[Sawczuk w poniedziałek] Koniec rządów PiS-u. Trzy uwagi po wystąpieniu Morawieckiego

Poniedziałkowe posiedzenie Sejmu było najpopularniejszym na świecie programem na YouTubie. Ale było wyjątkowe również dlatego, że oznaczało koniec rządów PiS-u. Zgodnie ze wszystkimi znakami na niebie i ziemi, rząd prawicy nie uzyskał większości w Sejmie. I tylko Andrzej Duda może być niezadowolony, ponieważ Morawiecki widocznie okłamał go, że ma większość.

Zanim doszło do głosowania, Morawiecki wygłosił exposé. W pewnym sensie nie miało ono znaczenia, ponieważ było jasne, że cokolwiek powie polityk, to i tak przepadnie on w głosowaniu – był to przede wszystkim ostatni epizod odgrywanej w ostatnich tygodniach przez PiS komedii, która miała opóźnić oddanie władzy. Ale wystąpienie było interesujące z innego powodu – ponieważ całkiem nieźle pokazywało dylematy, przed jakimi stanęło Prawo i Sprawiedliwość.

Po pierwsze, przemówienie Morawieckiego było zupełnie inne niż kampania wyborcza PiS-u. Oto były premier znienacka przestał wyzywać pozostałe partie od „Niemców” i „zdrajców”, a zamiast tego zaczął mówić o programie. Morawiecki podsumował dotychczasową politykę PiS-u, chociaż głównie w odniesieniu do gospodarki i obronności, a nie odnosząc się do spraw kontrowersyjnych. Poza tym raczej wymieniał wyzwania strategiczne dla Polski i modne tematy, niż wskazywał rozwiązania. Było jasne, że exposé nie jest to plan rządzenia.

Ale zmiana tonu pokazywała, że oparta na radykalnym konflikcie polityka, której ton nadawał Jarosław Kaczyński, osiągnęła swoje granice i przegrała. Jeśli PiS chce w przyszłości wrócić do władzy, to może potrzebować koalicjanta. Jednak nie zyska go nigdy, jeśli będzie prowadzić politykę w dotychczasowym modelu. Jak na razie jednak nie widać, jak partia miałaby realnie zmienić kurs. Póki co jest zakładnikiem własnej ideologii. Dla stabilności polskiej demokracji to niedobrze, chociaż dla przyszłego rządu Tuska to może nie być źle, ponieważ utrudni PiS-owi powrót do władzy.

Po drugie, Morawiecki mówił sporo o prawach kobiet, opowiadając się za równouprawnieniem, ale też podkreślając, że mamy kryzys demograficzny i potrzebujemy więcej dzieci. Patrząc perspektywicznie, wraz z liberalizacją społeczeństwa PiS może mieć problem z głosami kobiet. Jest zatem problem, jak do tego podejść – czy liberalizacja stanowiska w sprawie kultury może być na to skuteczną odpowiedzią?

Zgodnie z tym kierunkiem, część partii poparła ostatnio publiczne finansowanie in vitro. Ale równocześnie z mównicy w tej sprawie z grona polityków PiS-u padły wypowiedzi w tonie bardzo konserwatywnym. W tej sprawie Morawiecki nie jest więc obecnie wiarygodny, ponieważ miłe słowa na temat równouprawnienia brzmią instrumentalnie i nieszczerze, na zasadzie: powiemy wszystko, drogie panie, byleście urodziły dzieci.

Po trzecie, Morawiecki zakończył wystąpienie dość komicznym apelem, żeby uchwalić w Sejmie „pakiet demokratyczny” wzmacniający opozycję, a także zakończyć wojnę polsko-polską i „wybrać dialog”. Osoba zahibernowana przez ostatnie osiem lat już prawie mogłaby w to uwierzyć, ale chwilę później na mównicę wszedł Jarosław Kaczyński, który widocznie od razu odrzucił szlachetne pomysły własnego premiera i standardowo wieszczył, że Polska będzie teraz miejscem zamieszkania Polaków pod zarządem Brukseli i Berlina.

Wypowiedź Morawieckiego sugerowała zrozumienie, że PiS zostało odwołane nie całkiem z powodu programu, który mógł się w różnych sferach podobać mniej lub bardziej, lecz również ze względu na autorytaryzm. Nawet jednak jeśli Morawiecki, a może część jego otoczenia, to rozumie, chyba nie jest to wiedza szczególnie powszechna w partii, skoro wśród tuzinów jej posłów, którzy zapisali się do zadawania pytań po exposé, większość wygłaszała peany nad własnymi wspaniałymi rządami. A jeśli były to rządy tak wspaniałe, to pozostaje zagadką, dlaczego dobiegły końca.

 

[Sawczuk w poniedziałek] Exit poll: Polska to nie Węgry

Według badań exit poll opozycja wygrała wybory parlamentarne. W badaniu IPSOS wyniki wyglądają następująco: PiS 36,8 procent, Koalicja Obywatelska 31,6 procent, Trzecia Droga 13 procent, Lewica 8,6 procent, Konfederacja 6,2 procent. To daje opozycji blisko 250 mandatów w parlamencie, a zatem wyraźną większość.

Odrębny exit poll zorganizowała również firma OGB. W ich badaniu opozycja wypadła jeszcze lepiej i może liczyć nawet na kilka mandatów więcej. Wyniki: PiS 33,5 procent, KO 31,4 procent, Trzecia Droga 13,9 procent, Lewica 9,8 procent, Konfederacja 7,7 procent.

Zwraca uwagę kilka rzeczy. Przede wszystkim słaby wynik Konfederacji, znacznie słabszy niż notowany jeszcze kilka tygodni temu. Co ciekawe, według szczegółowych wyników IPSOS Konfederacja uzyskała jedynie 3,3 procent głosów wśród kobiet. Jeszcze niedawno zastanawialiśmy się również nad tym, jak zagłosuje najmłodsza grupa wyborców. Według exit poll w grupie 18–29 lat wygrała Koalicja Obywatelska z wynikiem 28 procent, a pozostałe partie uzyskały bardzo wyrównane wyniki 15–18 procent.

W badaniu istotne jest również to, że PiS nie zbliżyło się do 40 procent, a Koalicja Obywatelska przekroczyła 30 procent. Trzecia Droga osiągnęła wynik trochę powyżej, a Lewica nieco poniżej oczekiwań. Wszystko to, podobnie jak niski wynik Konfederacji, powoduje łącznie, że opozycja ma szanse na większość. Na ogłoszenie zwycięzców jest jednak jeszcze trochę za wcześnie – w badaniu możliwe są błędy, wynikające między innymi z praw statystyki. W tej sprawie musimy poczekać na policzenie głosów przez komisje wyborcze.

Czekając na oficjalne wyniki, można jasno powiedzieć, że Polska to nie Węgry – partie demokratyczne są u nas wciąż bardzo silne i mogą liczyć na głos wielu milionów Polaków, którzy stanowią realną siłę społeczną. Jest to prawda niezależnie od tego, jaki będzie ostateczny rozkład mandatów.

Jak na razie liderzy opozycji mają powód do dobrego nastroju. Donald Tusk z radością mówił o zwycięstwie, natomiast Jarosław Kaczyński bez euforii stwierdził, że ma nadzieję, iż program PiS-u będzie jeszcze realizowany.

W oczekiwaniu na ogłoszenie oficjalnych wyników przez PKW, serdecznie polecam Wam naszą redakcyjną dyskusję po publikacji badań exit poll.

 

[Sawczuk w poniedziałek] Liberałów jest więcej. Po marszu 4 czerwca

Kto był i widział, ten wie: było to wielkie wydarzenie polityczne. Protest był tak duży, że pewnym sukcesem było już dotarcie na miejsce. Warszawskie metro wypełnione po brzegi, tłok w tramwajach, ogrom uczestników w okolicznych ulicach, tłumy wciąż napływające na trasę marszu. Wrażenie robił nawet sznur ludzi, który z placu Zamkowego wracał spacerem na Pragę po zakończeniu wydarzenia.

Prawda jest taka, że liberałów jest więcej. Ale nie zawsze w to wierzą. Mam tu na myśli liberałów w szerokim znaczeniu, czyli osoby, według których ludziom należą się pewne ważne prawa i wolności, a władza powinna mieć ograniczenia. To jest wspólne wszystkim partiom opozycji demokratycznej, a nawet szerzej. Ludzie często chcą bezpieczeństwa i podstawowego dobrobytu. I to jest w porządku. Ale nie chcą autokracji.

Prawo i Sprawiedliwość dało protestowi jasny cel. W poniedziałek prezydent Andrzej Duda zdecydował się podpisać ustawę określaną mianem „Lex Tusk”, która ustanawia komisję o specjalnych uprawnieniach, mającą na celu szykanowanie opozycji. W środę PiS wykorzystało obóz zagłady Auschwitz w celach promocyjnych w mediach społecznościowych. Podczas gdy główny profil partii kojarzył uczestników marszu z nazistami, Antoni Macierewicz przekonywał, że będzie to pochód rosyjskiej agentury. PiS próbowało zohydzić protest i zdemobilizować Polaków. To się nie udało. Ludzie nie dali się wciągnąć w grę. Zignorowali zaczepki i utrzymali uwagę na tym, co najważniejsze. Chcieli zaprotestować – i zaprotestowali.

W ostatnich dniach trwała dyskusja, w jaki sposób do obecnej sytuacji mają się odnieść media. Warto zatem przypomnieć, że idea wolnej sfery publicznej, a wraz z tym niezależnych mediów, ma liberalno-demokratyczne DNA. Z kolei filozofia Jarosława Kaczyńskiego jest wroga wobec idei dziennikarstwa jako wolnego zawodu. Dlatego obiektywne media mogą przeciwko temu protestować.

Partie demokratyczne, media, społeczeństwo obywatelskie – powinny mocno opowiedzieć się przeciwko autorytarnej ustawie do spraw usunięcia opozycji. Uchwalona przez PiS ustawa to poważne uderzenie w demokrację. Trzeba jasno powiedzieć: to nie jest normalne. Nie możemy zgodzić się na to, żeby w Polsce coś takiego było dopuszczalne. Mamy prawo głośno protestować przeciwko jaskrawym nadużyciom władzy. To jest w interesie Polski.

Ma to jednak znaczenie nie tylko dla państwa, lecz również dla nas samych – jest to kwestia osobista, tożsamościowa. Wyrażamy w ten sposób, w jakim kraju chcemy żyć. Dlatego właśnie Lex Tusk było społecznie tak ważne. Dzięki działaniom PiS-u nastąpił moment jasności i zgody. Był to moment, w którym społeczna emocja i wola mogły zorganizować wiele indywidualnych wrażeń – uwaga, dzieje się coś złego! – w zorganizowaną zbiorowość polityczną. A przecież to właśnie problem z koordynacją społeczną jest zawsze piętą achillesową inicjatyw społecznych w Polsce.

Główne przesłanie Donalda Tuska w czasie wystąpienia na placu Zamkowym dotyczyło mobilizacji dla wspólnej sprawy. Tusk ślubował uczestnikom cztery rzeczy: zwycięstwo, rozliczenie, zadośćuczynienie i pojednanie. W Platformie Obywatelskiej istnieje przekonanie, że głównym problemem przed wyborami jest brak wiary wielu wyborców w zwycięstwo opozycji – w tym brak pewności co do tego, czy można jej uwierzyć. Trzeba zatem przekonać ludzi, że opozycja jest silna i sprawcza. Zgodnie z tym, hasło marszu brzmiało: „Pokażmy naszą siłę”. Tusk apelował do uczestników w sprawie następnych kroków, które należy podjąć w celu wygranej z PiS-em w wyborach, czego brakowało w przeszłości w działalności opozycji – dzięki temu można spojrzeć na protest jako element procesu, który ma łącznie budować coś większego. Można też było zapisać się na listę kontaktową, wysyłając SMS-a o treści „Marsz” na numer 4321.

Mikuláš Minář, twórca Miliona Chwil dla Demokracji, największego czeskiego ruchu protestu w czasie nieliberalnych rządów Andreja Babiša, ostatnio pisał na ten temat w inspirujący sposób w „Kulturze Liberalnej”. Jak przekonywał, jest wiele osób, którym zależy na demokracji – zasadnicze wyzwanie polega na tym, żeby ich zebrać i ukierunkować ich wysiłki na pewien wspólny cel. Do tego potrzebna jest zaś lista małych, konkretnych kroków – składających się na „milion chwil” – które ludzie mogą podjąć na rzecz demokracji. Nie chodzi o to, żeby wymagać złotych gór. Celem jest raczej: codziennie bądźcie lepsi o 1 procent. Po marszu 4 czerwca opozycja z pewnością jest mocniejsza, pewniejsza własnego potencjału. Jakie będą kolejne kroki?

 

Premiera książki Tomasza Sawczuka: Pragmatyczny liberalizm. Richard Rorty i filozofia demokracji

Drodzy Czytelnicy!

Miło nam ogłosić, że 1 kwietnia ma premierę nowa książka dr. Tomasza Sawczuka, szefa działu politycznego „Kultury Liberalnej”.

„Pragmatyczny liberalizm. Richard Rorty i filozofia demokracji” to pasjonująca podróż intelektualna przez liberalno-demokratyczną filozofię polityki. Autor przedstawia myśl polityczną Richarda Rorty’ego, jednego z najważniejszych filozofów XX wieku, umieszczając ją w dialogu z głównymi twórcami współczesnej filozofii demokracji. W ten sposób poszukuje odpowiedzi na pytanie, czy możliwa jest filozofia liberalna odporna na poważne zarzuty wysuwane w przeszłości przeciwko tradycji liberalnej i skrojona na miarę wyzwań XXI wieku.

dr Tomasz Sawczuk
(ur. 1989) filozof, dziennikarz, tłumacz. Absolwent prawa i filozofii na Uniwersytecie Warszawskim, visiting scholar na University of Pittsburgh oraz Indiana University Bloomington. Szef działu politycznego w tygodniku „Kultura Liberalna”. Autor książki „Nowy liberalizm. Jak zrozumieć i wykorzystać kryzys III RP” [2018].

OPINIE O KSIĄŻCE:

Nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z pracą wybitną. Jestem pewien, że książka w istotny sposób wzbogaci rodzimy pejzaż intelektualny.
– Prof. Andrzej Szahaj, Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu

Książka wnosi istotny wkład do rozumienia myśli Rorty’ego, ale także ważkiego nurtu w filozofii społecznej, który reprezentował – liberalizmu.
– Prof. Adam Chmielewski, Uniwersytet Wrocławski

Książka jest dostępna w formacie papierowym oraz jako e-book. „Pragmatyczny liberalizm. Richard Rorty i filozofia demokracji” to druga publikacja w nowej serii Wydawnictwa Naukowego Scholar i Fundacji Kultura Liberalna.

Atak Rosji na Ukrainę. Pięć najważniejszych wniosków dla Polski

Zawyły syreny alarmowe w Kijowie i innych miastach Ukrainy. Na miasta spadają bomby, rodziny ukrywają się w schronach. Obudziliśmy się w innym świecie. Skończyło się trzydzieści lat pokoju w naszym regionie.

Do ostatniej chwili żywiliśmy nadzieję, że konwencjonalna wojna nie wybuchnie. Kto szczerze pragnie pokoju, gotowy był żywić złudzenia bardzo długo, do samego końca. Głupota? Nie, to pragnienie spokoju podzielane przez większość zwykłych ludzi. Agresja Rosji na Ukrainę zmienia jednak wszystko, wpłynie na każdy aspekt naszego życia, od cen surowców przez migrację aż po poczucie bezpieczeństwa.

Co można powiedzieć na pewno w dniu, w którym wybuchła wojna i ludzie czują się zdezorientowani?

Potrzebna pełna solidarność Polaków z Ukraińcami

Po pierwsze, potrzebna jest pełna solidarność Polaków z Ukraińcami. Doskonale wiemy, co to znaczy znaleźć się w takiej sytuacji. Trzeba wspierać Ukraińców czynem i słowem – oraz sensownie tłumaczyć Zachodowi, co się stało. Nikt za nas tego nie zrobi, a niemądrych opinii na Zachodzie na temat Moskwy wciąż nie brakuje. Jednak dezinformacyjna wojna cyfrowa w Polsce także w wielu umysłach zrobiła swoje. Będziemy dalej przedmiotem jej ataku – by nas z Ukraińcami poróżnić w interesie agresora – i trzeba się na to przygotować.

Po drugie, Władimir Putin zupełnie przestał liczyć się z opinią publiczną Zachodu. Więcej, postanowił jawnie ośmieszyć całą klasę polityków, którzy do ostatniej chwili próbowali z nim dialogu dyplomatycznego. Od dawna planował działania militarne. Ostatnią „traumą” dyktatora były wydarzenia na Białorusi. Fakt, że Łukaszenko omal nie stracił władzy, musiał prezydentowi Rosji mocno dać do myślenia, jak samemu nie stracić prezydenckiego fotela. W końcu i przeciwko prezydentowi Putinowi jakiś czas temu protestowano w samej Rosji.

Wojna przeciwko… Brukseli?

A to oznacza, że – po trzecie – prezydent Putin narzucił nam nowe/stare ramy myślenia geopolitycznego. Jasno zapowiedział, że chce wywierać polityczny wpływ na cały region, który znajdował się pod panowaniem ZSRR. Taki wyznaczył sobie cel. Trzeba brać jego słowa poważnie. Dziś oznacza to tyle, że trzeba podejmować wszystkie działania międzynarodowe, aby uniemożliwić mu jego realizację. W praktyce oznaczać to powinno wygaszenie WSZYSTKICH naszych konfliktów dyplomatycznych z ostatnich lat.

W głowie się nie mieści, że Mateusz Morawiecki cztery miesiące temu groził Brukseli wojną! Mówił dokładnie: „Co się stanie, jeśli Komisja Europejska rozpocznie trzecią wojnę światową? Jeśli zaczną trzecią wojnę światową, będziemy bronić naszych praw za pomocą wszystkich narzędzi, jakimi dysponujemy”.

Tu łaskawie zakończmy cytowanie wywodów premiera. To prezentuje się dziś nie jako polityka tragifarsowa, ale po prostu jako polityka tragiczna, skrajnie szkodliwa i oderwana od geopolitycznej rzeczywistości.

Pakt Rosja–Chiny

Po czwarte, musimy sobie zdawać sprawę, że porozumienie agresywnych państw dopiero zaczęło być realizowane w praktyce. W Polsce wiele osób snuło opowieści o pakcie Ribbentrop–Mołotow w kontekście Nord Stream 2 czy niechęci Berlina do wysyłania broni. Owszem, Niemcy popełnili masę błędów w polityce zagranicznej. To oczywiste.

Jednak dziś to niedawne porozumienie prezydenta Chin z prezydentem Rosji, z zachowaniem wszystkich proporcji, może być odpowiednikiem agresywnego porozumienia z 1939 roku. Mało kto pamięta, że Władimir Putin w jednej sprawie dotrzymał słowa. Jak obiecał Xi Jinpingowi, z wojną zaczekał do końca zimowej olimpiady. Nie można zatem wykluczać, że Putin zachęci do działania Chiny – i ukraiński konflikt przyjmie skalę globalną.

Nowa doktryna Trumana

Po piąte, i to wniosek na przyszłość: Zachodowi i nam – potrzebna jest nowa doktryna Trumana. W 1947 roku amerykański prezydent jasno wyznaczył WYRAŹNĄ linię w polityce zagranicznej. Dał jasno do zrozumienia, kto jest wrogiem, kto sojusznikiem. Przez całe lata wiadomo było zatem – po obu stronach żelaznej kurtyny! – na co można, a na co NIE można sobie pozwolić.

Przepychanek i konfliktów to nie zażegnało, ale wiadomo było, czego się trzymać i kiedy powinny się zapalać czerwone lampki. Nie wiadomo, czy Joe Bidena i jego administrację na to stać. W ostatnich latach snuto rozważania na temat płynnych granic konfliktów, nowych wojnach hybrydowych czy „nieopłacalności wojny” itd. – które rozmazywały znaczenie pojęć, usypiały czujność obywateli, a w praktyce też rozzuchwalały polityków skłonnych do agresji militarnej.

Wiele osób ma poczucie, że trudno zrozumieć, co się dzieje. Nie wie, jaką strategię przyjąć, gdzie wyznaczać czerwone linie. Ratunku szuka się w nazywaniu Putina szaleńcem. To nic nie da. A odpowiedź jest dość prosta. Potrzebna jest nowa doktryna Trumana, adekwatna do naszych czasów w realu i w wirtualu.

Zamiast kunktatorstwa i wiecznie przesuwanych czerwonych linii w polityce międzynarodowej, zamiast udawania przez lata, że gazociąg po dnie Bałtyku nie ma znaczenia strategicznego, zamiast samooszukiwania się, że cyberataki z Rosji to nie konflikt międzypaństwowy itd. – potrzebny jest impuls do zdecydowanego działania na scenie międzynarodowej oraz nazywanie rzeczy po imieniu.

Podkreślmy: nie są to żadne teoretyczne rozważania na tle historii. Truman wyłożył swoje stanowisko w Kongresie w 19 minut.

Si vis pacem, para bellum.

 

Piątkowa uczennica. O wystawie „Artystka. Anna Bilińska 1857–1893” w Muzeum Narodowym w Warszawie

„Bilińska… Bilińska, Bilińska… czekaj… Anna Bilińska, malarka, nieprawdaż? Bodaj nawet, czy gdzieś, czegoś nie widziałem? Aha, już mam: pamiętasz ten dziwny portret, co patrzy takimi dużymi oczyma? No, ten, wiesz, w Sukiennicach. Stanęliśmy nawet przed nim, gdyśmy byli w Krakowie, taki prosty, pamiętasz? – nieładny, ale ma coś w sobie… Tak, to Bilińska, pamiętam dobrze. To dziwne jednak, jak o niej nic się nie wie. A wisi tam, gdzie Matejko, gdzie Brandt, Chełmoński…”.

Tak rozpoczynał zapiski o Annie Bilińskiej jej mąż Antoni Bohdanowicz. Był rok 1924. Malarka nie żyła od ponad trzydziestu lat i pamięć o jej sukcesach odnoszonych na paryskich salonach w latach osiemdziesiątych XIX wieku rzeczywiście mocno przyblakła. Był to okres rozkwitu przeróżnych awangard, dla młodych adeptów sztuki twórczość Bilińskiej – przedstawicielki malarstwa akademickiego – była więc typowym przykładem pogardzanych „sosów monachijskich”: realistycznych, „wylizanych” płócien z poprzedniej epoki. Bardziej zachowawczym i jednocześnie patriotycznie nastawionym odbiorcom mogło w niej z kolei brakować historycznego lub politycznego sztafażu, którym tak dobrze operował Matejko. Bilińska celowała w portrecie, pejzażu lub co najwyżej scenie rodzajowej. Nie było w niej nic z malarskiego sumienia narodu.

Anna Bilińska, Studium kobiety, 1884, Muzeum Narodowe w Warszawie

Trzy portrety

Dziś ze świadomością istnienia twórczości Bilińskiej jest jeszcze gorzej. Miłośnicy sztuki lepiej orientujący się w polskim malarstwie dziewiętnastowiecznym mogą kojarzyć opisany przez Bohdanowicza i najbardziej znany „Autoportet z paletą” [1887], który nadal wisi w Sukiennicach. Artystka przedstawiła na nim siebie w pracowni, z pękiem ubrudzonych farbą pędzli, w czarnej, skromnej sukience z narzuconym na nią roboczym fartuchem. Tym, co najbardziej przyciąga wzrok, jest namalowana niezwykle realistycznie i bez żadnych upiększeń twarz Bilińskiej. Duże, ciemne oczy patrzące prosto na widza, gęste brwi, wydatne usta, odstające uszy, perkaty nos – malarka ani nie spełniała ówczesnych, ani nie spełnia dzisiejszych kanonów urody, ale jej wizerunek nie pozostawia obojętnym, intryguje, emanuje magnetyczną siłą.

Jeśli ktoś zna krakowski „Autoportret”, mógł również zwrócić uwagę na drugie płótno: „Portret młodej kobiety z różą w ręku” [1892] z Muzeum Narodowego w Warszawie z elegancką młodą kobietą w czerni. Gdy spojrzeć z daleka, na pierwszy plan znów wybija się twarz – karminowe krople ust i kolczyków i czarne paciorki oczu na tle alabastrowej cery i zawiązanej na szyi śnieżnobiałej kokardy przypominającej egzotycznego motyla. Mogłaby to być panna Izabela Łęcka z „Lalki”, albo jeszcze lepiej – któraś z bohaterek proustowskiego cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu”.

Jest w końcu trzecie bardziej znane dzieło Bilińskiej, które swój rozgłos zawdzięcza nie tylko walorom malarskim, lecz także swoim losom – olejny obraz „Murzynka”, przedstawiający czarną modelkę z paryskiej Académie Julian ([1884] niedawno z uwagi na kontrowersje związane ze słowem „Murzyn” przemianowany na „Studium kobiety”). Przed wojną znajdował się w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie. Po jej wybuchu został zrabowany i ślad po nim zaginął. Ponownie usłyszano o nim w 2011 roku, kiedy nagle pojawił się na aukcji berlińskiego Domu Aukcyjnego Villa Grisebach. Dzięki staraniom polskiego ministerstwa kultury rok później został odzyskany i wrócił do muzealnej galerii.

Dorobek Bilińskiej – choć żyła zaledwie 39 lat – jest jednak znacznie większy. W tym roku postanowiło pokazać go warszawskie Muzeum Narodowe, które w czerwcu otworzyło monograficzną wystawę zatytułowaną po prostu „Artystka. Anna Bilińska 1857–1893”. To znakomita okazja, by bliżej przyjrzeć się jej pracom i spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie o znaczenie dla polskiej sztuki dziewiętnastowiecznej tej niegdyś modnej wśród paryskiego mieszczaństwa malarki.

Anna Bilińska, Autoportret niedokończony, 1892 olej, płótno, Muzeum Narodowe w Warszawie

Z Rosji do Paryża

Skąd jednak wzięła się Bilińska? Jak wyglądała twórcza droga tej „jednej z najważniejszych polskich artystek XIX wieku”, jak głosi ulotka reklamująca ekspozycję?

Po raz pierwszy ze sztuką zetknęła się w położonej w głębi Rosji Wiatce, gdzie jej ojciec prowadził praktykę lekarską. Lekcji rysunku udzielał jej tam Michał Elwiro Andriolli, wzięty grafik, którego najsłynniejszą pracą były nieśmiertelne, do dziś przedrukowywane ilustracje do „Pana Tadeusza”. W ten sposób rodzi się w Annie artystyczna pasja. Kiedy w 1875 roku młoda adeptka sztuki przeprowadzi się do Warszawy, zacznie najpierw naukę w konserwatorium muzycznym, jednak po dwóch latach zmieni plany. Zapisze się do prywatnej szkoły malarstwa założonej przez Wojciecha Gersona – artystę specjalizującego się w pejzażu i malarstwie historycznym. Bilińska pilnie pracuje i szybko zostaje zauważona. Gerson ją chwali, a jej prace pojawiają się na wystawie Zachęty Sztuk Pięknych.

Ważnym wydarzeniem w rozwoju artystycznym Bilińskiej, wieńczącym jej lata warszawskie, jest podróż na południe Europy. Wyrusza w nią w 1882 roku wraz z Klementyną Krassowską, przyjaciółką, której zdrowie wymaga pobytu w cieplejszym klimacie. Młoda malarka zatrzymuje się w Monachium, Salzburgu, Wiedniu, a następnie objeżdża Włochy. Dużo szkicuje, zwiedza muzea i galerie, zagląda do pracowni polskich artystów (między innymi Józefa Brandta). To wtedy rodzi się w niej myśl o wyjeździe do Paryża, który jest wówczas niekwestionowaną stolicą europejskiego malarstwa.

Marzenie to spełnia się jeszcze w tym samym roku. Bilińska dostaje się do paryskiej Académie Julian, gdzie pod okiem Rodolphe’a Juliana mogą kształcić się kobiety. Program nauczania nie zakłada taryfy ulgowej. Panie muszą przejść przez te same etapy nauki co panowie. Bilińska szkicuje więc pilnie męskie i kobiece akty, ćwiczy się w scenach mitologicznych i historycznych, maluje portrety i studia anatomiczne. Powoli zaczyna odnosić sukcesy. Najpierw przychodzą wewnętrze nagrody w samej Académie Julian. W końcu – złoty medal na Salonie Paryskim 1887 za opisywany już tutaj „Autoportret z paletą”, który dwa lata później zgarnia jeszcze drugą nagrodę na Wystawie Światowej w Paryżu.

Obraz ten staje się dla Bilińskiej przepustką do międzynarodowej kariery – głównie jako portrecistki. Dostaje zaproszenia na kolejne wystawy w Paryżu, Londynie, Berlinie i Stanach Zjednoczonych, a wraz z nimi – kolejne zamówienia. Odwiedza też Polskę, snuje plany otwarcia tam szkoły malarstwa dla kobiet. Niestety, ambitne zamiary przerywa nagła śmierć. Bilińska umiera na serce w 1893 roku w wieku trzydziestu dziewięciu lat. Jej ostatnią pracą jest niedokończony „Portret własny” [1892], gdzie tak jak na wcześniejszym płótnie, które zebrało tyle laurów, znów jest ukazana z paletą i pędzlami.

fot. Bartosz Bajerski, Muzeum Narodowe w Warszawie

Malarstwo bez wzlotów geniuszu

Główną osią ekspozycji jest chronologicznie przedstawiona biografia twórcza Bilińskiej i jest to najlepszy z możliwych wyborów. Powiedzmy sobie bowiem otwarcie – Bilińska była i pozostanie bardzo przyzwoitą malarką akademicką, próżno jednak szukać w jej obrazach wzlotów geniuszu lub odkrywczych rozwiązań formalnych. Widać w nich za to niestrudzoną dążność do udoskonalania malarskiego warsztatu, po to, by opanować wszystkie umiejętności wymagane przez ówczesne pedagogiczne autorytety – sztukę światłocienia, kompozycji, realistycznego oddania proporcji i perspektywy. Na wystawię łatwo więc pokazać kolejne etapy twórczości Bilińskiej, trudniej zogniskować ją wokół ewidentnych arcydzieł.

Jeśli się uprzeć, do tych ostatnich można by zaliczyć cztery płótna – trzy wymienione na początku tego tekstu i ostatni „Autoportret”, choć ten bardziej jako pewną emocjonalną klamrę jej twórczości niż skończone dzieło. Jest w nich jakiś nerw, coś, co wzbudza w widzu poruszenie, każe współodczuwać wraz z portretowaną osobą. Nie przez sam fakt przedstawiania jakiejś dramatycznej sytuacji, lecz przez sugestywnie pokazane napięcie mięśni twarzy, błysk niepokoju lub melancholii w kąciku oka.

Pozostałe ze stu dwudziestu pokazanych prac są raczej albo świadectwem postępów Bilińskiej na kolejnych etapach artystycznej edukacji, albo przykładem sprawności warsztatowej, która odpowiada gustom epoki. Do pierwszej grupy należą choćby szybkie, szkicowe olejne studia do tematów biblijnych i historycznych oraz studia postaci z Académie Julian, do drugich – pastele lub wielkie płótna wystawiane na kolejnych paryskich salonach, takie jak portret rzeźbiarza George’a Greya Barnarda w jego atelier [1890] czy portret młodego pianisty Józefa Hofmanna [1890].

Ten ostatni, gigantyczny obraz dobrze pokazuje zresztą, na czym polega kłopot z malarstwem Bilińskiej – zwłaszcza tym wielkoformatowym. Gdy artystka zabiera się za dużą kompozycję, wymagającą czasu i dokładnego wykończenia, wkrada się w nią nieznośna hieratyczność i sztywność. Podobnie dzieje się też z innymi „wylizywanymi” lub nadmiernie dopracowywanymi dziełami. Paradoksem jest, że najwięcej życia (poza wymienionymi już czterema najlepszymi pracami malarki, z których – co nie jest prawdopodobnie przypadkiem – dwa to autoportrety, a kolejne dwa to portrety kobiet, z którymi malarka musiała czuć się bardzo swobodnie) znajdziemy w szybkich szkicach Bilińskiej, roboczych pracach „na zaliczenie” w akademii lub niewielkich pejzażach malowanych głównie z myślą o sobie, między innymi w odwiedzanej przez siebie Bretanii.

W pozostałych Anna Bilińska jest po prostu dobrą, świetnie wykształconą i warsztatowo sprawną malarką. I nie zmienią tego zapewnienia kuratorek wystawy, które w tekście towarzyszącym wystawie piszą o wybitnych pastelach artystki lub doniosłych osiągnięciach Bilińskiej jako malarki.

Dziewiętnastowieczne szklane sufity

Czy zatem w ogóle warto wybrać się na wystawę prac Anny Bilińskiej do Muzeum Narodowego?

Jak najbardziej. Z innych jednak powodów niż samo jej malarstwo. Warszawska wystawa świetnie bowiem oddaje trud, jaki musiały ponieść kobiety, które w drugiej połowie XIX wieku zamierzały rozpocząć oficjalnie karierę artystyczną.

Znamienny jest zresztą przykład samej Bilińskiej. Kiedy w 1882 roku zaczyna edukację w Académie Julian, lekcje rysunku i malarstwa, w tym studium aktu męskiego i kobiecego, dawane są osobno mężczyznom i kobietom. Choć sam Rodolphe Julian, idąc z duchem postępu, kilka lat wcześniej próbuje uruchomić warsztaty dla wszystkich, niezależnie od płci, pomysł taki w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XIX stulecia jest nie do przyjęcia dla opinii publicznej. Dzieje się tak pomimo tego, że w sztuce już od dobrych dwóch dekad trwa rewolucja impresjonistyczna, a za nieco ponad dekadę rozszaleją się przeróżne awangardy (od kubizmu po fowizm), które na dobre zmienią pejzaż nie tylko artystyczny, ale i społeczny.

Przeszkody, jakie stały przed Bilińską – skądinąd docenianą i szanowaną malarką – widać jeszcze gdzie indziej. W tematyce jej prac. Choć w paryskiej szkole artystka musiała uczyć się kompozycji scen mitologicznych i historycznych, motywy te pozostawały w domenie mężczyzn. Kobietom pozostawały pejzaże, portrety, martwe natury lub co najwyżej malarstwo rodzajowe. Bilińska czuła się w nich wszystkich dobrze, ale fakt, że miała takie, a nie inne zlecenia, jest rysem epoki.

Wystawa dobrze pokazuje owe przeróżne, nie tylko szklane sufity, które ograniczały ówczesne kobiety, i opowiada o tym w sposób przemyślany i zwarty. Na tyle, na ile pozwalają zbiory, dobrze wprowadza również w twórczość Anny Bilińskiej. Nie spodziewajmy się jednak zderzenia z malarską indywidualnością, która odcisnęła trwały ślad na polskim malarstwie. Raczej z artystyczną piątkową uczennicą.

 

Wystawa:

„Artystka. Anna Bilińska 1854–1893”
26 czerwca – 10 października 2021 roku

Muzeum Narodowe w Warszawie
Kuratorki: dr Agnieszka Bagińska, Renata Higersberger

Budowanie muru to przejaw desperacji

Aleksandra Sawa: Kim jest uchodźca?

Peter Gatrell: O odpowiedzi na to pytanie można myśleć na dwa sposoby. Kiedy używamy słowa „uchodźca” potocznie, zwykle przywołuje ono na myśl obraz ludzi zagubionych, biednych, desperacko skądś uciekających. To umacnia wizerunek uchodźców jako osób w pewnym sensie „wybrakowanych” – bo zredukowanych do tej jednej, niezależnej od nich cechy, jaką jest desperacja.

Jednocześnie, prawo międzynarodowe ma bardzo konkretną odpowiedź na pytanie, „kim jest uchodźca”. Określa to konwencja dotycząca statusu uchodźców z 1951 roku, zwana też konwencją genewską, według której uchodźcą jest osoba mająca uzasadnioną obawę przed prześladowaniem w państwie, którego jest obywatelem. Konwencja wymienia też okoliczności, z których może wynikać ta obawa. Są to między innymi przynależność do określonej rasy, religii, narodowości czy grupy społecznej.

Mamy więc do czynienia z co najmniej dwoma rodzajami wyobrażeń na temat tego, kim jest uchodźca. Trzeba też pamiętać, że nie każde państwo podpisało konwencję genewską. Indie czy Bangladesz nie są sygnatariuszami konwencji, a mimo to przyjmują duże liczby uchodźców. Mają więc swoją własną interpretację – która może, ale nie musi odpowiadać definicji z 1951 roku.

Jakie są konsekwencje rozbieżności między obrazem, który przychodzi nam do głowy jako pierwszy, a definicją prawną?

Często ludzie myślą o uchodźcach tylko jako o „biednych, zdesperowanych ludziach”. Nie można umniejszać krzywdy, jakiej doświadczyli, ale warto pamiętać, że ta krzywda ich nie definiuje. To ludzie, którzy mają pewne umiejętności, niektórzy mają również formalne kwalifikacje. Każdy z nich ma swoją historię i swoje życiowe doświadczenie. Redukowanie ich do uproszczonego obrazu „uchodźcy” jest niebezpieczne. Prowadzi do założenia, że taka osoba jest albo na tyle zdesperowana, że może mi w jakiś sposób zagrażać, albo że będzie obciążeniem dla reszty społeczeństwa. Myślę, że wiele z tych negatywnych emocji społecznych mogłoby się w naturalny sposób wyciszyć, gdyby tylko decydenci częściej przypominali swoim obywatelom, że w gruncie rzeczy uchodźcy to ludzie tacy sami jak oni – szukający bezpieczeństwa, ale nie mniej ważni niż my.

Jeszcze w 2015 roku Unia Europejska piętnowała tych, którzy nie chcieli przyjmować uchodźców – Polskę czy Węgry – a teraz zdaje się stać po stronie Polski w sprawie sytuacji na granicy polsko-białoruskiej. Płaci też Turcji, żeby ta nie wpuszczała uchodźców dalej. Co się zmieniło? Odrobiliśmy lekcję z kryzysu w 2015 roku?

Nie chodzi o żadne odrabianie lekcji, tylko o kryzys instytucji unijnych. Unia dryfuje teraz trochę bez kierunku. Jest takie poczucie, że każdy kraj ma swoje własne problemy i obciążenia, z którymi musi sobie poradzić. Wielka Brytania forsuje na przykład ideę kryzysu migracyjnego w Dover (przy kanale La Manche). W porównaniu chociażby do tego, co dzieje się Grecji czy we Włoszech, jest to wizja wyolbrzymiona i prowincjonalna.

Jeśli siedzimy w biurze w Warszawie czy w Manchesterze, to tak, możemy być zaniepokojeni, ale spójrzmy prawdzie w oczy: ani Polska, ani Wielka Brytania nie mierzy się z sytuacją choćby zbliżoną do dramatów, z którymi mierzą się państwa w innych częściach świata. Potrzebujemy nabrać dystansu wobec własnej sytuacji. To nie znaczy, że nasz niepokój i nasze emocje są nieistotne – tego nie można powiedzieć. Ale nie zapominajmy o tym, co dzieje się w Sudanie, co dzieje się w Etiopii, co dzieje się z uchodźcami Rohindża uciekającymi do Bangladeszu. To są miejsca, gdzie skala problemu jest zatrważająca. Zbyt rzadko to dostrzegamy, bo skupiamy się na stosunkowo niewielkiej części globalnego problemu.

Jednocześnie oczywiście trzeba zauważyć, że rozwiązania, na które decydują się różne państwa w odpowiedzi na ten kryzys, są teraz bardziej zdecydowane niż w 2015 roku. Grecja buduje mur, Turcja próbuje nie wpuszczać więcej uchodźców z Afganistanu, Iran też buduje mur…

Polska też buduje… na razie nie mur, ale już płot.

Wydaje się, że każdy buduje teraz mur. To objaw desperacji. Jest w tym swoją drogą ciekawa paralela, bo po obu stronach tego kryzysu mamy zarówno desperację, jak i determinację. Mamy zdesperowanych, ale też bardzo zdeterminowanych uchodźców – i nic dziwnego, w końcu chodzi o ich życie, o życie ich dzieci. Ale państwa też są zdeterminowane i zdesperowane. Zdesperowane, bo z różnych powodów chcą „chronić” swoich obywateli. Są na tyle zdeterminowane, że budują mury. Wszystko po to, żeby móc powiedzieć swoim wyborcom, że ich chronią. Po obu stronach mamy więc te same emocje, ale tylko państwa mają realne narzędzia – legislacyjne, infrastrukturalne – żeby „przekładać” te emocje na rzeczywistość.

aut. Max Skorwider

Czy są jakieś kraje, które wykorzystują te narzędzia w dobry sposób? Które potrafią przyjmować i wspierać uchodźców, ale w sposób, który nie powodowałby pogorszenia ich własnej sytuacji gospodarczej, czy – co często zarzucane przez krytyków polityki otwartych drzwi – erozji pewnych wartości w ich kraju?

Są kraje, które są dobrymi przykładami bardzo złych praktyk. Władze Bangladeszu na przykład podążają ostatnio śladami Australii – robią wszystko, co w ich mocy, żeby uczynić życie uchodźców jak najtrudniejszym. Przenoszą ich na odizolowane, niezamieszkane wyspy. To okropna polityka, ale trzeba też zwrócić uwagę na to, że skala tego kryzysu może dla kraju rozwijającego być nie do udźwignięcia.

A dobre przykłady?

Trudno mi jakieś wskazać.

To może w przeszłości?

Tak, w przeszłości były takie przykłady. W okresie międzywojennym w Europie uchodźcom i bezpaństwowcom wydawano dokument uprawniający do podróżowania między krajami, tak zwany paszport nansenowski. Uchodźcom dawano pracę i zachęcano do jej poszukiwania. Z powodu Wielkiego Kryzysu w latach trzydziestych wielu uchodźców z powrotem znalazło się w trudnej sytuacji, ale przynajmniej przez jakiś czas uważano ich za ludzi, którzy mają pewien potencjał, którzy mogą coś wnieść do gospodarki i społeczeństwa. Po drugiej wojnie światowej, kiedy staraliśmy się przesiedlić dużą liczbę uchodźców, w tym wysiedleńców z Polski, do krajów Ameryki Południowej, Australii i Ameryki Północnej. Były więc czasy, kiedy – używając języka ekonomicznego – uchodźcy byli postrzegani jako kapitał, a nie jako obciążenie. Ale nigdy bezwarunkowo.

To znaczy?

Można wskazać przykład wysiedleńców, których w trakcie drugiej wojny światowej zmuszono do pracy w nazistowskiej gospodarce wojennej. Niektórzy z nich po wojnie zdecydowali, że wrócą do Polski, ale niektórzy nie chcieli żyć w kraju, który stał się częścią sowieckiego bloku komunistycznego. Polskich uchodźców chętnie przyjmowały wtedy kraje takie jak Brazylia, w których było olbrzymie zapotrzebowanie na siłę roboczą. Inny przykład: uchodźcy, którzy po rewolucji 1949 roku uciekli z Chin i znaleźli się w Hongkongu, znacznie przyczynili się do jego sukcesu gospodarczego, do tak zwanego „kwitnącego Hongkongu” lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.

Ważne, żeby zdawać sobie sprawę, że traktowanie uchodźców jako „kapitału” oferuje im pewien poziom bezpieczeństwa, ale ma swoją cenę. Jeśli jesteś prawnikiem, lekarzem czy nauczycielem, to może się okazać, że nie znajdziesz pracy w zawodzie i będziesz musiał pracować w tym przemyśle, w którym aktualnie potrzebni są pracownicy. Niestety, uchodźcy zbyt rzadko są angażowani w procesy, w których podejmowane są decyzje na temat ich sytuacji w danym kraju. Rządy rzadko się z nimi konsultują, przez co uchodźcom zazwyczaj trudno jest wyjść z pułapki zatrudnienia poniżej kwalifikacji i realizować swoje aspiracje.

Czyli to sytuacja gospodarcza danego kraju jest głównym czynnikiem decydującym o tym, czy uchodźcy spotkają się tam z ciepłym przyjęciem? 

Bill Clinton firmował kiedyś swoją kampanię prezydencką hasłem „chodzi o gospodarkę, głupcze!” [ang. it’s the economy, stupid!] i to zdanie pozostaje prawdziwe również dziś jeśli chodzi o nasz stosunek do uchodźców. Liczy się przede wszystkim to, co mogą wnieść do gospodarki. Niekiedy do wymiaru ekonomicznego dochodzą kwestie polityczne. Jeśli przyjmujesz kogoś jako uchodźcę – jeśli mówisz: „udzielimy ci azylu, ponieważ wierzymy, że w swoim kraju jesteś prześladowany” – to jest to pewna deklaracja polityczna. Publicznie oświadczasz, że wierzysz, że w kraju, z którego przybywa dana osoba, dochodzi do prześladowań. Wymiar polityczny był szczególnie widoczny w przypadku uchodźców walczących z apartheidem w RPA, tych, którzy walczyli z kolonialnymi rządami Mozambiku czy Angoli, czy w Europie w czasach zimnej wojny. Zazwyczaj jednak o tym, jaki będzie stosunek danego kraju do uchodźców, decyduje miks różnych czynników – w tym ekonomicznych i politycznych.

Krytycy polityki otwartych drzwi często podnoszą też argument, że przyjmowanie zbyt dużej liczby migrantów i uchodźców ostatecznie zawsze prowadzi do wzrostu nastrojów nacjonalistycznych i populistycznych w społeczeństwie, więc długofalowo jest to zła strategia, również z perspektywy lewicowej. Zgadza się pan z taką oceną?

Są kraje z dużym odsetkiem migrantów i uchodźców, gdzie panuje przekonanie, że ci migranci i uchodźcy „mają łatwiej” niż obywatele. Że są uprzywilejowani, bo otrzymują pomoc od rządu czy organizacji społecznych. Takie przekonanie prowadzi do rosnącego poczucia krzywdy wśród różnych grup społecznych. Wielokrotnie już obserwowaliśmy ten proces – nie tylko w krajach rozwijających się, ale też w rozwiniętych krajach zachodnich, na przykład w Wielkiej Brytanii, gdzie stosunek do uchodźców i migrantów jest raczej negatywny. Natomiast to nie jest tak, że Brytyjczycy nie chcą przyjmować uchodźców, bo z natury są złymi ludźmi. Część Brytyjczyków czuje się zostawiona w tyle – bo szkoły są niedofinansowane, bo szpitale są niedofinansowane, bo stracili pracę w wyniku wygaszania którejś gałęzi przemysłu. Mierzą się z realnymi problemami, na które rząd nie znajduje rozwiązań.

I szukają kogoś, kogo mogą za to obwinić?

To jest mechanizm projektowania, przerzucania swojego niepokoju i frustracji odnośnie przyszłości na innych. I tak, w pewnym sensie łatwiej jest obwinić imigranta niż własny rząd za brak inwestycji czy nieprzeprowadzenie odpowiednich reform. Niepokojące jest natomiast to, że jest mnóstwo partii politycznych, które na tym właśnie żerują, dla których ksenofobia i nacjonalizm są pożywką.

Na szczęście ksenofobia sama w sobie wzbudza w ludziach reakcję opartą na pozytywnych emocjach – na trosce, na współczuciu, na solidarności. Gdziekolwiek pojawia się hejt i przemoc na tle narodowości czy przynależności do grupy etnicznej, pojawia się też pozytywna reakcja obronna. To jest ważne, bo inaczej moglibyśmy uwierzyć, że ksenofobia wygrywa.

Nie ręczę za siebie. Przewodnik po Ziemi Świętokrzyskiej

Jedziesz krajową „siódemką”, w Skarżysku Kamiennej zjeżdżasz na „czterdziestkę dwójkę” w kierunku na Wąchock i Starachowice, dalej wpadasz na „dziewiątkę”, aż dojedziesz do Ostrowca Świętokrzyskiego. Wtedy dalej na północny wschód drogą 754 na Bałtów. Za Rudką skręcasz w prawo, zjazd w dół, nagle robi się cieniście i zielono, droga wije się obok rzeki Kamiennej, przez drzewa przesiane słońce kontrastuje z mrokiem. Czujesz, jakbyś się znalazł, znalazła, w zagłębieniu dłoni Boga, ułożonej tak, by było Ci miło, pięknie i bezpiecznie.

Wśród krajobrazów, które mijałeś czy mijałaś, po zbitych sosnowych plantacjach, piaskach i ugorach zabudowanych krzyczącym chaosem rozrzuconych domów i stacji benzynowych, ogrania Cię nagle inny świat, jesteś w uroczysku. Mijasz małe osady wtulone w tę boską dłoń, na koniec jest Ruda Kościelna, mała wieś, pięćset osób ledwie, położona na skraju tej doliny. Ale to nie wszystko. Niedaleko znajduje się rezerwat i muzeum „Krzemionki”. Tam przechodzisz przez portal czasu i jesteś w świecie sprzed tysięcy lat, w neolitycznej fabryce narzędzi z krzemienia. Ruda Kościelna i muzeum krzemionek stanowią jeden obszar, bo muzeum zostało wpisane na listę UNESCO wraz z otoczeniem.

Znikające miejsca

Za chwilę to wszystko może zniknąć – młyny będą mielić kamień w nieustającym huku, ciężarówki zaczną go wywozić, wszędobylski biały pył pokryje uroczysko i część obszaru muzeum wraz z Rudą Kościelną. Kopalnię wapienia, jaka ma tu powstać, popierają posłowie rządzącej partii, przy cichej przychylności miejscowej burmistrz gminy, obojętności wojewody i ministrów w dalekiej Warszawie – a wszyscy z tej samej partii. To wystarczy, by te pięćset osób ze wsi było bezradnych wobec nadchodzącej zagłady ich świata. A przy okazji oznacza to wykreślenie muzeum z listy UNESCO, bo kopalnia zahacza o obszar wpisany do rejestru. Zobacz te cuda, póki nie ruszą spycharki odsłaniające pokłady wapienia dla cementowni. Cena cementu rośnie, a wapień jest jego podstawą. Wie to dobrze państwowy inwestor, który tu znalazł żyłę złota – Świętokrzyskie Kopalnie Surowców Mineralnych sp. z o.o. podlegająca Agencji Rozwoju Rynku. Czyli pośrednio panu ministrowi Jackowi Sasinowi.

Gdyby Ci jeszcze zostało trochę czasu, zawróć do Ostrowca i pojedź na południe drogą numer 751 do Nowej Słupi. Zanim znajdziesz się u podnóża Świętego Krzyża, zobaczysz zapierający dech krajobraz rozległej kotliny, zamkniętej od południa najstarszymi górami w Polsce. Jak pójdziesz szlakiem turystycznym do klasztoru, będziesz szedł lub szła opiewaną przez Żeromskiego puszczą jodłową w środku parku narodowego. Wybierz się i tam, bo niedługo, na samym szczycie góry, zakon Oblatów Maryi Niepokalanej, rządzący teraz na Świętym Krzyżu, stworzy centrum pielgrzymkowe. Dla tej inwestycji władze oddają im część parku narodowego, żeby Oblaci Maryi mogli bez przeszkód rozpocząć z rozmachem swoje inwestycje. Nie tak dawno zorganizowali tam rajd motocyklowy – trzy i pół tysiąca uczestników przyjechało na szczyt do klasztoru. Nic dziwnego, że chcą rozbudować zaplecze, chyba każdy zakon w Polsce marzy, by być Paulinami na Jasnej Górze czy Redemptorystami w Toruniu. Sto tysięcy pielgrzymów (a już były takie zapowiedzi Oblatów) to źródło satysfakcji i pieniędzy. Albo raczej w odwrotnej kolejności. Partia, która pochłonęła całą władzę w Polsce, współdziała z nimi zgodnie, by to się stało jak najszybciej. Tak, pojedź tam koniecznie, zobacz, póki jeszcze pielgrzymi nie napłyną tłumnie.

Władza pamięta protestujących

Nie, nie spoczęliśmy na laurach, biadając tylko nad nadchodzącym nieszczęściem. I w jednej i w drugiej sprawie – konferencje w Sejmie pod hasłem „Ratujmy Góry Świętokrzyskie”, protesty, interpelacje Koalicji Obywatelskiej, ludzie Szymona Hołowni, miejscowi radni, posłowie i europosłanka, naukowcy i prawnicy, media – co było do ruszenia, to ruszyliśmy. Spotkałem się z mieszkańcami Rudy Kościelnej i zapamiętałem Smoczy Język (to z „Władcy Pierścieni” Tolkiena) – pan reprezentujący inwestora przekonywał, że będzie cicho i czysto przy kopalni wapienia, a ludzie dostaną pieniądze. Pod płotem stała gromada łysych osiłków, wykrzykująca hasła za budową kopani i przerywająca przemówienia oponentów inwestycji. Podchodzę do nich, pytam, skąd są, milczą, uciekają wzrokiem, jeden burczy pod nosem, że „nam o prace chodzi”. Potem wsiadają w nową lśniąco białą beemkę i odjeżdżają z rykiem muzyki z głośników. Znam takie ekipy dobrze z obszaru byłego ZSRR, tam to prawie oficjalne narządzie władz – nazywają to „czynnikiem społecznym”. A oni, mieszkańcy, na ogół starsi ludzie, przytłoczeni tym, co się im zaraz zwali na głowę, chcą tylko, żeby ich malutki raj nie zginął, żeby im nie zabrano tego, co najcenniejsze – ich dotychczasowego życia. Muzealnicy z rezerwatu „Krzemionki” piszący do wszystkich świętych tej władzy, że to może być koniec jedynego w świętokrzyskim obszaru chronionego dziedzictwa UNESCO. Pan Krzysztof, który takie kopalnie budował w całej Polsce, a teraz chce odkupić „dawne winy” i pomaga mieszkańcom się zorganizować – i wielu innych dzielnych ludzi. Żadna polityka ich nie interesuje, po prostu walczą o swoje dotychczasowe życie, o przestrzeganie prawa, o skarby, którymi się opiekują. Tu, w świętokrzyskim, żeby protestować, pisać do władz, że powinno być inaczej, niż one chcą, trzeba być odważnym. Albo naprawdę zdesperowanym. W regionie, który głosuje w większości na PiS, aktów protestu się nie zapomina. Władza pamięta i prędzej czy później może się zemścić, co nie jest takie trudne, gdy kontroluje wszystko. Mogą cię zwolnić albo kogoś z Twojej rodziny, a potem nie znajdziesz pracy, prywatny przedsiębiorca dwa razy się zastawowi, nim zatrudni kogoś, kto się „im” naraził.

Świętokrzyskie to uboga ziemia, jakość gruntów na ogół słaba, brak przemysłu, wykluczenie infrastrukturalne, skutecznie utrzymywane przez obecny rząd, mimo składanych wielokrotnie przez sześć lat obietnic. Nic dziwnego, że województwo ma jeden z najwyższych wskaźników ubytku ludności: ktokolwiek z młodych może się gdzieś zaczepić, wyprowadza się – w łódzkie, śląskie lub małopolskie. Od dawna władze wojewódzkie postawiły na strategię rozwoju turystyki, agroturystyki – lasy, góry, zabytki, kilkaset zbiorników wodnych. Na planach się skończyło. Teraz sejmik i wojewoda przyglądają się kolejnym dewastacjom z miedzianymi czołami. Przecież nikt z Kościołem na wojnę tu nie pójdzie, nikt inwestorowi nie powie „wara”, jak inwestor ma takiego patrona w Warszawie.

Świętokrzyskie – moje Shire

Smoczy Język. Postać z Tolkiena, charakterystyczna dla tej władzy. Zmniejszenie parku narodowego słuszne, bo „tereny przyrodniczo bezwartościowe”. Kopalnia obok muzeum, bo lata temu „warunki prawne zostały dopełnione”. TVN trzeba zlikwidować, bo nadaje programy „sprzeczne z koncesją” – i tak gładko walec toczy się dalej.

W ostatnich rozdziałach „Władcy Pierścieni” Hobbici, którzy pokonali Saurona i wrzucili Pierścień Władzy w rozpalone czeluście Góry Przeznaczenia, wracają do Hobbitonu, do rodzinnego Shire. Zastają wycięte drzewa, obrzydliwe baraki i ziemię zrytą kopalniami żwiru. Zdegenerowany krajobraz będący odbiciem zdegenerowanej władzy. Świętokrzyskie to mój Hobbiton, to moje Shire, tam się urodziłem, tam zawsze wracam, gdziekolwiek mnie po świecie rzucało. Widzę, jaką cenę zapłaci za władzę Kaczyńskiego nad krajem. I jak jeszcze raz usłyszę od niektórych dziennikarzy pytanie, gdzie mam program na „po PiS-ie”, to zaprawdę nie ręczę za siebie. Niech lepiej spytają swoich kolegów i swoje koleżanki dziennikarzy z TVN-u, jakie są plany na przyszłość tej stacji, teraz, kiedy PiS chce ją zlikwidować.

Napiszę to całkiem otwarcie: jedynym programem, za jakim idę jak w dym, jest program odsunięcia Kaczyńskiego od władzy. Na to potrzeba gniewu, a nie misternych planów na przyszłość, ludzkiej złości i emocji, a nie przerzucania się cyframi, które nikogo poza garstką specjalistów nie interesują. Dopiero „po PiS-ie” możemy odbudować Shire i wtedy się kłócić zażarcie, jak to zrobić. Kto tego nie rozumie, z tym mi nie po drodze, nigdy nie będzie ze mną palił hobbitowskiego ziela przy kominku. No nie, po prostu nie.

Atom w Polsce: wielki plan czy wielki błąd?

Szanowni Państwo!

Atom pobudza wyobraźnię. Elektrownia jądrowa może wyprodukować olbrzymią ilość energii – a jednocześnie bywa źródłem głębokich obaw społecznych w kwestii bezpieczeństwa. Energetyka atomowa może pomóc w zielonej transformacji – ale budowa elektrowni jądrowej jest bardzo trudna i czasochłonna, a koszt finansowy ogromny.

Jak na razie, polski rząd ogłosił zamiar wybudowania sześciu bloków. W teorii budowa miałaby rozpocząć się w 2026 roku, pierwszy blok miałby zacząć działać w 2033 roku, a kolejne powstawać w odstępach 2–3 lat. W lipcu tego roku Ministerstwo Klimatu i Środowiska zaproponowało skrócenie odpowiednich procedur, żeby pomóc w dotrzymaniu terminu. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja za naszą zachodnią granicą. Polska oraz Niemcy idą w sprawie energetyki atomowej odmiennymi drogami. W 2022 roku w Niemczech ma zakończyć działanie ostatnia elektrownia atomowa. Kilka lat później Polska zamierza rozpocząć budowę pierwszej.

Ciekawe jest także porównanie historii społecznej atomu w obu krajach. W latach 80. w Polsce miały miejsce protesty społeczne przeciwko budowie elektrowni atomowej. Obecnie pozostało po nich jedynie mgliste wspomnienie. Większość sił politycznych w Polsce opowiada się za atomem. Jednak opinia publiczna jest podzielona mniej więcej na pół. Jak wynika z niedawnego raportu CBOS-u, 39 procent Polaków opowiada się za budową elektrowni jądrowych w Polsce, podczas gdy 45 procent jest temu przeciwnych. Liczba zwolenników wzrosła o 5 punktów procentowych w porównaniu z 2018 rokiem, ale niechęć wobec energii z atomu utrzymuje się na wysokim poziomie po 2011 roku, kiedy miała miejsce katastrofa elektrowni w Fukushimie.

Continue reading

Elektrownia jądrowa w Polsce to wciąż abstrakcja

Jarosław Kuisz: Rząd planuje, że w 2033 roku w Polsce zacznie działać pierwszy blok elektrowni jądrowej. Wspólnie z Tomaszem Borewiczem i Januszem Waluszko napisałeś książkę „«Bez atomu w naszym domu!». Protesty antyatomowe w Polsce po 1985 roku”. Czy Polacy przestali się bać atomu?

Kacper Szulecki: Nie wiem, czy rzeczywiście strach jest tym, co jest tutaj najważniejsze – a już na pewno nie chciałbym stawiać takiej opozycji „irracjonalny strach kontra racjonalny spokój”. Takie podejście do pewnego stopnia zakrzywia nam obraz rzeczywistości. Po pierwsze, dlatego, że w 1986 roku, kiedy doszło do katastrofy w Czarnobylu i bezpośrednio po niej, strach rzeczywiście był bardzo realny. Dotyczył może nawet nie tyle samej katastrofy, co tego, jak ogromnego zagrożenia udało się wtedy uniknąć. Łączył się też, w pewnym sensie, ze strachem związanym z zagładą jądrową, do której mogła doprowadzić zimna wojna. W Polsce to jest wciąż nierozpoznany temat i wyróżniamy się na tle Europy tym, że nigdy nie było u nas ruchu przeciwko broni jądrowej.

Druga sprawa, jeżeli chodzi o strach, to inny rodzaj odczuwania i wrażliwość, która często charakteryzuje ruchy społeczne i uczestników protestu. Widzimy to obecnie, patrząc na Młodzieżowy Strajk Klimatyczny czy na Extinction Rebellion, które też podnoszą wątek obaw i emocji.

SŁUCHAJ W WERSJI AUDIO

W waszej książce jest fantastyczne zdjęcie z protestu organizacji studenckiej w maju 1986 roku, na którym dziecko trzyma transparent z napisem „boję się Żarnowca”. Sam pamiętam, jak w szkole podstawowej wpychano nam do gardeł obrzydliwy płyn Lugola. Ten strach w dużej mierze wynikał z niewiedzy, ale był obecny na protestach i wśród ludzi. Mam wrażenie, że to była emocja, która sprawiła, że po 1989 roku temat atomu był tak niechętnie poruszany w Polsce.

Tak, chociaż oczywiście strach nie był jedynym czynnikiem. Wydaje mi się, że obawy dotyczące elektrowni jądrowej są obecnie mniejsze z dwóch powodów. Po pierwsze, pamięć o Czarnobylu jest już dość mocno zatarta. Niedawno wrócił trochę do szerszej świadomości za sprawą serialu i ukraińskiego filmu fabularnego, ale to są materiały postrzegane jako historyczne. Katastrofa w Fukushimie z kolei nie miała w Polsce dużego wpływu na dyskusję o atomie.

Po drugie, zaufanie do polskiej kultury technologicznej jest większe niż pod koniec lat 80. Jednak nie uważam tego za tak oczywiste i prawdziwe. Oprócz kultury technologicznej w energetyce jądrowej ważne są też zarządzanie ryzykiem i kwestia przestrzegania procedur. Pamiętajmy, że mówimy o kraju, który trzy czwarte swojej elity politycznej wsadził na pokład jednego samolotu. Niestety, tupolewizm jest ciągle dość ważnym elementem polskiej kultury.

Nastawienie Polaków do atomu się zmienia, natomiast bardzo trudno je ocenić, dlatego że nie ma dobrych i reprezentatywnych badań na ten temat.

Nie ma?

Są różne opracowania, natomiast ich metodologia często budzi zastrzeżenia i zależnie od tego, kto je robi, wychodzą różne wyniki. Wiele zależy od tego, jak zadane jest pytanie i czy próba jest reprezentatywna w skali kraju, czy skupia się na regionie, gdzie taka elektrownia rzeczywiście może powstać. Gdybym zapytał cię, „czy uważasz atom za ważne źródło energii”, a ktoś inny spytał „czy zgadzasz się na budowę reaktora w sąsiedniej miejscowości”, zapewne odpowiesz na te pytania inaczej, a żadna z odpowiedzi nie opisuje dobrze twojego stosunku do energetyki jądrowej.

Kluczowy jest natomiast fakt, że polski atom wciąż pozostaje w sferze abstrakcyjnej. Kiedy zaczynaliśmy pisać tę książkę w 2013 roku, pierwszy blok elektrowni jądrowej w Polsce, prawdopodobnie w Żarnowcu, miał powstać w roku 2021. Dziś z dużym prawdopodobieństwem możemy powiedzieć, że przed 2033 rokiem nie uda się uruchomić żadnego bloku.

Ten horyzont cały czas się przesuwa, natomiast mobilizacja oporu społecznego wymaga realnego zagrożenia. To było widać w Polsce w 2012 roku, kiedy doszło do protestów w Gąskach, które też opisujemy w książce, czy w Żarnowcu i w Trójmieście w roku 1989, kiedy budowa elektrowni wydawała się nieunikniona.

Czy ty jesteś za tym, żeby budować elektrownię jądrową w Polsce?

Nie jestem zwolennikiem budowania elektrowni atomowej w Polsce. Przede wszystkim uważam, że ona nie jest nam niezbędna. To kosztowny dodatek, który realizuje marzenia pewnej części ekspertów sektora energetycznego, niektórych naukowców i dużej części polityków, zwłaszcza obozu rządzącego. Polska może się bez tego obejść i to dobrze, dlatego że ryzyko związane z elektryką jądrową, nawet jeśli bardzo niskie, jest realne.

W przypadku energetyki jądrowej taki wypadek, choćby bardzo mało prawdopodobny, bo wymagający splotu serii błędów i awarii – na przykład błędu ludzkiego nachodzącego na wadę konstrukcyjną, a potem jakiegoś dodatkowego nieprzewidzianego czynnika zewnętrznego – jest znacznie bardziej katastrofalny niż w przypadku jakichkolwiek innych źródeł wytwarzania energii. Poza tym o ile Czarnobyl można, jak czyni to prawica, zrzucać na karb komunistycznej fuszerki i skorumpowanego systemu, to już Fukushima, jak pisze badaczka technologii Majia Nadesan jest przykładem tego, jak w gospodarce kapitalistycznej sektor jądrowy prywatyzuje ryzyko – koszty spychając na mieszkańców okolic elektrowni i na ogół obywateli.

Rząd obstaje przy tym, że 2033 rok jest realną datą uruchomienia pierwszego bloku elektrowni jądrowej w Polsce. Patrzę na to okiem laika i zastanawia mnie to, że Francuzi chętnie by postawili u nas elektrownię jądrową, podczas gdy sami dyskutują o wygaszeniu własnego sektora atomowego.

Francja zdecydowała, że będzie ograniczać udział atomu w swoim koszyku energetycznym. W konsekwencji, francuskie EDF (Électricité de France) – narodowy czempion energetyczny, który zajmuje się między innymi budowaniem reaktorów jądrowych – skarży się na brak kontraktów. I nagle pojawia się Warszawa, która ogłasza, że chciałaby w ciągu najbliższych 25 lat wybudować 9000 MW mocy zainstalowanej w energii jądrowej.

To ogromna inwestycja i gdyby udało się ją zrealizować, Polska byłaby drugim największym państwem atomowym w Europie. Wszystkie przedsiębiorstwa z branży rzucają się na tak łakomy kąsek.

Tak samo zrobili Amerykanie – firma Westinghouse, która nie tak dawno zdążyła zbankrutować, ostatni raz budowała nowy reaktor w 2007 roku. Wizja, w której możliwe jest kontynuowanie działalności na intratnych kontraktach przez kolejne dwadzieścia lat, jest bardzo kusząca. Nic dziwnego, że Japończycy, Koreańczycy, Francuzi i Amerykanie są tym zainteresowani. Rosjanie również, ale nikt ich by tu nie wpuścił, chociaż pewnie zbudowaliby ten reaktor najtaniej, natomiast z powodów politycznych nie ma na to szans.

Ogromne kontrowersje w Polsce wzbudziła kwestia gazociągu Nord Stream 2, którego budowa jest obecnie finalizowana. Z kolei Niemcom nie podoba się polska wizja dotycząca energetyki jądrowej. Czy Berlin ma polityczną wolę i możliwość zablokowania polskiego planu rozwoju energetyki jądrowej?

Zawsze staram się nie mówić kategoriami narodowymi, czyli nie „Niemcom”, tylko konkretnie niemieckiej partii Zielonych, która wydała raport dotyczący potencjalnych negatywnych skutków dla kraju, gdyby doszło do poważnej awarii w elektrowni jądrowej w Polsce. A akurat Zielonym trudno zarzucić powiązanie atomu z gazem z Rosji, bo to jedyna partia w Bundestagu, która konsekwentnie sprzeciwiała się budowie Nord Streamu. Wspomniany raport był krytykowany przez różne polskie organizacje, także przez rząd, natomiast zgodnie przede wszystkim z konwencją z Aarhus, dotyczącą transgranicznych ocen oddziaływania na środowisko, wszystkie państwa, na które ta elektrownia mogłaby potencjalnie wpływać, mogą wydawać takie opinie.

Należy o tym pamiętać, szczególnie biorąc pod uwagę przypadek kopalni węgla brunatnego w Turowie, która stała się przyczyną sporu pomiędzy Polską, Czechami i Niemcami.

Wydaje mi się, że Niemcy nie są w stanie zablokować polskiego atomu, natomiast faktem jest, że poszczególne grupy interesów na pewno lobbują za rozwiązaniami, które są zupełnie sprzeczne z polską strategią. Niemiecki plan jest inny – nie zawiera atomu, tylko odnawialne źródła energii. Siłą rzeczy Niemcy starają się promować ten model również na poziomie europejskim. Prawicowi publicyści dopisują do tego spiskowe teorie, bo wydaje im się, że Niemcy staną się jakimś hurtownikiem rosyjskiego gazu. A tu chodzi przede wszystkim o zmianę paradygmatu w elektroenergetyce. Bo oparcie systemów energetycznych na niestabilnych źródłach odnawialnych wymaga innego myślenia o kontynentalnym systemie i im szybciej taka zmiana nastąpi w skali całej Europy, a nie poszczególnych krajów, tym lepiej ten system będzie działał.

Narracja obecnej władzy podkreśla, że poprzez budowę elektrowni jądrowej planuje się zwiększyć naszą suwerenność.

Jeżeli się czyta wypowiedzi chociażby Jarosława Kaczyńskiego, który nie jest ekspertem od energetyki, ale wszystko koniec końców zależy od jego decyzji, to myślę, że on ma głęboko zakorzenione myślenie, że energetyka jądrowa to postęp. W związku z tym, wszystkie nowoczesne, szanujące się państwa powinny elektrownię jądrową mieć.

To nie jest do końca prawda – jak się spojrzy na globalny krajobraz energetyki jądrowej, to wiele państw obywa się bez niej – poza Austrią, na przykład Włochy i Australia, czyli kraje o gospodarkach kilkakrotnie większych od polskiej. Natomiast w polskim przypadku to w dużej mierze kwestia dumy narodowej – widocznej również wśród elit Platformy Obywatelskiej. Donald Tusk myślał dokładnie tak samo.

Druga sprawa to rzeczywiście głęboko zakorzenione pojęcie autarkii, czyli tego, że powinniśmy być samowystarczalni energetycznie. To jest coś bardzo wyjątkowego w Polsce, ponieważ rzeczywiście przez dekady byliśmy w stanie wytwarzać prąd niemal wyłącznie z polskiego węgla. Wielu energetyków uważa, że na podobnych zasadach powinniśmy funkcjonować obecnie.

Jednak nowoczesny system energetyczny w przyszłości będzie się opierać na współzależnościach. Przekonaliśmy się o tym w maju, kiedy doszło do poważnej awarii w elektrowni w Bełchatowie, która odpowiada za 17 procent produkcji krajowej energii. Gdyby nie import i bilansowanie transgraniczne, nie bylibyśmy w stanie zatrzymać blackoutu w całym kraju, a właściwie to w skali Europy, bo ten system jest zsynchronizowany.

Elektrownia jądrowa w Żarnowcu. Źródło: Wikipedia

Czytając „Bez atomu w naszym domu” przypomniałem sobie protesty przeciwko wybudowaniu elektrowni jądrowej w Żarnowcu. Jeżeli zostanie wytypowana nowa lokalizacja, to trudno mi sobie wyobrazić, że społeczności lokalne w Polsce po prostu uznają, że to jest symbol nowoczesności i dobra wszelakiego.

Mam wrażenie, że obecnie rząd powtarza scenariusz z Żarnowca. Decyzja o budowie elektrowni w zapadła w styczniu 1982 roku. To były pierwsze dni stanu wojennego i władza chciała wykorzystać ten moment, żeby bez konsultacji społecznych podjąć decyzję, która miała bardzo szerokie konsekwencje.

Teraz rzeczywiście wszystko wygląda podobnie. Za czasów Platformy Obywatelskiej już były wytypowane trzy pierwsze lokalizacje elektrowni jądrowych. Mieszkańcy tych gmin dowiadywali się o tym często z telewizji i od razu zaczęły się organizować lokalne ruchy protestu. Spodziewam się, że podobnie będzie teraz – całość robiona odgórnie i bez konsultacji. I chociażby z tego powodu – zgodnie z hasłem „nic o nas bez nas” – te społeczności lokalne będą się organizować, ponieważ skrypty obywatelskiego nieposłuszeństwa w Polsce są dość dobrze zakorzenione. Widzieliśmy to w różnych sytuacjach: w sprawie Puszczy Białowieskiej, czy w kwestii protestów dotyczących prawa do aborcji. Bardzo szybko okazuje się, że wszyscy wiedzą, jak organizować protesty, a jeśli nie oni, z pewnością takie doświadczenie mają ich rodzice czy dziadkowie.

Te procesy również przywołujecie w książce.

Opisujemy tam dość dużo strategii i taktyk stosowanych przez stronę protestującą. Najciekawsze, bo bardzo rzadkie zjawisko w polskiej historii społecznej to oddolne referendum zorganizowane w 1990 roku wokół Żarnowca na wybrzeżu. W ciągu niecałego tygodnia udało się zorganizować w skali całego województwa plebiscyt, w którym przy frekwencji na poziomie 44 procent 86 procent mieszkańców Wybrzeża było przeciw. W procedurze wzięło udział ponad milion osób, także to była wielka i niesamowita mobilizacja w sytuacji kryzysowej.

Historia nas uczy, że decyzja o uruchomieniu elektrowni jądrowej to w gruncie rzeczy decyzja autorytarna: ona musi zapaść z góry.

Często tak bywa i widać, że aktualnie na świecie nowe elektrownie jądrowe buduje się raczej w państwach niedemokratycznych. Największym rynkiem zbytu są Chiny, a największym producentem reaktorów – Rosja. Rosyjski państwowy gigant, Rosatom, buduje teraz na przykład w Turcji, Uzbekistanie, na Bliskim Wschodzie i w Afryce.

Ciekawe jest tutaj zestawienie Niemiec i Francji, dlatego że zawsze myślimy o tym, że Niemcy tradycyjnie byli przeciwnikami atomu, co jest nieprawdą – jeszcze w latach 60. byli raczej entuzjastami tego rozwiązania. Natomiast najsilniejszy opór społeczny przeciwko energetyce jądrowej był we Francji, w pierwszej połowie lat 70. Centralizacja i siła rządu w Paryżu oraz liczne powiazania z czempionami energetycznymi, przede wszystkim z EDF, sprawiły, że protesty społeczne nie miały zbyt wielu możliwości do zaprezentowania swoich racji.

Policja bardzo brutalnie tłumiła wszystkie wystąpienia, zwłaszcza w Alzacji. Niemieccy aktywiści, którzy wspierali protesty we Francji, uważali, że to policja w RFN jest najsurowsza, bo jeszcze w latach 60. i 70. w dużej mierze składała się byłych nazistów i sympatyków skrajnej prawicy, ale wracali z Francji cali poharatani i z przeświadczeniem o ogromnej brutalności francuskich funkcjonariuszy. W książce opisujemy również polskie próby ograniczania przestrzeni i swobód obywatelskich w zakresie oporu społecznego wokół energetyki jądrowej.

Mam wrażenie, że kwestia budowy elektrowni jądrowej cały czas sytuuje się poza łatwymi podziałami: lewicą i prawicą, komunistami i postkomunistami, czy wreszcie nawet poza tym PiS-em i PO. To temat, który wymyka się schematom, które opisują kilka ostatnich dekad.

To widać na przykład w tych rozdziałach, w których śledzimy dyskusje sejmowe i w ramach podstolika ekologicznego Okrągłego Stołu. Na początku eksperci partyjni są za, przedstawiciele „Solidarności” przeciw. Inaczej wygląda już kwestia posłów – część z „Solidarności” mocno popiera elektrownię jądrową, ale trafiają się też reprezentanci Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, którzy są przeciwni projektowi. Samo przekopanie się przez źródła wokół tego tematu było naprawdę bardzo ciekawym ćwiczeniem z historii najnowszej, dlatego że odkryliśmy tam naprawdę dużo niespodzianek. Natomiast rzeczywiście te podziały również dzisiaj przechodzą w bardzo ciekawy sposób. To, że atom popiera część PiS-u, partia Razem i Konfederacja, to chyba najlepszy przykład.

W protestach w latach 80., bardzo dużą rolę odegrały ruchy niezależne i młoda opozycja, przede wszystkim ruch Wolność i Pokój, którego członkiem był jeden z naszych współautorów Tomasz Borewicz, niestety już nieżyjący, bo zmarł w 2015 roku, zanim ta książka została wydana. Drugim ważnym elementem był Ruch Społeczeństwa Alternatywnego, czyli pierwsze pokolenie polskich anarchistów – Janusz Waluszko, drugi ze współautorów, był jego założycielem.

Znaczenie miały również ruchy ultrakonserwatywne, na przykład Wolność i Pokój z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzisiaj to narodowo-konserwatywna prawica, która wtedy stanęła jednoznacznie po stronie przeciwników atomu. Motywacje ludzi były bardzo różne, natomiast łączyła ich wspólna sprawa zdrowia publicznego i jego ochrony przed realnym wówczas zagrożeniem, a także opór wobec systemu komunistycznego i kojarzonego z nim sposobu zarządzania: niedemokratycznego, technokratycznego, bez szacunku dla kwestii społecznych. Dziś już wiemy, że akurat te ostatnie kwestie są równie aktualne w warunkach polskiej wrażliwej demokracji.

Muszę zapytać o recenzenta tej książki, którym jest Piotr Gliński. Jak do tego doszło?

Jesteśmy bardzo dumni z tej recenzji, zwłaszcza że dostaliśmy ją w 2014 roku, czyli jeszcze zanim prof. Gliński został wicepremierem i ministrem.

Trzeba pamiętać, że prof. Gliński jest ekspertem od protestów ekologicznych w Polsce, byłym współzałożycielem pierwszej Polskiej Partii Zielonych. Ma też rodowód solidarnościowy i znał osobiście wielu uczestników protestów, więc jego pozytywna opinia nie powinna dziwić. Natomiast uznaliśmy ją rzeczywiście za taki order, może swego rodzaju order uśmiechu, który chcieliśmy koniecznie zaprezentować na okładce i mamy nadzieję, że się na nas nie gniewa.

Ostatnie pytanie – myślisz, że w Polsce powstanie elektrownia jądrowa?

W 2012 roku założyłem się, niestety nie pamiętam z kim, że to się nie stanie właśnie z powodów, o których rozmawialiśmy. Myślę, że kiedy poznamy konkrety, skala protestów społecznych będzie na tyle duża, że uniemożliwi ten projekt.

I tego bardzo się obawiam, bo historia Żarnowca jest w gruncie rzeczy tragiczna. Wśród protestujących i tych, którzy pracowali przy budowie, są historie złamanych życiorysów. Partyjni dyrektorzy odpowiedzialni za budowę mieli przetrącone kariery, a niektórzy protestujący przypłacili swoje zaangażowanie rozpadem rodzin i marginalizacją w nowej rzeczywistości, bo w czasie, gdy inni otwierali firmy i łapali wiatr transformacji w żagle, oni marzli w namiotach pod Urzędem Rady Ministrów albo prowadzili głodówkę. Żarnowiec to symbol marnowania ogromnych środków, ludzkiej energii i czasu. Dlatego konieczne jest przeprowadzenie konsultacji społecznych, zanim podejmie się decyzje, a nie w ramach oceny post factum.

 

 

 

 

Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit.

Nie oceniaj po okładce. Ani po pozycji społecznej. Recenzja filmu „Moja cudowna Wanda” w reżyserii Bettiny Oberli

Wanda (świetnie zagrana przez Agnieszkę Grochowską), samotna mama z Polski, jeździ na zarobek do Szwajcarii. Mieszka u zamożnej rodziny w ich rezydencji nad brzegiem jeziora i całą dobę opiekuje się seniorem po udarze. Zarabia na utrzymanie synów, którymi w Polsce opiekują się jej rodzice. Dla dobra dzieci znosi wiele – długą rozłąkę, ciężką pracę, mieszkanie w suterenie, traktowanie z góry. Taka jej rola, z którą wydaje się pogodzona. Robi, co do niej należy, a czasami i więcej. Ale nigdy za darmo. Potrafi się targować, byle tylko dorobić. Cierpliwie znosi upokorzenia ze strony oschłej zleceniodawczyni i jej aroganckiej córki. Do czasu – po fałszywych oskarżeniach o kradzież unosi się dumą i wyjeżdża. Nie chce wracać, ale zawsze wraca. Potrzebuje pieniędzy, a nestor rodu Wegmeister-Gloor, Josef (André Jung), nie akceptuje innych opiekunek (zupełnie jak Philippe z „Nietykalnych” Oliviera Nakache i Érica Toledano, który u swojego boku znosił tylko niesztampowego pielęgniarza, Drissa). Odmawia jedzenia, rehabilitacji, staje się złośliwy i nieznośny. Chce tylko Wandy. Ona go rozumie, nie traktuje jak ubezwłasnowolnionego dziecka. Żartuje (choć z kamienną twarzą), motywuje do samodzielności, nigdy nie narzeka i trzyma jego stronę wobec „tych wariatów” – jak Josef nazywa swoją toksyczną rodzinę. W obecności Wandy siedemdziesięcioletni Josef zyskuje zaskakujące siły witalne, nakłaniając ją (za dodatkową zapłatą) do nocnych wizyt w jego sypialni.

Materiały prasowe Aurora Films

„Nic nie jest takie, jakim się wydaje”

Można by pomyśleć, że film Oberli będzie kolejną etiudą na temat klasycznych podziałów klasowych współczesnego społeczeństwa (jak chociażby w koreańskim „Parasite” Bong Joon-ho) – źli bogaci wyzyskiwacze vs. biedna udręczona „służąca”. Nic z tych rzeczy. Reżyserka w swoim komediodramacie serwuje widzom wiele niespodzianek graniczących z absurdem, ukazujących podszewkę pozorów i stereotypów. Nie sposób jednoznacznie ocenić żadnego z bohaterów – każdy skrywa swój sekret i ma uzasadnione motywacje do działania. Wanda posuwa się do prostytucji, żeby pomóc rodzicom, dla których czuje się ciężarem. W matce (Agata Reszewska) znajduje zrozumienie i wsparcie, za to ojciec (nieco przerysowany w swej roli Cezary Pazura) jest władczym raptusem nieznoszącym sprzeciwu. Wanda wydaje się sfrustrowana i wypruta z emocji w relacjach ze wszystkimi z wyjątkiem synów.

Josef, jej szwajcarski pracodawca, jest zgorzkniały, bo jego oziębła żona od dawna żyje wyłącznie na pokaz, bardziej niż o męża dbając o reputację nazwiska i rodzinnej firmy. Elsa (wybitna w roli matrony Marthe Keller) jest zadbaną, elegancką, ale zimną kobietą. Z pokerową twarzą, pod przykrywką manier i fałszywych uprzejmości, na każdym kroku uświadamia Wandzie, że przynależy do niższej klasy społecznej. Podejrzewa, że jej syn, Gregi (Jakob Matschenz) zakochał się w Polce, w związku z czym obawia się mezaliansu. Junior ma przejąć firmę ojca, choć się do tego zupełnie nie nadaje – dzięki (niechcianemu) wsparciu rodziny kończy studia inżynierskie, ale wolałby móc oddać się swojej pasji – ornitologii. Namiastką jej realizacji są poranne nawoływania ptaków i kolekcjonowanie wypchanych artefaktów. Jego siostra, Sophie (Birgit Minichmayr) wyjątkowo snobistyczna i wyrafinowana, w rzeczywistości cierpi w nieudanym (przez brak potomstwa) małżeństwie z prawnikiem Manfredem (Anatole Taubman). Napięcie w rodzinie Wegmeister-Gloor sięga zenitu. Aż wreszcie nadmuchana do granic możliwości bańka pozorów pęka. Za sprawą Wandy wylewa się lawina prawdy i żalu.

Materiały prasowe Aurora Films

Gra pozorów i katharsis

Szwajcarska produkcja w mistrzowski sposób łączy polską przaśność i prostolinijność ze sztucznością zachodniej klasy średniej. Dwa światy, które mają spaczone postrzeganie siebie nawzajem. Ponoć inspiracją do filmu była historia polskiej opiekunki pracującej w Szwajcarii, Bożeny Domańskiej, która jako pierwsza wystąpiła do sądu przeciwko swoim zleceniodawcom, zarzucając im niegodne traktowanie. Miała zwrócić uwagę na ciężki los wielu kobiet ze wschodu, pracujących ponad siły w urągających godności warunkach. Jednak w moim postrzeganiu film Bettiny Oberli jest przede wszystkim obrazem skomplikowanych relacji międzyludzkich, rodzicielstwa (także tego niespełnionego), zawiłości rodzinnych i narzucanych (sobie i innym) ról społecznych.

Każdy w rodzinie Wegmeister-Gloorów prowadzi swoją grę. Wanda również. Wszyscy znoszą więcej, niż są gotowi udźwignąć. Kryzys wywołany szokującą ciążą Polki staje się iskrą dla prawdziwej bomby szczerych emocji. Długo tłumiona prawda – żale, zarzuty, pragnienia – wylewają się hurtowo, niczym lawina równając z ziemią misterną układankę masek i pozorów. Zamożna prominentna rodzina, uosobienie życiowego sukcesu, okazuje się do szpiku nieszczęśliwa i dysfunkcyjna. Wanda bierze sprawy w swoje ręce – pierwszy raz nie licząc się z opinią ojca. Także on mięknie w obliczu zagmatwanych, trudnych wyborów. Nerwy puszczają nawet… krowie, która w zaskakujących okolicznościach pojawia się najpierw na polskim osiedlu, a potem w szwajcarskiej rezydencji. Czarny chwilami humor podkreśla absurdalność sytuacji. Wszystko wskazuje na to, że na happy end nie ma najmniejszych szans. Zakończenie filmu pozostawia widza w sferze domysłów. I dobrze. Nic w filmie Oberli nie jest oczywiste.

Ojciec wszystkich smutnych panów. O biografii Josepha Fouché – twórcy francuskiej tajnej policji

Wbrew powszechnemu mniemaniu istnieją trzy najstarsze zawody świata, a nie jeden. Oprócz tego najbardziej znanego drugim jest zawód biurokraty, trzecim zaś – donosiciela. W rzeczy samej, płatne usługi seksualne, rejestry dóbr i ich przepływów oraz kapowanie do władzy na bliźnich celem uzyskania przynajmniej symbolicznej korzyści osobistej są poświadczone już w śladach najstarszych ludzkich cywilizacji.

Ale historia nowoczesnych służb gromadzących informacje o obywatelach na potrzeby państwowego aparatu nadzorczego – a także spekulujących tymi informacjami i nadużywających ich – zaczyna się dopiero w epoce napoleońskiej, kiedy wiedza zbierana przez instytucje państwa o zamieszkujących je ludziach została ostatecznie oddzielona od na wpół osobistych porachunków władców z nieposłusznymi poddanymi. Przybrała ona wówczas postać pozornie obiektywnego zasobu informacji, gromadzonego pozornie bezinteresownie po to, aby czuwać nad abstrakcyjnym ładem organizmu państwowego, którego poszczególne funkcje zarządzane są, owszem, przez określonych ludzi, lecz nie są oni – znów pozornie – osobiście zainteresowani nabywaniem niejawnej wiedzy o swoich bliźnich.

Do naczelnych postaci tworzących ten nowy ład szpiegowania należał Joseph Fouché (1759–1820), który dał się poznać już w czasach rewolucji francuskiej, a po objęciu władzy przez Bonapartego pełnił urząd ministra policji (z przerwami, kiedy popadał w niełaskę szefa) oraz otrzymał tytuł księcia Otranto (noszony przez jego potomków do dziś) i hrabiego Fouché. Był to, jeśli sądzić po świadectwach, człowiek idealny do tego typu zadań – zawsze opanowany, wyprany z emocji, zachowujący kamienną twarz w każdych okolicznościach, starannie projektujący intrygi oparte na nadzwyczaj rozległej wiedzy na temat mnóstwa zwykłych ludzi (co było mniej istotne) oraz członków elity monarchii napoleońskiej (co było bardziej istotne). Na potrzeby swojego resortu stworzył nowoczesny, sprawny i skuteczny aparat łączący urzędników i funkcjonariuszy z kontaktami operacyjnymi w terenie – czyli aparat, bez którego nie może się obejść żadna służba wywiadowcza. Wprawdzie po upadku Napoleona pogubił się trochę i został wygnany przez Ludwika XVIII, ale w ówczesnej sytuacji mógł sobie dobrze radzić tylko taki arcymistrz, jak Talleyrand.

Postać Josepha Fouché doczekała się co najmniej paru biografii. Najnowszą, pióra Jeana Tularda, przełożono właśnie na polski. Jest to biografia solidna i dobrze ugruntowana w archiwaliach, niektórych przedtem nieznanych, zarazem jednak jest również mocno zretoryzowana w kierunku vie romancée, formy tak ulubionej przez Francuzów. Czytając ją, można zobaczyć, z jakich źródeł wyłaniała się nowoczesna tajna policja, która miała odegrać kardynalną rolę w historii ostatnich dwóch stuleci, stanowiąc jeden z filarów podtrzymujących wszystkie reżimy autokratyczne, autorytarne i totalitarne. Dość rzucić kilka nazw i skrótów – Ochrana, Gestapo, Securitate, KGB…

Podstawą świata tajnych służb, bez względu na to, czy polem ich działania jest państwo macierzyste, czy terytoria obce, a materiałem obcokrajowcy czy krajanie – przynajmniej tą podstawą, którą można wywnioskować, spoglądając na nie od zewnątrz – jest zasada totalnej nieufności, przechodzącej nierzadko w paranoję. Jest to nieufność nietwórcza, taka, z której nie wynika przyrost pozytywnej ludzkiej wiedzy o rzeczywistości jako rezultat rezerwy wobec wiedzy zastanej. Nieufność ta nie bada w istocie świata zewnętrznego, jego natury i zawartości, lecz zapętla się wokół samej siebie i zwielokrotnia się w lustrzanych odbiciach, służąc ostatecznie jedynie sobie samej i sama sobą się karmiąc.

Tej niewygodnej, destrukcyjnej nieufności towarzyszą gry społeczne o podobnej charakterystyce, gry przechodzące w intrygi i spiski. Problemem pracy służb jest fakt, że większość pozyskiwanych przez nie danych to nie są uchwytne fakty, obserwowane w miejscu i czasie ich zachodzenia, lecz informacje o nich, pogłoski, plotki i obmowy, sprzeczne wersje zdarzeń, przeciwstawne opinie o nich, a wreszcie rezultaty świadomej dezinformacji. Z tą ostatnią mają też obecnie na dużą skalę do czynienia tak zwani zwykli ludzie, na których działa ona w postaci trollingu. Pojęcie to jest zresztą często używane w niewłaściwy sposób, ponieważ trollem nie jest osoba, która wpisuje prowokacyjny komentarz pod cudzym tekstem albo nie zgadza się z poglądami innych komentujących, wzbudzając w nich wściekłość – lecz osoba, która podaje wiadomość lub ideę pozornie prawdziwą, faktycznie zaś nieprawdziwą i czyni to, aby posiać zamęt, a nie, żeby zagrać na nerwach temu czy owemu internaucie. Służby znają takie metody zarówno w teorii, jak i w praktyce – i również z tego powodu są profilaktycznie zawsze nieufne. W naszych czasach nie da się już z tego wyjść zgrabnym bon motem Kissingera – „wierzę tylko w zdementowane informacje”.

Trzecim wreszcie składnikiem specjalnosłużbowej wizji świata są tak zwane haki. To nie J. Edgar Hoover wymyślił system trzymania w sejfie kompromatów na każdego, chociaż jego niewątpliwą zasługą jest nadanie temu zagraniu mistrzowskiego sznytu. Nie zrobili tego również towarzysze Jagoda i Jeżow, którym żadne realne materiały nie były w ogóle potrzebne, ponieważ wystarczyło im nazwać kogoś wrogiem ludu lub kontrrewolucjonistą, żeby posłać go pod ścianę lub przynajmniej na dwadzieścia lat odsiadki w trudnych warunkach kręgu polarnego. To książę Otranto uznawany jest, wraz ze swoim współpracownikiem, Vidocqiem, za właściwego twórcę tej metody łamania bliźnim kręgosłupów w świecie nowoczesnym.

Bardzo istotne jest w odniesieniu do wszystkich trzech wskazanych cech pracy tajnych służb, że operują one głównie na słowach i na podstawie słów muszą decydować o działaniach. Tymczasem posługiwanie się słowami jest właśnie tą cechą gatunku ludzkiego, która umożliwiła jego przedstawicielom tak znakomite opanowanie sztuki mijania się z prawdą, zwłaszcza wtedy, gdy opisują nimi stany rzeczy nierozgrywające się na oczach ich partnerów komunikacyjnych – co dotyczy niemal wszystkich aktów komunikacji, ponieważ nie ma potrzeby opowiadania komuś o tym, co sam właśnie widzi i słyszy.

Biorąc to wszystko pod uwagę, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że nasz wspólnie przeżywany świat nie jest może obozem koncentracyjnym, co sugerował jakiś czas temu Agamben, jest natomiast ogólnym kiwaniem każdego przez każdego. Właśnie dlatego tak trudno zdefiniować prawdę, zarówno w znaczeniu formalnologicznym, jak i psychologicznym czy egzystencjalnym. Tajna policja rozumie i lubi to.

Fouché ekscytował wyobraźnię pisarzy. Balzak i Hugo przedstawiali jego i jego otoczenie w sposób cokolwiek demoniczny. Później dwa przeciwstawne typy człowieka służb stworzyli Ian Fleming i John Le Carré – zarówno Bond, jak i Smiley mieli w sobie coś nieprzeciętnego, ten drugi dzięki przesadnej przeciętności. Ale realni ludzie służb nie są demonami pompowanymi wyobraźnią Balzaka ani – o czym wiedzą nawet dzieci – nie są czarującymi dżentelmenami, jak również nie są przygaszonymi dżentelmenami. Są to ludzie trudno uchwytni narzędziami stylu werbalnego. Może jakoś pasuje do nich określenie „społeczni kanalarze”.

Książka:

Jean Tulard, „Joseph Fouché”, przeł. Grażyna Majcher, PIW, Warszawa 2021, seria Biografie Sławnych Ludzi.

 

* Ilustracja użyta jako ikona wpisu: fragment portretu Josepha Fouché, księcia Otranto, autorstwa René Théodore’a Berthona, 1809 rok. Źródło: Wikimedia Commons. Domena publiczna.

Niemcy od dekad nie chcą atomu, więc plany Polaków ich zaskakują

Aleksandra Sawa: Do 2022 roku Niemcy planują zamknąć wszystkie elektrownie atomowe – taka decyzja zapadła w 2010 roku, kiedy opracowane zostały założenia projektu Energiewende. Skąd wziął się antyatomowy zwrot w Niemczech?

Oldag Caspar: Obecnie obserwujemy drugą „falę” tego zwrotu. Pierwsza fala odchodzenia od energii atomowej to był rok 1990. Już wtedy ruch obywatelski przeciwko energii atomowej był potężny, wspierały go i sympatyzowały z nim bardzo różne grupy: od dysydentów, przez demokratów, po osoby ze środowisk konserwatywnych i związanych z Kościołem. W 1990 roku do tego ruchu dołączył ruch antynuklearny z Niemiec Zachodnich, mocno związany z lewicowymi Zielonymi. Antyatomowcy byli też wspierani przez lokalnych rolników, którzy obawiali się o bezpieczeństwo odpadów radioaktywnych.

Wszystkie te grupy, działając razem, wytworzyły pod koniec lat 80. silną falę sprzeciwu, która doprowadziła do zamknięcia elektrowni atomowych zasilających znaczną część systemu energetycznego w NRD. Na tych nastrojach budowała się partia Zielonych, która w 1998 roku weszła do rządu federalnego Niemiec. Niedługo później podjęto decyzję o zamknięciu wszystkich elektrowni atomowych. Ta decyzja oczywiście spotkała się z ostrą krytyką tak zwanego lobby atomowego, czyli firm, które mocno zainwestowały w atom. W tamtych czasach część polityków konserwatywnych – Angela Merkel, Helmut Kohl – wciąż była za atomem, więc kiedy CDU doszło do władzy i Angela Merkel została kanclerzem, próbowali wycofać się z tej decyzji.

W 2005 roku?

Tak. Po przejęciu władzy próbowali odwrócić tę decyzję, ale udało im się to – i to tylko do pewnego stopnia – dopiero w 2010 roku.

CDU chciało pozycjonować się na partię ludu, musiało dbać o to, żeby być atrakcyjną dla bardzo różnych grup wyborców – a wtedy już nawet część osób o poglądach konserwatywnych była przeciwko atomowi. Ze względu na opór wewnątrz samej partii proces wygaszania reaktorów został przedłużony, w stosunku do początkowych planów, ale nie zatrzymany.

A później była Fukushima [w 2011 – przyp. red.], która przypomniała nam, że tej technologii nie da się w pełni kontrolować. Ale nawet gdyby nigdy nie doszło do katastrofy w Fukushimie, wygaszanie elektrowni atomowych w Niemczech zakończyłoby się we wczesnych latach 2030.

Jakie jest podłoże tak silnych nastrojów społecznych? Przecież na przykład we Francji sektor energetyczny nadal jest oparty w większości na atomie, a jednak nie obserwujemy tam równie silnego ruchu antynuklearnego.

Niemieckie ruchy przeciwko atomowi mają swoje początki już w latach 70. Społeczeństwo niemieckie miało po wojnie bardzo ograniczone zaufanie do rządu. Hołdowało przekonaniu, że nawet demokratycznie wybranemu rządowi należy cały czas patrzeć na ręce, bo inaczej rządzący będą robić to, co leży w ich interesie, a niekoniecznie w interesie ludzi. W pewnym sensie można to uznać za „pozytywną” spuściznę po drugiej wojnie światowej, po historii dochodzenia do władzy NSDAP.

Myślę, że to dlatego w Niemczech osobom, które zapoczątkowały ten ruch – rolnikom, ekologom – dużo łatwiej było przekonać innych, że elektrownie atomowe wiążą się z dużym ryzykiem dla całego społeczeństwa, niż byłoby to na przykład we Francji. Ruch antynuklearny rósł tutaj w siłę przez dekady. Teraz 75–80 procent niemieckiego społeczeństwa opowiada się za wygaszaniem elektrowni atomowych.

Zdjęcie: Petar Avramoski, Pexels

Z zewnątrz wydaje się, że w niemieckiej polityce zapanował w tej sprawie konsensus. Czy faktycznie nie ma już żadnej frakcji, która walczyłaby o atom?

Faktycznie, teraz atomu bronią jeszcze tylko liberalni demokraci (FDP), którzy mają poparcie na poziomie 5–10 procent. No i populistyczna, skrajnie prawicowa AfD [z przewidywanym poparciem na poziomie 10–11 procent w nadchodzących wyborach parlamentarnych – przyp. red.], która z chęcią budowałaby nowe elektrownie. Ale ten temat nie jest już szczególnie żywy w debacie publicznej.

Trzeba jednak zaznaczyć, że przemysł nuklearny nie poddał się bez walki. Jeszcze w latach 90. Siemens i inne firmy, dla których był to istotny segment, intensywnie lobbowały w niemieckim rządzie, próbując doprowadzić do budowy kolejnych elektrowni atomowych. Na początku lat dwutysięcznych przeprowadziły nawet szeroko zakrojoną akcję propagandową, której celem było przekonanie niemieckiego społeczeństwa, że atom jest jedyną skuteczną drogą do ochrony klimatu. Forsowali tezę, że odnawialne źródła energii (OZE) nigdy nie będą w stanie zabezpieczyć produkcji więcej niż kilku procent krajowego zapotrzebowania na energię elektryczną. Oczywiście, w porównaniu z tym, co dzisiaj wiemy na temat OZE, wydaje się to bardzo głupią, naiwną kampanią. Ale w tamtych czasach było to dość niebezpieczne – kampania była masowa, wydano na nią ogromne środki. Wywierano wówczas olbrzymią presję na politykach, szczególnie na tych bardziej konserwatywnych, skupionych na gospodarce – z CDU czy FPD. Ostatecznie jednak lobby atomowe przegrało. Gwoździem do trumny była dla nich Fukushima.

Czy w związku z tak jednoznacznie antyatomowym podejściem Niemiec, powinniśmy się spodziewać nacisków politycznych albo gospodarczych przeciwko budowie elektrowni atomowej w Polsce?

Niemiecki rząd wyrażał już zaniepokojenie polskimi planami budowy elektrowni atomowej, tak samo jak przedstawiciele rządów z niektórych wschodnich landów. Ale trzeba zaznaczyć, że nie chodzi tutaj o żaden antypolski sentyment. Takie próby wywierania nacisku już występowały i nadal występują także wobec innych państw. W zachodnich Niemczech ludzie protestują względem elektrowni francuskich czy belgijskich, na przykład organizując akcje pisania listów do francuskich polityków i mediów. Dla Niemców nie ma więc znaczenia, o jaki kraj chodzi – jeżeli jest krajem sąsiedzkim i planuje budowę elektrowni względnie blisko granicy, ludzie będą się obawiać konsekwencji takiej inwestycji i prawdopodobnie będą wyrażać swój sprzeciw. Zapewne nie będzie to korzystne dla relacji polsko-niemieckich, ale nie sądzę też, żeby mogło stanowić ogromny problem.

Obserwując sytuację w Polsce, mam wrażenie, że decyzje o polityce energetycznej są w Polsce podejmowane w dużej mierze kulturowo – inwestuje się w sposób konserwatywny, w to, co już sprawdzone. To widać też na Bałkanach, gdzie wciąż inwestuje się w węgiel, czy na Ukrainie, która też opiera się na „tradycyjnych” źródłach energii. Zarówno węgiel, jak i atom to rozwiązania, które są obecne na rynku od dekad. Wiadomo, że działają, więc myślenie jest takie, że „w Polsce też zadziałają”. Ale to jest błędna logika.

Dlaczego?

Sytuacja na rynku energetycznym jest dynamiczna, dlatego trzeba patrzeć w przyszłość, a nie wstecz. Zainwestowanie środków, które prawdopodobnie zostaną w Polsce wydane na budowę elektrowni atomowej, w budowę i rozwój przemysłu OZE, byłoby wyborem mądrzejszym i korzystniejszym dla całej gospodarki. Inwestycja w energetykę wiatrową, fotowoltaikę czy jakieś konkretne, wybrane gałęzie przemysłu związanego z OZE, na przykład magazynowanie energii, to inwestycja w coś, na co z całą pewnością za trzydzieści czy pięćdziesiąt lat nadal będzie zapotrzebowanie. Polska mogłaby też zainwestować w rozwijające się źródła energii, spozycjonować się jako eksporter konkretnej technologii, która w tym momencie nie jest jeszcze gotowa do wejścia na rynek. To, co Dania zrobiła z morską energetyką wiatrową, Polska mogłaby zrobić z niektórymi rodzajami pomp ciepła albo technologiami magazynowania energii.

Innym aspektem, w którym inwestowanie w OZE bije na głowę inwestycje w atom, jest rynek pracy. W elektrowni atomowej z jednym reaktorem pracuje kilkaset osób, w jednym miejscu w kraju. Natomiast przy inwestycjach w energię wiatrową czy panele słoneczne mamy do czynienia z tworzeniem miejsc pracy w całym kraju – przy każdym parku wiatrowym będzie przecież potrzebny personel do obsługi, serwisowania. I nawet jeśli takie parki miałyby w Polsce budować firmy zagraniczne – na przykład duńskie, to będą one musiały przekazać wiedzę osobom, które będą pracować w tym sektorze na miejscu, w kraju. Do tego dochodzi potencjał tworzenia nowych rozwiązań z użyciem OZE, dzięki którym można wesprzeć również inne grupy zawodowe. W Niemczech bardzo popularna stała się na przykład instalacja paneli słonecznych na dachach budynków rolniczych. To sposób na zwiększenie produkcji energii, a jednocześnie sprzedaż energii z fotowoltaiki stanowi ważne drugie źródło dochodu dla rolników, którzy prowadzą małe i średnie gospodarstwa rolne.

 

 

 

Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit.

Fantastyczne wszechświaty literatury. Recenzja „Atlasu miejsc literackich” Cris F. Oliver [KL dzieciom]

Miejsca literackie są po brzegi wypełnione znaczeniami. We wstępie do zbiorowej publikacji naukowej „Geografia krain zmyślonych” Weronika Kostecka i Maciej Skowera pisali, że literacka „przestrzeń jest […] ważnym kulturowym kontekstem, a zarazem sama jest kulturowo uwarunkowana” [s. 9]. Fantastyczne krainy opisywał również Krzysztof M. Maj w swojej publikacji „Allotopie. Topografia światów fikcjonalnych”, w której przekonywał, że „światy [fikcjonalne] opierają się na urzeczywistniającej sile zmysłów, dając do siebie przystęp jedynie wyobraźni” [s. 12]. Nawet jeśli tego sobie nie życzymy, zmyślone światy zasiedlają naszą zbiorową świadomość, wypełniając ją po brzegi dziwnymi nazwami i niemożliwymi trasami. Czasami to istne światotwórcze arcydzieła (jak choćby Śródziemie J.R.R. Tolkiena), innym razem to kartograficzne wariacje, istniejące tylko w umysłach pisarzy i pisarek (na przykład świat Harry’ego Pottera J.K. Rowling). Autorzy często prowadzą swoich czytelników przez labirynty krain, polegając jedynie na barwnych, acz sprzecznych ze sobą opisach. We wszystkich tych przypadkach można łatwo się pogubić. Dlatego też „Atlas miejsc literackich” Cris F. Oliver, z ilustracjami Julia Fuentesa, to fantastyczna propozycja dla tych, którzy zachłyśnięci literackimi podróżami, chcą znów poczuć dreszcz jakże realnych, dawnych bądź dopiero planowanych, książkowych wypraw.

„Atlas…” składa się z opisów trzydziestu krain znanych z literatury, przede wszystkim związanych z popkulturą i literaturą dziecięcą (choć „dziecięcość” zbioru nie jest wyrażona ani w tekście, ani na ilustracjach). Całość zbioru jest podzielona na dwie części: bardziej obszerny dział „Daleko” (w skład którego wchodzą opisy światów fantastycznych) oraz „Blisko” (w którym odnajdziemy lokacje prawdziwie istniejące, jak Londyn, aczkolwiek wciąż podlegające prawom literatury). W pierwszej części „Atlasu…”, obok opisów Oz, Nibylandii i Krainy Czarów, odnajdziemy wspomniany już Hogwart, Fantazjanę czy Narnię. W drugiej części zbioru przeczytamy o Londynie z opowieści o Sherlocku Holmesie, Anglii z kart książek pióra Jane Austen czy miasteczku Forks z serii „Zmierzch” Stephenie Meyer. Każde opisane miejsce składa się z kilku, zazwyczaj trzech, części: krótkiego, dość ogólnego opisu, wskazówek, jak w dane miejsce dotrzeć, co można w nim robić lub na co trzeba uważać. Na końcu każdego hasła odnajdziemy ciekawostki dotyczące danego fantastycznego świata oraz mapę z najważniejszymi miejscami, uzupełniającą wpis.

Ze względu na swoją konstrukcję „Atlas…” przypomina raczej przewodnik, co samo w sobie wydawałoby się rzeczą naturalną. To słowa Oliver, nie mapy stanowiące o istocie atlasu, prowadzą nas przez literackie przestrzenie, przypominając nam lub dopiero zapoznając z najbardziej znanymi światami wyobraźni, utrwalonymi w zbiorowej świadomości Zachodu. Autorka zbioru ze spodziewanym rozmachem dobrała przykłady literatury, kreśląc swego rodzaju kolekcję wszechświatów kultury popularnej. Niestety z taką decyzją wiąże się pewne nieuniknione ryzyko – oddani fani i fanki znanych pozycji mogą poczuć się rozczarowani ogólnym charakterem opisów i schematycznością towarzyszących im map. „Atlas…” raczej nie jest propozycją dla znawców literackich podróży, którzy każdy kąt Ziemiomorza znają tak dobrze jak własną kieszeń. To zbiór dla spontanicznych wędrowców, chcących na chwilę wrócić do ukochanego miejsca bądź przez przypadek odkryć nowy, dotychczas nieznany ląd. Wytrawne obieżyświaty prawdopodobnie zostaną przy oryginałach.

Ze względu na konstrukcję książki można odnieść wrażenie, że światy z „Atlasu…” istnieją obok siebie – po wycieczce do Fabryki czekolady Wonki wystarczy chwila, by dotrzeć do Dystryktu 12 kraju Panem i przyłączyć się do rewolucji Katniss Everdeen. Fakt, że ukochane przez nas przestrzenie zostały zebrane i opisane w jednym miejscu, pozostawia niezwykle satysfakcjonujące wrażenie ich istnienia naprawdę – w końcu coś, co zostało opracowane w konwencji czegoś tak „praktycznego” jak przewodnik czy atlas, musi być prawdziwe. Tym bardziej dziwi brak niektórych niezwykle istotnych literacko miejsc. W zbiorze Oliver nie odnajdziemy Świata Dysku Terry’ego Pratchetta czy Doliny Muminków Tove Jansson. Wielu czytelników byłoby też zapewne pozytywnie zaskoczonych, gdyby obok wpisu o Westeros ze świata „Gry o tron” odnaleźli hasło dotyczące „Wiedźmina” Andrzeja Sapkowskiego (bardzo popularnego na Zachodzie). Lista ta mogłaby się jeszcze ciągnąć, a zarzuty do autorki mnożyć, co jednoznacznie wskazuje na fakt, że „atlas idealny” jest prawdopodobnie „atlasem niemożliwym”. Tym bardziej krytyka dotycząca pewnych braków może być potraktowana jako myślenie życzeniowe – o nieograniczonym przez karty książki niekończącym się wszechświecie krain wyobrażonych. Atlasie idealnym, który, kto wie, może kiedyś powstanie [1].

Oliver, poprzez zebranie popkulturowych „krain zmyślonych”, urzeczywistniła je, oddając tym samym hołd autorom i autorkom oferującym nam najbardziej niesamowite i niepowtarzalne podróże. Książkowe światy to coś więcej niż tylko mapy, mniej lub bardziej dokładne opisy, ewoluujące niekiedy na planach filmowych lub w innych medialnych adaptacjach. To przede wszystkim unikalne doświadczenie, możliwość zasmakowania nieistniejących potraw, spotkania zmyślonych zwierząt, pokonania przeciwności zrodzonych tylko w naszych głowach. Jednak, jak przekonuje Albus Dumbledore w ostatniej części sagi o Harrym Potterze, dlaczego to wszystko, co jest w naszych głowach, nie miałoby być prawdziwe? Wniosek pozostaje jeden – nie ma bardziej realnych miejsc niż te, które odnajdziemy w literaturze.

Przypis:

[1] Bliski osiągnięcia celu był, jak się wydaje, tysiącstronicowy „Słownik miejsc wyobrażonych”, zawierający w polskim wydaniu również hasła opisujące krainy fantastyczne z literatury polskiej (zob. Alberto Manguel, Gianni Guadalupi, „Słownik miejsc wyobrażonych”, przeł. Piotr Bikont, Jan Gondowicz, Michał Kłobukowski, Jolanta Kozak, Maciej Płaza, Maciej Świerkocki, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019).

Książka:

Cris F. Oliver, „Atlas miejsc literackich”, przeł. Tomasz Pindel, wyd. Format, Wrocław 2021.
Proponowany wiek odbiorcy: 9+

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

„Media bez wyboru”. Oświadczenie „Kultury Liberalnej”: Stawką jest wolność słowa

Szanowni Państwo,

W proteście przeciwko podatkowi od mediów szereg gazet, stacji radiowych, telewizji oraz portali internetowych bierze dzisiaj udział w akcji „Media bez wyboru”, aby pokazać, jak będzie wyglądać rzeczywistość bez niezależnych mediów. „Kultura Liberalna” dołącza swój głos do tego apelu.

Ustawa nie dotyczy naszego tygodnika w sposób bezpośredni. „Kultura Liberalna” jest medium niekomercyjnym, które działa dzięki wsparciu Darczyńców oraz grantom. Nie mamy jednak wątpliwości, że w sprawie dostępu do wolnych mediów niezbędna jest solidarność całego społeczeństwa, niezależnie od sympatii politycznych.

Ogłoszony przez rząd pomysł podatku od mediów budzi uzasadniony niepokój z kilku powodów.

Wprowadzenie podatku oznacza osłabienie stabilności finansowej niezależnych mediów, które w ostatnich latach mierzą się z coraz większymi trudnościami, a które stanowią niezbędną część zdrowej demokracji.

Demokratyczne media potrzebują dzisiaj wsparcia, a nie podstępnych sankcji finansowych.

Proponowane zmiany przypominają działania prowadzone w ostatnich latach na Węgrzech, które zmierzały do osłabienia lub podporządkowania sobie mediów niezależnych od władzy.

Wreszcie, jeśli zgodzimy się na proces wygaszania niezależnych mediów, władze będą miały jeszcze szersze pole do ograniczenia wolności kolejnych podmiotów demokratycznego społeczeństwa, takich jak organizacje pozarządowe oraz uniwersytety.

W solidarności z mediami komercyjnymi, a także w poczuciu obywatelskiego obowiązku, apelujemy do polityków Zjednoczonej Prawicy, aby jednoznacznie wycofali się z pomysłu podatku od mediów.

Stawką jest wolność słowa i pluralizm w Polsce.

Redakcja „Kultury Liberalnej”