowaniu wyroków. Znów będziemy czytać o „lewactwie”, „polityce śmierci” i tym podobne. Być może zresztą już przygotowano stosowne hasła, które mają „grzać” rozparcelowanie społeczeństwa, zgodnie z oczekiwaniami wyborczymi.

Zdjęciom będzie też towarzyszyć moralizatorstwo, które ma nas podzielić. O to właśnie też chodzi. Bo dla osób o przekonaniach innych niż PiS-owskie, ten język ma być trudny do zniesienia, nie ma w nim przecież zachęty do dialogu czy budowania empatycznej wspólnoty w trudnym czasie pandemii.

I wiemy też, wreszcie, że tu nie chodzi o troskę o kogokolwiek ani o realne rozwiązanie problemów związanych z aborcją. Wypowiedzi wielu polityków sprzed tygodni dobitnie świadczyły, że część z nich nie ma pojęcia, o czym mówi.

27 stycznia 2021 roku chodzi o trywialne polityczne podzielenie nas, wedle wzorów sięgających lat 90. XX wieku.

W gruncie rzeczy mało nas już chyba obchodzi, która z głównych partii opozycyjnych odbierze władzę PiS-owi.

Ważne, by wzięły się one do oddolnej roboty. Od dziś.

A jest nad czym pracować i nad czym myśleć. Ostatnie wydarzenia w USA pokazały, że narodowi populiści nie odchodzą ot, tak sobie, nawet w krajach o ugruntowanej demokracji.

Jak będzie u nas?

Z prawideł perwersyjnej rozrywki politycznej naszych czasów, owego „populist-tainmentu”, wynika, że nie można pozwolić sobie na odciągnięcie od siebie uwagi, stać się nudnym – a co dopiero, stracić głosów swoich wyborców.

A lider PiS-u widzi, co się dzieje. Opowiadał też ostatnio w kościele (bez maseczki) o walce nie z przeciwnikami politycznymi, ale o „walce ze Złem”.

Można się zatem realnie obawiać, że postawi na dalsze eskalowanie konfliktu. Byle nie zauważono, że rząd PiS-u nie radzi sobie w dobie pandemii.

Trudno w to uwierzyć – ale właśnie tak będzie wyglądała nasza polska rzeczywistość przynajmniej przez najbliższe trzy lata.

 

Ilustracja wpisu: Marta Zawierucha.

 

[Sawczuk w poniedziałek] Przekleństwo imitacji. Iwan Krastew i wojna tożsamości

W ostatnich miesiącach ukazały się w Polsce dwie nowe książki bułgarskiego politologa Iwana Krastewa, który należy do najbardziej błyskotliwych analityków współczesnej polityki. Jeden z jego talentów wiąże się z wielkim darem opowiadania, zdolnością myślenia metaforami, dzięki czemu jego język jest w pełni zrozumiały dla każdego. Do tego dodajmy rodzaj wyobraźni, która wykracza poza wąskie doświadczenie kulturowe, umiejętność tłumaczenia idei w nowym kontekście, dzięki której tekst staje się dostępny dla ludzi, którzy żyją gdzie indziej.

Alan Turing i ludzkie maszyny

„Światło, które zgasło: Jak Zachód zawiódł swoich wyznawców” – wcześniejsza z dwóch książek, która ukazała się w Polsce przed chwilą, napisana wspólnie z amerykańskim autorem Stephenem Holmesem – dotyczy źródeł sukcesów antyliberalnej polityki w światowej polityce. Centralnym motywem opowieści proponowanej przez autorów jest idea gry w imitację, która miała naznaczyć Wiek Imitacji, następujący po 1989 roku.

Chociaż autorzy nie wymieniają w książce nazwiska Alana Turinga, wyrażenie imitation game pochodzi właśnie ze słynnego artykułu brytyjskiego matematyka. Idea gry w imitację znana jest dzisiaj jako test Turinga – badanie ma ustalić, czy maszyna posiada inteligencję nieodróżnialną od ludzkiej. Człowiek funkcjonuje tutaj jako wzorzec, a maszyna ma się do niego upodobnić.

Idea Turinga otworzyła pole dla fascynujących dyskusji filozoficznych. W tym miejscu zwróćmy uwagę na jedną sprawę. Z grą w imitację wiąże się pewien dramatyzm, który dotyka zarówno imitowanych, jak imitujących. Strona imitująca nie wie, czy rzeczywiście staje się istotowo tym samym, co obiekt, który naśladuje – maszyna, która zyskuje inteligencję i której nie potrafimy odróżnić od człowieka, może funkcjonalnie spełniać wszystkie cechy właściwe istocie ludzkiej. Zawsze pozostaje jednak pytanie o to, czy czegoś jej nie brakuje? Ale także strona imitowana może nabrać wątpliwości – jeśli okaże się, że można stworzyć jej doskonałą kopię, to cóż jest w niej oryginalnego, autonomicznego, czy ona sama nie jest w takim razie jedynie kolejną kopią? Innymi słowy, czy w toku gry w imitację człowiek sam nie staje się bardziej maszyną? Tego rodzaju pytania stały się tematem niezliczonych dzieł kultury, od powieści „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?” Philipa Dicka, po współczesny telewizyjny serial „Westworld”.

Ostatni gasi światło

W wersji Krastewa i Holmesa problem sformułowany jest odmienne, ale zjawisko upodobnienia się aktorów w procesie imitacji także okazuje się problematyczne psychologicznie dla wszystkich stron. Autorzy w czterech rozdziałach opisują cztery aspekty tego zjawiska, odnosząc analizę kolejno do Europy Środkowo-Wschodniej, Rosji, Stanów Zjednoczonych oraz Chin.

Po pierwsze, kraje Europy Środkowo-Wschodniej po 1989 roku chciały normalności – czyli, żeby było „jak na Zachodzie”. Z początku gra w imitację przyszła więc w sposób naturalny. Autorzy zwracają jednak uwagę na to, że proces imitacji może stać się źródłem traumy i resentymentu. Odwołując się do Girarda, Krastew i Holmes twierdzą, że w największym stopniu prowadzi do tego imitacja pragnień, kiedy „naśladowane są nie tylko środki, lecz także cele, nie tylko instrumenty techniczne, lecz także wyniki, zamiary, intencje i sposoby życia”. Tego rodzaju proces imitacji prowadzi do podważenia własnej autonomii – okazuje się, że w rzeczywistości pragniemy tego, czego pragnie ktoś inny. Co więcej, proces „wszechobejmującej imitacji instytucjonalnej wiąże się z uznaniem moralnej wyższości naśladowanych nad naśladowcami”.

Do tego dochodzi kolejny powód do buntu, czyli brak alternatywy dla liberalnej demokracji. Zdaniem Krastewa i Holmesa już tylko to jest dostatecznym powodem do rozwoju antyliberalizmu, ponieważ ludzie potrzebują mieć poczucie, że istnieje wybór: „Populiści buntują się nie tyle przeciwko konkretnemu (liberalnemu) typowi polityki, ile przeciwko zastępowaniu ortodoksji komunistycznej ortodoksją liberalną. Przekaz buntowniczych ruchów i z prawej, i z lewej strony polega więc w zasadzie na tym, że podejście typu «wszystko albo nic» jest niesłuszne i że sprawy mogą wyglądać inaczej, bardziej znajomo i bardziej autentycznie”. W „Nowym liberalizmie” używałem na określenie owego celu nieliberalnej polityki naszego słowa „swojskość”.

Z czasem „odmowa klękania przed liberalnym Zachodem stała się znakiem rozpoznawczym rewolucji nieliberalnej w całym świecie postkomunistycznym i poza nim”. Tak miałby zatem wyglądać moment Kantowski polskiej transformacji, w którym chcemy podlegać jedynie tym prawom, które sami ustanowiliśmy.

Po drugie, Rosja wzięła udział w grze w imitację w inny sposób. Krastew i Holmes przekonują, że przed Rosją nie stała realna perspektywa integracji z Zachodem, stąd instytucje demokratyczne były nie tyle imitowane, co symulowane. Także i ta praktyka wiązała się z pewnymi upokorzeniami, a kiedy w okolicy 2011/2012 roku przestała być użyteczna, zaczął się nowy etap gry, który autorzy określają jako lustrzane odbicie: „cierpiąc z powodu tego, co Rosja odbierała jako apodyktyczne i daremne żądanie, by imitować wyidealizowany obraz Zachodu, insiderzy Kremla postanowili naśladować to, co uważali za najbardziej odpychające we wzorcu zachowań amerykańskiego hegemona, tak by skierować lustro na oblicze Zachodu i pokazać tym niedoszłym misjonarzom, jak naprawdę wyglądają, kiedy odrze się z ich udawanego samouwielbienia”. Stąd rosyjska ingerencja w amerykańskie wybory w 2016 roku w odpowiedzi na amerykańskie ingerencje w politykę innych krajów – i cały szereg innych działań.

Po trzecie, gra w imitację stała się problemem także dla Ameryki. Zdaniem autorów, wielu Amerykanów doszło do wniosku, że Stany Zjednoczone nie powinny już pełnić roli wzorca, który się imituje, ponieważ w wyniku tego procesu zyskali wszyscy dookoła, z wyjątkiem ich samych. Mówiąc w skrócie, Ameryka stała się ofiarą imigrantów (a w każdym razie biała Ameryka), krajów o gospodarkach nastawionych na eksport, takich jak Niemcy i Japonia, którym Ameryka pomogła rozwinąć skrzydła, a także Chin, których rozwój gospodarczy umożliwiły USA, a które teraz stały się dla nich zagrożeniem. Jest to w każdym razie twierdzenie, które przez kilka dekad głosił Donald Trump – który tym samym dobrze wpasował się w moment historyczny. Ameryka Trumpa nie tylko nie chce być wzorem do naśladowania, lecz zaczęła naśladować nie-liberałów z Europy Środkowo-Wschodniej.

Wreszcie, Krastew i Holmes twierdzą, że awans Chin do nowej roli na arenie międzynarodowej oznacza koniec Wieku Imitacji: „Nadchodzące zderzenie USA z Chinami musi zmienić świat, ale będzie w nim chodziło o handel, zasoby, technologię, terytorium […]”, ale nie o konkurujące wizje przyszłości człowieka, „ideologiczne nawracanie i rewolucyjną zmianę reżimów”.

Donald Trump i duch dziejów

Tego rodzaju spojrzenie wiąże się z przynajmniej dwiema interesującymi kwestiami, o których warto wspomnieć. Autorzy przyjmują w pełni racjonalne podejście do analizy polityki aktorów takich jak Trump i Putin, wbrew popularnemu w kręgach liberalnych poglądowi, zgodnie z którym ukazuje się ich jako irracjonalnych, niebezpiecznych szaleńców. Jeśli historia jest przygodna, a dzieje nie zmierzają do z góry określonego celu, to nieliberalna polityka może w racjonalny sposób wyrażać moment historyczny – duch dziejów nie jest liberałem. Jak piszą autorzy, „jednobiegunowy Wiek Imitacji był okresem, w którym liberalizm niebezpiecznie się w sobie zakochał. Oczekiwanie, że inni przyswoją sobie instytucje i normy liberalno-demokratyczne, zdawało się tak oczywiste jak wschód słońca”. Tymczasem, można by powiedzieć, jest symptomem wolności, że w rzeczywistości zachodzą zjawiska, których nie pragniemy.

Wraz z tym zmienia się koncepcja sił, które wpływają na zmianę historyczną. Na gruncie wizji historii obowiązującej w okresie Wieku Imitacji systemy polityczne i gospodarcze miały zmierzać do konwergencji do postaci podobnej amerykańskiej demokracji liberalnej – kraje mniej rozwinięte miały imitować tych przed nimi, aby nadgonić stracony dystans i „dołączyć do Zachodu”. Jak przekonują Krastew i Holmes, jeśli w nowym porządku będziemy mieć do czynienia z jakiegoś rodzaju konwergencją między systemami politycznymi, będzie to raczej proces polegający na upodobnieniu się do siebie systemów amerykańskiego oraz chińskiego – o czym z podobnych pozycji w ekonomicznym kontekście przyszłości kapitalizmu pisał ostatnio Branko Milanović w książce „Capitalism, Alone”.

Witamy w ponowoczesności

Wniosek, który wyciągają z tego wszystkiego Krastew i Holmes, jest bliski temu, o czym pisali na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku filozofowie tacy jak John Gray oraz Richard Rorty, a także cytowany przez autorów Gáspár Miklós Tamás, w esejach na temat wyłaniającej się ponowoczesności: nowoczesny uniwersalizm, będący chrześcijańskim dziedzictwem liberalizmu, zyskuje następstwo w przygodnym pluralizmie porządków politycznych i kulturowych, które w nowym paradygmacie nie znajdują już transcendentnego ani transcendentalnego uzasadnienia – uzasadnienia innego niż to, które jesteśmy zdolni przedstawić w rozmowie [1].

Jak piszą Krastew i Holmes: „Koniec Wieku Imitacji nie oznacza, że ludzie przestaną cenić wolność i pluralizm albo że demokracja liberalna zniknie. Nie oznacza też, że reakcyjny autorytaryzm i natywizm posiądą ziemię. Przeciwnie, wynika z niego, że powrócimy nie do globalnej konfrontacji pomiędzy dwoma państwami misjonarzami – jednym liberalnym, a drugim komunistycznym – ale do świata pluralistycznego i konkurencyjnego, gdzie żaden z ośrodków władzy militarnej i gospodarczej nie będzie dążył do rozpowszechniania swojego systemu wartości na całym globie”.

Granice Węgier

Opowieść przedstawiona przez autorów oczywiście rodzi pytania. Książka nie wyjaśnia na przykład, dlaczego w poszczególnych krajach Europy Środkowo-Wschodniej tendencje nieliberalne manifestują się z różną intensywnością, ograniczając się do nie w pełni reprezentatywnych przykładów Polski i Węgier. Można zastanowić się nad tym, czy Rosja nie dążyłaby do destabilizacji zachodnich demokracji, gdyby reguły relacji Rosja–Zachód nie zostały naznaczone piętnem gry w imitację. Jeśli chodzi o Stany Zjednoczone, Holmes i Krastew sami zwracają uwagę na to, że odrzucenie mitu amerykańskiej wyjątkowości to temat nie tylko Trumpa, lecz także amerykańskiej lewicy. W historii Stanów Zjednoczonych izolacjonizm był w przeszłości normą, a nie wyjątkiem.

Jeszcze inna kwestia: autorzy twierdzą, że resentyment wobec liberalizmu wynikał z tego, że liberalizm porzucił pluralizm na rzecz hegemonii. Jeśli jednak przyszłość stosunków międzynarodowych określać będzie pluralizm konkurencyjnych porządków politycznych, które nie zmierzają do ekspansji, to można zapytać, czy będzie tak ze względu na rosnącą akceptację dla pluralizmu, czy ze względu na niezdolność do uzyskania globalnej hegemonii przez któregokolwiek z aktorów, jak choćby w koncepcji realizmu ofensywnego Mearsheimera?

Autorzy otwarcie deklarują, że nie przedstawiają wyczerpującego empirycznie wyjaśnienia obserwowanych procesów, a jedynie podkreślają ich wymiar, który nie był dotąd wystarczająco wyraźnie widoczny. Rzeczy mogłyby wydarzyć się inaczej, ale wydarzyły się tak właśnie. Można by powiedzieć, że spośród różnych czynników, które współkształtują rzeczywistość polityczną – takich jak gospodarka, kultura, technologia – ukazują proces polityczny z jego psychologią, jego emocjami i jego konfliktem o władzę. Pokazują, jak wyglądałby chaotyczny konflikt polityczny, gdyby opisać go jako racjonalny – otwarty, demokratyczny spór na argumenty.

I okazuje się, że w tym racjonalnym sporze polityka liberalna znalazła się w trudnym położeniu, ponieważ istnieją przeciwko niej istotne argumenty, jej dotychczasowa sytuacja była w istotnej mierze wypadkową przygodnych czynników historycznych, a jej zasoby retoryczne (pozycja w sporze, jak powiedziałby Stanley Fish) uległy osłabieniu wraz ze zmianą warunków uprawiania polityki. Takie ujęcie od razu zakłada, że polityka liberalna to jedna z dostępnych racjonalności, za którą nie stoi żaden ostateczny argument, żadna magiczna siła – jeśli jest politycznie nieskuteczna, to przegrywa.

Groźba wiedzy absolutnej

W tym miejscu warto jednak zauważyć, że z wymową „Światła, które zgasło” wiąże się pewne ryzyko. Oczywiście, diagnozowanie realnej pozycji polityki liberalnej jest na dłuższą metę konieczne. Był to ważny temat mojego „Nowego liberalizmu”, a w „Kulturze Liberalnej” zajmujemy się sprawą regularnie, także w rozmowach z Holmesem (tu wywiad w „KL”) oraz Krastewem, który napisał niedawno przedmowę do naszej anglojęzycznej książki.

Wspomniany już Gray twierdził, że pod wpływem wyczerpywania się filozoficznego paradygmatu nowoczesności, ruchy polityczne odrzucające liberalizm i humanizm mogą powrócić z całą mocą, aby znów ukazać swoje destrukcyjne oblicze właśnie wtedy, jeśli będziemy unikać diagnozy nowej sytuacji historycznej: „Jeśli owe frenetyczne i odpychające ruchy rzeczywiście okażą się podstawowymi politycznymi następstwami podważenia i obalenia projektu nowożytnego, będzie to, moim zdaniem, wynik naszej niezdolności do przezwyciężenia bądź zaakceptowania głównych konsekwencji nowożytności, a szczególnie naszej zdolności do pogodzenia z towarzyszącym jej odczarowaniem świata” [2].

Krastew i Holmes zmuszają czytelników do wysiłku wyobraźni. Ukazując nieuchronne związki między stronami globalnych procesów politycznych, skłaniają do porzucenia poczucia samozadowolenia i wyższości nad przedstawicielami innych grup społecznych i narodów. Wykonują ogromną pracę wyjaśnienia różniącym się publicznościom wzajemnych perspektyw, dokonując swego rodzaju międzykulturowego przekładu wyobrażeń na temat rzeczywistości politycznej po obu stronach dawnej żelaznej kurtyny. Przedstawiają także błyskotliwą i pełną intelektualnego rozmachu opowieść o rzeczywistości politycznej po zimnej wojnie. Ten wysiłek jest wartością samą w sobie. Autorzy pokazują, w jakim sensie doświadczenie polityczne krajów takich jak Polska, Stany Zjednoczone i Rosja można rozumieć jako pod pewnymi względami wyjątkowe, a równocześnie podobne, ze względu na zależności istniejące między różnymi obszarami świata polityki.

Jednak po wyjaśnieniu, że przez ostatnich 30 lat szliśmy w innym kierunku, niż można się było spodziewać, zostajemy pozostawieni bez kompasu. W konsekwencji teza książki, zgodnie z którą liberalizm „padł ofiarą własnego głośnego zwycięstwa w zimnej wojnie”, może się wydać niepotrzebnie przerysowana. Wydaje się przecież istotne, by powiedzieć – a już szczególnie z perspektywy kraju takiego jak Polska, w którym dyskurs emancypacji względem Zachodu znajduje realne przełożenie na politykę – że lepszy jest Zachód nieidealny, niezmitologizowany, współtworzony przez nas samych niż odwrócenie się do Zachodu plecami.

Wydaje się zatem, że książka lepiej wyraziłaby intencje samych autorów, gdyby dokonali oni szerszej analizy możliwości sformułowania konstruktywnego projektu liberalnego, tak jak zrobił to choćby Martin Sandbu w swojej pracy o ekonomii swojskości, o której pisałem niedawno na stronach „Kultury Liberalnej”, a wcześniej polski ekonomista Marcin Piątkowski (wywiad tutaj) czy polityk Bartłomiej Sienkiewicz (recenzja tutaj).

Ryzyko polega więc na tym, że w książce Krastewa i Holmesa czytelnik odnajdzie przede wszystkim poczucie niemocy w obliczu bezosobowej Historii, które w Polsce możemy łatwo rozpoznać, a które z taką wyobraźnią opisywał w powieściach Milan Kundera. A jednak chciałoby się powiedzieć, że jeśli „zgasło światło”, to może trzeba coś naprawić albo zmienić żarówkę.

Paradoksy pandemii

Współcześnie mamy do czynienia z wieloma procesami, które pozwalają myśleć o zasadniczych przemianach politycznych, nawet jeśli ich kierunek nie jest sprawą jasną. Zielona transformacja skłania do postawienia pytania o przyszłość demokracji – jak wskazywał na stronach „Kultury Liberalnej” Kacper Szulecki, wielkie transformacje energetyczne miały w przeszłości istotne konsekwencje polityczne.

Kolejny kontekst to covid-19. Właśnie temu poświęcony jest najnowszy, krótszy esej Iwana Krastewa „Nadeszło jutro: Jak pandemia zmienia Europę”, w którym politolog zastanawia się nad politycznymi konsekwencjami pandemii. Autor roztropnie nie przesądza tego, w jaki sposób wpłynie ona w dłuższej perspektywie na politykę. Wymienia natomiast siedem paradoksów politycznych, które ujawniło doświadczenie pandemii.

Niektóre z nich mają znaczenie z punktu widzenia przyszłości międzynarodowej polityki. Po pierwsze, wirus ukazał „mroczną stronę globalizacji”, ale jednocześnie działa jako jej agent, ponieważ wymaga międzynarodowej koordynacji, aby uporać się z kryzysem. Po drugie, covid-19 „przyspieszył tendencję deglobalizacji, którą zainicjowała wielka recesja lat 2008–2009, a jednocześnie obnażył granice renacjonalizacji”. Chodzi o to, że bezpieczeństwo wymaga kontroli nad produkcją wielu kluczowych produktów, ale kryzys ujawnia jednocześnie globalne współzależności, jak choćby w kwestii postępu naukowego.

Inne paradoksy wiążą się z przyszłością polityki krajowej. Po trzecie, w krótkiej perspektywie wirus sprzyjał narodowej jedności, ale z czasem pogłębi istniejące podziały, ze względu na dotkliwe konsekwencje ekonomiczne. Po czwarte, Krastew przekonuje, że w krajach europejskich, w których wprowadzono stan nadzwyczajny, „demokracja została zawieszona” – ale ograniczy to na przyszłość ciągoty autorytarne. Test w postaci ograniczenia praw i wolności miałby zadziałać w Europie jako impregnat na dyktatury.

Kolejne paradoksy mają znaczenie dla przyszłości Unii Europejskiej. Po piąte, chociaż w pierwszej fazie kryzysu Unia Europejska została odsunięta na dalszy plan, „pandemia może być dla jej przyszłości ważniejsza niż cokolwiek w jej dotychczasowej historii”. Ryzyko miałoby polegać na tym, że tendencja państw narodowych do przejmowania pierwszych skrzypiec w momencie, w którym trzeba okazać, kto panuje nad sytuacją, mogłaby wzmacniać procesy dezintegracyjne. Po szóste, pandemia spowodowała odrodzenie się problemów znanych z poprzednich kryzysów: wojny z terroryzmem, kryzysu uchodźczego oraz kryzysu finansowego – jednak zmieniła ich sens polityczny. Według Krastewa, tym razem okazało się, że Europa w większej mierze godzi się dzisiaj przehandlować prywatność za bezpieczeństwo, że wbrew pozorom można zamknąć granice wewnętrzne Europy, ale Europa na tym traci (choćby Polska, która traci pracowników z Ukrainy), a kryzys gospodarczy tym razem wiązał się ze zgodą na poluzowanie polityki fiskalnej oraz częściowe uwspólnotowienie długu.

Wreszcie, po siódme, Unia Europejska może okazać się ostatnim w świecie obrońcą globalizacji, ale presja na deglobalizację może prowadzić do uzyskania nowych kompetencji nie przez państwa narodowe, lecz właśnie przez Brukselę, w celu formułowania skutecznych, skoordynowanych polityk na poziomie europejskim. Wydaje się, że dobrym przykładem mogą być przyszłe regulacje europejskie w sprawie sieci 5G, a także projekt Zielonego Ładu dla Europy.

Kosmopolityzm i jego wrogowie

Krastew kończy tym razem nutą zgoła optymistyczną. Jak pisze autor, „zamknięcie granic między państwami członkowskimi UE i zamknięcie ludzi w ich mieszkaniach uczyniły nas większymi kosmopolitami niż kiedykolwiek. Po raz pierwszy chyba ludzie na całym świecie prowadzą te same rozmowy i dzielą ten sam strach”. Politolog przypomina o tym, że wielki kosmopolita Immanuel Kant sam nie opuszczał przecież Królewca. Krastew nie wyklucza tego, że może to być jedynie osobliwy moment w naszej historii, sądzi jednak, że „nie da się zaprzeczyć, że doświadczamy właśnie czegoś, co przypomina życie w Jednym Świecie”.

W tym miejscu warto zauważyć, dlaczego globalna natura pandemii może być tak ważna dla budowania obrazu powszechnej, ekologicznej współzależności między ludźmi żyjącymi w innych krajach, na innych kontynentach. Otóż uświadomienie sobie, że żyjemy w Jednym Świecie może mieć dwuznaczne konsekwencje – kiedy zwrócimy uwagę na to, że bez zielonej transformacji świata nie wystarczy dla wszystkich. Wówczas będzie miało znaczenie, czy myślimy razem z Trumpem, że w każdej interakcji istnieje zwycięzca i przegrany, czy budujemy razem z Kantem rodzaj uniwersalizmu właściwego dla naszych czasów – rozumnego porozumienia w warunkach pluralizmu wartości.

Przypisy:

[1] J. Gray, „Englightment’s Wake: Politics and Culture at the Close of the Modern Age”, Routledge 1995; R. Rorty, „Przygodność, ironia i solidarność”, przeł. W.J. Popowski, Warszawa 2009.

[2] J. Gray, „Po liberalizmie”, przeł. P. Maciejko, P. Rymarczyk, Warszawa 2001, s. 272.

Toksyczny ideał „Solidarności”?

Szanowni Państwo!

W polityce III Rzeczpospolitej wiele było prób nawiązywania do tradycji „Solidarności”. W latach 90. polska polityka żyła podziałem na obóz postsolidarnościowy oraz postkomunistyczny. Akcja Wyborcza Solidarność współrządziła Polską w latach 1997–2001. W 2005 roku hasło „Polski solidarnej” pomogło PiS-owi wygrać wybory parlamentarne. Partię o takiej samej nazwie założył potem Zbigniew Ziobro. Dzisiaj o „nowej solidarności” mówi Rafał Trzaskowski.

Tego rodzaju nawiązania nie są wcale sprawą oczywistą. Od wydarzeń z sierpnia 1980 roku mija właśnie 40 lat. W międzyczasie rzeczywistość polityczna zmieniła się nie do poznania. Wtedy „Solidarność” tworzyła się w warunkach państwa podległego, w którym stacjonowały wojska radzieckie, a w powietrzu wisiała groźba przemocy fizycznej. W 2020 roku żyjemy we własnym państwie niepodległym, we własnej demokracji – nawet jeśli jest ona niedoskonała. Rzeczywistość polityczna się zmienia, tymczasem nasz sposób myślenia o polityce często nie nadąża za owymi zmianami.

Nie ulega wątpliwości, że historia jest ważna, odniesienia do historii mają istotny wpływa na kształtowanie naszej wyobraźni politycznej. Jednak historia „Solidarności” z czasem ulega coraz większemu zmitologizowaniu – i tak już pewnie będzie, ponieważ nowe pokolenia nie znają owej historii prawie wcale. W ten sposób prawdziwa „Solidarność” okazuje się nie tylko odległa jako rodzaj doświadczenia politycznego, lecz także zaciera się jej znaczenie jako realnego, złożonego wydarzenia historycznego.

Continue reading

Toksyczny ideał. „Solidarność” po 40 latach

1.

„…w tym miejscu zwyciężyła «Solidarność». Powiem ci szczerze, że nie potrafię w to uwierzyć. […] Tutaj?” – zapytał retoryczne jeden z zatrzymanych przez policję młodych aktywistów LGBT+.

26-latek nie krył rozżalenia. Słowa te padły kilka dni po przetoczeniu się fali hejtu na mniejszości seksualne i po niedawnych niesławnych aresztowaniach. Padły także tuż przed 40. rocznicą pierwszej „Solidarności” i zawarcia porozumień sierpniowych.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że gorycz w głosie młodego aktywisty pokazuje, jak wiele zmieniło się (i nie zmieniło) w naszym kraju w myśleniu o solidarności i prawach jednostki. W końcu, na Krakowskim Przedmieściu, gdzie został aresztowany, domagano się przestrzegania Konstytucji, praw człowieka i obywatela. Wyrażano publicznie sprzeciw wobec poniżania mniejszości w naszym kraju.

Czy jednak słusznie ktokolwiek po 1989 roku zgłasza pretensje pod adresem „Solidarności”? Nie tylko wyraża swoje obecne rozczarowanie, ale też nadzieję na inspirację do działania wzniosłego, bezinteresownego? Krótko mówiąc, traktuje Sierpień ‘80 jako wzorzec na przyszłość?

Uważam, że nie. Owe oczekiwania są oparte na wielkim polskim nieporozumieniu.

2.

Oczywiście, „Solidarność” tutaj była.

Przypominam sobie, jak pewnego dnia na klatce schodowej pojawiły się napisy: „Solidarność zwycięży!”. Odbijane z kalkomanii, znalazły się przy każdym plastykowym włączniku światła. Pomimo rozmiaru, każdy lokator musiał je zauważyć. W drugiej połowie lat 80. nie było to wielkim wydarzeniem. Rozmaite hasła, polityczne graffiti regularnie ukazywały się na polskich blokowiskach.

Jakiś czas po pojawieniu się napisów, zostały one przez niewidzialną rękę wydrapane, zaś w naszym mieszkaniu odbyła się rewizja. Nikt z naszej rodziny ze sprawą napisów nie miał nic wspólnego. Niemniej nieproszone wtargnięcie „władzy” w życie prywatne należy do wątpliwych przyjemności. Funkcjonariusze panoszą się po M-3, obce dłonie przewracają ubrania, dzieci są przerażone itd. Jarosław Marek Rymkiewicz w „Rozmowach polskich latem 1983” opisywał „efekt dostania pałą”: „Dopiero jak człowiekowi przyłożą pałą, to dokonuje wyboru i odnajduje swoje miejsce w strukturze społecznej”. Podczas rewizji nikt nie używał przemocy fizycznej. Niemniej efekt rozdania ról był podobny jak u Rymkiewicza. Dla każdego było unaocznione, kim jest „my”, a kim są „oni”. Miejsce zaś po wydrapanym napisie całymi miesiącami przypominało zarówno o przykrym wydarzeniu, jak i o wydrapanej treści. Ówczesne bipolarne podziały polityczne były proste, oparte na antropologii politycznej nieomal z piaskownicy. Zrozumiałe były zatem nawet dla dzieci i nastolatków.\

3.

Wydrapany napis nie kłamał.

I tu zaczął się nasz nierozwiązany problem. Polska kultura polityczna nie była przygotowana na sukcesy. Do dziś, po latach praktykowania podziału „my–oni” (notabene lektura Carla Schmitta nam nie była potrzebna), ma też w praktyce kłopot z poszanowaniem różnorodności.

Dla wielu rodaków takie słowa jak „pluralizm”, niestety, są puste. 40 lat po Sierpniu pierwszej „Solidarności” – natychmiast nasuwa się też myśl o „wydrapywanych” po 1989 roku dedykacjach dla dawnych przyjaciół z opozycji czy sporach sądowych o inwektywy krążące pomiędzy byłymi dysydentami. Na członków dawnej opozycji demokratycznej można liczyć, szczególnie w mediach społecznościowych, gdzie nie szczędzą sobie „uprzejmości”. O zrywaniu przyjaźni z powodów politycznych mógłby coś powiedzieć choćby wspomniany Rymkiewicz.

Wcale nie mam przekonania, że w Polsce roku 2020 ktoś z aktorów ówczesnych wydarzeń naprawdę chce coś świętować. Niektóre procesy sądowe o naruszenie dóbr osobistych trwają w najlepsze. Podobnie jak w przypadku niedawnych obchodów trzydziestolecia „upadku komuny” zanosi się na – jakże „wychowawcze” dla potomności – uroczystości paralelne. Aktualnie rocznicową „wisienką na torcie” jest awantura o legendarne tablice, na której umieszczono 21 postulatów gdańskich stoczniowców. Spór toczą dwie placówki, w tle zaś mamy „wielką” politykę partyjną.

Zdumiewać zatem może, że w 2020 nie tylko ów aktywista LGBT+ odwoływał się do dziedzictwa „Solidarności”. Główni aktorzy politycznej sceny odwołują się do tradycji Sierpnia ‘80. Niebawem ma powstać, opozycyjny wobec PiS-u, ruch Rafała Trzaskowskiego pod nazwą „Nowej Solidarności”.

Zupełnie tak, jakby pomimo upływu lat i setek rozczarowań po 1989 roku w ogóle ani razu nie przemyślano powodu, dla którego Sierpień ‘80 okazał się ideałem, z którego sączy się żółć.

4.

A ten powód jest zasadniczy.

Otóż, pierwsza „Solidarność” powstała w niesuwerennym państwie. I, czy to się komuś podoba czy nie, ma to kolosalne znaczenie.

To nie były czasy niepodległości, jak teraz, w których Polacy z Polakami kłócą się, jak chcą, o co chcą – i na takim poziomie, na jaki sami zasługują.

Przeciwnie, „Solidarność” lat 1980–1981 to wydarzenie epoki podległości (Moskwie), ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ruch milionów ludzi pod jednym politycznym parasolem mógł powstać wyłącznie w obliczu zagrożenia własnego życia. Latem 1980 roku, gdy wybuchły strajki, powszechnie bowiem obawiano się radzieckiej interwencji militarnej. Ów dialog w Sierpniu ‘80, „jak Polak z Polakiem”, prowadzono z pistoletem za plecami.

Właśnie w takich chwilach w pełni uzmysławiano sobie, że państwo NIE jest suwerenne. Obce wojska stacjonowały w najlepsze na polskim terytorium. Od pierwszych zaś dni strajków zadawano sobie pytanie: „Wejdą – nie wejdą?”. Obawiano się, nie bez powodu, powtórki wydarzeń węgierskich z 1956 czy czechosłowackich z 1968 roku. Dziesięć lat wcześniej na Wybrzeżu strzelano do stoczniowców (1970), zaledwie cztery lata wcześniej zafundowano robotnikom tak zwane ścieżki zdrowia (1976).

Historycy mogą się spierać, czy te obawy były uzasadnione. Nie ma to jednak żadnego znaczenia dla podkreślenia, że owe zmitologizowane więzi międzyludzkie z czasów „Solidarności” nie powstały w normalnych warunkach.

Bo w normalnych warunkach – we własnym państwie – pełni temperamentu aktorzy ówczesnych wydarzeń w ogóle nie znaleźliby się pod jednym politycznym parasolem. Bez cenzury i „na swoim” – w 1980 roku prawdopodobnie spieraliby się między sobą tak ostro i bezceremonialnie, jak czynili to Polacy po 1918 czy 1989.

Dziś zwraca się oczy w stronę kompromisu, a zapomina o tamtym strachu przed przemocą z zewnątrz.

Tymczasem nie było jednego bez drugiego.

Aut. Arkadiusz Hapka

5.

Można próbować zrozumieć oczekiwania aktywisty LGBT+, gdy wypowiada gorzki wyrzut wobec pokoleń „Solidarności”. Osobiście dziś jednak nie mam wobec nich żadnych oczekiwań, które należałoby przecież wiązać z tamtymi, nadzwyczajnymi okolicznościami. Z ideału Sierpnia ‘80 wycieka żółć, bo nie da się z niego już wiele wycisnąć na potrzeby czasów pokoju i niepodległości we własnym państwie. Każde słowo, każdy gest z roku 1980 – wymaga dziesiątek zastrzeżeń, tęgiego wysiłku tłumaczenia ich na nasze warunki w XXI wieku.

To strata czasu. Bo w naszych warunkach – w warunkach niepodległości, a nie podległości – motywacją do wypracowywania szerszego porozumienia politycznego musi być coś innego niż strach przed lufami. Oto nasz dramat roku 2020. Obecnie dramat ten polega jeszcze na czymś – na tym, że rządzący od 2015 roku, zamiast powoli rozstawać się z kulturą czasów podległości, wyłącznie konsolidują ją. Zamiast wzmacniać suwerenne państwo, na przekór bombastyczne retoryce, osłabiają jego pozycję. Zupełnie tak, jakby de facto nie wierzyli, że może ono trwać – i szykowali się na sytuację, w której trwać będzie tylko naród bez państwa, a nie obywatele w państwie (o czym więcej pisałem w książce „Koniec pokoleń podległości”).

Stąd pytanie, czy strona przeciwników PiS-u będzie potrafiła wydobyć się z kultury podległości tak, aby automatycznie nie rzucać się w nią, gdy ewentualnie wygra wybory.

Czy może dogadać się Polak z Polakiem bez pistoletu za plecami? O ileż łatwiej, biorąc pod uwagę nasze kody kulturowe z XIX–XX wieku, byłoby znów znaleźć się w sytuacji podobnej do roku 1980. Natychmiast różnice między jednostkami zeszłyby na drugi plan? Może znów ukonstytuowałoby się wielkie „my”?

Oto patologia naszych wyobrażeń. Przecież budowanie dialogu w III RP, we własnym państwie, bez „czynnika zewnętrznego”, bez zagrożenia bezpośrednią interwencją ze strony obcych wojsk, musi być inaczej rozumiane, musi także inaczej wyglądać. Ale jak?

Przez około 25 lat po prostu wzorowaliśmy się na wyśnionym Zachodzie. Gdy ów postkomunistyczny mit z różnych powodów przeminął, okazało się, że w polsko-polskich sprawach stoimy w miejscu. Nie wiadomo nawet, czego się chwycić, na czym lub na kim wzorować się, by osiągnąć kompromis w ważnych sprawach, by różnić się w sposób cywilizowany we własnym państwie.

Nasza wyobraźnia polityczna nie ożywi się tak odległymi przykładami z historii Polski, jak I Rzeczpospolita. Rozpaczliwie zatem szuka bliższych, znanych punktów odniesienia.

I zawsze wraca do „Solidarności”. I zawsze kończy się frustracją.

Czy zauważyli Państwo, że jedną ze strategii prowadzenia sporów miedzy opozycjonistami było oczernianie byłych kolegów, iż nie dorośli oni do ideału roku 1980? Mówiono, że ten donosił, tamten zaś zdradził sprawę. Sam ideał jednak pozostawał niewzruszony. Ten wzorzec „Solidarności” jako milionów ludzi działających razem, sprzymierzonych ponad podziałami ideologicznymi, ponad różnicami majątkowymi, bez oglądania się na poziom wykształcenia, do dziś realnie pulsuje, przyciąga uwagę, pobudza wyobraźnię. Lecz tak naprawdę ideał ten wcale nam nie pomaga w rozgoszczeniu się we własnym państwie, w normalnym życiu w niepodległości.

6.

Co dalej?

Przed nami stoi zupełnie inne pytanie: czy następne pokolenia – wychowane w końcu już we własnym państwie – poniosą dalej wyłącznie kod kulturowy ostrego podziału politycznego? Tak brutalnego, że niemożliwe będzie nawet wspólne świętowanie pięćdziesięciolecia „Solidarności”?

Że ktoś w końcu za rok czy dwa zniszczy legendarne tablice z postulatami – tylko po to, aby nie miał ich ten drugi?

Nie łatwo być optymistą. W naszej niedawnej rozmowie redakcyjnej okazało się, że maturzyści 2020 twierdzą, iż o Polsce Ludowej i początkach III RP nadal nie przekazuje się wiedzy (argument: „bo do matury się nie przyda”). Oznacza to, że wyłącznie przekazywanie automatyzmów, polskich kodów kulturowych – w szkole czy obok niej – będzie trwało dalej. Tym samym nieprzepracowanie ostatnich dekad ma wszelkie szanse powodzenia.

Jak można byłoby wyjść z post-postsolidarnościowej frustracji?

W sytuacji, gdy korozji ulegają kolejne instytucje publiczne, od wymiaru sprawiedliwości po media publiczne (czego obecnie, godnym pożałowania przykładem jest choćby radiowa „Trójka”), gdy brak szacunku do mniejszości ubiera się w cnotę – każda propozycja brzmieć może jak pobożne życzenia. Sposób prowadzenia kampanii wyborczych przez upartyjnioną telewizję publiczną był ponurym spektaklem cynizmu i resentymentu. Od jesieni zaś czeka nas dalszy ciąg psucia państwa pod pozorem reform. Wołanie o dobre obyczaje urasta do rangi naiwności.

Niemniej potrzebne są nam jakieś kierunki dla naszego działania. Z tej pracy, jakkolwiek by nie była obecnie frustrująca, nikt nas nie zwolni. Skoro rozmawiamy przy okazji rocznicy czterdziestolecia „Solidarności”, na przyszłość widzę dwie ścieżki.

Po pierwsze, należałoby podciągnąć materiał w szkołach średnich, by objął obowiązkowo zarówno okres Polski Ludowej, jak i początki III RP. Nie należy obawiać się kontrowersji czy pudrować przeszłości. Trzeba mówić o blaskach i cieniach całego okresu historii najnowszej. Prawdziwą edukacją obywatelską w Polsce byłoby mówienie dziś o sukcesie i degeneracji opozycji antykomunistycznej. O całej złożoności bohaterów Sierpnia ‘80, ich wielkości, rozłamach i dezintegracji, o przyjaźniach czasów niewoli, które w warunkach wolności zostały zerwane i przepoczwarzyły się nierzadko w nienawiść. Jedni z dysydentów dziś podążają ścieżką poszanowania praw mniejszości, inni zaś, choć „walczyli o wolność”, pozwalają sobie na nietolerancję i wykluczanie. Potrzebna nam jest nieupudrowana lekcja „Solidarności”, która wynika z całego jej doświadczenia: od chwalebnych narodzin ruchu masowego do dramatycznego rozpadu na wiele głosów i obecnych podziałów.

Po drugie, na tle problemu praw człowieka trzeba byłoby w końcu jasno powiedzieć, że po 30 latach III RP dopiero nadrabiamy „zgubione 30 lat” – uwaga – te sprzed 1989 roku. Na pewno nie zadowoli to aktywistów LGBT+. Jednak, gdy od lat 60. XX wieku mniejszości rasowe, mniejszości seksualne dobijały się o swoje prawa, u nas – odwołując się do praw człowieka – głównie myślano o odzyskaniu niepodległości. Oczywiście, Polacy odwoływali się do praw człowieka w latach 70., jak inne społeczeństwa na Zachodzie. Jednak to samo pojęcie wypełniano inną treścią. Dość wspomnieć, że w latach 80. XX wieku w najlepsze porównywano krach „Solidarności” do powstania listopadowego 1830–1831 czy styczniowego 1863–1864. I wydawało się to w pełni uzasadnione i zrozumiałe!

Reasumując, za kilka dni – w niedzielę 31 sierpnia 2020 – można z mieszaniną podziwu i melancholii spojrzeć na to, co miało miejsce w 1980 roku. Naszego problemu jednak to nie rozwiązuje. Nie mamy bowiem inspirującego wyobraźnię polityczną wydarzenia, które, powszechnie znane, realnie dawałoby się przełożyć na czasy naszej niepodległości. Bez brązowienia czy cenzurowania. Większość z tego, co my, Polacy, kojarzymy ze szkół jako wydarzenia inspirujące do działalności społecznej i politycznej, bierze się z epoki podległości – od powstań narodowych, przez pracę organiczną, aż po „Solidarność”.

W tym sensie „duchowe” odzyskiwanie niepodległości wciąż trwa, tak jak trwa poszukiwanie przekonujących źródeł tolerancji i pluralizmu na co dzień. Wyjście poza horyzont wyobrażeń „Solidarności”, poza ideał, z którego, niestety, sączy się żółć, poza owo dziecinne „my–oni” będzie dla nas procesem niełatwym, bolesnym.

I, jak widać dziś, na pewno nie wolnym od dalszych, przykrych podziałów.

Nowa solidarność Trzaskowskiego to dobry kierunek

Tomasz Sawczuk: Czy kampania Rafała Trzaskowskiego była udana?

Łukasz Pawłowski: Przegrana kampania to nieudana kampania.

Dlaczego była przegrana?

Zabrakło nam elementu technicznego. Różnica 400 tysięcy głosów to była konsekwencja działań władzy takich jak rozdawanie wozów strażackich, wysyłanie tych słynnych alertów RCB, kampanii w telewizji publicznej. Nam zabrakło twardej struktury, która powinna być budowana przez lata, baz danych, narzędzi do komunikacji z wyborcami. Prowadziliśmy kampanię, przy pomocy prostych mechanizmów: spotkań z wyborcami, wypowiedzi kandydata.

Czy wybory dało się wygrać?

Gdybyśmy mieli odrobinę więcej szczęścia, a PiS odrobinę mniej korzystało z przewag strukturalnych, to moglibyśmy wygrać. 400 tysięcy głosów oznacza tak naprawdę kilkanaście głosów różnicy w każdej komisji.

Co to znaczy, że zabrakło „twardej struktury”?

PiS oprócz aparatu państwa ma własne bazy danych wyborców, bardzo dobrze przebadany elektorat i dopasowuje do niego narzędzia komunikacyjne. Opozycja tego nie ma i dlatego ma problem, by się z wyborcami komunikować.

„Struktura” to przecież jedno z ulubionych słów Grzegorza Schetyny.

To nie jest nawet kwestia struktury w sensie partii politycznej, ale narzędzi działania w kampanii wyborczej. Żeby je zbudować, potrzeba czasu, a także wiary w to, że są one potrzebne.

Co więcej, po stronie PiS-u znajduje się aparat państwa. Nikt inny nie jest w stanie wysłać alertu RCB, który dociera do 30 milionów obywateli. To jest tak duża grupa, że nawet jeśli na wiadomość zareaguje tylko jeden procent odbiorców, wychodzi 300 tysięcy osób.

Nowa solidarność jest przez małe ,,s”, co jest bardzo ważne. To nie będzie „Nowy Niezależny Samorządny Związek Zawodowy «Solidarność»”.

Łukasz Pawłowski

Czy to znaczy, że kampania nie była uczciwa?

W dzień wyborów liczenie głosów było uczciwe. Ale kampania nie. Nie mieliśmy równych szans.

Czy 10 milionów wyborców, którzy oddali głos na Rafała Trzaskowskiego, to potencjał polityczny, który Trzaskowski może wykorzystać, czy raczej głosy przeciwko Andrzejowi Dudzie?

Jedno nie kłóci się z drugim. Teraz były to częściowo głosy przeciwko Dudzie, ale zaraz mogą to być głosy przeciwko PiS-owi i obozowi rządzącemu.

W Polsce istnieje wyraźny podział na trzy grupy wyborców. 10 milionów osób zagłosowało na Dudę, 10 milionów na Trzaskowskiego, a 10 milionów nie poszło do wyborów. Każda z tych grup jest ważna. Nawet jeśli ktoś zagłosował na Trzaskowskiego w proteście przeciwko PiS-owi, to nie oznacza, że nie należy się do takiej osoby zwrócić.

I stąd pomysł na ruch społeczny, który Rafał Trzaskowski ogłosił po wyborach prezydenckich?

To jest pytanie do Rafała Trzaskowskiego. Myślę, że on widzi energię, której nie można zmarnować. Rozumiem to, ponieważ nigdy wcześniej nie widziałem takiego entuzjazmu ludzi w stosunku do polityka i polityki, jak w czasie tej kampanii.

W czasie kampanii jednym z głównych haseł Rafała Trzaskowskiego była „Nowa solidarność”. Czy jest to hasło, które nawiązuje do tradycji „Solidarności” czy zapowiedź czegoś nowego?

To nie jest hasło, to bardziej koncepcja, idea. Odniesienie historyczne nie jest kluczowe, ono tylko nadaje kontekst.

W przeszłości Komitet Obrony Demokracji nawiązywał do symboliki zaczerpniętej od PRL-owskiej opozycji, która walczyła za autorytarną władzą? Tym razem nie chodziło o odwołanie do dawnej „Solidarności”?

Nie. Nowa solidarność jest przez małe ,,s”, co jest bardzo ważne. To nie będzie „Nowy Niezależny Samorządny Związek Zawodowy «Solidarność»”.

Były wątpliwości co do tej nazwy, zastanawialiśmy się nad wyrażeniem ,,Nowa Sprawiedliwość”, aby nie było tego porównania. Nie było to intencjonalne, ale nie szkodzi. Uważam, że jest to dobre tło. Niektórzy mówią, że odwoływaliśmy się do lat 80. Ale przecież to byłoby nieskuteczne. Czasy się zmieniły. Zmienili się ludzie. Trudno mówić w ten sposób do młodych. Nikt nie odkurza starych flag. Jest jednak prawdą, że wtedy w przeszłości odwoływano się do solidarności i my też mamy powody, aby posługiwać się słowem solidarność. Mają miejsce podobne procesy, a słowo solidarność ma bardzo ważne znaczenie.

Aut. Arkadiusz Hapka

I co to znaczy „nowa solidarność”?

W pandemii okazało się, że pomimo wszystkich różnic nasze potrzeby są zasadniczo bardzo podobne. Opozycja przeszła także długą drogę od podejścia Jacka Rostowskiego, zgodnie z którym „pieniędzy nie ma i nie będzie”, do dzisiaj, kiedy Trzaskowski mówi, że będzie bronił 500 plus. Zaczął przeważać pogląd, że to, co robi PiS, jest jakąś formą solidarności, ale trzeba iść z tym dalej. Doszliśmy do wniosku, że solidarność jest niezbędna, jednak trzeba poszukać dla niej nowej formuły. Stąd „nowa solidarność”.

Czy to jest pomysł PR-owy, czy realna zmiana w sposobie myślenia, która przyjęła się w kręgach Platformy Obywatelskiej?

Gdyby to było tylko PR-owe hasło, bardzo szybko zginęłoby wśród innych haseł. Jest to raczej sposób myślenia, który nie jest być może w pełni dookreślony, ponieważ cały czas się tworzy. Kampania trwała dwa lub trzy miesiące, to był bardzo intensywny czas. Uważam, że jest to coś, co kiełkuje i jeszcze wykiełkuje. Jednak sama idea powstała kilka tygodni przed kampanią.

Opozycja przeszła długą drogę od podejścia Jacka Rostowskiego, zgodnie z którym „pieniędzy nie ma i nie będzie”, do dzisiaj, kiedy Trzaskowski mówi, że będzie bronił 500 plus.

Łukasz Pawłowski

 

Zauważam, że Rafał Trzaskowski zmienił sposób, w jaki opozycja mówi o 500 plus. Wcześniej PO mówiła: „Wszystko, co dane, nie będzie odebrane” – co sugerowało, że tak naprawdę chcą zabrać. Trzaskowski udzielił 500 plus jednoznacznego poparcia. Jednak jak na razie „nowa solidarność” wydaje się pozbawiona treści.

To nie jest tylko hasło. W kampanii działo się bardzo wiele, dlatego nie udało nam się rozwinąć tej koncepcji do końca. Będzie na to czas. Nowa solidarność ma wiele wymiarów i o każdym dało się opowiedzieć w kampanii.

W kampanii pojawił się temat praw osób LGBT – można było na przykład rozwinąć koncepcję w taki sposób, żeby obejmowała prawa mniejszości.

Obejmuje, ale zabrakło nam czasu, żeby to dobrze powiedzieć.

Ważnym elementem nowej solidarności jest świadomość podobieństw między problemami ludzi z małych i dużych miast. W analizie geograficznej widać, że podział w Polsce przestaje być podziałem na wschód i zachód, a staje się podziałem na małe i duże miasta. PiS buduje ten konflikt celowo. Przedstawia mieszkańców dużych miast jako zgniłą elitę. Prawda jest bardziej złożona. Nowa solidarność to budowanie mostów między małymi i dużymi miastami i próba zacierania granic tworzonych przez politykę PiS-u.

Jarosław Kaczyński uważa, że nie ma polityki bez konfliktu.

Nam chodziło o pokazanie, że nie ma konfliktu między małym a dużym miastem, pomiędzy ludźmi lepiej i gorzej wykształconymi.

Jakiś konflikt jednak jest – w dużych miastach łatwiej o dobrą edukację, transport publiczny jest lepszy.

Jednak ten konflikt jest w dużej mierze zbudowany sztucznie. W programie Trzaskowskiego było wiele elementów wyrównujących szanse, takich jak propozycja 50 tysięcy stypendiów dla młodzieży ze średnich i małych miast oraz wsi. Kieruje się nas w stronę konfliktu, a solidarność jest nastawiona na współpracę.

W teorii rozumiem. Ale na przykład ostatnie głosowanie nad podwyżkami w Sejmie skłania do zastanowienia, czy jest sens traktować ideę nowej solidarności poważnie.

Absolutnie na serio uważam, że ta idea jest traktowana poważnie, a sposób myślenia w Platformie naprawdę się zmienił. Myślę, że politycy Platformy w trakcie kampanii i potem utwierdzili się w przekonaniu, że Trzaskowski wybrał właściwy kierunek.

PiS celowo wymyśliło tę wojnę. Gdyby nie temat LGBT, Andrzej Duda przegrałby wybory. Nie udałoby mu się zmobilizować wyborców.

Łukasz Pawłowski

Platforma to partia biznesu, zarówno intelektualnie, jak i środowiskowo. Czy można wierzyć, że dokonuje się w niej zmiana sposobu myślenia o społeczeństwie?

Wydaje mi się, że to jest mit, że Platforma to partia biznesu. Trzaskowskiemu także próbowano przypiąć łatkę warszawskiej elity. Ale on nie pasował do tego obrazu, skoro jeździ dziewięcioletnim volvo, mieszka w bloku i to nie jest jakiś wyjątkowy apartament.

Trudno akurat zaprzeczyć, że jego pochodzenie społeczne jest elitarne – jego ojciec był słynnym muzykiem jazzowym.

Ale ma normalne mieszkanie i jeździ dziewięcioletnim volvo na wczasy w Chorwacji. To po prostu nie jest elitarny przedsiębiorca, który poucza innych, że na wszystko trzeba sobie zapracować.

Wydaje mi się, że proces zmian w Platformie zaczął się dużo wcześniej. Jednak dopiero teraz, poprzez kampanię Rafała Trzaskowskiego, udało się to jakoś nazwać – nową solidarnością. Wydaje mi się, że wcześniej Platforma miała problem z nazywaniem pewnych rzeczy. To PiS nazywało rzeczy. PiS-owi udało się także znaczeniowo zabrać słowo „solidarność”. PiS pozabierało zresztą więcej: solidarność do siebie, sprawiedliwość do siebie, patriotyzm do siebie.

Wiele więcej w polityce nie ma.

Z tego też wynikają ich zwycięstwa. Uważam, że nowa solidarność to próba wyrwania się z tego uścisku i powiedzenia: ,,Solidarność to słowo, które ma szerokie znaczenie, ono należy także do nas”. Nie bez powodu rozmawiamy teraz o nowej solidarności, a nie o haśle ,,Silny Prezydent, Wspólna Polska”.

Były w Platformie próby rebrandingu, o których nikt już dzisiaj nie pamięta. Czy teraz może pójść za tym coś więcej?

Uważam, że musi. Nową solidarnością udało się nazwać prawdziwe procesy. Jeżeli nie uda się przełamać podziału na wieś i duże miasta, to PiS będzie rządzić do 2030, a może 2040 roku – z powodów czysto demograficznych. Tak będzie, jeżeli uda się przekonać ludzi mieszkających na wsi, w małych miastach, że tam w dużych miastach są źli złodzieje VAT, jeżdżący sportowymi samochodami, którzy mają ich w nosie.

Jak trafia się do takich wyborców?

Gdybym to wiedział, byłoby to cenne [śmiech]. PiS celowo wymyśliło tę wojnę. Gdyby nie temat LGBT, Andrzej Duda przegrałby wybory. Nie udałoby się mu zmobilizować wyborców.

W czasie kampanii istniał także spór między wizją dużych oraz małych inwestycji – to też był element nowej solidarności. To był spór ekonomiczny, którego podstawą było to, gdzie i na kogo wydać pieniądze. PiS mówiło o CPK i przekopie mierzei wiślanej, a my mówiliśmy o inwestycjach lokalnych, które rozwiązują problemy ludzi. My ten spór wygrywaliśmy. Badania pokazywały, że ludzie wolą mniejsze inwestycje. W dodatku dyskusja o wielkich inwestycjach w żaden sposób nie budziła emocji po stronie wyborców PiS-u. To też wiemy z badań. Emocje udało się wzniecić dopiero walką z LGBT. To jest od kilku lat przepis PiS-u na wybory – wygrywają wojną kulturową.

Sposób myślenia w Platformie naprawdę się zmienił. Myślę, że politycy PO utwierdzili się w przekonaniu, że Trzaskowski wybrał właściwy kierunek.

Łukasz Pawłowski

I co to oznacza? Trzeba wygrać z PiS-em wojnę o kulturę czy zmienić temat?

To jest podstawowa zasada kampanii i polityki. Jeżeli grasz na polu przeciwnika, to zawsze przegrywasz. PiS jest okopany i ma wszystkie narzędzia. Dlatego broniliśmy się mocno, żeby kampania nie była o tym. Nie chodzi o to, żeby tego tematu unikać, ale żeby nie pozwolić na to, by cała polityka, wszystko wokół nas, nawet to, jakie tworzymy prawo i jakie płacimy podatki, było od tego zależne.

Jak to zrobić?

Jednym z elementów są lepsze narzędzia, które wykorzystywane są w kampanii w komunikacji z ludźmi. Na przykład jest pytanie o to, w jaki sposób komunikować się z ludźmi, którzy mają dostęp tylko do telewizji publicznej – żeby powiedzieć ludziom, że to, o czym rozmawiamy, nie jest żadną wojną kulturową, a w tych tematach więcej nas łączy. Solidarność to także tolerancja.

Ludzie solidarni nie krzywdzą się nawzajem.

I to jest trochę innego rodzaju rozmowa niż konflikt „świat kontra LGBT”.

Uważam, że to częściowo nam się w kampanii udawało, ten spór był szerszy, bardziej skomplikowany, także dzięki idei nowej solidarności. Nie udało nam się więcej, ponieważ kampania była krótsza, a my nie mieliśmy gotowych narzędzi. Jednak 10 milionów głosów pokazuje, że ludzie czują, że na siłę próbuje się ich wepchnąć w sztuczny konflikt – „warszawkę”, „krakówek”, LGBT. Zabrakło czasu, narzędzi, ale kierunek był słuszny.

Czy w czasie najbliższych trzech lat Platforma ma szansę zrobić krok dalej i wygrać?

Im jestem starszy, tym rzadziej używam zwrotów w rodzaju „zawsze”, „nigdy”, „na pewno”. W kampanii Rafała Trzaskowskiego widziałem, jak wiele rzeczy zmieniało się z dnia na dzień. Dla wielu to było zaskoczenie, jak wyglądała jego kampania, w jaki sposób może zachowywać się polityk. W dużej mierze było to naturalne, rodziło się na bieżąco. Nikt tego nie przygotował kilka miesięcy wcześniej.

Nikt by nie uwierzył w to, że w Platformie ktoś coś przygotował kilka miesięcy wcześniej.

Jeśli chodzi o narzędzia, nie ma przeszkód strukturalnych ani finansowych – jest kwestia woli. Drugim elementem jest język. Nazywanie jest w polityce bardzo ważne. Nie można pozwolić PiS-owi nazwać rzeczywistości.

Nazwać to jedno, a drugie to przełożyć język na działanie.

Uważam, że nerwowa reakcja PiS-u na hasło nowej solidarności jest dobrym znakiem. Zareagowali na to bardzo agresywnie. Oni zawłaszczają wartości, symbole – i nagle ktoś się temu sprzeciwił. Nie wolno mówić, że 10 milionów Polaków, którzy zagłosowali przeciw PiS-owi, to nie są patrioci, że nie obchodzi ich solidarność, sprawiedliwość, uczciwość. Jeśli będziemy nazywać zjawiska, odzyskiwać pole, to nagle się okaże, że to nie jest wojna kulturowa. Jeżeli będziemy toczyć spór w nowy sposób, to PiS następne wybory może przegrać.

(* Na wszelki wypadek wyjaśniamy, że nasz rozmówca to inny Łukasz Pawłowski niż nasz redakcyjny kolega o takim samym imieniu i nazwisku).

Żebyśmy tylko do Bożego Narodzenia wytrzymali!

Tomasz Sawczuk: Jaka jest pana pierwsza myśli związana z wydarzeniami z sierpnia 1980 roku?

Andrzej Paczkowski: Wielka radość i satysfakcja. Byłem uczestnikiem tych wydarzeń. Nie byłem robotnikiem stoczni, więc nie strajkowałem, ale pracownikiem Biblioteki Narodowej, gdzie współorganizowałem Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Pracowników Biblioteki Narodowej, bo początkowo nazwy „Solidarność” jeszcze nie używano. Był to dla mnie czas ekscytujący i podniosły zarazem – i tak już zostało.

Jakie znaczenie nadawał pan wtedy rodzącej się „Solidarności”?

W pierwszym okresie nie było pewne, jakie będą reakcje władzy. Pamiętam w rozmowach z 1980 roku przewijający się element: ,,K***a, żebyśmy tylko do Bożego Narodzenia wytrzymali, to już się Polska zmieni!”. Wytrzymaliśmy dłużej.

Pamiętam też oczekiwanie na zmiany, chociaż na czym one mają polegać, w tych pierwszych dniach czy tygodniach trudno było powiedzieć. Trzeba było w każdym razie stworzyć organizację, która będzie jakąś przeciwwagą dla obozu rządzącego. Miejsce, w którym będą się rodziły pomysły i które będzie tworzyć warunki wymuszające realizację tych pomysłów. To według mnie bardzo ważne: nie było radosnych pochodów na ulicach ani manifestacji na placach, ale budowa, tworzenie w istocie ex nihilo własnych organizacji. Każdy budował ją tam, gdzie pracuje, w kopalni czy w stoczni. Albo w bibliotece.

Strajk sierpniowy w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Aut. Zenon Mirota, źródło: Europejskie Centrum Solidarności, Wikipedia.

Jak w ciągu ostatnich 40 lat zmienił się sposób, w jaki pamiętamy „Solidarność”?

Czterdzieści lat to dwa pokolenia, które urodziły się po powstaniu „Solidarności”, więc jest to odległa historia. Jest to mniej więcej taki dystans, jak od powstania styczniowego do legionów Józefa Piłsudskiego.

Oczywiście, dzisiaj patrzymy na „Solidarność” jako na pewną całość. Wspominamy Porozumienia Sierpniowe z 31 sierpnia 1980 roku, ale też następne kilkanaście miesięcy – o tym właśnie mówi się jako o karnawale. To był nagły przypływ swobody wypowiedzi, publikowania – gazetki, niekończące się zebrania, wybory a to władz, a to delegatów. To zachłyśnięcie się swobodą było świąteczne. W karnawale role się odwracają. Rządzeni zaczynają rządzić, a ci, którzy rządzili, muszą się ich słuchać. To był właśnie karnawał.

Po 40 latach to doświadczenie jest trudne do precyzyjnego odtworzenia, ponieważ wszystko to działo się w sercach i umysłach milionów ludzi. Ci ludzie nie byli przecież jednakowi. Bardzo często zachowywali się w tym czasie jednakowo, ale wciąż nie byli tacy sami. Są takie wydarzenia, które opisuje się przez setki lat (jak rewolucja francuska) i nigdy nie będzie można powiedzieć, że wszystko jest opisane, wszystkie działania rozumiemy, bo jest to niemożliwe. Generalne mechanizmy dają się jakoś opisać, ale nic więcej.

Pamiętam w rozmowach z 1980 roku przewijający się element: ,,K***a, żebyśmy tylko do Bożego Narodzenia wytrzymali, to już się Polska zmieni!”. Wytrzymaliśmy dłużej.

Andrzej Paczkowski

Wspomniał pan o różnicach w spojrzeniu na „Solidarność” między pokoleniami Polaków. Dla osób, które pamiętają „Solidarność”, jest to wydarzenie zupełnie innego rodzaju niż dla dzisiejszych młodych. Jak należy szukać spotkania między tymi różnymi perspektywami?

Starać się mówić prawdę. Po drugie – opowiadać w sposób możliwie barwny, zwracać uwagę na zróżnicowanie postawy. A także starać się mówić językiem komunikacji, który będzie zrozumiały dla obecnych pokoleń – nawet językiem memów, opartym na paradoksach. Trudno w tej chwili przytaczać zapisy z przemówień Wałęsy i zwracać się do młodzieży, żeby je analizowała. To był zupełnie inny język, inny sposób obrazowania i nawet widzenia świata. To jest bardzo trudne.

Wraz z upływem czasu historia „Solidarności” ulega mitologizacji, jak wiele wydarzeń historycznych. Jakiego rodzaju mitem w ciągu tych 40 lat stała się „Solidarność”?

Można powiedzieć, że wizja „Solidarności” ujednoliciła się, usztywniła. Bardzo często mówi się, że „Solidarność” była społeczeństwem. Nie była społeczeństwem. Tak jak w ostatnich wyborach. Nie wszyscy głosowali na Dudę, nie wszyscy głosowali na Trzaskowskiego, a tyle samo osób, co na każdego z nich, na nikogo nie głosowało. Krajobraz społeczny Polski lat 80. był zróżnicowany. Nie całe społeczeństwo było w „Solidarności”, byli także jej przeciwnicy i wrogowie. Nie było tak, że istniała garstka komuchów i trzydzieści parę milionów patriotycznie nastawionych Polaków. Od niemowlęcia do staruszka. O tym się bardzo często zapomina. Tego rodzaju sposób myślenia być może nie odpowiada wielu młodszym osobom, które widzą dzisiejszy świat i dostrzegają, że jest różnorodny. To zróżnicowanie jest dla nich czymś bardzo naturalnym.

Trzeba pamiętać także o tym, że nawet „Solidarność” nie była całością. Całość, którą ona tworzyła, także była wewnętrznie zróżnicowana, często skłócona, walcząca między sobą z najróżniejszych powodów – od ambicji personalnych, przez grupowe po zasadnicze różnice poglądów. Wszystkich łączył generalny antykomunizm, ale on też był stopniowalny. Jedna z czołowych postaci strajku sierpniowego w Gdańsku, Bogdan Lis, był wtedy członkiem PZPR-u, jednocześnie będąc członkiem komitetu strajkowego. „Solidarność” była inkluzywna, zapisał się do niej co trzeci członek partii komunistycznej. Była po prostu modna. Wszystkie takie elementy przeszłości warto przypominać i podkreślać, bo one odpowiadają temu, jak dzisiaj postrzegany jest świat – jako coś zróżnicowanego, wielokolorowego, żywego i zmieniającego się.

Powiedział pan, że jeśli coś ogólnego łączyło ludzi „Solidarności”, był to antykomunizm. W PRL-u stacjonowały wtedy radzieckie wojska, obywatele żyli pod presją autorytarnego, w pewnej mierze obcego państwa. Dzisiaj mamy własne państwo, demokrację i wolność słowa. Czy zatem solidarność musi dzisiaj oznaczać coś innego niż wtedy?

Oczywiście. W demokratycznym, liberalnym państwie, ruch taki jak „Solidarność” nie jest potrzebny. Istnieją dziesiątki kanałów komunikacji społecznej, sposobów wyrażania swoich potrzeb, ambicji, projektów. Bunt, sprzeciw, proponowanie własnych rozwiązań w pewnym sensie trwa w demokracji permanentnie. Objawia się w najróżniejszych działaniach. Ten rodzaj buntu, jakim była „Solidarność”, jest typowy dla systemu niedemokratycznego. Przenoszenie tamtego wzoru w dzisiejsze czasy może wprowadzać w błąd, co do tego jak się zachowywać, czego żądać i jak mówić.

Oczywiście – obóz rządzący w dzisiejszej Polsce chce przekształcić się w obóz władzy, czyli rodzaj formacji, która nie oddaje władzy. Revel używał określenia tentation totalitaire – pokusa totalitarna, która jednak nie jest jeszcze totalitaryzmem. We współczesnej Polsce obóz rządzący wykazuje silne tendencje autorytarne i dlatego pojawiają się masowe manifestacje uliczne. Manifestacje takie, tworzenie się ruchów obywatelskich, ruchów obrony – czasami nie wiadomo czego i przed kim – to sygnały, że państwo staje się coraz mniej demokratyczne. Im państwo staje się mniej demokratyczne, tym bardziej prawdopodobne są tego rodzaju zachowania. No, ale kiedy staje się ono już totalitarne, wtedy takie zachowania są niemożliwe, jako że władza totalitarna nie dopuszcza do tego, żeby powstała jakakolwiek potencja grożąca masowymi wystąpieniami. Jeżeli w państwie dyktatorskim pojawiają się masowe wystąpienia, jak teraz na Białorusi, oznacza to, że nie jest to system totalitarny, albo że system nie jest już wszechmocny.

Jak patrzy pan na próby wykorzystania ideału „Solidarności” w polskiej polityce, z którymi mieliśmy do czynienia w III Rzeczypospolitej?

Jest z tym pewien problem. „Solidarność”, formalnie rzecz biorąc, istnieje nadal jako związek zawodowy. Kiedy powstawała, była związkiem, ale – co jest bez porównania ważniejsze – wielkim ruchem społecznym. Obecna jest przedłużeniem tamtej „Solidarności”, odwołuje się do jej nazwy, symboliki, chociaż jest wyłącznie normalnym związkiem zawodowym. Dobrym czy złym – nie wiem. Nie należę do niego, więc nie będę go oceniał. Myślę jednak, że odwoływanie się do „Solidarności” z lat 1980–1981, a nawet tej z roku 1989, jest pewnym uroszczeniem. Wykorzystuje się to, że tamta „Solidarność” jest już pewnym mitem, a sama nazwa ma pozytywny wydźwięk. Wielu chętnie się do niej odwołuje, szukając w niej nie tyle wzoru działania, ile hasła, zawołania. Rafał Trzaskowski mówił w kampanii wyborczej o „Nowej Solidarności”, zachęcając do tworzenia wielkiego ruchu na kształt tamtego sprzed 40 lat. Jest to, jak sądzę, po prostu niemożliwe, bo naprawdę wielkie rzeczy są niepowtarzalne. Ale rzeczownik „solidarność” określa jedną z najważniejszych dodatnich emocji i postaw w życiu zbiorowym, a zatem jego wypierać się nie wolno.

Biden nie jest Trumpem – czy to wystarczy?

Konwencja partyjna w lipcu lub sierpniu to stały element amerykańskiego cyklu wyborczego. Oczywiście dawno już minęły czasy, kiedy zgromadzeni delegaci stanowi naprawdę dokonywali wyboru kandydata na prezydenta. Od prawie siedemdziesięciu lat nominat jest znany z dużym wyprzedzeniem, a konwencja ma inne cele: służy zbieraniu funduszy na kampanię, jest medialnym widowiskiem, pokazem entuzjazmu wobec kandydata oraz jedności partyjnej ponad frakcyjnymi podziałami. A przede wszystkim jest to kilka dni darmowego czasu antenowego, wypełnionego mniej lub bardziej udanymi przemowami partyjnych tuzów oraz wschodzących gwiazd.

Za sprawą pandemii w tym roku demokraci zmienili całkowicie format konwencji – zamiast tysięcy ludzi zgromadzonych pod jednym dachem, zobaczyliśmy dość osobliwe widowisko online, czasami poruszające, czasami nudne, a czasem po prostu dziwne. Wybór takiej formy był oczywiście znaczący. Miał sygnalizować, że demokraci – w odróżnieniu od Trumpa i republikanów, planujących dużo bardziej tradycyjną konwencję – traktują pandemię poważnie.

Z powodu ograniczonego czasu wszystkie mowy były krótkie. Nawet Joe Biden i Kamala Harris, odbierający nominację na prezydenta i wiceprezydentkę, mówili zaledwie po dwadzieścia kilka minut, co było miłą odmianą po ciągnących się w nieskończoność przemówieniach z poprzednich lat.

Wystąpili pokonani rywale do nominacji, w tym Amy Klobuchar, Elizabeth Warren, Bernie Sanders. Głos zabrali także żona Bidena Jill, Hillary i Bill Clintonowie, a także – oczywiście – Michelle i Barack Obamowie, największe gwiazdy dzisiejszej Partii Demokratycznej. Wszyscy nie tylko krytykowali prezydenta Trumpa, ale i podkreślali, że Joe Biden jest „porządnym człowiekiem”. Dużo czasu poświęcono też na przypomnienie osobistych tragedii, które go spotkały, takich jak śmierć pierwszej żony i córeczki w wypadku w 1972 roku i śmierć na raka ukochanego syna Beau w roku 2015. Ponadto występowali „zwykli ludzie” wspominający jak Biden okazał im współczucie czy sympatię. Brzmi to oczywiście trochę obciachowo (i takie też było), ale wpisywało się w poetykę amerykańskiej polityki i spełniło swoją rolę, jaką było pokazanie, że Joe Biden jest dobrym, empatycznym człowiekiem, któremu można zaufać, w przeciwieństwie do Donalda Trumpa, który zainteresowany jest tylko sobą, a nie losem Amerykanów, co najdobitniej pokazała jego reakcja na pandemię.

Aut. Gage Skidmore, Flickr.com

Opowiadanie do znudzenia o „przyzwoitości” Bidena nie było oczywiście skierowane do przekonanego elektoratu demokratów, ale do wyborców środka, także centrowych. Z tego powodu dość dużo czasu dano „przyzwoitym” republikanom – jak John Kasich, gubernator Ohio, który cztery lata temu przegrał z Trumpem walkę o nominację – którzy nie widzą już dla siebie miejsca w partii zdominowanej przez Trumpa. Przewidziano dla nich nawet więcej czasu niż dla lewicowych demokratów. Alexandria Ocasio-Cortez dostała na wystąpienie niecałe dwie minuty, co naprawdę wydaje się małostkowe. To prawda, że do wygranej Biden potrzebuje głosów centrystów i rozczarowanych republikanów, ale tak samo ważna jest mobilizacja młodych i lewicowych wyborców. Senator Bernie Sanders po raz kolejny wezwał wprawdzie swoich sympatyków, by nie wahali się i oddali głos na Bidena, ale zmarginalizowanie AOC – jednej z największych gwiazd demokratów – nie było najmądrzejszym posunięciem.

Z tego samego powodu – żeby nie zwracać uwagi na często zupełnie zasadnicze różnice polityczne w obrębie bardzo szerokiej Bidenowskiej koalicji – na konwencji niezbyt wiele mówiono o programie wyborczym. Biden odwołał się do Roosevelta, pośrednio zapowiedział coś na kształt Nowego Ładu, zapowiedział wprowadzenie powszechnej opieki zdrowotnej (na bazie Obamacare), wzmocnienie związków zawodowych itd., ale szczegółowy program wyborczy z pewnością nie był głównym tematem jego wystąpienia. Z drugiej strony, Biden wygrał prawybory nie dlatego, że jego program był najlepszy i najdokładniejszy (gdyby to było decydującym kryterium, nominację odbierałaby dziś Elizabeth Warren), ale dlatego, że dla demokratycznego elektoratu najważniejsze okazało się pokonanie Trumpa, a wszystko inne – w tym i program – miało, niestety, znaczenie drugorzędne. Pytanie brzmi, oczywiście, następująco: Czy przypominanie o tym, że „Biden nie jest Trumpem”, wystarczy do zmobilizowania wyborców?

Ogólnie rzecz biorąc, przemówienie kandydata demokratów było zaskakująco dobre. Zaskakująco, bo oczekiwania wobec niego nie były zbyt wysokie – kampania Trumpa od dawna próbowała zrobić z Bidena zdemenciałego staruszka, który nie umie sklecić dwóch zdań, więc nawet nie wybitne, ale dość przyzwoite wystąpienie wystarczyło, by wszyscy – nawet mocno sprzyjająca Partii Republikańskiej telewizja Fox News – uznali, że Biden wypadł znakomicie.

Więcej oczekiwano chyba od wystąpienia Kamali Harris, kandydatki na wiceprezydentkę, znanej z talentu oratorskiego – co jest jednym z powodów, dla których porównywano ją do Obamy. Harris wygłosiła wprawdzie dobre przemówienie, ale chyba jednak poniżej swoich możliwości. Być może odpowiadała za to niecodzienna sceneria – polityczka musiała zwracać się do pustej sali, dlatego przemowie doskwierał brak braw i wiwatów. Być może był to celowy zabieg, żeby nie przyćmić mającego przemawiać następnego dnia Bidena. Widać jednak, że w kampanii Kamala przyjmie rolę ofensywną – atakowała prezydenta bardziej niż Biden, który skądinąd ani razu nie wypowiedział nazwiska „Trump”. Taki podział ról odpowiada zresztą typowej dynamice amerykańskich kampanii prezydenckich.

Harris, pierwsza nie-biała kobieta nominowana na tak ważne stanowisko, mówiła otwarcie o wyzwaniach stojących przed kobietami, w tym o strukturalnym rasizmie. Jak policzył „New York Times”, podczas tegorocznej konwencji kobiety w ogóle przemawiały dłużej niż mężczyźni; a biali i nie-biali mówcy (i mówczynie) otrzymali mniej więcej tyle samo czasu antenowego. Partia Demokratyczna pokazała w ten sposób, jak widzi swoją przyszłość i na kogo liczy w listopadowych wyborach: do pokonania Trumpa potrzebuje głosów kobiet, mniejszości i centrystów. To oni byli adresatami tej wirtualnej – ale całkiem udanej – konwencji. Zobaczymy, jak odpowiedzą na to republikanie, których konwencja zaczyna się w tym tygodniu.

PS. Zaskoczyło mnie wybranie na jedną z prowadzących konwencję aktorki Julii Louis-Dreyfus, znanej z roli fikcyjnej wiceprezydentki Seliny Meyer w serialu „Veep”. Żeby nie było: uwielbiam Julię Louis-Dreyfus, a „Veep” to mój ulubiony serial o amerykańskiej polityce, ale Selina Meyer – antypatyczna, amoralna i niekompentna – nie jest najlepszą wizytówką kobiety w fotelu wiceprezydenckim, więc nawet pośrednie zestawienie jej z Kamalą Harris było pomysłem osobliwym.

Kres antybohatera? O serialu „Perry Mason”

Każdy odcinek najbardziej znanej wersji „Perry’ego Masona”, czyli popularnego serialu stacji CBS z lat 50. i 60., kończył się narracyjną zagrywką, która zapisała się na stałe w historii telewizji. W powtarzającej się niczym rytuał kulminacyjnej sekwencji prawnik Perry Mason (Raymond Burr) w ostatnim momencie dowodzi przed ławą przysięgłych niewinności niesłusznie oskarżonego (najczęściej o zabójstwo) klienta. Sprawiedliwość triumfuje dzięki przedstawieniu z trudem zdobytych dowodów oraz pełnej oratorskich fajerwerków serii pytań, po której prawdziwy sprawca może już tylko przyznać się do winy.

Zmęczone spojrzenie spod ronda fedory

W najnowszej odsłonie „Perry’ego Masona”, wyprodukowanej przez HBO, próżno szukać tego rodzaju dobrotliwego idealizmu. Wariacja na temat finałowej sceny z serialu CBS pojawia się w nowej wersji, ale jako pastisz – w połowie płomiennej mowy Masona orientujemy się, że coś tutaj nie gra, po czym cała sekwencja zostaje ujawniona jako naiwna fantazja, domowy trening przed prawdziwą rozprawą. Główny bohater szybko zostaje sprowadzony na ziemię przez współpracowników, którzy przypominają mu, że nikt przy zdrowych zmysłach nie przyznaje się do winy, zeznając jako świadek. A to właśnie Mason chciał wymusić na wyimaginowanym świadku skrzętnie przygotowywaną przemową. Scenarzyści Rolin Jones i Ron Fitzgerald, od samego początku dają nam do zrozumienia, że wpisują się w założenia marki HBO ustalone jeszcze w latach 90. Ma to być prestiżowy, mroczny, bezkompromisowy serial dla dorosłego widza. O wizualny kształt całości zadbał zresztą Timothy Van Patten, reżyser, który współtworzył takie sztandarowe produkcje HBO jak „Rodzina Soprano” czy „Zakazane Imperium”.

Nowy „Perry Mason”, chociaż nominalnie wciąż jest oparty na motywach powieści Erle’a Stanleya Gardnera, dość daleko odbiega od literackiego pierwowzoru i poprzednich ekranizacji. Kiedy poznajemy Perry’ego Masona (w tej roli Matthew Rhys, znany z wybitnego serialu „Zawód: Amerykanin”) daleko mu do nieugiętego prawnika o nieskazitelnej moralności, który zaciekle broni swoich klientów, pozostając przy tym w ramach amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Perry Mason z HBO to cyniczny prywatny detektyw rodem z najciemniejszego kina noir, który prędzej sięgnie po pięść niż prawo, żeby osiągnąć swój cel.

Matthew Rhys to jeden z tych charyzmatycznych aktorów, który dysponuje całym wachlarzem zmęczonych wyrazów twarzy, spojrzeń spod byka oraz znaczących chrząknięć i zrezygnowanych westchnień, wyrażających najdrobniejsze odcienie egzystencjalnego cierpienia.

Karol Kućmierz

Matthew Rhys to jeden z tych charyzmatycznych aktorów, który dysponuje całym wachlarzem zmęczonych wyrazów twarzy, spojrzeń spod byka oraz znaczących chrząknięć i zrezygnowanych westchnień, wyrażających najdrobniejsze odcienie egzystencjalnego cierpienia. Doświadczenie, które Rhys zdobywał przez sześć sezonów „Zawodu: Amerykanin”, gdzie grał jednego z najsmutniejszych szpiegów w historii telewizji, zostało tutaj dobrze wykorzystane. Perry Mason w jego wykonaniu to niezwykle malowniczy wrak człowieka – zmęczony życiem alkoholik, rozwodnik i fatalny ojciec, dręczony koszmarami weteran pierwszej wojny światowej, wciąż wściekły na cały świat, wciąż bez pieniędzy. Nawet jego płomienny romans z Lupe (Veronica Falcón) jest pełen destrukcyjnej energii, ze scenami seksualnych zbliżeń zainscenizowanymi niczym sceny walki – pełnymi potu i zniszczonych mebli. Matthew Rhys unosi ten bagaż psychologiczny swojego bohatera z zaskakującą lekkością, równoważąc jego rozpacz niewymuszonym poczuciem humoru, błyskiem w oku spod ronda nieodłącznej fedory i sugestią jakiejś ledwo tlącej się nadziei, która sprawia, że mimo wszystko trzymamy kciuki za pokiereszowanego życiem Perry’ego Masona.

fot. Merrick Morton/HBO

Kres antybohatera?

Estetyka „Perry’ego Masona” spełnia wszystkie wymogi prestiżowej produkcji HBO – pokaźny budżet serialu, przekraczający 74 miliony dolarów, widać w każdym ujęciu. Scenografowie, twórcy rekwizytów i kostiumów najwyraźniej nie musieli się w niczym ograniczać, rekonstruując krajobraz Los Angeles lat 30. Timothy Van Patten i Deniz Gamze Ergüven, odpowiedzialni za reżyserię, w atrakcyjny sposób pokazują dwa przenikające się oblicza Miasta Aniołów – powierzchowny hollywoodzki blichtr i ukrywający się w jego cieniu półświatek, awers i rewers tej samej monety, która straciła sporo na wartości podczas Wielkiego Kryzysu. Twórcy obficie korzystają też z osiągnięć ikonicznych filmów, dzięki którym Los Angeles zapisało się w zbiorowej pamięci („Chinatown”, „Wielki sen”). W efekcie mamy do czynienia z bardzo sprawną układanką audiowizualną, która może nie wnosi nic szczególnie świeżego, jeśli chodzi o filmowe przedstawienia tego miasta, ale często wykracza poza prostą reprodukcję nostalgii. Szczególne wrażenie robią doskonale skomponowane, klasycznie hollywoodzkie plansze tytułowe, które zawsze pojawiają się w idealnym momencie, skąpane w fantastycznej ścieżce dźwiękowej autorstwa Terence’a Blancharda.

W efekcie mamy do czynienia z bardzo sprawną układanką audiowizualną, która może nie wnosi nic szczególnie świeżego, jeśli chodzi o filmowe przedstawienia Los Angeles, ale często wykracza poza prostą reprodukcję nostalgii.

Karol Kućmierz

Kiedy zestawimy „Perry’ego Masona” z innymi hitami platformy HBO („Watchmen”, „Sukcesja”), na pierwszy rzut oka wygląda jak produkcja z zupełnie innej epoki. I nie chodzi tylko o to, że to nowa adaptacja serii powieściowej, która powstała w latach 30. poprzedniego wieku. Gdyby nie kilka detali, takich jak przełamujący stereotypy casting, można by uznać „Perry’ego Masona” za serial rodem z lat 90. i początków XXI wieku. Wybór gatunku (noir), tematyka (korupcja wszelkich instytucji), typ bohatera oraz styl wizualny całości przenoszą nas dwadzieścia lat wstecz. Mroczne, pełne przemocy opowieści z antybohaterem w roli głównej weszły już do telewizyjnego kanonu wraz z takimi tytułami jak „Rodzina Soprano” czy „Breaking Bad” i wydaje się, że powiedziano na ten temat już wszystko. Teraz przyszedł czas na eksponowanie punktów widzenia i bohaterów, którzy do tej pory nie doczekali się swoich reprezentatywnych produkcji (na przykład „Mogę cię zniszczyć” Michaeli Coel czy „Ramy” Ramy’ego Youssefa, w których twórcy opowiadają osobiste historie ze swojej unikalnej perspektywy, ściśle związanej z pochodzeniem, środowiskiem czy tożsamością społeczno-kulturową).

A jednak nawet w takim zachowawczym formalnie serialu jak „Perry Mason” dokonały się delikatne przesunięcia, które sprawiają, że ma on rację bytu jako współczesna produkcja. Perry Mason nie dołącza do parady antybohaterów, których atrakcyjność na ekranie polegała głównie na tym, że jako widzowie od samego początku wiedzieliśmy, że źle skończą. Twórcy co prawda igrali z naszym mechanizmem projekcji-identyfikacji, skłaniając nas do utożsamiania się z takimi postaciami jak uwodzicielsko zły Hannibal Lecter („Hannibal”) czy nieprzewidywalny Don Draper („Mad Men”). Mimo to podświadomie pragnęliśmy ich gorzkiego końca, nawet jeśli darzyliśmy ich sympatią. Chcieliśmy oglądać, jak zmieniają się w potwory, przekraczają granice i ostatecznie zostają za to ukarani w ten czy inny sposób. Grany przez Matthew Rhysa Mason początkowo wydaje się ulepiony z tej samej gliny, ale po kilku odcinkach można zauważyć, że to jednak inny typ bohatera.

Perry Mason to raczej postać podobna do Saula Goodmana, który po raz pierwszy pojawił się na drugim planie w „Breaking Bad”, gdzie poznaliśmy go tylko do pewnego stopnia i jeszcze w paradygmacie czysto antybohaterskim. Po latach Goodman zyskał jednak zupełnie nowe oblicze w rewelacyjnym spin-offie i prequelu „Better Call Saul”, gdzie zdefiniowano tę postać i jej motywacje na nowo, wychodząc daleko poza schemat znany z „Breaking Bad”. Perry Mason i Saul Goodman to bohaterowie, którzy chcą dobrze, ale często zachowują się niemoralnie, popełniają błędy i brną w ślepe uliczki. Różnica polega na tym, że teraz, kiedy skończyła się era hegemonii antybohatera, coraz bardziej pragniemy, żeby im się powiodło. W przypadku Saula jest to o tyle trudne, że znamy już jego przyszłe losy, ale ich ostateczny wydźwięk może się jeszcze zmienić. Jeśli chodzi o Perry’ego Masona, jego rokowania są coraz lepsze, szczególnie kiedy z prywatnego detektywa staje się w końcu prawnikiem (chociaż okoliczności tej przemiany są dość szemrane). Rozwiązanie kryminalnej sprawy, która wypełnia fabularnie pierwszy sezon „Perry’ego Masona”, nie jest tak czyste i domknięte jak w powieściach Gardnera, ale główny bohater zaczyna coraz bardziej przypominać swój pierwowzór.

Pozostaje tylko jedno pytanie – czy mamy do czynienia z kolejnym przesunięciem wahadła, jeśli chodzi o dominujący typ bohatera serialowego (oczywiście wyłącznie w głównonurtowej kategorii: biały i heteroseksualny), czy raczej cofamy się do sprawdzonych wzorców z przeszłości? A może po prostu tęsknimy za bardziej jednoznacznymi, idealistycznymi postaciami rodem z dawnej telewizji? „Perry Mason” urzeczywistnia tę potrzebę w przystępnej formie, która jest doskonale zrozumiała dla kilku pokoleń widzów – prestiżowej, pełnej nagości i przemocy produkcji HBO.

 

Serial:

„Perry Mason”, twórcy: Rolin Jones, Ron Fitzgerald, USA 2020.

Nowe już było, czyli Festiwal Bayreuth 2020 i nie tylko

Festiwal Wagnerowski w Bayreuth to nadal w dużej mierze rodzinny interes i klan Wagnerów stale ma duży wpływ na kształt tego wydarzenia. Do niedawna Festiwalem kierowała prawnuczka kompozytora – Katharina Wagner. Kilka miesięcy temu odeszła z pracy ze względów zdrowotnych, niespodziewanie jednak powróciła, żeby poprowadzić Festiwal, który jednak nie odbył się z powodu pandemii.

Jest to sytuacja nietypowa – nawet w czasie drugiej wojny światowej nie odwołano Festiwalu, który dla III Rzeszy był wydarzeniem zbyt ważnym ze względów ideologicznych i propagandowych, aby z niego zrezygnować. Ostatnio Festiwal zawieszono latem 1945 roku (a więc nominalnie już po zakończeniu działań wojennych w Europie) i wznowiono go dopiero w roku 1951. Fakt, że uprzednio zdarzały się roczne przerwy: w latach 1935,1932, 1929, 1926, 1913 i 1910, a jeszcze wcześniej nawet nieco częściej. Natomiast dłuższa, kilkuletnia przerwa nastąpiła w czasie pierwszej wojny światowej – Bayreuth milczało przez dziesięć lat od roku 1914 (XXII Festiwal), w którym zresztą impreza została skrócona o ponad połowę – Niemcy przystąpiły do wojny 1 sierpnia 1914 roku – zagrano zaledwie osiem spektakli, była to zatem najskromniejsza edycja ze wszystkich.

Pierwszy Festiwal Wagnerowski w Bayreuth rozpoczął się 13 sierpnia 1876 roku przedstawieniem „Złota Renu” w ramach pierwszego kompletnego wykonania Tetralogii (premiery „Złota Renu” i „Walkirii” odbyły się kilka lat wcześniej w Monachium). To ekstrawaganckie i przełomowe w historii muzyki przedsięwzięcie nie było tanie w realizacji. Urzeczywistnienie pomysłu Wagnera od samego początku napotykało problemy natury finansowej, a na drugi Festiwal w Bayreuth trzeba było zaczekać aż do 1882 roku.

Grota Wenus w parku otaczającym pałac Linderhof. Źródło: Wikipedia

Tarapaty finansowe nie były dla Wagnera niczym niezwykłym: od czasów swojej młodości chętnie zaciągał długi, których nie spłacał; musiał nawet uciekać przed wierzycielami za granicę. Wykorzystując swoje nieprzeciętne zdolności (także do, delikatnie mówiąc, zdobywania funduszy), najpierw próbował urządzić się w Paryżu, gdzie wspomagali go finansowo między innymi koledzy po fachu – Franz Liszt i Giacomo Meyerbeer. Wreszcie udało mu się wystawić jego pierwszą dojrzałą operę, „Holendra tułacza”, a także wcześniejszą „Rienzi”. Obie odniosły znaczący sukces, a było to w Dreźnie. Zamieszkał tam i od 1843 roku pełnił funkcję dyrygenta miejscowej opery królewskiej z siedzibą w nowiutkim budynku projektu Gottfrieda Sempera. Dwa lata później wystawił w tym sławnym teatrze swoje kolejne dzieło – „Tannhäusera”, który nie został jednak zbyt dobrze przyjęty, co niemal od razu zaowocowało wprowadzeniem do utworu serii przeróbek.

Problemy finansowe nie były jedynymi, z którymi borykał się Wagner. Kompozytor zaangażował się również w politykę i w czasie Wiosny Ludów stanął po tej samej stronie barykady ze wspominanym architektem, Semperem. W konsekwencji obaj musieli opuścić Drezno. Wagner najpierw udał się do Weimaru, gdzie Liszt od 1848 roku układał sobie życie z kolejną partnerką, księżną czworga nazwisk Carolyne zu Sayn-Wittgenstein-Berleburg-Ludwigsburg.

Liszt był wielkim zwolennikiem estetyki Wagnera, który po stłumieniu powstania majowego uciekał z Drezna z gotową partyturą nowego arcydzieła – „Lohengrina”. Liszt wyciągnął do przyjaciela pomocną dłoń i obiecał, że wystawi „Lohengrina” w Weimarze, a także zaopatrzył Wagnera na dalszą drogę, oferując prowiant, listy polecające oraz gotówkę na podróż do Zurychu.

W Szwajcarii Wagner intensywnie pracował zarówno nad nowatorskimi koncepcjami, które opatrzył tytułem „Opera i dramat”, jak i mało chlubnymi teoriami, które nieszczęśliwie w istotny sposób zaważyły na dwudziestowiecznej recepcji kompozytora, a ujętymi w niechlubnym pamflecie zatytułowanym „Żydostwo w muzyce”. Poświęcał się również komponowaniu, czerpiąc inspirację i motywację, przynajmniej w jakiejś części, z romansu z Matyldą Wesendonck, żoną jednego ze jego bogatych mecenasów. Związek ten odbił się na historii muzyki dość spektakularnie, bo między innymi powstaniem jednego z najbardziej przełomowych dzieł kompozytora – „Tristana i Izoldy”; wtedy też zaczęła powstawać tetralogia „Pierścień Nibelunga”.

Sängersaal – sala w Neuschwanstein. Źródło: Wikipedia

Na czas emigracji politycznej Wagnera należy spojrzeć trochę jak na luksusowe stypendium artystyczne. Nie wszystko jednak układało się po jego myśli – musiał się w tym czasie mierzyć z kłopotliwymi zagadnieniami teoretycznymi, a odskocznią dla niego były schadzki z Matyldą. Co gorsza, w wyniku perypetii związanych z przechwyceniem przez żonę Wagnera – Minnę (z którą zdążył tymczasem wziąć ślub) korespondencji jej męża z panią Wesendonckową, w 1858 roku romans dobiegł końca.

W aurze niewielkiego skandaliku kompozytor musiał przenieść się do Wenecji, by tam w Palazzo Giustiniani kontynuować swoje wygnanie – oczywiście twórczo, pracując nad II aktem „Tristana…”. Stamtąd udał się do Paryża, zabiegając o wystawienie na tamtejszej scenie operowej, wówczas najbardziej prestiżowej na świecie, przerobionego „Tannhäusera”. Pozyskał wpływowych i majętnych protektorów, dzieło wystawiono, a w konsekwencji doszło do jednej z najsławniejszych klap w historii teatru operowego. Ale akurat ogłoszono amnestię i Wagner mógł powrócić do ojczyzny. Mimo że wystawiono dopiero trzy z jego tak zwanych dojrzałych oper, był postacią znaną, a jego muzyka fascynowała rzesze odbiorców, w tym cokolwiek szalonego króla Bawarii, Ludwika II Wittelsbacha, określanego jako Märchenkönig, „król z bajki”. To właśnie dzięki niemu Wagner sfinansował wcielenie w życie jednego ze swoich najodważniejszych projektów artystycznych, a na pewno najbardziej kosztownego.

Był nim Teatr Festiwalowy w Bayreuth. Nie odbyło się jednak bez perypetii. Jako miejsce pod budowę gmachu teatru, który pomagał zaprojektować Gottfrid Semper, wybrano Zielone Wzgórze pod Bayreuth, miejscowością na północnym skraju Bawarii, która już wtedy wchodziła w skład Cesarstwa. Wagner liczył się z tym, że Ludwik II może poskąpić mu funduszy, stąd ta peryferyjna lokalizacja, z jednej strony jeszcze w Bawarii, a z drugiej możliwie najbliżej Berlina. Takie położenie miało pomóc w ubieganiu się o ewentualne wsparcie ze strony cesarza – Wilhelm I Hohenzollern przejawiał jednak gust skrajnie konserwatywny i stereotypowo pruskie podejście do kwestii sztuki.

Na szczęście Ludwik II nie zawiódł. Ostatecznie jeden teatr – i to w zasadzie dość nieduży – stanowił dla władcy relatywnie mały wydatek w porównaniu z jego innymi przedsięwzięciami budowlanymi. W 1869 roku ruszyła budowa wielkiego zamku Neuschwanstein. Program ikonograficzny tej bajkowej budowli jest bardzo bogaty i można w nim odnaleźć wiele powiązań z twórczością Wagnera – zamek został w dużej części zaprojektowany jako scenografia do Wagnerowskiego „Tännhausera” i „Lohengrina”. Wiąże się to z faktem, że Ludwik II uważał się ze inkarnację Parsifala, nic więc dziwnego, że wykazywał zapotrzebowanie na tego rodzaju przybytek. Król sfinansował to gigantyczne przedsięwzięcie ze swoich prywatnych środków, nie zaś z kasy państwa, a że koszty budowy szybko przynajmniej dwukrotnie przekroczyły szacunki, Ludwik zaciągał kredyty. Na dodatek projekt ciągle ewoluował i rozrastał się o kolejne „scenograficzne” dodatki, co skutecznie uniemożliwiało zakończenie prac.

W latach 70. XIX wieku powstał więc uroczy kameralny pałacyk Linderhof – także i w tym założeniu pojawiły się odniesienia do twórczości Wagnera. W parku otaczającym pałac utworzono podziemne jezioro – grotę Wenus, która jest scenerią I aktu „Tannhäusera”, jak również chatę Hundinga z I aktu „Walkirii” oraz pustelnię Gurnemanza z „Parsifala”. Ponadto w tym barokowym projekcie sięgnięto też po styl mauretański, który pasowałby do pałacu Klingsora z II aktu „Parsifala”, choć znacznie lepsza do tego wydawała się wielka sala w stylu mauretańskim mająca powstać w Neuschwanstein – jej projekt jednak nie doczekał się realizacji. Niestety, Wagner nigdy nie odwiedził zamków Neuschwannstein ani Linderhof – pomników wystawionych przez bawarskiego władcę jego dziełom operowym.

Ludwik II wprawdzie zbudował w Bayreuth Festspielhaus wedle potrzeb Wagnera, niemniej po inauguracji gmachu trzykrotnym wystawieniem cyklu „Pierścień Nibelunga” w 1876 roku kompozytor ponownie musiał zmierzyć się z kłopotami finansowymi – aż do lipca 1882 roku wstrzymywały one kolejną edycję Festiwalu, w czasie której 16 razy zaprezentowano misterium sceniczne „Parsifal”, ukoronowanie twórczości Wagnera. Autor zmarł pół roku później.

Z perspektywy całej historii Festiwalu Wagnerowskiego w Bayreuth tegoroczna przerwa nie jest niczym wyjątkowym. Trzeba jednak przyznać, że od 1951 roku nic podobnego się nie zdarzyło, chociaż organizatorzy przez ostatnie kilkadziesiąt lat mierzyli się z problemami finansowymi i organizacyjnymi, szczególnie w aspekcie artystycznym. Były to problemy obsadowe, czasem niosące opłakane skutki – w ostatnich latach dało się zauważyć, że kierujące festiwalem panie Wagner przedkładają sukces komercyjny nad wartość artystyczną przedsięwzięcia. Dlatego z jednej strony oczywiście szkoda, że Bawarskie Radio nie nada w tym roku transmisji z Zielonego Wzgórza, a z drugiej – jesteśmy w o tyle lepszej sytuacji niż dawniejsi słuchacze, że dysponujemy licznymi nagraniami Wagnerowskich oper zarejestrowanych w czasie Festiwalu, wśród których bez problemu można znaleźć naprawdę wybitne.

Sięgamy zatem chętnie do rejestracji występów z lat 30. i 40. oraz 50.–70. XX wieku, czyli z epoki zwanej „Nowym Bayreuth”, mimo że z naszego punktu widzenia te nagrania mają charakter klasyczny, by nie rzec: kanoniczny. I tak oto – chociaż w tym roku mamy do czynienia z „Jeszcze Nowszym Bayreuth”, w formule, o której nie śniło się jego twórcy – de facto powracamy do starego Bayreuth przechowanego na płytach i nośnikach elektronicznych. I uczciwie można powiedzieć, że jest to powrót do starego, dobrego Bayreuth [1].

Przypis:

[1] Między 25 lipca a 29 sierpnia organizatorzy Festiwalu udostępniają w internecie nagrania wprawdzie archiwalne, ale względnie nowe lub zupełnie nowe, między innymi „Tannhäusera” w spektakularnej reżyserii Tobiasa Kratzera (który rok temu uznaliśmy za jedno z najważniejszych wydarzeń operowych, zarówno ze względu na warstwę wizualną, jak i muzyczną), jak również dwie interpretacje „Pierścienia…” (pod batutą Marka Janowskiego oraz Pierre’a Bouleza). Od strony inscenizacyjnej równie ciekawy co „Tännhauser” wydaje się spektakl „Śpiewaków norymberskich” w reżyserii Barriego Kosky’ego, eksplorujący wątki wagnerowsko-żydowskie (w jednej z głównych ról znakomity Michael Volle, a przy pulpicie Philippe Jordan). Zarówno „Tannhäuser”, jak i „Śpiewacy Norymberscy” ukazali się na DVD [Deutsche Grammophon].

Wybór z dyskografii „Pierścienia Nibelunga” w nagraniach z Bayreuth:

„Pierścień Nibelubga”; Varnay, Borkh, Malaniuk, Mödl, Aldenhoff, Treptow, Uhde, Greindl, dyryguje: Joseph Keilberth, Bayreuth 1952 (Melodram).

„Pierścień Nibelunga”; Varnay, Resnik, Malaniuk, Ilosvay, Hotter, Windgassen, Vinay, Greindl, dyryguje Clemens Krauss,  Bayreuth 1953 (wiele wydań).

„Pierścień Nibelunga”; Varnay, Brouvenstijn, Windgassen, Vinay, Hotter, Uhde, dyryguje: Joseph Keilberth, Bayreuth 1955 (Testament).

„Pierścień Nibelunga”; Varnay, Nilsson, Grummer, Hotter, Greindl, Suthaus, Vinay, dyryguje Hans Knappertsbusch, Bayreuth 1957 (wiele wydań).

„Pierścień Nibelunga”; Nilsson, Töpper, Stolze, Uhde, Hopf, Frick, Windgassen, Hines, dyryguje: Rudolf Kempe, Bayreuth 1960 (Melodram).

„Pierścień Nibelunga”; Nilsson, Rysanek, Burmeister, Mödl, Silja, Köth, Dernesch, Adam, Windgassen, King, Greindl, Stewart, Talvela, dyryguje Karl Böhm, Bayreuth 1967 (Philips).

„Pierścień Nibelunga”; Lindholm, Kuchta, Rysanek, Höffgen, Thomas, Stewart, King, Dernesch, Greindl, dyryguje: Lorin Maazel, Bayreuth 1969 (nagranie niekomercyjne).

„Pierścień Nibelunga”; Ligendza, Jones, Cox, Adam, Ridderbusch, Birlioth, dyryguje: Horst Stein, Bayreuth 1971 (nagranie niekomercyjne).

„Pierścień Nibelunga”; Jones, Altmeyer, Schwarz, Wenkel, McIntre, Jerusalem, Salminen, dyryguje Pierre Boulez, DVD produkcja z 1976 roku nagrana na wideo w 1980 (Deutsche Grammophon).

LGBT+ w Polsce. Ideologia czy prawa człowieka?

Szanowni Państwo,

jakie jest znaczenie praw człowieka w roku 2020?

Prawa człowieka to hasło, które chociaż występuje powszechnie, w debacie publicznej często pozostaje niejasne. W ostatnim czasie coraz częściej możemy wręcz usłyszeć, że niektóre prawa człowieka to wyraz obcej ideologii, której Polacy nie powinni przyjmować. W miejsce praw „człowieka” mówi się o prawach przynależących co najwyżej przedstawicielom danej narodowości.

Same wątpliwości co do treści praw człowieka i obywatela to rzecz normalna. Prawa człowieka to kulturowy wynalazek, który nie był z nami zawsze. Z tego powodu nie istnieje z góry określony i ogólnie znany pakiet praw człowieka, który wystarczy przyjąć, ponieważ ich treść cały czas jest przedmiotem namysłu i badań. W przeszłości ludzie toczyli walki o ustanowienie praw człowieka – i toczą je nadal – ponieważ zawsze brakowało zgody co do tego, które prawa należy uznać, a których nie. Po XX wieku wiadomo jedno: jeśli prawa człowieka mają obowiązywać, musimy przekonywać innych do tego, że lepiej żyć w świecie, w którym każdy ma podstawowe środki do życia, każdemu należy się ochrona przed przemocą i cierpieniem, szacunek i godne traktowanie.

Continue reading

Nie ma demokracji bez ochrony praw mniejszości

Tomasz Sawczuk: W czasie pana sejmowego wystąpienia sala sejmowa świeciła pustkami. Przywykł pan?

Adam Bodnar: Mam mieszane uczucia. Wcześniej odbyła się sesja sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka. Wtedy frekwencja była niezła, pojawili się liderzy partii, na przykład Władysław Kosiniak-Kamysz i Borys Budka.

Wystarczy?

Część posłów i posłanek uznała pewnie, że skoro uczestniczyli w poprzednim posiedzeniu, to nie ma potrzeby pojawiania się na posiedzeniu plenarnym. W dodatku termin sesji został wyznaczony zaledwie tydzień wcześniej. Podejrzewam, że część z parlamentarzystów i parlamentarzystek mogła mieć wcześniej zaplanowane wyjazdy czy inne zobowiązania.

Ale to nie była pierwsza taka sytuacja.

Tak, to prawda. Jednak cieszę się, że były dobre stanowiska w imieniu klubów, że padło wiele ciekawych komentarzy i pytań dotyczących mojej działalności. Jestem wdzięczny nawet za dyskusję z Januszem Korwinem-Mikkem i Grzegorzem Braunem, co dało przestrzeń do trochę innego typu wypowiedzi. Najwidoczniej tak musi to wyglądać.

Dla mnie najważniejsze jest to, że w czwartek udało się wygłosić wystąpienie w Senacie, które odbiło się sporym echem.

W tym wystąpieniu powiedział pan, że Polska nie już państwem w pełni demokratycznym. Tego rodzaju twierdzenia są często wyśmiewane przez rządzących. W jaki sposób uzasadnia pan taką ocenę?

Moje rozumienie demokracji nie ogranicza się do możliwości udziału w wyborach raz na kilka lat. Pojęcie demokracji jest związane z zasadami trójpodziału władzy oraz wzajemnej kontroli i równoważenia władz [ang. checks and balances]. W demokracji konstytucyjnej wszystkie działania powinny być podejmowane z poszanowaniem dla prawa i ochrony praw mniejszości.

PiS-owi udało się podporządkować lub ubezwłasnowolnić wiele instytucji. To spowodowało, że nie możemy mówić o polskiej demokracji jako spełniającej najwyższe standardy. Dla przykładu, 10 maja 2020 roku nie odbyły się wybory prezydenckie, chociaż nie ogłoszono stanu nadzwyczajnego. Nikt nie poniósł za to odpowiedzialności, a opinia publiczna po prostu o tych zdarzeniach zapomina. Jeśli chodzi o lipcowe wybory, sprawozdanie Państwowej Komisji Wyborczej to laurka dla rządzących – a przecież w przebiegu wyborów miały miejsce różne nieprawidłowości. To wszystko świadczy o tym, jak daleko odbiegamy od standardów demokracji konstytucyjnej. Okazuje się, że każda kolejna instytucja staje się zależna od rządzących lub przynajmniej mniej stanowcza i wymagająca.

Sprawozdanie Państwowej Komisji Wyborczej to laurka dla rządzących – a przecież w przebiegu wyborów miały miejsce różne nieprawidłowości. Świadczy to o tym, jak daleko odbiegamy od standardów demokracji konstytucyjnej.

Adam Bodnar

Pana krytycy powiedzieliby, że PiS ma wizję władzy bardziej scentralizowanej, w której instytucje współpracują ze sobą nawzajem. Wybory się odbyły, a głosy zostały uczciwie policzone. Powiedzieliby także, że jest wolność słowa i wolno demonstrować. Czego w takim razie brakuje?

Zastanówmy się nad tymi sprawami po kolei. Owszem, wybory się odbyły, Andrzej Duda uzyskał przewagę kilkuset tysięcy głosów. Niewyjaśniona pozostaje jednak kwestia złej organizacji wyborów poza granicami kraju albo głosowania w DPS-ach, gdzie prezydent otrzymał niekiedy 100 procent głosów. Nie powinniśmy przechodzić nad tym do porządku dziennego.

Najważniejszym zarzutem, który stawiam nie tylko ja, ale też OBWE, jest zaangażowanie mediów publicznych w kampanię wyborczą. A to wiąże się z kolejną wspomnianą przez pana kwestią, czyli wolnością słowa. Obóz rządzący proponuje narrację, zgodnie z którą „opozycja ma swoje media, my mamy swoje, zachowana jest równowaga”. Jednak na takie postawienie sprawy nie można się zgodzić, ponieważ media publiczne finansowane są z kieszeni każdego z nas i właśnie dlatego powinny służyć nam wszystkim. Ustawa o radiofonii i telewizji wyraźnie mówi o tym, że media publiczne powinny opierać się na zasadach pluralizmu, bezstronności i rzetelności informacji. W tym momencie ich działanie zostało zupełnie wypaczone. A Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji mało energicznie zabiega o realizację swojej konstytucyjnej misji.

Mówi pan o zasadach formalnych. Z kolei Jarosław Kaczyński wspominał w przeszłości, że chce, żeby demokrację formalną zastąpiła demokracja realna.

Ten proces odbywa się jednak z głębokim pogwałceniem prawa.

Dopuszczalna jest polityka, która nadaje nowy kierunek w ramach obowiązującego systemu prawnego. Jednak angażowanie się mediów publicznych w kampanię wyborczą po stronie jednego z kandydatów nie mieści się w takim scenariuszu. Ustawa o Radzie Mediów Narodowych powierzyła organowi czysto politycznemu powoływanie rad nadzorczych i zarządów spółek medialnych. Ten nowy porządek medialny został 13 grudnia 2016 roku zakwestionowany przez Trybunał Konstytucyjny. Wyrok został przez władzę zupełnie zlekceważony.

I co to oznacza?

Pokazuje to, że rządzący działają metodą faktów dokonanych, aby uzyskać pożądany „stan rzeczywisty”. Jarosław Kaczyński nazywa to realną równowagą medialną, a ja nazywam to przejęciem mediów publicznych przez grupę rządzącą. Moja rola polega na przypominaniu o tym, a nie na przyzwyczajaniu się do tego. I przypominam o tym nie tylko w kontekście niewykonania wyroku TK, ale także codziennych praktyk TVP czy represji wobec dziennikarzy mediów publicznych.

Powiedział pan, że nie żyjemy już w pełnej demokracji. Z kolei obóz rządzący mówi, że jest dzisiaj więcej demokracji, a niektórzy twierdzą, że żyjemy w hiperdemokracji, w której wola rządzącej większości zajmuje miejsce ponad prawem.

Dla mnie demokracja konstytucyjna od zawsze opierała się i wciąż powinna opierać się na trzech wartościach. Jest to triada, która została wypracowana po doświadczeniach drugiej wojny światowej: demokracja, praworządność, prawa człowieka. Nie można więc mówić o funkcjonowaniu systemu demokratycznego, w którym z założenia przełamywane są normy prawne. Podejmowanie decyzji w granicach prawa jest silnie związane z praworządnością.

Jarosław Kaczyński mówi, że dotychczas system był zaprojektowany w taki sposób, że uniemożliwiało to prowadzenie polityki prawicowej czy solidarystycznej. Z tego powodu trzeba było na przykład „unieszkodliwić” Trybunał Konstytucyjny, który w innym razie blokowałby możliwość wprowadzania zmian politycznych przez rządzącą większość.

W 2016 roku politycy PiS-u rzeczywiście przedstawiali Trybunał Konstytucyjny jako przeszkodę na drodze do wprowadzenia programów socjalnych takich jak 500 plus i obniżenia wieku emerytalnego. Moim zdaniem to jest przykład nadużycia argumentacyjnego. Orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego w sprawach socjalnych było przed 2015 rokiem bardzo ostrożne. Trybunał uważał, żeby nie przekraczać swoich kompetencji i nie wywoływać orzeczeniami zbyt daleko idących konsekwencji budżetowych. Nie było żadnych poważnych argumentów konstytucyjnych mogących zakwestionować wprowadzenie programu 500 plus.

To są argumenty prawnika, a Kaczyński myśli jak polityk. Istniał osobisty konflikt między prezesem Andrzejem Rzeplińskim a Jarosławem Kaczyńskim, a zatem Kaczyński mógł założyć, że taki argument się znajdzie.

Takie podejście zakłada, że decyzje sędziów konstytucyjnych, którzy przysięgają na Konstytucję, zależą od osobistych sympatii i zadr. Tak nie jest, orzeczenia poszczególnych składów TK wynikały z rozumienia Konstytucji przez poszczególnych sędziów. Sentencje orzeczeń były wypracowywane miesiącami, a jeśli nawet pojedynczy sędziowie się nie godzili, to przedstawiali zdania odrębne, najczęściej niezwykle merytoryczne.

Aut. Max Skorwider

W jaki sposób układały się pana relacje z obozem rządzącym?

Na poziomie formalnym układały się przyzwoicie. Urzędy odpowiadają na listy, nie blokują działań Rzecznika, takich jak monitoring instytucji, zakładów karnych, komisariatów policji. Było natomiast sporo werbalnych ataków na mnie. Zostałem także pozwany przez TVP, co absolutnie zadziwiło moich kolegów i koleżanki ombudsmanów z innych państw. Przypomnę, że w czerwcu sprawa prawomocnie się zakończyła i sąd oddalił powództwo.

Największy kłopot był w kontaktach z Ministerstwem Sprawiedliwości. Było ono głównym aktorem realizującym zmiany dotyczące praworządności, a RPO przedstawiał całkowicie odmienne stanowisko, co wpłynęło na codzienne relacje. Niekiedy Ministerstwo Sprawiedliwości przez wiele miesięcy nie odpowiadało na zupełnie oczywiste pisma. W tej sprawie musiałem interweniować u premiera. Byli także ministrowie, z którymi dało radę spotkać się, a także omówić i rozwiązać różne sprawy, na przykład Minister Zdrowia albo Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego.

Wkrótce dobiega końca pana pięcioletnia kadencja jako Rzecznika Praw Obywatelskich. Czy spodziewał się pan, że będzie przebiegać w taki sposób?

W 2015 roku było wiadomo, że idzie fala nowych rządów, która będzie odwoływać się do idei demokracji nieliberalnej Viktora Orbána. Myślę natomiast, że nikt nie spodziewał się zdolności Prawa i Sprawiedliwości do samodzielnych rządów. Było zaskoczeniem, że zmiana dotknęła nie tylko spraw na poziomie ideowym i rozumienia poszczególnych praw człowieka, lecz oznaczała także zmianę instytucjonalną – w sądach, prokuraturze, służbach specjalnych, mediach publicznych. Co więcej, bardzo zaskakująca była swoista determinacja, żeby wprowadzić owe zmiany wbrew przepisom prawa. To była inna strategia niż w przypadku Orbána, zgodnie z którą władza chce osiągnąć de facto to samo, co Viktor Orbán, ale naruszając reguły konstytucyjne. Orbán miał jednak większość konstytucyjną.

W 2015 roku niektórzy twierdzili, że „może ten Trybunał Konstytucyjny wcale nie był taki najlepszy i nic wielkiego się nie stało”. Od 2011 roku uważnie śledziłem jednak wydarzenia na Węgrzech. Współorganizowaliśmy wtedy nawet – między innymi z Karoliną Wigurą – konferencję prasową w Sejmie na temat Węgier. Dlatego byłem przekonany, że nie mówimy o chwilowych problemach. Nie wierzyłem, znając węgierskie doświadczenia, że proces zmian w Polsce i budowania „Budapesztu w Warszawie” zatrzyma się na Trybunale. No i tak się stało – kolejne instytucje, jak „plasterki salami”, były stopniowo przejmowane.

Oczywiście, po drodze pojawiły się bariery dla procesu orbanizacji Polski. Najważniejszą z nich były protesty społeczne w lipcu 2017 roku, które wpłynęły na wyobraźnię społeczną, a także na wyobraźnię Unii Europejskiej.

Tamte protesty były przełomowe?

Tak, ponieważ one upodmiotowiły organizacje obywatelskie i prodemokratyczne. Pokazały, że kwestia praworządności wiąże się z członkostwem w Unii Europejskiej. Kurs władzy się nie zmienił, ale nastąpiło zdecydowane spowolnienie przemian. Pierwszej Prezes Sądu Najwyższego udało się dotrwać do końca kadencji, co nie miałoby miejsca, gdyby nie 4 lipca 2018 roku, kiedy postanowiła sprzeciwić się obowiązującej ustawie i nie oddać swojego konstytucyjnego urzędu, wspierana przez tysiące obywateli zgromadzonych na placu Krasińskich w Warszawie. Izba Karna Sądu Najwyższego nie jest obsadzona w sposób, który by dawał podstawy do kwestionowania jej orzeczeń. Postępowania dyscyplinarne wobec sędziów cały czas się toczą, ale napotykają poważny opór społeczny i prawny. Zobaczymy jednak, co jeszcze będzie się działo – wszystko to jest pewnym procesem. Unia Europejska i jej instytucje cały czas pokazują, że nie odpuszczają i że leży im na sercu stan polskiej praworządności.

Aut. Max Skorwider

Jeśli odłożyć na bok zagadnienia praworządności, jak porównuje pan stan praw obywatelskich w Polsce pięć lat temu i dzisiaj?

Jest o wiele lepiej, jeśli chodzi o przestrzeganie praw socjalnych. Pamiętam, że kiedy zaczynałem kadencję, do biura wpływało sporo spraw dotyczących chwilówek. Teraz tych spraw praktycznie nie ma. Umowy śmieciowe nadal istnieją, ale podlegają ozusowieniu, co daje większe gwarancje ochrony praw. Państwowa Inspekcja Pracy istotnie się wzmocniła. Sytuacji praw socjalnych sprzyjała koniunktura, ale też program 500 plus, który zlikwidował znacząco sferę ubóstwa. Jest to zasługa tego rządu i jego polityki uznania wobec ludzi żyjących w małych miasteczkach i na terenach wiejskich.

Oczywiście, za tym nie poszły zmiany systemowe dotyczące sfery ochrony praw socjalnych. Mieszkalnictwo to chyba największa porażka socjalna rządu. Edukacja niewiele się zmieniła, a jeśli już – na gorsze. Cały czas mamy te same problemy w ochronie zdrowia. Jest większe finansowanie, ale to nie poprawiło sytuacji przedstawicieli zawodów medycznych, poziomu dostępu do świadczeń, nie rozładowało kolejek. Wciąż trwa kryzys w niektórych obszarach ochrony zdrowia, jak psychiatria dziecięca.

A co udało się zrobić?

Jestem bardzo zadowolony z działań w obszarze ochrony zdrowia psychicznego, bo tutaj dużo się udało poprawić. Mówiliśmy mocnym głosem na temat ochrony środowiska i udało się nawiązać dobre relacje z Inspekcją Ochrony Środowiska, a także podjąć wiele interwencji indywidualnych. W ostatnim roku wydarzyła się także bardzo ważna rzecz, chyba niedoceniana, czyli poprawa ochrony praw konsumentów, którzy są wreszcie w stanie efektywnie dochodzić swoich praw przed sądami, a pomaga im w tym prawo unijne. Poprzez ciągłe mówienie o problemie udało się także przebić z kwestią wykluczenia transportowego – przynajmniej na tyle, że stało się to programem partii, choć jeszcze niezrealizowanym. Oczywiście, było także wiele mniejszych spraw.

Czy są takie prawa obywatelskie, które są często naruszane, a łatwo byłoby to zmienić?

Dość łatwo można by zmienić relacje między policją a obywatelem, gdzie jest sporo nadużyć. Chodzi na przykład o dostęp do adwokata, właściwe stosowanie środków przymusu. Nie wymagałoby to takiej wielkiej pracy, gdyby tylko ktoś chciał… Inna rzecz to zapewnienie lepszych gwarancji prawa do sądu. Rząd mógłby to zrobić, ale skupił na polityce, a nie na rzeczywistym naprawianiu sądownictwa. Bardzo łatwe jest naprawienie problemów związanych z inwigilacją i prawem do prywatności – ale to nie jest w interesie rządu, bo rząd chce mieć te wszystkie instrumenty władzy. Spójrzmy choćby na Pegasusa czy niemal nieograniczone uprawnienia do sprawdzania billingów.

Słyszę czasem opinię, że zakaz dyskryminacji ze względu na orientację seksualną jest sprzeczny z polską tradycją prawną – zapraszam wtedy do lektury polskich ustaw. Ten zakaz pojawia się w pięciu z nich.

Adam Bodnar

W ostatnim czasie wielu obserwatorów wskazywało, że władza rozpoczęła nagonkę na mniejszości seksualne. Jak wygląda ta sprawa z perspektywy urzędu rzecznika?

Jeśli wziąć pod uwagę ostatnich pięć lat, rząd nie przyjął żadnej ustawy, która wzmacniałaby ochronę praw osób LGBT. Pewnie niewiele osób pamięta, że pierwsze weto prezydenta Andrzeja Dudy dotyczyło ustawy o uzgodnieniu płci. Rząd nie wycofał się jednak z żadnego przepisu, który dotyczy dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Słyszę czasem opinię, że zakaz dyskryminacji ze względu na orientację seksualną jest sprzeczny z polską tradycją prawną – zapraszam wtedy do lektury polskich ustaw. Ten zakaz pojawia się w pięciu z nich.

Na plus zmieniło się podejście sądów. W wielu przypadkach sądy stawały aktywnie po stronie osób LGBT, których prawa były naruszone. Czasami były to miłe zaskoczenia. Przykładem może być uchylenie samorządowych uchwał o ideologii LGBT, co zrobiły ostatnio sądy administracyjne w Lublinie, Radomiu i Gliwicach.

Uchwały w sprawie „ideologii LGBT” to część większej historii.

Temat praw osób LGBT pojawił się ze zdwojoną siłą przy okazji zeszłorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego, ponieważ wcześniej po wyborach samorządowych Rafał Trzaskowski podpisał warszawską „Kartę LGBT”. Do tego doszedł słynny niemiecki podręcznik WHO i nadinterpretacja treści w nim zawartej. Środowiska prawicowe odkryły wtedy politycznego świętego Graala, którym stało się powiązanie tematu edukacji seksualnej z osobami LGBT – wizja, w której prawo do edukacji seksualnej stało się częścią tak zwanej „ideologii LGBT”.

Jak na ironię, stało się to dokładnie w tym samym momencie, kiedy w Polsce po filmie Sekielskich zaczęliśmy rzeczywiście rozliczać Kościół z pedofilii. Jednak zamiast przeciwdziałać „złemu dotykowi” poprzez edukację seksualną, środowiska prawicowe zaczęły przedstawiać wroga w środowiskach LGBT. To doprowadziło do całej serii uchwał o ideologii LGBT na poziomie lokalnym, a następnie do tego, że temat zaczął wkradać się w inne przestrzenie debaty. „Karta rodziny” podpisana w czasie kampanii wyborczej przez prezydenta Andrzeja Dudę miała już treść wyraźnie inspirowaną postulatami Ordo Iuris. Z tym wiązały się haniebne słowa na temat mniejszości, które padły z ust Andrzeja Dudy, ale także posłów Brudzińskiego, Czarnka, Rzymkowskiego czy Żalka.

A teraz? W ostatnich dniach temat znów wrócił na czołówki gazet.

Jeśli wierzyć doniesieniom mediów, obecna faza polityki obozu władzy związana jest z tym, że trwa spór w łonie Zjednoczonej Prawicy, a temat jest wykorzystywany do wewnętrznych rozgrywek. Natomiast moja perspektywa jest taka, że na tym po prostu cierpią ludzie, którzy są bici, mają poczucie wykluczenia, są przedmiotem szykan.

Biuro Rzecznika interweniowało w związku z reakcją policji na ostatnie protesty społeczne.

Interweniowałbym w każdym przypadku, gdybym widział w telewizji, że policja wyłapuje ludzi i wywozi na komisariat. W przypadku strajku przedsiębiorców także reagowaliśmy na bieżąco, co już mało kto pamięta. Tym razem mieliśmy wrażenie, że chodzi o bezpośrednią szykanę pod adresem środowisk LGBT, co było bezpośrednio związane z wcześniejszą akcją zawieszania tęczowych flag na pomnikach.

Czy uzasadniony jest zarzut, że policja stała się narzędziem politycznym władzy?

Moja odpowiedź na ten zarzut brzmi następująco. 11 listopada 2017 roku policja wywiozła na komisariat na Wilczej aktywistów Obywateli RP, którzy mieli zamiar uczestniczyć w kontrmanifestacji wobec Marszu Niepodległości, po czym przetrzymała ich na posterunku. Oni złożyli zażalenie za zatrzymanie, a następnie wygrali procesy odszkodowawcze. Sąd przyznał, że zatrzymanie i pozbawienie wolności było bezprawne.

Od tej pory w strukturze policji nie zmieniło się nic, co mogłoby spowodować, że policja nie będzie stosowała tego typu praktyk. To jest ta sama policja, która może mieć konkretne, czasami pewnie nawet bliżej niewypowiedziane zadania polityczne i w zależności od potrzeby jest w stanie sięgać do metod, które już wtedy były sprawdzone i były negatywnie ocenione przez sąd.

Czy myśli pan, że będzie kolejny Rzecznik Praw Obywatelskich?

Mam nadzieję, że Sejm za zgodą Senatu wybierze kolejnego Rzecznika Praw Obywatelskich, który będzie reprezentował interesy wszystkich obywateli.

Jak na razie Prawo i Sprawiedliwość nie zgłosiło nawet swojego kandydata.

Jako urzędującemu rzecznikowi jest mi bardzo trudno komentować działania poszczególnych partii politycznych.

Ale nie jest panu obojętne, jaka będzie przyszłość urzędu.

Z tej perspektywy chciałbym, żeby rzecznikiem została osoba, która będzie stała na straży Konstytucji. Chciałbym także, aby doceniła tych wszystkich świetnych prawników, którzy pracują w Biurze RPO. To jest kwestia dbałości o określony standard, ale także o pamięć instytucjonalną, która wypływa z doświadczenia rozpatrywania tysięcy spraw od wielu, wielu lat.

 

Współpraca: Zofia Majchrzak, Adam Józefiak

Walka z LGBT przyspiesza liberalizację społeczeństwa

Jakub Bodziony: Kiedy zaczęła się walka o prawa osób LGBT?

Eric Marcus: Pierwsza organizacja walcząca o równouprawnienie została założona w Niemczech w 1897 przez Magnusa Hirschfelda, a pierwsza amerykańska organizacja powstała w 1924 w Chicago. Jej działalność zakończyła się bardzo szybko, wraz z aresztowaniem członków ruchu. Kolejna nazywała się Mattachine Society i została stworzona w 1950 roku przez pięciu mężczyzn z Los Angeles.

Dlaczego dopiero wtedy?

Częściowo dlatego, że dopiero wtedy zaczęto myśleć o seksualności w kontekście tożsamości, a nie tylko zachowań seksualnych.

Jak doszło do zidentyfikowania tego wspólnego elementu tożsamości?

W trakcie drugiej wojny światowej rząd USA zaczął dyskryminować homoseksualistów, których uważał za zagrożenie. W konsekwencji wielu z nich zostało dyscyplinarnie wydalonych z armii. W pewnym sensie, opresja przyczyniła się do konsolidacji ruchu sprzeciwu.

W jaki sposób?

Do tej pory utrzymywali swoje życie w tajemnicy, więc łatwo było ich zastraszyć. Teraz łączyło ich więcej niż nielegalne praktyki seksualne. Kiedy ktoś był usuwany z armii z powodu swojej orientacji seksualnej, nie przysługiwały mu żadnego rodzaju benefity dla weteranów. Homoseksualistom, w przeciwieństwie do innych eksżołnierzy, nie przysługiwał dostęp do służby zdrowia, możliwość łatwiejszej rekrutacji na studia i cały szereg innych form wsparcia dla weteranów. Problem pojawiał się również przy aplikowaniu o pracę.

Przyglądając się historii ruchu LGBT w Stanach Zjednoczonych, widzimy, że za każdym razem, kiedy opresja się nasilała, mniejszości konsolidowały się i wzmacniały. Z początku był to oczywiście niewielki ruch, który naprzeciwko siebie miał ogromną siłę rządu. Ówczesna walka o równouprawnienie była bardzo niebezpieczna, angażowanie się groziło utratą pracy i konsekwencjami prawnymi. W latach 1950–1969 ruch rósł bardzo powoli. W tym okresie, w całych Stanach istniało tylko 40–60 organizacji. Myślę, że w 1969 roku mogły one łącznie liczyć 500 aktywnych członków. Te osoby nie używały swoich prawdziwych imion, tylko pseudonimów, tak aby rząd nie mógł ich wyśledzić.

Aut. Max Skorwider

Co było dalej?

W latach 60. niektórzy młodsi działacze stali się bardziej radykalni. Wzorowali się na ruchu antywojennym i tych, którzy walczyli o prawa czarnych oraz kobiet. Wydarzeniem, które uczyniło ruch gejów w USA ruchem masowym, było powstanie Stonewall w 1969 roku w Nowym Jorku.

Czyli punktem zwrotnym dla praw ruchu gejowskiego był pełen agresji incydent?

To prawda. Policja napadła na bar dla gejów, w konsekwencji doszło do starć z policją na ulicach. Wydaje mi się, że w Polsce ruch LGBT przeżywa obecnie podobny punkt zapłonu i mam tu na myśli minioną kampanię prezydencką oraz jej homofobiczny przekaz. Myślę, że rządzący w Polsce nie zdają sobie sprawy z tego, że istnieje wiele historycznych przykładów, kiedy kampania przeciwko LGTB obracała się wbrew tym, którzy ją rozpętali, a poparcie dla mniejszości seksualnych rosło.

Jakie to były przykłady?

Chociażby inna sytuacja z USA, kiedy w 1953 prezydent Dwight Eisenhower podpisał dekret zakazujący zatrudniania gejów w administracji federalnej. Doprowadziło to do kampanii ścigania gejów i zwalniania tysięcy z nich z rządowych stanowisk. Wiele osób bało się o swoje utrzymanie. Wśród zwolnionych był Frank Kameny, który w 1957 roku postanowił sprzeciwić się tym praktykom. Jego sprawa zyskała ogromny rozgłos i dotarła aż do Sądu Najwyższego, który odmówił jej rozpatrzenia. W 1961 roku założył organizację The Mattachine Society, odpowiedzialną za protesty przed Białym Domem, do których doszło cztery lata później. W reakcji na opresję rządu pojawił się lider, który zjednoczył środowisko LGBT.

Podobnie było w późnych latach 60., kiedy policja przeprowadzała naloty na gejowskie bary, a dane zatrzymanych osób były podawane publicznie, co w wielu przypadkach niszczyło ich dotychczasowe życie. W ten sposób doprowadzono do utworzenia całej grupy ludzi, która nie miała nic do stracenia, więc się buntowała. Pod koniec lat 70. podobna homofobiczna kampania doprowadziła do coming outu bardzo wielu osób, które chciały się przeciwstawić tym treściom. Byłem jedną z tych osób. Za każdym razem, kiedy opresja ze strony rządu zyskiwała na sile, obserwowaliśmy jej odwrotny efekt.

Ale są miejsca, w których ten mechanizm, ze względu na skalę represji, nie działa.

To prawda, w Czeczenii, Gruzji, Rosji, wszędzie tam, gdzie panuje opresyjna forma rządów, dążenia osób LGBT do emancypacji są w pełni tłamszone. W latach 30. XX wieku w Niemczech istniał bardzo dobrze zorganizowany ruch, który walczył o prawa LGBT. Po dojściu do władzy Adolfa Hitlera w 1933 roku, ich działalność stała się nielegalna, a jego członkowie trafiali do więzień. Ale w takich miejscach jak Polska czy Stany Zjednoczone, w których społeczeństwo jest relatywnie liberalne, rząd nie może po prostu mordować czy nawet aresztować osób nieheteronormatywnych.

Trudno powiedzieć, czy rządząca w Polsce większość rzeczywiście wierzy w istnienie „ideologii LGBT”, czy tylko kreuje ten konflikt dla bieżących korzyści politycznych.

W Stanach Zjednoczonych było bardzo podobnie. W latach 60. politycy często obiecywali, że zrobią porządek w danych miastach i dzielnicach – to zawsze oznaczało pozbycie się gejów i prostytutek. Ale nawet we wczesnych latach 90, kiedy George H.W. Bush startował na prezydenta, atakował mniejszości seksualne. Jego kandydat na wiceprezydenta stwierdził, że „geje i lesbijki nie są normalnymi ludźmi”. Republikanie używali nas do straszenia społeczeństwa, tak aby zyskać dodatkowe głosy. Teraz to niemożliwe, bo niemal każdy Amerykanin ma jakiegoś geja lub lesbijkę wśród znajomych, czy nawet rodziny. Dlatego obecnie amerykańska prawica przerzuciła się na straszenie i demonizowanie ludzi transpłciowych, bo większość ludzi nie rozumie procesu tranzycji i nie zna takich osób. Ale wydaję mi się, że nie odnoszą oczekiwanych sukcesów.

Te spory często są w Polsce określane metaforą „wojny kulturowej”, czy „cywilizacyjnego konfliktu”, który warunkuje przyszłość naszego kraju.

To jest naprawdę niesamowite, że dokładnie te same kalki były wykorzystywane w Stanach Zjednoczonych. Tu również straszono, że jeśli pozwolimy na małżeństwa homoseksualne, to będzie początek równi pochyłej. Później ludzie będą chcieli, żeby zalegalizować adopcję dzieci przez takie pary, sformalizować relacje wieloosobowe, a na końcu będą związki z kotami i psami.

I jak odpowiedzieć na tego rodzaju argument?

Odpowiadałem zwykle, że jeżeli chcesz wziąć ślub ze zwierzęciem, to nie ma problemu, tylko musisz uzyskać na to jego zgodę. Ale wydaje mi się, że będziesz miał problem z uzyskaniem formalnego oświadczenia od swojego psa.

Poza tym, wkrótce okazało się, że homoseksualiści są takimi samymi ludźmi jak pozostali i chcą po prostu nosić obrączki, brać śluby i mieć dzieci. W żaden sposób nie zniszczyło to modelu „tradycyjnej rodziny”, czym straszono przez dekady. Jeżeli nie chcesz brać homoseksualnego ślubu, to po prostu tego nie rób. Twój świat się nie zawali, a my tylko chcemy mieć takie prawa jak heteroseksualiści.

No dobrze, ale jak rozmawiać z ludźmi, którzy uważają, że ruch LGBT to terroryści, którzy chcą dokonać zamachu na ich styl życia?

Kiedy mierzyliśmy się z podobnymi wyzwaniami w USA, zdaliśmy sobie sprawę, że społeczeństwo jest podzielone na mniej więcej trzy części. Pierwsza z nich już teraz nas wspiera, druga nie zmieni swojego zdania, niezależnie od podawanych argumentów. Kluczowa jest ta ostania grupa, która jest pośrodku. To osoby, które mogą przekonać członkowie rodziny albo przyjaciele, dokonujący coming outu. Pozyskanie ich poparcia to wielkie wyzwanie i nieskromnie powiem, że na początku lat 90. stałem się w tym bardzo dobry.

To znaczy?

To było zaraz po premierze mojej książki „Making Gay History”. Chodziłem wtedy wszędzie, gdzie tylko mogłem przedstawić swoje argumenty. Ubierałem się bardzo konserwatywnie i tak heteroseksualnie, na ile to możliwe. Do tych programów często dobierano jakichś prawicowych radykałów. Wystarczyło, że byłem sadzany obok nich i mogłem z uśmiechem odpowiadać na te wszystkie głupoty albo w kluczowym momencie objąć ich ramieniem – dla nich to był koszmar. A ja nigdy nie traciłem zimnej krwi – byłem miły, kulturalny, racjonalny. I dlatego wygrywałem.

Aktywiści LGBT często argumentują, że żadna skuteczna walka o prawa człowieka nie przebiegała pokojowo. Inne, bardziej umiarkowane osoby twierdzą, że to właśnie radykalizm przeszkadza w zyskiwaniu poparcia dla ich postulatów. Kto ma rację?

Jedni i drudzy. Kiedy chodziłem po telewizjach i pod krawatem przekonywałem do swoich racji, wielokrotnie słyszałem, że „ty jesteś w porządku, ale ci radykałowie tylko szkodzą twojej sprawie”. Ale ja nie mógłbym robić swojej roboty, gdyby nie ludzie, którzy walczyli o naszą agendę na ulicach. To dzięki nim moje poglądy były uznawane za umiarkowane i racjonalne. Są takie osoby, które uważają, że jedyna droga do zmiany wiedzie poprzez przemoc. Nie zgadzam się z tym, uważam, że prawie zawsze istnieje lepsze wyjście. Nie sądzę jednak, żebym miał moralne prawo ich pouczać, zwłaszcza kiedy dochodzi do takich wydarzeń jak w Stonewall. Przemoc w takich przypadkach stwarza drogę, którą mogą przejść pozostali.

Zmiana następuje oddolnie czy odgórnie? W Stanach Zjednoczonych to Sąd Najwyższy zalegalizował małżeństwa homoseksualne.

Odpowiem podobnie jak przed chwilą – jedno i drugie podejście jest potrzebne. Sąd Najwyższy nigdy nie wydałby takiego wyroku, gdyby nie istniał znaczący ruch poparcia dla postulatów osób homoseksualnych. Kluczowy był fakt, że sędziowie osobiście znali takie osoby. Walka o nasze prawa odbywa się jednocześnie przy domowym stole, w sądzie i w parlamencie.

Trzeba jednak uważać, żeby za bardzo nie wyprzedzać nastrojów opinii publicznej. W latach 70. XX wieku aktywiści LGBT osiągali lokalne postępy w zakresie praw antydyskryminacyjnych. To okazało się paliwem dla homofobicznych grup, którym udało się przekonać opinię publiczną do organizacji regionalnych referendów, decydujących o prawach dla LGBT. Wszystkie z nich zakończyły się zwycięstwem naszych przeciwników, bo większość społeczeństwa wciąż była nieprzekonana do progresywnych postulatów. Dlatego trzeba pracować z dwóch stron jednocześnie. Sukces LGBT w Polsce zależy zarówno od posłanek Lewicy, które były ubrane na tęczowo w Sejmie podczas zaprzysiężenia prezydenta Andrzeja Dudy, jak i ludzi na ulicznych protestach. Na marginesie dodam, że ten gest polskiej lewicy był dla mnie niesamowicie wzruszający.

Jak sprawić, żeby prawa LGBT nie były kwestią elitarną? Prawica kreuje spiskowe teorii na temat „homolobby” i wielkiego biznesu, który sprzyja mniejszościom seksualnym.

W Stanach Zjednoczonych bardzo ważny był moment w którym wielkie korporacje zaczęły sprzyjać ruchom LGBT. Po pierwsze, zrozumieli, że mniejszości seksualne to kolejny rynek sprzedaży i promocji ich produktów. Po drugie, zarządy zdały sobie sprawę, że wśród pracowników jest wiele osób homoseksualnych, którzy zaczęli się organizować w wewnętrznych strukturach. Zmiana najszybciej postępowała w branży rozrywkowej, liniach lotniczych i przemyśle turystycznym. Najbardziej konserwatywna pozostała branża finansowa, ale ona również się zmieniła.

Dlaczego prawica w niektórych krajach głosowała za prawami LGBT? Mogliśmy to zobaczyć również w Wielkiej Brytanii, kiedy to konserwatyści podpisali ustawę o małżeństwach homoseksualnych. Taka sama sytuacja miała miejsce w Niemczech, gdzie chadecja uchwaliła ten zapis.

To wymaga czasu. Początkowo nawet amerykańscy demokraci nie popierali małżeństw homoseksualnych, przeciwny był również prezydent Barack Obama. Kiedy byłem młodym człowiekiem na początku lat 90., republikanie mogli wykorzystywać czarnych i gejów jako sposób na zdobycie głosów. Teraz to niemożliwie, bo po prostu zbyt wiele osób ma w swoim towarzystwie geja lub lesbijkę i widzi, że to nie straszydło rodem z prawicowych baśni, a zwykły człowiek. Dlaczego więc nie mieliby mieć takich praw jak ja?

Pamiętam przemówienie Davida Camerona, który mówił, że są konserwatystami, więc dbają o rodzinę. Nie ma znaczenia, czy jest to mężczyzna i mężczyzna, czy kobieta i kobieta.

Można też pójść w drugą stronę. W Stanach Zjednoczonych Biblia była używana do wspierania niewolnictwa. Dowolna filozofia może zostać wykorzystana w dobrej lub złej intencji. Ale zgadzam się z podejściem Camerona. Jeśli jesteś konserwatystą, a twoje wartości wspierają rodzinę, to dlaczego nie miałbyś wspierać idei, która pozwala większej liczbie osób realizować to, co cenisz najbardziej?

W Polsce będzie podobnie?

Polska znajduje się na innym miejscu na krzywej pod względem praw gejów niż Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania. Ale u was sprawy potoczyły się znacznie szybciej niż w USA. Myślę więc, że walka prawa LGBT będzie w Polsce krótsza i skuteczniejsza, niż miało to miejsce w Stanach. Do tego potrzeba jednak odwagi młodych i starych, którzy nie mogą bać się przyznawania do swojej tożsamości.

 

Współpraca: Zofia Majchrzak, Adam Józefiak

Czy wolno mnie torturować?

Tomasz Sawczuk: Jakie jest współcześnie znaczenie praw człowieka?

Martin Krygier: Żeby mówić o współczesności, trzeba najpierw wprowadzić kontekst historyczny. Pojęcie praw człowieka jest nowatorskie, nabrało zasadniczego znaczenia w XVIII wieku, na przykład dzięki Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z 1789 roku. Jest ono nowatorskie, ponieważ zakłada, że prawa posiada każdy, niezależnie od statusu. Pewne rzeczy należą się każdemu, nikomu nie można ich odmówić – jedynie z uwagi na to, że są ludźmi. Na przykład prawa i obowiązki rodziców nie odnoszą się do ludzi, którzy nie posiadają dzieci. Tak samo jest w przypadku praw weteranów wojennych. Natomiast prawa człowieka są bezwarunkowe i powinny być przestrzegane wobec każdego.

I co to właściwie znaczy?

To jest wielkie pytanie filozoficzne, a ja nie jestem filozofem. Myślę, że zasadnicze znaczenie ma w tym kontekście szacunek dla podmiotów, czyli istot, które posiadają własne ambicje, projekty, a także godność. Można zatem powiedzieć, że prawa człowieka zapewniają minimalne warunki do traktowania ludzi z godnością.

Prawa człowieka to pewien kulturowy wynalazek?

Tak, jest to wynalazek, nowa idea, która została przez nas skonstruowana.

W każdej kulturze pojawia się rozróżnienie na to, co dobre, i na to, co złe. Historycy zajmujący się prawami człowieka powiedzą, że Grecy oczywiście operowali pojęciami dobra i zła. Nie mieli jednak pojęcia prawa, które mi przysługuje i które mogę egzekwować od innych ludzi. To poważna sprawa, ponieważ w konsekwencji okazuje się, że pojęcie praw człowieka jest bardzo indywidualistyczne. Wiele kultur nie jest tak indywidualistycznych jak nasza. Z drugiej strony, idea człowieczeństwa, nieobecna w niektórych kulturach, jest silnie zakorzeniona w tradycji chrześcijańskiej. Jeśli zajrzeć do Biblii, wydaje się niesamowite, jak często mówi ona, że ludzie zostali uczynieni na podobieństwo Boga, że są równi w oczach Boga. Immanuel Kant skodyfikował tego rodzaju wyrażenia w idei uniwersalnego prawa.

Nie mogę wyobrazić sobie społeczeństwa, w którym ludziom byłoby dobrze, gdyby można było poddawać ich torturom. Prawa człowieka opisują zatem pewne podstawowe, przyzwoite warunki ludzkiego życia.

Martin Krygier

Język praw człowieka jest uniwersalny, ale nie jest uznany przez wszystkich. Jak poradzić sobie z tym problemem?

Jako że nie jestem filozofem, tylko prawnikiem, idea uniwersalnego prawa jest na ogół o krok dalej, niż sam chcę pójść. Mój dość podstawowy argument wygląda następująco: nie mogę wyobrazić sobie społeczeństwa, w którym ludziom byłoby dobrze, gdyby można było poddawać ich torturom. Prawa człowieka opisują zatem pewne podstawowe, przyzwoite warunki ludzkiego życia. A jeśli ktoś zakwestionuje tego rodzaju prawo, to życzę mu powodzenia, jeśli będzie potrafił wyjaśnić, dlaczego powinno się go ludziom odmówić.

Czy prawa człowieka to pakiet, który trzeba wziąć w całości, czy można wybrać spośród nich te prawa, które zasługują na poparcie?

Jeśli chodzi o mnie, nie kupuję pakietów w całości. Aby uzasadnić prawo, trzeba zawsze zapytać o to, dlaczego powinniśmy je przyjąć. Czy mam jako człowiek prawo do bycia bogatym i szczęśliwym? Cóż, byłoby to dla mnie dobre, ale nie wydaje się, żeby można było opisać w ten sposób minimalne warunki egzystencji. A czy wolno mnie torturować? Czy wolno dyskryminować mnie z powodu cechy, którą posiadam, a której nie wybrałem – albo z powodu takiej, którą wybrałem, ale która nie wiąże się z krzywdzeniem innych?

A wolno?

Prawnik nie pomoże nam w odpowiedzi na takie pytania. Prawnik powie: jeśli dana zasada jest zapisana w ustawie albo konwencji, to obowiązuje.

Jednak z punktu widzenia ludzi pytanie brzmi inaczej. Nie chodzi o to, czy istnieje władza, która będzie gotowa wyegzekwować normy prawne, lecz o to, co jest potrzebne, by można było powiedzieć, że traktujemy innych z szacunkiem. Może tu chodzić o bardzo różne rzeczy, a niektóre z nich będą kontrowersyjne – myślę, że w takich sprawach jest miejsce na wymianę argumentów. Zresztą spory tego rodzaju zazwyczaj nie są bardzo skomplikowane. Na przykład jeśli rozmawiamy o prawach osób LGBT, pytanie dotyczy tego, czy wolno takie osoby dyskryminować. Na jakiej moralnej podstawie? Sprawa jest bardzo prosta.

To znaczy?

Dopóki rozwiązujemy konflikty w drodze rozmowy, zasadnicze znaczenie ma siła argumentu. Jeśli zatem nie jesteś w stanie udowodnić, że dyskryminacja jest konieczna lub moralnie uzasadniona, to pozostaje nieusprawiedliwiona. Jeśli pochodzisz z państwa katolickiego, takiego jak Polska, to zaglądasz do Biblii, a tam jest bardzo wiele fragmentów, w których podkreśla się równość ludzi wobec Boga. W kategoriach bardziej sekularnych mówimy w tym kontekście o ludzkiej godności.

Aut. Max Skorwider

W Polsce wiele osób wyciąga z Biblii przeciwne wnioski. Można w niej znaleźć także wiele fragmentów, które uzasadniają dyskryminację osób LGBT.

Jest to trochę absurdalne, ponieważ w tym sensie w Biblii można znaleźć poparcie dla dosłownie każdej tezy. Wydaje mi się w każdym razie, że uzasadnione jest powiedzieć wtedy: cóż, a co z tym fragmentem? „Nie ma już różnicy między Żydem a Grekiem. Jeden jest bowiem Pan wszystkich”.

Oczywiście, to jest klisza, która nie wystarczy do rozstrzygnięcia poważnej rozmowy – na szczęście nie musimy tego robić w tej chwili. Nie ma jednak wątpliwości, że prawa człowieka są produktem kultury, na gruncie której wszyscy jesteśmy równi w oczach Boga. Jest w tym sposobie myślenia logika odmienna niż w społeczeństwie kastowym, które opiera się na założeniu, że istnieją ludzie gorszego i lepszego sortu. W takim społeczeństwie ludziom przypisane są konkretne role. Jak powiedział mój przyjaciel Adam Czarnota, od momentu, w którym staliśmy się równi w obliczu Boga, reszta jest kwestią interpretacji.

Uważam, że nie powinienem być uciszany, jeśli mówię coś, co inna osoba może uznać za obraźliwe. Ograniczanie wolności słowa nie jest prawem człowieka.

Martin Krygier

Konserwatyści mówią czasem, że mogą zaakceptować podstawowe prawa człowieka, ale uważają późniejsze generacje praw człowieka za wymysł ideologii.

W przeszłości dyskutowano o tym, czy należy rozróżniać między tymi prawami, które chronią ludzi przed nadużyciami władzy, do których zalicza się na przykład zakaz tortur albo uczciwy proces, a prawami społeczno-ekonomicznymi, takimi jak dostęp do opieki zdrowotnej albo zapewnienie minimalnych warunków przeżycia, których przestrzeganie wymaga środków państwowych. To ostatnie wiąże się z kosztami, w związku z czym jedne państwa są w stanie przestrzegać tego rodzaju praw, a inne nie. Można by zatem przekonywać, że pierwsze to prawa człowieka, a drugie nie.

A jak jest?

Uważam, że jest to fałszywe rozróżnienie. Weźmy prawo do sprawiedliwego procesu. Żeby go przestrzegać, potrzeba prawników, sędziów, policji, infrastruktury więziennej itd. W rzeczywistości gwarantowanie i respektowanie praw zawsze kosztuje.

Zgadzam się jednak z poglądem, że katalog i zakres praw człowieka to nie automatyczny pakiet. Jestem przeciwny tak zwanej cancel culture, która zmierza do tego, by powstrzymywać ludzi przed mówieniem rzeczy, które nam się nie podobają lub wchodzą w konflikt z naszymi przekonaniami. Uważam, że nie powinienem być uciszany, jeśli mówię coś, co inna osoba może uznać za obraźliwe. Taka postawa stałaby w sprzeczności z kluczową wartością liberalizmu – i nie tylko liberalizmu. Ograniczanie wolności słowa nie jest prawem człowieka.

Jeżeli działania władzy sprawiają – niezależnie od tego, czy są zgodne z prawem, czy nie – że władza staje się bardziej arbitralna, jest to zagrożenie dla rządów prawa.

Martin Krygier

Idea praw człowieka jest stosunkowo nowa, bywała też krytykowana jako „zachodnia”. Współcześnie coraz częściej przyjmujemy z pełną świadomością, że zakres praw człowieka jest negocjowalny, a ich przestrzeganie zależy od woli podtrzymywania kruchych instytucji politycznych. Jak widzi pan w tym kontekście przyszłość praw człowieka?

Mówienie o prawach człowieka, że jest to zachodni wynalazek, nie jest argumentem. Lodówka jest zachodnim wynalazkiem, a ludzie kupują lodówki na całym świecie. Zapytajmy konkretnie: dlaczego mieszkający w Chinach Ujgurzy mieliby podlegać represjom? Jakie naprawdę jest tego uzasadnienie? Czy mamy nie zwracać na to uwagi tylko dlatego, że prawa człowieka to „zachodni wynalazek”? Jeśli ktoś powie, że „nie funkcjonuje u nas pojęcie praw człowieka, dlatego możemy torturować ludzi”, jest to nieciekawe, bo nie wyjaśnia w żaden sposób, na jakiej podstawie wolno torturować ludzi.

Z drugiej strony, warto zwrócić uwagę na kwestię, która bywa ignorowana przez moralistów i promotorów praw człowieka. W swojej pracy naukowej pisałem wiele na temat promowania idei rządów prawa. Jednym z interesujących zagadnień jest to, dlaczego prawie zawsze jest to nieskuteczne.

I dlaczego?

Ludzie, którzy promują rządy prawa, mają przed oczami pewien obraz praworządności. Wyobrażają sobie niezależne sądownictwo, ustawy o określonej treści itd. Jednak w rzeczywistości każde prawo zakorzenione jest w lokalnych konwencjach i pojęciach. Nie wierzę w to, że istnieje abstrakcyjny katalog konkretnych praw oraz instytucji, który powinien stanowić punkt wyjścia do działania.

A co powinno być punktem wyjścia?

Pytanie o to, dlaczego chcemy rządów prawa. Chcemy ich po to, by ograniczyć arbitralne użycie władzy. Zachodnia cywilizacja poradziła sobie z tym wyzwaniem, nadając szerokie kompetencje sądom.

Jeśli spojrzeć na przykład Węgier, to wiele rzeczy, które robi węgierski rząd, technicznie rzecz biorąc, jest zgodnych z prawem. Jednak jeśli pytanie dotyczy zgodności działania z zasadą rządów prawa, to kwestia legalności działania nie wyczerpuje tematu. Jeżeli działania władzy sprawiają – niezależnie od tego, czy są zgodne z prawem, czy nie – że władza staje się bardziej arbitralna, jest to zagrożenie dla rządów prawa.

Polski rząd może na to odpowiedzieć, że to są jakieś brukselskie urojenia – jeśli prawa nie są „nasze”, to nie musimy ich przestrzegać. Wspomniał pan o tym, że tego rodzaju wyjaśnienia są zwykle nieszczere, mogą ukrywać prawdziwe uzasadnienie działań władzy. Jednak powiedział pan też, że jeśli argument prawny ma zyskać siłę oddziaływania, to musi zostać zakorzeniony w lokalnej tradycji.

Podchwyciłem od niemieckiego socjologa Ulricha Becka pewien termin: „kontekstowy uniwersalizm”. Chodzi o następującą rzecz. Istnieją uniwersalne wartości, do których wszyscy powinniśmy się odwoływać, niezależnie od wyznania i koloru skóry. Jednak sposób przedstawienia owych wartości będzie różnić się w zależności od kulturowego oraz instytucjonalnego kontekstu.

Jeśli polski rząd potrafi wyjaśnić w Brukseli, że przejęcie mediów publicznych albo Trybunału Konstytucyjnego jest bardzo dobre dla ograniczenia arbitralnej władzy rządu, to bardzo proszę. Zapewne usłyszy w odpowiedzi, że to nie jest dobre wyjaśnienie, a w Hiszpanii i Francji tego rodzaju cel osiąga się w inny sposób. Może zdarzyć się tak, że dotychczasowe instytucjonalne ograniczenia władzy nie były dobrze pomyślane – ich zniszczenie nie jest jednak dobrą odpowiedzią na ten problem.

 

Współpraca: Zofia Majchrzak, Adam Józefiak

Tytan odważnej pracy. Pożegnanie Henryka Wujca

Nazajutrz po śmierci Henryka Wujca natrafiłem na facebookowy status znajomego, z którym skądinąd dzielą mnie potężne ideowe różnice. Wpis podkreślał, że zmarłego zgodnie żegnają różne strony politycznych sporów. Oczywiście, chciałoby się dodać, jedne portale uczyniły ze śmieci Wujca główny temat, inne zepchnęły ją gdzieś pośród wielość pomniejszych informacji. Z internetowego wielogłosu na pewno można jednak wywnioskować, że oto umarł ktoś, kto cieszył się wielkim szacunkiem i sympatią. Nie chcę w tym miejscu rekonstruować jego biografii, a jedynie skupić się na kilku składających się na nią doświadczeniach, które wydają się szczególnie godne upamiętnienia – i przemyślenia.

W przeciwieństwie do wielu najbardziej znanych aktywistów opozycji przedsierpniowej Wujec nie pochodził z inteligencji – ani tej o rodowodzie komunistycznym, jak Adam Michnik, socjalistycznym, jak Jacek Kuroń albo Zofia Romaszewska, czy o zgoła innym odcieniu ideowym, jak Antoni Macierewicz. Jako chłopski syn z Lubelszczyzny, który ukończył studia na czołowej polskiej uczelni (dyplom z fizyki na UW), doświadczył awansu, który w takiej skali społecznej umożliwiła Polska Rzeczpospolita Ludowa. Wujec należał także do tych, którzy w kręgi korowskie wnosili wrażliwość i tradycję katolicką – tę najlepszą, otwartą na świat i postępową, symbolizowaną przez warszawski Klub Inteligencji Katolickiej. W KOR katolicy spotkali się zaś z harcerzami oraz marksistami, czy też szerzej – po prostu zdeklarowanymi lewicowcami. Z dzisiejszej perspektywy łatwo można dostrzec wady apolitycznej filozofii opozycji lat 70. z jej rozmazywaniem podziałów takich jak lewica–prawica. Jednak to ów wewnętrzny pluralizm, poszanowanie dla różnic, akceptacja, że do wspólnego celu można przychodzić z różnych stron, była jedną z największych, aktualnych do dziś oraz inspirujących przymiotów korowskiego doświadczenia.

Latem 1976 roku w sprawozdaniu współautorstwa Wujca, opracowanym na podstawie rozmów z represjonowanymi uczestnikami wydarzeń w Ursusie, dla których pomoc koordynował, pojawił się pierwszy opis milicyjnych „ścieżek zdrowia”. Być może z racji swoich ludowych korzeni, Wujec był też jednym z tych, którym na sądowych korytarzach najlepiej szło przełamywanie dystansu między pragnącymi nieść wsparcie warszawskimi inteligentami a przerażonymi rodzinami aresztowanych robotników.

Budowanie mostów stało się z czasem dominującym wzorcem jego opozycyjnego zaangażowania. Wujec został jednym z głównych organizatorów KOR-owskiego pisma „Robotnik”, które nawiązywało tytułem do organu prasowego przedwojennej Polskiej Partii Socjalistycznej. „Chcieliśmy stanowić pomost pomiędzy inteligencją i robotnikami, ale jeszcze bardziej zależało nam na tym, żeby stanowić pomost między samymi robotnikami”, wspominał [1]. Chodziło nie tylko o to, by tworzyć pismo poruszające istotne tematy (takie jak łamanie praw pracowniczych) językiem zrozumiałym dla nie-inteligencji, lecz także o to, by wciągnąć jej przedstawicieli jako aktywnych współpracowników i współtwórców, by zbudować wokół tytułu prawdziwy ruch. Było to więc praktyczne zastosowanie KOR-owskich idei samoorganizacji społecznej oraz upodmiotowienia. Wujec angażował się też we wspieranie opozycyjnych organizacji chłopskich na przykład w podlubelskim Milejowie. A kilka lat później, już w okresie legalnej „Solidarności”, brał udział w tworzeniu Wszechnicy Robotniczej, która zimą 1981 roku wykiełkowała z inicjatywy szkoleń dla robotników. Symbolem tego międzyklasowego sojuszu może być to, że właśnie na imieninach Wujca Jacek Kuroń poznał Lecha Wałęsę.

Wujec nie był głosem ani najbardziej widoczną z twarzy KOR-u czy „Solidarności”. Nie pisał ważnych artykułów ideowych, nie formułował programów, nie brylował przed zagranicznymi reporterami. Działał na odcinkach, gdzie romantyczna przygoda nieustannie stykała się ze żmudną, frustrującą orką: przy tworzeniu sieci kolporterów „bibuły” oraz lokalnych współpracowników pisma. W tym wszystkim dał się zapamiętać jako tytan pracy. Takich jak on można uznać za mięśnie ruchu. Już samo to godne byłoby najwyższego szacunku i najwdzięczniejszej pamięci. Ale przecież serce – to również mięsień.

Historia Henryka Wujca to również historia odwagi. Ktoś może powiedzieć, że nie jest to odwaga porównywalna z doświadczeniem czasów okupacji. To prawda, wspomnienia PRL-owskich opozycjonistów pełne są wręcz komediowych i sowizdrzalskich motywów związanych z ich potyczkami z esbeckim gangiem Olsena. A jednak była to odwaga. Odwaga dołączenia do nielicznej, nonkonformistycznej mniejszości przez podpis pod listem w proteście przeciwko zmianom w konstytucji. Odwaga, by pomóc ludziom prześladowanym i poniewieranym przez policję i propagandę. Odwaga, by nie wycofać się z tej całej imprezy po tym, jak nasłana bojówka wytrząsała twoją głowę o schody.

Żyjemy w czasach, kiedy na piedestał bohaterów naszej pamięci historycznej coraz bezczelniej wciska się „Burego” albo Brygadę Świętokrzyską. Dla KOR-u miejsca brak – choć w takim towarzystwie może to i lepiej. Rzecz jasna, uczestnicząc aktywnie w życiu publicznym po 1989 roku, sami bohaterowie ostatnich dekad PRL niekiedy radośnie obtłukiwali własne pomniczki i rozmieniali legendy na drobne – albo zatapiali się w kombatanckim besserwisserstwie. Jednak o Wujcu niczego takiego powiedzieć nie można. Przez kilkadziesiąt lat zasłużył się on polskiemu społeczeństwu z nawiązką. Za kilka dni epitafia w duchu „kochajmy się!” się skończą. Dalej to już nasza odpowiedzialność za pamięć o grupie dzielnych ludzi sprzed 45 lat – i krytyczną, i wdzięczną.

Przypis:

[1] A. Friszke, A. Paczkowski, „Niepokorni. Rozmowy o Komitecie Obrony Robotników”, Warszawa 2008, s. 286–287.

Ilustracja: Henryk Wujec podczas konferencji „Archiwa przełomu 1989 – 1991” w Senacie RP. Aut. Michał Józefaciuk. Udostępniono na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Poland [https://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/pl/deed.en]