Patriarcha Cyryl I ogłasza „świętą wojnę”

Ponad dwa lata temu pisałem na łamach „Kultury Liberalnej” o chorym organizmie rosyjskiej Cerkwi. Przejawem jej choroby było uzależnienie od władz państwowych oraz bezprzykładne uwikłanie w politykę Kremla. List Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego do wiernych pokazuje wyraźnie, iż chory sojusz ołtarza z tronem trwa w Rosji w najlepsze. List został wydany z okazji Wielkiego Postu, który w cerkwiach posługujących się kalendarzem juliańskim potrwa do pierwszych dni maja.

W liście hierarchia moskiewska zobowiązuje duchownych i wiernych do modlitwy o zwycięstwo Rosji w „świętej wojnie” z Ukrainą. Zgodnie z tekstem, który zyskał aprobatę patriarchy moskiewskiego Cyryla I, żołnierze rosyjscy bronią świętej Rusi i walczą z naporem szatańskiego zła płynącego z Zachodu poprzez Ukrainę. Szatańskie zło zagrażające Rosji, o którym mowa, to globalizm, upadek moralny i inne tego typu obrzydliwości. Warto dodać, że list ten ma być czytany we wszystkich świątyniach rosyjskiego prawosławia. 

Od „specjalnej operacji wojskowej” do „świętej wojny”

Publikacja listu zbiegła się z zaakceptowaniem przez Zgromadzenie Światowego Rosyjskiego Soboru Ludowego dokumentu podpisanego przez Cyryla I. Głównym zadaniem soboru, powołanego do życia w 1993 roku z inicjatywy patriarchy Aleksego II, jest propagowanie idei „ruskiego świata”. We wspomnianym dokumencie wojna z Ukrainą nazywana jest jeszcze „specjalną operacja wojskowa”. W wielkopostnym liście mówi się już o wojnie ze światem zachodnim, o „świętej wojnie”.

Oba dokumenty są raczej manifestami politycznymi, aniżeli wskazaniami kierowanymi do wiernych z pobudek duszpasterskich. Są bezpośrednim powieleniem kremlowskiej propagandy. Wystarczy kilka krótkich cytatów, by zauważyć, że inspiracja do stworzenia obu tekstów płynęła z kręgów obecnych władz Rosji. 

„Z duchowego i moralnego punktu widzenia specjalna operacja wojskowa jawi się jako Święta Wojna, w której Rosja i jej naród, broniąc jednej duchowej przestrzeni Świętej Rusi, wypełniają misję «Powstrzymującego» [1], chroniąc świat przed naporem globalizmu i zwycięstwem Zachodu, który popadł w satanizm. Po zakończeniu specjalnej operacji wojskowej całe terytorium współczesnej Ukrainy powinno znaleźć się w strefie wyłącznych wpływów Rosji. Należy całkowicie wykluczyć możliwość istnienia na tym terytorium rusofobicznego reżimu politycznego wrogiego Rosji i jej narodowi, a także reżimu politycznego kontrolowanego z zewnątrz przez ośrodek wrogi Rosji”.

Rosja nie ma granic

W dokumencie przyjętym przez Zgromadzenie Światowego Rosyjskiego Soboru Ludowego znajdziemy także gloryfikację „ruskiego świata”: „Rosja jest twórcą, podporą i obrońcą ruskiego miru. Granice ruskiego miru jako zjawiska duchowego, kulturowego i cywilizacyjnego są znacznie szersze niż granice państwowe zarówno obecnej Federacji Rosyjskiej, jak i większej historycznej Rosji. Wraz z rozproszonymi po całym świecie przedstawicielami rosyjskiej ekumeny, świat rosyjski obejmuje wszystkich, dla których rosyjska tradycja, sanktuaria rosyjskiej cywilizacji i wielka rosyjska kultura są najwyższą wartością i sensem życia”. Czyż nie tak pouczał kilka lat temu rosyjskiego chłopca sam Władimir Putin, mówiąc, iż Rosja nie ma granic…?

Cytowany dokument zawiera także wskazania, którymi powinna się kierować rosyjska polityka zagraniczna: „Zjednoczenie narodu rosyjskiego powinno stać się jednym z priorytetów rosyjskiej polityki zagranicznej. Rosja powinna powrócić do istniejącej od ponad trzech stuleci doktryny o trójjedyności narodu rosyjskiego, zgodnie z którą naród rosyjski składa się z Wielkorusinów, Małorusinów i Białorusinów, którzy stanowią odgałęzienia (podgrupy etniczne) jednego narodu, a pojęcie «ruski» obejmuje wszystkich Słowian wschodnich – potomków historycznej Rusi” [2]. 

30 lat sojuszu wielkoruskiej dumy

Przywołując fragmenty dokumentu podpisanego przez patriarchę Cyryla I, nie mogę się oprzeć, by nie przypomnieć słów, które nagrałem ponad trzydzieści lat temu, przeprowadzając w Moskwie wywiad z prawosławnym duchownym księdzem Aleksandrem Borisowem, uczeniem zamordowanego przez agentów KGB księdza Aleksandra Mienia. Ksiądz Borisow był wówczas, w 1992 roku, duszpasterzem inteligencji moskiewskiej i odnosił się krytycznie do uwikłania Cerkwi w sojusz z władzami politycznymi.

„Sojusz pomiędzy konserwatywnym prawosławiem, a ruchami tak zwanych nacjonalpatriotów jest dla mnie bardzo niepokojący. Tych ludzi łączy przede wszystkim poczucie wielkoruskiej dumy, wynoszenie się ponad inne narody i społeczeństwa. […] My, Rosjanie, my, prawosławni – my – zawsze na pierwszym miejscu. Logiczną konsekwencją takiego myślenia jest pragnienie odbudowy imperialnej Rosji, ogromnego państwa, które po raz kolejny w historii tracić będzie siły na utrzymanie w jedności swego terytorium i podporządkowanie sobie innych narodów. Podporządkowanie nie tylko gospodarcze, ale i moralno-ideologiczne. Do tego dochodzi jeszcze przekonanie tych ludzi, że do wytyczonych celów można i należy dochodzić za pomocą siły. To wszystko łączy konserwatywne prawosławie z komunistami i faszystami.

Tego typu nastroje dominują niestety wśród prawosławnego duchowieństwa, które chce budować prawosławie zamknięte przed światem. Wszystkich, którzy się z nimi nie zgadzają, duchowni uznają za heretyków. […] Nie liczyć się z tymi siłami, siłami nacjonalizmu i ksenofobii, byłoby lekkomyślnością” [3]. 

Ponad trzydzieści lat później niezauważanie owych sił rosyjskiego nacjonalizmu, ksenofobii i wrogości wobec świata zachodniego nie jest już lekkomyślnością, ale brakiem politycznej wyobraźni i poważnym zagrożeniem.

Historia rosyjskiej wrogości wobec Zachodu

Postawy antyzachodnie nie są w Rosji niczym nowym. Sięgają one imperium carskiego, okresu Związku Sowieckiego, a także początkowych lat Federacji Rosyjskiej. Co prawda w czasach prezydentury Borysa Jelcyna nurty antyzachodnie, gloryfikujące rosyjską myśl imperialną, nie były specjalnie eksponowane w życiu publicznym, ale istniały i przygotowywały grunt pod imperialną władzę Władimira Putina. 

Jednym z „nacjonalpatriotycznych” ugrupowań był choćby Narodowy Front Patriotyczny „Pamiat” [Pamięć]. Pamiętam spotkanie z jego liderem Dymitrijem Wasiliewem w Moskwie. Odbyło się w sali przypominającej carskie komnaty. Udzielając mi wywiadu, Wasiliew zasiadł u szczytu długiego stołu na tronie pokrytym czerwonym suknem. Lubił teatralną scenerię i teatralne gesty. Przed laty studiował zresztą w Moskiewskiej Szkole Teatralnej. Jego słowa wyraźnie sugerowały, iż wszystkie narody słowiańskie powinny skupić się wokół Rosji, bo tylko ona może zagwarantować im zachowanie własnych tradycji i kulturowego dziedzictwa. 

W tym samym okresie rozmawiałem w Moskwie z Władimirem Wolfowiczem Żyrinowskim, wówczas szefem Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji. Żyrinowski znany był z tego, że mówił głośno to, o czym nie wypadało powiedzieć oficjelom z Kremla. Na pytanie, czy chciałby, by Polska zbliżyła się do Rosji, odpowiedział: „Oczywiście. Wszak godło mamy takie samo”. Na moją uwagę, iż nasz orzeł ma jedną głowę, a rosyjski jest dwugłowy, odpowiedział bez wahania; „A cóż to za różnica…” [4].

I jeszcze wspomnienie z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, z pierwszego Wszechrosyjskiego Zjazdu Kozaków, który odbył się w Moskwie. Z uczestnikami zjazdu, który trwał trzy dni, rozmawiałem wówczas wiele. Ostatniego dnia usłyszałem od moich rozmówców: „Krzysztof, my nadamy ci tytuł atamana”. Zdziwiony odparłem: „Ale czegóż ja mógłbym być atamanem?” Ich odpowiedź nie pozostawiała złudzeń: „Jak to czego? Priwislinskowo kraja”. Czyli Kraju Nadwiślańskiego, półoficjalnej nazwy Królestwa Polskiego, terytorium zależnego w XIX wieku od Imperium Rosyjskiego.

Z politycznego marginesu na Kreml

Na początku lat dziewięćdziesiątych wydawało się, że poglądy moich ówczesnych rozmówców to polityczny folklor, margines rosyjskiego życia politycznego. Po latach widać wyraźnie, że imperialne marzenia zyskały z biegiem lat status oficjalnej polityki Kremla. Od czasów pierwszej prezydentury Władimira Putina coraz częstsze stały się odwoływania do imperialnej, mocarstwowej idei rosyjskiej. W budzeniu i ugruntowaniu owych imperialnych i jednocześnie antyzachodnich nurtów istotną rolę odgrywała Rosyjska Cerkiew Prawosławna Patriarchatu Moskiewskiego. 

Ta sama Cerkiew, która w okresie władzy komunistycznej została wyniszczona w ramach planowej ateizacji ludzi sowieckich i sprowadzona do instrumentu wpływania na społeczeństwo w zgodzie z zamysłem komunistycznych władz. Tak jak kiedyś Cerkiew wykorzystywał między innymi Józef Stalin, obecnie robi to Władimir Putin. 

Jest to możliwe, ponieważ rosyjska Cerkiew prawosławna nigdy nie rozliczyła się z przeszłością, a w szeregach jej hierarchów nadal jest wielu współpracowników lub wręcz pracowników organów bezpieczeństwa. Dlatego, zdaniem ukraińskiego, prawosławnego arcybiskupa czernihowskigo i niżyńskiego, Eustracjusza: „Kościół moskiewski nigdy nie był niezależny od państwa. Nieważne, jaka jest władza, czy to jest car, czy teraz Putin, ktokolwiek by tam był, kościół moskiewski zawsze jest w łączności z tym, kto jest przy władzy w Rosji. […] Niestety, patriarcha Cyryl jest w tej chwili jednym z urzędników, więc działa jak urzędnik. Jeżeli Putin pozwala, by coś powiedzieć, on to robi…” [5].

Dokumenty Patriarchatu moskiewskiego określające agresję wobec Ukrainy mianem „świętej wojny” opublikowane zostały w nieprzypadkowej chwili. Poprzedziły o kilka dni dekret Putina o mobilizacji 150 tysięcy poborowych w wieku od 18. do 30. roku życia. Miały posłużyć więc jako wsparcie kolejnej fali mobilizacyjnej w Rosji. W imię odbudowy „ruskiego miru” Cerkiew otwarcie pokazała swój pozytywny stosunek wobec agresji skierowanej przeciw Ukrainie.

Przypisy:

[1] Nawiązanie do drugiego listu świętego Pawła do Tesaloniczan. „Albowiem już działa tajemnica bezbożności. Niech tylko ten, co teraz powstrzymuje, ustąpi miejsca, wówczas ukaże się Niegodziwiec…” [2 Tes 2,6]. Wedle teorii tworzonych przez Cerkiew moskiewską „Niegodziwca”, czyli Antychrysta, może we współczesnym świecie powstrzymać jedynie Rosja pod przewodnictwem Putina. To ona jest tym „Powstrzymującym”.
[2] Cyt. za opoka.org.pl.
[3] Krzysztof Renik, „Religie, które przeżyły”, Kraków 1996.
[4] Krzysztof Renik, „Orzeł wielogłowy,” „Polityka”, nr 46/1992.
[5] Cyt. za ekai.pl.

Wyrównywanie rachunków. O książce „Dintojra” Sylwii Chutnik

Bohaterowie ostatniej książki Sylwii Chutnik to ludzie, którzy żyją na uboczu, marginesie, są uwikłani w często trudne czy toksyczne relacje, z których wyszli mocno poturbowani. Poznajemy ich w chwilach samotności, czy wręcz beznadziei, z której nie potrafią się wydostać. Pandemiczna dystopia z alter ego autorki w głównej roli, pan Wacław z sex shopu, celebrytka, emigrantka, zmęczona żona i matka – to postaci dla Chutnik bardzo charakterystyczne. Nie zabrakło ich także w tym tomie opowiadań.

Kobiety i Warszawa 

„Kobiety” i „Warszawa”. Te dwa słowa mogą uchodzić za hasło wywoławcze, kiedy mówimy o prozie Chutnik. W jej najnowszej książce nie jest inaczej. W większości opowiadań bohaterkami są właśnie kobiety – młode, dojrzałe, stare. Jednak wszystkie po przejściach, często zrezygnowane, a jedynym impulsem, który zmusza je do egzystencji, jest właśnie wściekłość czy chęć odwetu. Na mężczyznach, rodzinie, przeszłości, na tym, co mogłoby być, ale nigdy się nie zdarzyło. Bohaterką jest także Warszawa, ale Warszawa, która jest symbolem Polski i jej mieszkanek oraz mieszkańców – a więc smutna, szara, zmęczona. Jedna z bohaterek mówi nawet: „przecież urodziła się w Polsce, a tu się cierpi i nie ma uśmiechu” [s. 192]. 

Dosłowne cierpienie i izolację zobaczymy w opowiadaniu „Pandemino. Dziennik czasów zamknięcia”, które zostało opublikowane po raz pierwszy w 2020 roku w magazynie „Pismo”. To zresztą jedno z ciekawszych opowiadań w tym tomie. Takie, w którym czuć, że Chutnik potrafi snuć opowieści, i które „na gorąco” zdawało relację z czasu, który wydaje nam się dziś zamierzchłą przeszłością. Ciekawie rozegrana literacko jest także opowieść tytułowego Bajzla z opowiadania „Bajzel i Tadek”. Chutnik dotyka tu nie tylko nieprzepracowanej wojennej traumy, ale także największego polskiego problemu, którego problemem nazwać nie chcemy – narodowego alkoholizmu. Picia eleganckiego – czyli spożywania drogich alkoholi w restauracjach oraz domach – i „chlania” w obskurnych barach i pod tak zwaną budką z piwem. Choć anturaż jest teoretycznie nieco inny, to sedno to samo. To opowiadanie także mogliśmy już przeczytać w antologii „Powstanie ‘18. Opowiadania Wielkopolan” wydanej w 2018 roku. 

Głosy kobiet

Jednak najlepsze w tym tomie – zarówno pod względem formalnym, jak i literackim – są tytułowa „Dintojra” oraz tekst „Gwałt. Głosy”. Ten ostatni powstał na zamówienie Fundacji Ster i został wystawiony w Teatrze Powszechnym w Warszawie po raz pierwszy w 2015 roku. Opowiadanie jest oparte na rozmowie autorki z kilkudziesięcioma kobietami, które doświadczyły przemocy seksualnej i gwałtu. Forma – wielogłos – pozwala wybrzmieć kobiecemu doświadczeniu, które dotyka wiele z nas. Strach przed późnym powrotem do domu, przejściem przez boczne, nieoświetlone ulice, las, ocieranie się o nas w środkach komunikacji miejskiej, obraźliwe porównania, przemoc słowna, ale także przekazywane z pokolenia na pokolenie pouczenie matek i babek: „uważaj na siebie, nie ubieraj się zbyt wyzywająco, nie wracaj późno sama, nie patrz mężczyźnie w oczy, bo go zachęcisz…”. Wszystkie to znamy z własnego doświadczenia, bo według statystyk, które padają w tym tekście, 87,6 procent kobiet doświadczyło molestowania w pracy lub miejscu publicznym. A pamiętajmy, że te dane mają już blisko dziesięć lat. Ten tekst robi wrażenie w wersji pisanej, na scenie zapewne wybrzmiał jeszcze mocniej. 

„Dintojra” to z kolei opowieść o wtłaczaniu kobiety w rolę matki i żony, tak aby spełniała narzucane jej normy społeczne. A ponieważ żadna kobieta nie ma szans spełnić ich wszystkich i „nie zwariować”, to zawsze istnieje cienka granica, po której przekroczeniu wydarza się właśnie dintojra, czyli zemsta. Jak podaje słownik języka polskiego, „nazwa pochodzi z języka hebrajskiego, gdzie słowo din oznacza sąd, a słowo tora – prawo. W późniejszym czasie nazwa została przejęta przez środowisko przestępcze, w którego żargonie oznacza „krwawą rozprawę wyrównującą rachunki”. Dzidka – główna bohaterka opowiadania – ma do wyrównania rachunki nie tylko ze swoim mężem, który jest tu figurą mężczyzny jako taką, ale też ze wszystkim tym, czego mieć nie może lub nie chce. Dzidce „głowa dokuczała, nie można było tak czasem tej głowy zdjąć z szyi, przepłukać pod kranem i znowu założyć?” [s. 218]. Takimi zdaniami Chutnik udowadnia, że nadal potrafi konstruować opowieści, które zapadają w pamięć. Szkoda, że w tym tomie jest ich tak niewiele. 

Ale to już było…

O pozostałych opowiadaniach nie wspominam nie dlatego, że nie chcę spojlerować (choć nie chcę), ale dlatego, że są dla mnie zupełnie „przezroczyste”. Ich bohaterki i bohaterowie nie zostają w pamięci, nie udaje mi się nawet na chwilę wejść do ich świata, bo te postaci są napisane pospiesznie, a ich historie ledwo zarysowane. Czasem zresztą dostajemy od narratorki nie tylko opowieść, ale i gotowy morał, co rozczarowuje u kogoś takiego jak Chutnik, która przyzwyczaiła nas do płynnej, emocjonalnej, często pełnej humoru historii. 

Opowiadania to bardzo wymagająca forma, zwłaszcza na polskim rynku wydawniczym, choć współcześni czytelniczka i czytelnik są już nieco „oswojeni” z tym gatunkiem, przede wszystkim dzięki wydawnictwu Pauza oraz serii amerykańskich opowiadań wydawanych przez Czarne. Poprzeczka jest jednak ustawiona bardzo wysoko. Stanowczo wolę Chutnik-pisarkę w dłuższych powieściowych formach. W krótkich doskonale sprawdza się jako felietonistka czy publicystka. 

 

Książka: 

Sylwia Chutnik, „Dintojra”, wyd. Znak Literanova, Kraków 2024.

„Pasażerka” Wajnberga w Bayerische Staatsoper, czyli Auschwitz w operze

Uciekając przed pogromami w Imperium Rosyjskim, żydowska rodzina Wajnbergów osiedliła się w Warszawie, gdzie urodził się ich syn Mieczysław. W 1939 roku, aby ratować się przed nazistami, Mieczysław Wajnberg ruszył z powrotem, do ZSRR. Natomiast jego rodzice i siostra, którzy zostali w Warszawie, zginęli w Zagładzie. 

Wajnberg najpierw zatrzymał się w Mińsku, gdzie kontynuował studia muzyczne, lecz kiedy latem 1941 składał egzamin, Hitler rozpoczął realizację planu „Barbarossa”. Wajnberg musiał ponownie uciekać – z Mińska trafił do Taszkientu, dokąd ewakuowano większość sowieckich artystów. Stamtąd w 1943 roku, dzięki pomocy Szostakowicza, zdołał przenieść do Moskwy. Był to początek przyjaźni i twórczej wymiany myśli pomiędzy kompozytorami. Byli dla siebie nawzajem recenzentami i wykonawcami swoich utworów. Ścigali się o to, który z nich napisze więcej kwartetów smyczkowych, oraz dzielili kłopoty z cenzurą.

Cenzura i antysemityzm sprawiły, że muzyka Wajnberga pozostawała nie tylko w cieniu twórczości Szostakowicza, ale ogólnie pozostawała mało znana z jednym wyjątkiem – muzyki do filmów animowanych o „Winni-Puch” [Винни-Пух], czyli o Kubusiu Puchatku. Wajnbergowi cenzura zarzucała, że pisze pesymistyczne utwory i do tego mało zakorzenione w tradycji rosyjskiej. Przymiotnik „kosmopolityczny”, znaczył tyle co „żydowski”, i samo to określenie było wystarczająco poważnym oskarżeniem. 

W końcu padł ostateczny zarzut – oskarżenie o formalizm! Z tych powodów nie pozwalano na wykonanie dzieł Wajnberga. Jednak na tle późniejszych prześladowań był to relatywnie mały problem. Pod koniec lat czterdziestych zaczął się okres sowieckiego kryptoantysemityzmu. W 1948 roku teść Wajnberga, został rozjechany ciężarówką przez bezpiekę (upozorowano wypadek). Od tego samego roku Wajnberg był inwigilowany, a w lutym 1953 roku został aresztowany za prowadzenie propagandy na rzecz powstania państwa żydowskiego na Krymie. Uratowała go śmierć Stalina, a wstawiennictwo Szostakowicza doprowadziło do uwolnienia Wajnberga. 

Opera z historią

Na początku lat sześćdziesiątych Szostakowicz zachęcał Wajnberga do skomponowania opery i poznał go z dramaturgiem Aleksandrem Miedwiediewem. Szukając tematu, wspólnie trafili na opublikowaną właśnie po rosyjsku autobiograficzną powieść Zofii Posmysz „Pasażerka”. W 1942 roku Posmysz trafiła do Auschwitz, gdzie skierowano ją najpierw do kuchni, a później do pracy księgowej pod nadzorem Aufseherin (nadzorczyni) SS, Anneliese Franz. 

Po wojnie Posmysz spotkała w Paryżu kobietę podobną do Franz, a sytuacja ta sprowokowała myśli o tym, co by zrobiła, gdyby do takiego spotkania rzeczywiście doszło. Stworzyła słuchowisko radiowe na ten temat, które zostało później przerobione na powieść. W książce sytuacja zostaje odwrócona – Lisa Franz płynie ze swoim mężem dyplomatą do Brazylii, na pokładzie zauważa pasażerkę podobną do więźniarki, która nie powinna była przeżyć. Uruchamia to w Lisie szereg wspomnień i zmusza ją do przyznania się mężowi do tego, że była Aufseherin w Auschwitz.

W celu uprawdopodobnienia pokazania tej historii na radzieckiej scenie Miedwiediew i Wajnberg wprowadzili do libretta postaci nieobecne w książce Posmysz, takie jak radziecki partyzant i komunista. Było to pożądanym przez cenzurę elementem propagandowym. Opera była skończona w 1968 roku, jednak do planowanej w Pradze prapremiery ani inscenizacji w Moskwie nie doszło. Dzieło Wajnberga zostało wykonane po raz pierwszy w 2006 roku w Moskwie, w wersji koncertowej na scenę trafiło dopiero w 2010 roku na Festiwalu w Bregenz (reż. David Pountney), niedługo potem tę inscenizację pokazano w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej. Ta pierwsza inscenizacja utrzymana w realistycznym nurcie teatru operowego stała się pod wieloma względami referencyjną. 

„Pasażerka”, opera-miejsce pamięci

Bawarska Opera Państwowa w Monachium przygotowanie nowej inscenizacji „Pasażerki” powierzyła Tobiasowi Kratzerowi, który przedstawił daleką od realistycznej wizję dzieła Wajnberga. Jest to pierwsza inscenizacja od śmierci Zofii Posmysz, co podkreślono w programie i dlatego też pozwolono sobie na odejście od realizmu w kontekście przedstawienia obozu koncentracyjnego. Na scenie nie pojawią się pasiaki, rampa kolejowa i drut kolczasty, a rzeczywistość obozowa jest „zacytowana” tylko w finałowej scenie – na ekranie telewizora wyświetlane są poruszające zdjęcia dokumentalne z obozu. 

Dodatkowo Kratzer w porozumieniu z dyrygentem Władimirem Jurowskim usuwa te fragmenty, które były pisane przez Miedwiediewa i Wajnberga pod cenzurę. Niestety, ich ofiarą padła między innymi piękna ludowa piosenka Katii. Z jednej strony, trochę tych elementów szkoda, z drugiej – opera zyskuje na klarowności i zagęszczeniu dramaturgicznym. Kratzer wprowadza do dramatu postać Lisy w wieku podeszłym. Starsza pani płynie statkiem z urną zawierającą prochy jej męża. Jej wspomnienia ożywają z niezwykłą intensywnością, a oknami do pamięci Lisy są kolejno otwierające się kabiny luksusowego statku, w których bohaterowie odgrywają kolejne epizody z jej życia.

To przedstawienie o pamięci, o trudnej do zapomnienia historii i o odpowiedzialności sprawców Zagłady. Opowiada historię ludzi, którzy choć przyczynili się do zbrodni nazistowskich, znaleźli się poza ławą oskarżonych w procesach norymberskich. Nie wiemy, jakie były powojenne losy Anneliese Franz, ale nie odpowiedziała ona przed sądem za swoje powojenne działania i nie była wcale wyjątkiem. Nowa inscenizacja „Pasażerki” pojawia się w momencie, kiedy w kinach grany jest film Jonathana Glazera „Strefa interesów”, co daje szerszy kontekst. Zarówno film, jak i opera Wajnberga w reżyserii Kratzera to prekursorskie dzieła, które ukazują Zagładę widzianą oczami sprawców. 

Opera o Auschwitz? Napisanie wiersza po Auschwitz byłoby barbarzyństwem – stwierdził w 1949 Theodor Adorno, wprawdzie później zmienił zdanie, ale czy horror Zagłady można zamienić w przyjemność płynącą ze sztuki? Nie, nie można, bo nie można oglądać ani słuchać tej opery z przyjemnością, a w każdym razie nie było to założenie twórców ani wykonawców tej produkcji. Ta opera jest swoistym muzycznym miejscem pamięci o Zagładzie. Nie da się natomiast wyjść z tego spektaklu obojętnym. To w dużej mierze zasługa muzyków, dzięki którym muzyka Wajnberga ożywia wspomnienia rodzinne, a także lektur o Zagładzie i uruchamia niekończące się domino skojarzeń.

Polilingwistycznie, polistylistycznie

Spośród bardzo dobrego zestawu solistów zaangażowanych do tej realizacji wyróżniała się Sophie Koch, występująca w roli Lisy. Jej interpretacja rozrzucona między ascetyzmem a zupełnym obłędem mocno gra na emocjach. Czujemy do niej odrazę, znajdujemy zrozumienie dla intencji, a w końcu odczuwamy cały tragizm tej kluczowej postaci. Kontrapunktem dla Lisy jest była więźniarka Marta. W roli tej obsadzono Jelenę Całłagową (o jej urzekającym występie w „Proroku” na scenie Deutsche oper Berlin, (pisaliśmy w numerze 466) i mimo ciężaru dramaturgicznego, jaki spoczywa na postaci Lisy i aktorki odgrywającej Lisę po latach (aktorka Sibylle Maria Dordel), to Całłagowa skupiła na sobie większą część uwagi. Jej intensywna aktorsko i wokalnie obecność na scenie ustanowiła nowy wzór da postaci Marty. Wycieczka Całłagowej w stronę bardziej dramatycznego śpiewania, wydawała się ryzykowna, ale okazała się bardzo udana. Zdumiewające, jaką siłą dysponuje ten liryczny głos i jak wielkie emocje może wywołać przemyślaną i perfekcyjnie wykonaną interpretacją. Można opisać kreację Całłagowej jednym banalnym słowem, bez uproszczeń się nie obejdzie – poruszające!

Całości dopełnili w sposobie ekspresji Jacques Imbrailo w roli Tadeusza i fantastyczne drugoplanowe role współwięźniarek, czyli Krystyny, Bronki, Yvette, Hannah i Vlasty. Wszystkie epizody z ich udziałem były wzruszające, szokujące, przytłaczające emocjonalnie. Zwłaszcza scena z Bronką i Krystyną zapadła w pamięci, w tych rolach Larissa Diadkova i Daria Proszek. Należy też zwrócić uwagę, że zarówno soliści, jak i chór byli dobrze przygotowani, w większości także nieźle radzili sobie z mieszaniną języków, w których zostało napisane libretto, w tym także jidysz i polskim.

Dużą odpowiedzialnością i zapobiegliwością wykazała się Bawarska Opera Państwowa, zapewniając Całłagowej oraz Imbrailo dublerów, bowiem na wypadek poważnej niedyspozycji któregoś z wykonawców byłoby niemal niemożliwością ściągnąć kogoś na zastępstwo w przypadku tak rzadko wykonywanej opery, zwłaszcza że w tym czasie śpiewacy, którzy potencjalnie mogliby ratować monachijski spektakl, byli zaangażowani do wykonań „Pasażerki” w Madrycie. Szkoda jednak, że dublerzy – Jurij Hadzecki i Aleksandra Szmyd – nie zostali obsadzeni w żadnym ze spektakli.

Orkiestra Bawarskiej Opery Państwowej na czele z Władimirem Jurowskim dokonała wielkiej rzeczy. Muzyka Wajnberga zaistniała w bogatej w detale i wstrząsające efekty realizacji. Jurowski znalazł sposób, by wyrafinowany głos Wajnberga pokrewny Szostakowiczowskiemu, przeplatany aluzjami do Brittena, cytatami z Bacha i jazzu, którego zbalansowanie stanowi prawdziwe wyzwanie, przemówił z ogromną siłą.

 

Opera:

„Pasażerka”

muzyka: Mieczysław Wajnberg
dyrygent: Władimir Jurowski
reżyseria: Tobias Kratzer
scenografia: Rainer Sellmaier

soliści: Sophie Koch, Elena Tsallagova, Jacques Imbrailo, Daria Proszek Larissa Diadkova, Charles Workman, Lotte Betts-Dean, Evgeniya Sotnikova, Balint Szabó, Roman Chabaranok, Gideon Poppe, Martin Snell, Sophie Wenst, Lukhanyo Bele

Orkiestra, Chór i Chór Bawarskiej Opery Państwowej w Monachium

 

Recenzowane spektakle odbyły się 10 marca 2024 (premiera) i 13 marca 2024.

zdjęcia: © W. Hoesl / Bayerische Staatsoper

Blockbuster jako delirium. Recenzja filmu „Diuna: Część druga” w reżyserii Denisa Villeneuve’a

Recenzenckie reakcje na drugą połówkę najnowszego filmu Denisa Villeneuve’a (chociaż może się okazać, że połówka stanie się tercją) są dosyć spolaryzowane, ale z mojej perspektywy badacza gatunku świadczą przede wszystkim o świadomości znaczenia „Diuny” jako artefaktu kulturowego. O politycznych kontekstach i podtekstach tej klasycznej powieści science fiction z 1965 roku autorstwa Franka Herberta pisałem dosyć szczegółowo przed dwoma laty i nie chciałbym się powtarzać. Kluczowe w mojej ocenie filmu jest to, że w warstwie narracyjnej każdy adaptator powieści Herberta jest jej zakładnikiem, i to w sposób, który pozostawia niewiele pola manewru. Wbrew pozorom, nie jest to jednak sytuacja uniwersalna. Dzieła literackie, dzięki swojej wielowarstwowości, wieloznaczności czy niedopowiedzeniom, często pozostawiają filmowym czy telewizyjnym adaptatorom duże pole do (re)inwencji. „Diuna” nie jest jednym z tych dzieł. 

Owszem, w wywiadzie dla magazynu „Empire” z października 2023 roku, Villeneuve stwierdza, że „adaptacja to akt gwałtowny, gdyż trzeba opuszczać, zabijać, przekształcać pierwotny materiał”, ale trzeba przyznać, że specjalną brutalnością w tym przypadku reżyser się nie odznaczył. W scenariuszu można oczywiście znaleźć kilka odchyleń od powieści. Dwa największe to nieobecność dziecka Chani i Paula (w powieści: zabitego w przez siły imperialne) oraz fakt, że siostra Paula pozostaje pod koniec filmu nienarodzona, a więc nie może zabić Barona Harkonnena. Zmiany te wynikają z radykalnej kompresji okresu, jaki Paul spędza wśród Fremenów po wydarzeniach z poprzedniego filmu. W powieści, pomiędzy śmiercią ojca Paula a abdykacją imperatora mija około pięciu lat. Villeneuve zredukował ten czas do nie więcej niż 7–8 miesięcy. 

Nie da się ukryć, że w tym przypadku te zmiany to raczej kosmetyka – nie dotyczą one głównych wydarzeń oryginalnej narracji, której wyrazistość nie pozostawia specjalnie dużo przestrzeni do nowych interpretacji. 

Kilka prawd oczywistych

Dzieło Herberta to stara-nowa opowieść o „cywilizowanym” zbawcy „plemion” spod znaku „Lawrence’a z Arabii” [1962]. Pozostaje ono traktatem o białym kolonializmie i imperializmie, eksploatacji tubylczych plemion i wojnach toczonych w imię sprawiedliwości. „Diuna” to analiza diabolicznych związków tronu i kościoła oraz ich zazębionych systemów manipulacji. Bene Gesserit to karykaturalnie mizoginistyczna wizja kobiet, których nieformalna władza okupiona jest niebezpiecznym politycznym tańcem z patriarchalną arystokracją. Paul jest morderczym mesjaszem (jak bardzo, okazuje się dopiero w kolejnych aktach tego dramatu), który niechętnie, ale nieuchronnie, poddaje się przeznaczeniu i logice historii. 

Co ciekawe, nie jest łatwo odbierać tej opowieści jako wyraźnej krytyki wyżej wymienionych zjawisk – niezależnie od tego, jak bardzo bym tego chciał z progresywnej perspektywy trzeciej dekady XXI wieku.

Owszem, adaptacja Villeneuve’a może uderzać w polityczne struny współczesnych widzów (w tym tonie pisał o filmie na przykład Paweł Jędral w „Krytyce Politycznej”) czy przywodzić na myśl pesymistyczne konstatacje, że zrzucenie kolonialnego jarzma wcale nie musi oznaczać wolności od innej postaci imperialnych wpływów. Paul wyrzuca z Arrakis Harkonnenów, ale jego przywództwo Fremenów to nic innego, jak inna forma imperialnego podporządkowania. To naturalne, bo w końcu znaczenie w dużym stopniu mieszka w odbiorcach, a nie samym dziele. Z drugiej strony, uwikłania powieści Herberta oraz ponad pół wieku jego literackich analiz (a była przez długi czas „Diuna” jednym z chętniej branych na krytyczny warsztat tekstów) wyraźnie demonstrują dysonans między problematycznymi rozwiązaniami politycznymi, a niesłychanie ciekawą wizją ekologicznych zależności (które w filmie zostały zresztą zepchnięte na dalszy plan).

Sam nie znajduję w fabule tego filmu niczego, co mogłoby generować jakieś napięcie czy niepewność. Innowacyjne wydają się jedynie dwa jego aspekty: gra aktorska i spektakl wizualny.

Paweł Frelik

Dlaczego o tym piszę? Dla mnie przynajmniej, znajomość powieściowego pierwowzoru czyni warstwę narracyjną filmu w dużym stopniu przewidywalną. Z góry wiadomo, jak to wszystko się skończy i żadne scenariuszowe wygibasy nie zmienią wymowy tej epopei. Co może zatem wyciągnąć z tego filmu ktoś, kto poznał już losy Paula Atrydy? Za tym konkretnym pytaniem czai się kolejne, bardziej uniwersalne – co poza narracją może zaoferować swoim widzom blockbuster oblepiony tyloma oczekiwaniami? Sam nie znajduję w fabule tego filmu niczego, co mogłoby generować jakieś napięcie czy niepewność. Innowacyjne wydają się jedynie dwa jego aspekty: gra aktorska i spektakl wizualny. 

Pogłębianie kukiełek

Nie ulega wątpliwości, że Zendaya i Timothée Chalamet – jak to się mówi po angielsku – kradną to widowisko, co jest szczególnym wyczynem, biorąc pod uwagę, że ich literackie pierwowzory – podobne jak inne postaci Herberta – nie są psychologicznie pogłębionymi jednostkami. Paul przede wszystkim ucieleśnia rozterkę między odkrywającą na nowo świat młodością a historycznym przeznaczeniem, dla którego jest jedynie kukiełką. Ród Harkonnenów odsłania spektrum psychopatii, w ramach której grany przez Austina Butlera Feyd-Rautha to mały klejnot wyjątkowego odczłowieczenia. Lady Jessica, matka Paula, próbuje wydrapać dla swojego rodu mały spłachetek autonomii w programowanej przez Bene Gesserit otchłani historii. Bohaterki i bohaterowie Herberta to bardziej maski, zlepki typów i postaw; rysowane są grubą kreską. Jednakże obsadzie „Diuny 2” nawet w tych okowach udaje się odegrać – wygrać? ugrać? – ludzkie momenty. Transformacja Paula z chłopca zachwyconego bezmiarem pustyni o zachodzie słońca w fatalistycznie zdeterminowanego lidera jest bardzo przekonywająca. Jednym z wielu majstersztyków, które w filmie zaszył Villeneuve, jest klamra otworzona trzy lata temu, kiedy niepewny wielkiej gry wokół siebie chłopiec wkłada dłoń do pudełka bólu. Domyka się ona w scenie, w której ucisza on Matkę Wielebną Bene Gesserit – tę, która do tej pory kontrolowała trony – władczym „Zamilcz!”.

© 2024 Warner Bros. Entertainment Inc. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Oszczędna mimika Zendayi w końcowych scenach dramatycznie wyraża otchłanie zawodu, rozczarowania, zdrady i determinacji. Charlotte Rampling jak zwykle przekonuje swoim mizantropicznym chłodem. Nawet grany przez Christophera Walkena imperator – dziadziusiowaty i manipulowany przez swoją córkę Irulan (jakby nie było, narratorkę całej opowieści) – wydaje się bardzo na miejscu. Ich gra aktorska – o mile oddalona od koturnowych deklamacji obsady adaptacji Lyncha – krzesze z dosyć szablonowych postaci Herberta życie, jakkolwiek inne byłoby ono od naszego. Nieco mniej zachwyca jedynie grany przez Javiera Bardema Stilgar, którego nabożne inwokacje wzbudziły większy zachwyt w memosferze niż wśród miłośników kunsztu aktorskiego.

„Diuna 2” Villeneuve’a jest natomiast brutalnym spektaklem i cudownym delirium. Ma ona oczywiście wszystkie elementy wielkiego hollywoodzkiego blockbustera, ale sam budżet nie jest już gwarantem zachwytu w epoce cyfrowej produkcji.

Paweł Frelik

Wizualna uczta

Jednakże prawdziwą ucztą okazuje się „Diuna 2” dopiero w warstwie wizualnej, w której idealnie splatają się ze sobą dyskretny, ale wyraźny autorski sznyt Villeneuve’a, zdjęcia Greiga Frasera, odpowiedzialnego między innymi za „Zero Dark Thirty” [2013] i „Rogue One” [2016], oraz świat stworzony przez pracującego od dłuższego czasu z reżyserem scenografa Patrice Vermette’a. Pierwsza adaptacja Lyncha była surrealistyczna, ale też nieco niezgrabna. Trzyczęściowa miniseria Johna Harrisona była wierna, ale jeszcze bardziej niezgrabna. „Diuna 2” Villeneuve’a jest natomiast brutalnym spektaklem i cudownym delirium. Ma ona oczywiście wszystkie elementy wielkiego hollywoodzkiego blockbustera, ale sam budżet nie jest już gwarantem zachwytu w epoce cyfrowej produkcji. Wizualnie „Diuna 2” porwała mnie permanentnie i ze szczętem. O statkach, pojazdach i architekturze pisałem już przy okazji pierwszej części filmu; druga dostarcza jeszcze więcej okazji do ich podziwiania. To samo dotyczy mody i strojów, których dworski haute couture adekwatnie komunikuje decorum imperium. Dworskie szaty z przyszłości – czy to ceremonialne, czy to militarne – sugerują kolonialną wyższość, ale ich właściciele ostatecznie skazani są na przegraną z mieszkańcami Diuny ubranymi w zakurzone kombinezony, dosłownie podtrzymujące ich przy życiu w ekstremalnych warunkach. Ich podobieństwo do kosmicznych skafandrów nie jest przypadkowe – wszak trajektoria historii zabiera Fremenów do gwiazd.

Wszystkie te rozwiązania sprawiają, że pomimo nieziemskiej dziwności, świat „Diuny” wydaje się bardzo naturalny, niemal immersyjny tam, gdzie poprzednie adaptacje dawały poczucie zamieszkiwania w teatralnej scenografii.

Paweł Frelik

Oczywistym jest, że optyczny splendor filmu to również efekt zaawansowanej techniki: w czasie jego kręcenia Villeneuve używał między innymi vintage’owych obiektywów, filmował w podczerwieni i polegał na sandscreenach, które w wielu miejscach zastąpiły obowiązkową zieleń. Wszystkie te rozwiązania sprawiają, że pomimo nieziemskiej dziwności, świat „Diuny” wydaje się bardzo naturalny, niemal immersyjny tam, gdzie poprzednie adaptacje dawały poczucie zamieszkiwania w teatralnej scenografii. Jednocześnie prawdziwym kluczem do delirium filmu jest nie technika, a wyobraźnia nadmiaru.

Szereg scen, w których konfrontowani jesteśmy z morzem fanatycznych ludzi pustyni, ma w sobie smutek konstatacji, że ich krew zostanie ostatecznie przelana w imię vendetty wielkich rodów.

Paweł Frelik

Cała sekwencja z Geidi Prime, rodzinnej planety Harkonnenów, jawi się niczym zły narkotyczny trip. W jej fragmencie walki na arenie fani od razu dopatrzyli się podobieństw do scen ze „Ataku klonów” George’a Lucasa [2002], ale nie ulega wątpliwości, że jest ona, z militarną paradą na czele, inspirowana filmami, jakie dla nazistów robiła Leni Riefenstahl. Bombardowanie Sietch Tabr z lewitującego w powietrzu imperialnego krążownika, którego aerodynamika przywodzi skojarzenia ze statkami obcych z wcześniejszego „Arrival” [2016] reżysera, jest brutalna w sposób, do której nie zbliżają się nawet o wiele dłuższe sekwencje z „Transformersów”. Gigantyczne czerwie, czyli lokalne kaiju z Arrakis, wyglądają wyjątkowo realistycznie: chociaż ich forma fallicznych potworów ma w sobie coś głęboko zaburzonego, wcale nie jawią się one jak tanie potwory z głębin piachu. Szereg scen, w których konfrontowani jesteśmy z morzem fanatycznych ludzi pustyni, ma w sobie smutek konstatacji, że ich krew zostanie ostatecznie przelana w imię vendetty wielkich rodów. Jednakże w krótkich momentach, zanim ich moc zostanie zaprzęgnięta w tryby Atrydów, jawią się oni jako zbuntowane populacje zdolne do zmiany biegu historii. Nawet sceny walki, które w wielu współczesnych produkcjach stają się przykładem tego, co w głośnym wideo-eseju Matthias Stork nazwał „kinem chaosu”, są tu w przeważającej części bardzo klarowne, niemal klasyczne – a to czyni zawartą w nich przemoc bardziej dojmującą. 

Najnowsza adaptacja Villeneuve’a jest więc rozpięta między kontrowersyjnym przesłaniem politycznym a triumfalną wizualnością. Odbiór przesłania jej fabuły jest dobrym probierzem politycznych poglądów widzów: osoby o poglądach progresywnych wyłapią brak wyraźnego potępienia kolonialnych projektów, zaś mniej politycznie wyczulona widownia będzie identyfikować się z rozterkami Paula spod znaku „nie chcę być mesjaszem, ale muszę”. Jednocześnie „Diuna 2” jest przypomnieniem, że audiowizualność może być w filmie wartością samą w sobie. Od ponad stu lat hollywoodzka fabryka snów napędzana jest przekonaniem, że głównym kryterium jakości filmu jest jego fabuła, której kształt i ocena kształtowane są przez literackie standardy złożoności, psychologicznej głębi i spójności narracyjnej. W tych wymiarach opowieść o niechętnym zbawcy nie jawi się jako wybitna, ale jako widowisko jest ona cudownym zawrotem głowy.

Wszystko trochę bardziej. Recenzje książek o wysoko wrażliwych dzieciach [KL dzieciom]

Historie zawarte w opisywanych tu książkach pokazują nam świat dzieci, które mają szczególne potrzeby – dzieci spokojnych, a przez to często niewidzialnych i zdawałoby się bezproblemowych. Takie dzieci łatwo zignorować, a przecież ich potrzeby są równie ważne, jak potrzeby dzieci, które bardziej zwracają na siebie uwagę. 

Dzieciństwo to czas zaglądania w głąb siebie

„Jestem cichy” Andie Powers to inspirująca, pięknie ilustrowana historia, która może pomóc wielu cichym dzieciom zaakceptować to, że nie muszą być hałaśliwe ani towarzyskie, aby być akceptowane i kochane. To też ważna lekcja dla dorosłych – ciche, introwertyczne dzieci preferują typowe dla siebie formy spędzania czasu i budują relacje w specyficzny sposób, a akceptacja tego, jak funkcjonują, jest kluczowa dla tego, żeby dziecko rozwijało się w zgodzie ze sobą i mogło w bezpieczny sposób budować relacje z innymi.

Bohaterem książki Powers jest Emil, chłopiec, który zarówno przez dorosłych, jak i inne dzieci jest uważany za nieśmiałego i wycofanego. To jednak tylko pozory. Pod spokojnym zachowaniem Emila kryje się bogactwo wyobraźni – kiedy chłopiec siedzi w kącie albo bawi się patyczkami w ogródku, w jego głowie pojawiają się wspaniałe historie, których jest głównym bohaterem.

Emil nie jest nieśmiały, Emil jest cichy. To fundamentalna różnica, która dla wielu z nas nie jest widoczna na pierwszy rzut oka. Autorka historii przypomina o tym, o czym wielu z nas zapomniało – dzieciństwo to nie tylko czas uczenia się otaczającego nas świata i rozwijania relacji z ludźmi, to również czas rozwijania wyobraźni, zaglądania w głąb siebie. Emil uczy nas, że siła może być cicha, odwaga może być cicha i przyjaźń również może być cicha.

Jak przetrwać w szkole

Bohaterka opowieści, Marcelinka, to bardzo wrażliwa dziewczynka w przełomowym momencie swojego życia. Przed nią wielkie wyzwanie – rozpoczęcie nauki w pierwszej klasie. O ile pójście do szkoły jest stresujące dla większości dzieci, o tyle dzieci szczególne wrażliwe – a do takich właśnie należy Marcelinka – narażone są na przytłaczający stres i emocje, z którymi nie zawsze będą mogły sobie poradzić. 

W siedmiu krótkich opowiadaniach poznajemy trudności, z którymi mierzy się pierwszoklasistka. Już pierwszego dnia szkoły pojawia się problem – jak wytrzymać cały dzień w białej bluzce, która kłuje i uwiera? Jak odnaleźć się w klasie, w której nikogo się nie zna? Jak przetrwać szkolną zabawę, podczas której tak wiele się dzieje? Marcelinka jest wrażliwa na dotyk, smak, zapach i dźwięk, nie może znieść sztywnego ubrania, drapią ją metki, może jeść tylko niektóre dania, sytuacje społeczne szybko ją przytłaczają. Przez to, że jest inna od większości dzieci, które zna, Marcelinka czuje się niewidzialna i niezrozumiana.

Marcelinka nie jest dziwna, jest po prostu bardzo wrażliwa. Taka się urodziła. Z zewnątrz spokojna, nie zwraca na siebie uwagi, wewnątrz niej natomiast aż kipią emocje. Za sprawą swojej szczególnej wrażliwości na bodźce płynące z otoczenia dziewczynka potrzebuje zapewnienia komfortu sensorycznego, a także wymaga więcej czasu niż inne dzieci, żeby oswoić się z nowymi sytuacjami i wrócić do równowagi po przeżyciu intensywnych wydarzeń.

 

Książki:

Andie Powers, „Jestem Cichy”, il. Betsy Petersen, przeł. Paweł Beręsewicz, wyd. Frajda, Warszawa 2024.

Katarzyna Kucewicz, „Marcelinka. Opowieści dla bardzo wrażliwych dzieci i rodziców”, il. Ewa Poklewska-Koziełło, wyd. Frajda, Warszawa 2023.

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

Wybory samorządowe 2024. Kolejna klęska PiS-u?

Szanowni Państwo! 

Celem koalicji rządzącej w wyborach samorządowych jest powtórzenie sukcesu z 15 października i ponowne ograniczenie władzy PiS-u w Polsce. Mobilizacja wyborców wokół tego hasła w praktyce nie będzie jednak taka łatwa, ponieważ PiS już teraz nie dominuje w samorządach. W dużych i średnich miastach co do zasady rządzą przecież politycy związani z Koalicją Obywatelską albo wywodzący się z niezależnych komitetów lokalnych. To otworzyło drogę dla nowej narracji, którą przyjęli zarówno Donald Tusk, jak i Lewica: w tych wyborach można głosować zgodnie ze swoimi poglądami, a nie taktycznie, ponieważ PiS przestało być zagrożeniem. 

Continue reading

Dobrze, gdy liberałowie mają wrażliwość ruchów miejskich

Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Politycy Platformy Obywatelskiej powtarzają, że w wyborach samorządowych trzeba skończyć to, co się zaczęło 15 października. Podjął pan to hasło jako kandydat na prezydenta Krakowa. Jak chce je pan zrealizować?

Aleksander Miszalski: 15 października w Polsce wydarzyło się coś dobrego. Uchroniliśmy praworządność, relacje z Unią Europejską i trzeba to rozciągnąć na samorządy. PiS będzie próbowało bronić swoich bastionów, między innymi sejmiku województwa małopolskiego.

To hasło dotyczy więc samorządów w całej Polsce. A przechodząc już konkretnie do Krakowa, dobrze, żeby prezydentem nie został ktoś, kto będzie próbował budować w wyborach samorządowych koalicję z PiS-em.

Jednak w tej kampanii samorządowej mówi się dużo o sprawach ogólnopolskich. 

Kampania samorządowa rządzi się trochę innymi prawami niż ogólnopolska. Z jednej strony, są w niej pewne hasła ogólne, z drugiej – mieszkańcy wymagają pewnych konkretnych obietnic, pomysłów na poziomie samorządowym.

Natomiast jest i powinna być duża synergia pomiędzy rządem i samorządami, bo pamiętajmy o tym, że potencjalne środki na samorządy to środki z KPO i z budżetu centralnego. Jest wiele projektów, programów regionalnych, chociażby „Maluch plus”, czyli budowa żłobków, program opieki senioralnej czy rewitalizacji, na które zdobywa się pieniądze z ministerstw.

A praworządność czy transparentne wydawanie środków przez rząd ma wpływ na samorządy. Nie można więc powiedzieć, że jedynie hasła ogólnopolskie albo tylko lokalne są ważne w wyborach samorządowych. Jednak w kontekście samorządów ważne jest to, że Polska wróciła na tory demokratyczne. Chociażby z powodu reformy finansów samorządowych, czyli przywrócenia samorządom środków, które były sukcesywnie odbierane przez PiS. 

W swojej kampanii obiecuje pan budowę metra, koleje dojazdowe z obwarzanka krakowskiego, budowę parkingów, tak zwanych Park&Ride, i zatrzymanie samochodów poza centrum miasta. W tym kontekście mówi pan o pieniądzach z KPO. Podkreśla pan przynależność do partii rządzącej jako swój atut. W ten sposób do głosowania w wyborach samorządowych zachęcało PiS – głosujcie na naszych samorządowców, a będziecie mieli lepiej. 

Rozdzielmy dwie kwestie. Jedna to jest to, żeby samorządy były niezależne, a system ich finansowania transparentny i by wszystkie na równych prawach mogły korzystać z subwencji.

Jednak druga kwestia to umiejętny lobbing za środkami z budżetu centralnego, które są wydatkowane na duże inwestycje, na które samorządów nie stać. Wiadomo, że nie da się budować metra w każdej gminie, a nawet w każdym dużym mieście. O środki na to trzeba będzie powalczyć. A to jest lobbing, polityka i bycie skutecznym.

Znam programy, które są w ministerstwach – a dodatkowo znajomość procedur, polityki sejmowej, ministrów i tych programów może pewne rzeczy przyspieszyć czy zwiększyć szanse na nie. Inni kandydaci też mogą zabiegać o te środki i ci, którzy nie są Koalicji Obywatelskiej, Trzeciej Drogi czy Lewicy, nie powinni być pomijani. Każdy może mówić, że będzie skuteczny w relacjach z rządem. A dlaczego nie każdy mówi? Może uważa, że to dla niego dyshonor?

Ale przyzna pan, że panu będzie łatwiej niż komuś z PiS-u?

Może i będzie łatwiej. Różnica polega na tym, że PiS najpierw odbierało pieniądze samorządom, a potem dawało tym, którym chce. A my chcemy wszystkim samorządom oddać.

Jak? Bo rzeczywiście samorządy skarżyły się na to, że były obarczane nowymi zadaniami, natomiast obcinano im finansowanie. 

Rząd PiS-u zwolnił młodych z podatków, później zwiększył kwotę wolną od podatku, zmniejszył więc dochody samorządów z PIT-u i CIT-u, a w zamian dał dodatkowe zadania.

Samorządy skarżyły się, że ich wpływy z podatków spadły, więc PiS wymyśliło program Fundusz Inwestycji Lokalnych. Jednak dofinansowanie z Funduszu dostały wszystkie jednostki samorządu terytorialnego, w których rządziło PiS, i kilka takich, w których nie rządziło. To jest właśnie model, którego nie chcemy powtarzać.

Minister finansów Andrzej Domański chce przywrócić równowagę i to, by finanse samorządów zależały od dochodu, który mają na swoim terenie. 

A ja mówię, że oprócz tego są różne programy rządowe, że wiem, w którym ministerstwie szukać środków na różne sprawy i że będę skutecznie wykorzystywać swoją wiedzę, bo jestem w tym biegły, a nauczyła mnie tego praca w Sejmie.

Czy więc związek z partią rządzącą jest atutem w wyborach samorządowych?

To już ocenią wyborcy.

Czy za pana kadencji, jeśli zostanie pan prezydentem Krakowa, lekarze ze szpitali podległych miastu będą powoływać się na klauzulę sumienia?

Obiecałem, że stworzymy w Krakowie bezpłatną placówkę ginekologiczną dostępną 24 godziny na dobę. Jeśli chodzi natomiast o klauzulę sumienia, to kwestia rozmowy z dyrektorami szpitali.

Premier Donald Tusk zapowiedział, że dyrektorzy szpitali nie mogą, powołując się na klauzulę sumienia, odsyłać pacjentek bez pomocy. Jestem ciekawa, czy samorządy rządzone przez PO będą tego pilnować na swoim terenie.

Jestem zwolennikiem takiej linii, klauzula nie powinna obowiązywać, pacjentki nie mogą się odbijać od szpitala do szpitala, ale muszę też o tym porozmawiać z dyrektorami.

Mówi pan o budowie metra i to jest komunikat do mieszkańców Krakowa. Ale Kraków jest też miastem turystycznym i o jego gentryfikacji turystycznej od dekad alarmują ruchy miejskie. Mieszkańcy będą jeździć metrem, a turyści nadal będą korkować miasto?

Metro ma być dla wszystkich, nie tylko dla mieszkańców, podobnie jak kolej aglomeracyjna. Kiedy taki system dobrze działa, autem po prostu nie opłaca się wjeżdżać do centrum, również turystom. Strefy czystego transportu, jak w Berlinie, czy miejsca parkingowe tylko dla mieszkańców, jak w Pradze czy Wiedniu, sprawiają, że turyści nie wjeżdżają tam autem. Tym bardziej korzystają z transportu publicznego.

Oczywiście, gentryfikacja to duży problem Krakowa. To kwestia wykupu nieruchomości na cele hotelowe, wynajmu krótkoterminowego, sklepów spożywczych z cenami dla turystów. To również kwestia braku infrastruktury dla mieszkańców, jak na przykład placów zabaw. Udało mi się wywalczyć plac zabaw na Plantach, ale pamiętam, ile to trwało. To kwestia braku żłobków, przedszkoli w centrum, a w zamian nadmiaru sklepów 24 h. Z tym ostatnim poradziliśmy sobie, bo w Krakowie obowiązuje nocny zakaz sprzedaży alkoholu. 

Byłem przedsiębiorcą turystycznym i radnym dzielnicy Stare Miasto, więc znam te problemy i ich rozwiązania.

Widzi pan korzyści z wprowadzenia w Krakowie nocnego zakazu handlu alkoholem? Powiedziałby pan prezydentowi Warszawy Rafałowi Trzaskowskiemu: „Rafale, nie bój się tego, poprzyj ten zakaz u siebie w Warszawie”?

Korzyści z tego rozwiązania są widoczne gołym okiem, o 50 procent spadła liczba nocnych interwencji straży miejskiej.

Sam mieszkałem w kamienicy, w której był sklep otwarty 24 godziny na dobę, i wiem, jak często były tam urządzane nocne balangi. Warto więc tego spróbować.

Jestem liberałem, więc mam problem z ograniczaniem wolności, natomiast jest też pytanie, kiedy wolność do korzystania z tego, żeby się napić, ogranicza cudzą wolność do snu albo do bezpieczeństwa.

Dlatego polecam to rozwiązanie. W Krakowie była na ten temat długa dyskusja, spór, ale na koniec wszyscy interesariusze się zgodzili. 

Jednak z powodu takiego zakazu przedsiębiorcy, czyli właściciele sklepów nocnych, mają mniejsze dochody. I odprowadzają do miasta mniej pieniędzy.

To nie jest pewne. Powstaje pytanie – czy ktoś racjonalnie zarządzający swoim czasem i funduszami, wiedząc, że jest zakaz, nie kupi sobie alkoholu wcześniej. Po drugie – czy ktoś, kto wychodzi z knajpy po to, żeby obalić na ławce małpkę kupioną w sklepie, teraz nie kupi alkoholu w knajpie. Nie jest więc tak, że to, co nie zostanie kupione w tych godzinach, nie zostanie kupione w ogóle.

Eliminujemy natomiast procent okazjonalnych nabywców, którzy akurat w tym momencie mają ochotę, kupują, a potem zakłócają porządek.

W kampanii wyborczej mówi pan sporo o ekologii – nie tylko o metrze, ale i o walce z „kopciuchami” w obwarzanku krakowskim. O gentryfikacji turystycznej już rozmawialiśmy. To tematy ruchów miejskich, lewicy, a także pana największego konkurenta – Łukasza Gibały, bezpartyjnego kandydata na prezydenta Krakowa.

Pani redaktor, ja byłem radnym miejskim długo przed pojawieniem się Łukasza Gibały w lokalnej polityce, a z ruchami miejskimi współpracowałem, zanim to było modne. To, że później poszedłem do Sejmu to moja droga polityczna, ale w czasach, kiedy byłem w radzie miasta, byłem dla ruchów miejskich pierwszym kontaktem do załatwiania spraw.

Byłem jednym z orędowników walki ze smogiem. A jeszcze kilka lat wcześniej założyłem stowarzyszenie, które walczyło o zieleń, drogi rowerowe i boiska sportowe, zanim te tematy stały się nośne w dyskusjach. 

Oczywiście, ruchy miejskie wiele wniosły, nie chcę powiedzieć, że jestem prekursorem ekologicznych rozwiązań w miastach, ale nie jest też tak, że tylko zaczerpnąłem coś od nich czy od lewicy. To, co mówię teraz, mówiłem zawsze. A od 15 lat jeżdżę głównie na rowerze.

Jestem więc konsekwentny w tych działaniach, a to że Łukasz Gibała przejął tę część narracji – nie szkodzi, wszyscy mówimy o ważnych sprawach. 

Pytam o to także dlatego, że na poziomie ogólnopolskim Platforma Obywatelska przejęła dużo postulatów Lewicy. 

To bardzo dobrze. Ja zawsze byłem liberałem, jeśli chodzi o gospodarkę, ale z dużą dozą wrażliwości na sprawy społeczne. Uważam, że ruchy miejskie dają liberałom dużo wsadu programowego, wrażliwość bliską mieszkańcom – i jak Koalicja Obywatelska się na tym opiera, to dobrze. A w Krakowie idziemy do wyborów do rady miasta wspólnie z Lewicą. I wielu postulatów związanych z zarządzaniem miastem nie musimy negocjować.

W kontekście ogólnopolskim Platforma Obywatelska wzięła na sztandary pewne kwestie lewicowe, jak na przykład te dotyczące przerywania ciąży czy podejścia do związków partnerskich. Bardzo mnie to cieszy, bo też mam takie poglądy.

PiS ograniczyło władzę prezydentów miast i burmistrzów do dwóch kadencji. Było to traktowane jako uderzenie w popularnych samorządowców, którzy przez dekady rządzili miastami. Tym gwiazdom została więc jeszcze jedna kadencja, później mogą szukać swojej dalszej przyszłości w polityce ogólnokrajowej, zwiększając tym samym rywalizację. Gdyby więc wygrał pan wybory w Krakowie i utrzymał się przez dwie kadencje, później pewnie musiałby pan wrócić do Sejmu. Czy nie boi się pan takiego scenariusza? A może tę ustawę trzeba zmienić, aby było tak, jak wcześniej?

Kij ma dwa końce. Z jednej strony są świetni samorządowcy, uczciwi, działający przejrzyście, nietworzący koterii. Są jednak też tacy, którzy próbują okopywać się na swoich stanowiskach, wykorzystują różne mechanizmy, żeby nie oddać władzy.

Bliższe jest mi podeście dwukadencyjności. Dziesięć lat to okres, w którym można wiele zrobić. Nie wiem też, czy to jest zagrożenie, jeżeli dobry samorządowiec ze swoim doświadczeniem chce ewentualnie później kontynuować karierę w polityce ogólnopolskiej, jak na przykład Jacek Karnowski, sprawujący przez dekady funkcję prezydenta Sopotu. Ma gigantyczną wiedzę, polityka krajowa może z niej czerpać. Traktowałbym to więc w kategoriach pozytywnych. A rywalizacja też jest czymś pozytywnym. Nigdy się jej nie bałem.

Popiera więc pan tę zmianę, wprowadzoną przez PiS?

Popieram.

Prezydentura Rafała Trzaskowskiego jest bezobjawowa

Tomasz Sawczuk: Dlaczego Rafał Trzaskowski powinien odejść?

Magdalena Biejat: Prezydentura Rafała Trzaskowskiego jest raczej bezobjawowa. Wielu mieszkańców ma poczucie, że brakuje gospodarza. Tymczasem Warszawa potrzebuje prezydenta, który jest obecny, zarządza miastem i ma wizję jego rozwoju. 

Co to znaczy „bezobjawowa”?

Prezydent powinien dążyć do tego, żeby Warszawa osiągała swój potencjał europejskiej stolicy o dużym budżecie. A dziś część inwestycji odkłada się na półkę, inne toczą się siłą rozpędu, ale bez osadzenia w szerszym planie. Nie składają się w jedną wizję. 

Na przykład?

Tramwaj na Wilanów, który obiecywano od dawna. Długo czekaliśmy na rozpoczęcie budowy, a teraz otwarcie wciąż się opóźnia. Oczywiście popieram ten projekt, ale sposób prowadzenia tej inwestycji spowodował blokadę połowy dzielnicy. Można to było zrobić z głową. Są też inwestycje, które wydają się wiecznymi obietnicami wyborczymi. Tramwaj na Białołękę był obiecywany w kampanii w 2018 roku, a teraz wrócił jako obietnica na kolejną kadencję.

I to przez nieobecność prezydenta?

Prezydent powinien mieć wizję miasta jako całości, która rozwija się równomiernie. To dotyczy bardzo różnych rzeczy, nie tylko inwestycji w infrastrukturę i transport, ale też zieleń miejską czy edukację. 

W tym ostatnim obszarze miasto nie robi nic, by zmniejszać bardzo duże różnice w jakości edukacji między poszczególnymi dzielnicami, co wiem najlepiej jako mieszkanka Pragi Północ. To wreszcie budowa miejskich mieszkań na wynajem, którą Ratusz kompletnie zaniedbał.

Do tego jeszcze wrócimy, co mówię również jako mieszkaniec Pragi Północ. A jakie było największe osiągnięcie w czasie prezydentury Trzaskowskiego? Co warto odnotować na plus? 

Na pewno dobrze, że wreszcie udało się uruchomić budowę tramwaju na Wilanów – i mam nadzieję, że ona zakończy się tej wiosny. Cieszę się też, jako mieszkanka Pragi i rowerzystka, że powstanie kładka pieszo-rowerowa nad Wisłą. Nie jest to zły pomysł, potrzebowaliśmy alternatywy dla Mostu Śląsko-Dąbrowskiego, na którym piesi i rowerzyści czują się źle i nie lubią z niego korzystać. 

Ale w kontekście kładki tym bardziej uderza brak spójnej infrastruktury rowerowej – bo powstają też inwestycje takie jak wyremontowany plac Trzech Krzyży, na którym znowu mamy ścieżki rowerowe wytyczone kosztem chodnika, przez co piesi będą wchodzili w kolizję z rowerzystami.

Jeśli prezydent Trzaskowski popełnia takie błędy, to dlaczego może liczyć na poparcie około połowy warszawiaków? Nawet jeśli jego działania nie są idealne – trochę za wolno, trochę za późno – to może są ogółem dobrze skrojone pod oczekiwania mieszkańców?

Do tej pory warszawiacy głosowali przede wszystkim po to, żeby obronić Warszawę przed PiS-em; żeby mieć pewność, że pozostanie miastem, z którego wszyscy jesteśmy dumni – otwartym, kosmopolitycznym, które może się śmiało ścigać z innymi stolicami Zachodu. A w tych wyborach po raz pierwszy tak nie jest. 

A jak jest?

Nie musimy już Warszawy bronić. 15 października odsunęliśmy PiS od władzy. A kampania, którą prowadzi w Warszawie kandydat Prawa i Sprawiedliwości, jest, delikatnie mówiąc, nietrafiona – i widzą to wszyscy od prawa do lewa. Możemy więc wreszcie dyskutować o programach i spierać się na wizje rozwoju miasta. 

W takim razie porozmawiajmy o wizjach. Jak opisałaby pani swoją filozofię miasta?

Miasto powinno być dla mnie miejscem, w którym każdy mieszkaniec może czuć się u siebie, rozwijać się, założyć rodzinę, planować swoje życie; gdzie młodzi ludzie mają szansę i środki, żeby wyprowadzić się od rodziców i utrzymać się, gdy zaczynają pierwszą pracę; gdzie zarówno osoby starsze czy z niepełnosprawnościami czują się traktowane podmiotowo. I jest to miasto, w którym każdy może spędzać wolny czas, jak chce, również na świeżym powietrzu, czyli niekoniecznie płacąc ciężkie pieniądze za kawę w kawiarni. Po prostu miasto do życia, które dba po równo o wszystkie nasze potrzeby. 

Teraz nie dba po równo?

Na pewno łatwiej się dzisiaj w Warszawie inwestuje, niż żyje. Warszawa jest miastem drożyzny, w którym trzeba być milionerem, żeby kupić mieszkanie. A wynajęcie mieszkania wcale nie jest dużo łatwiejsze, zwłaszcza jeśli ktoś jest samodzielnym rodzicem. To musimy zmienić jak najszybciej, dlatego tak mocno stawiamy w tej kampanii na mieszkania. 

To są zresztą naczynia połączone. Narzekamy w Warszawie, że brakuje nauczycieli. I to jest poważny problem. Ale oni za pensję nauczycielską nie mogą się tu utrzymać – więc po uzyskaniu wykształcenia w Warszawie uciekają do miast, gdzie będą w stanie założyć rodzinę i mieszkać godnie.

Jako wzory do naśladowania podaje pani burmistrzynie: Paryża – Anne Hidalgo, i Barcelony – Adę Colau. Co można u nich podpatrzeć?

Przede wszystkim właśnie całościowe myślenie o mieście – dążenie do tego, żeby przestrzeń, nawet w tak starych miastach, w których trudno ingerować w tkankę miejską, stała się bardziej przyjazna dla mieszkańców. To inwestycje w tereny zielone, transport zbiorowy i uspokojenie ruchu samochodowego. 

Kiedy mówimy o mieszkaniach miejskich, na lewicy patrzymy na Wiedeń. Ale nie musimy wcale sięgać tak daleko. W Polsce wzorem może być Włocławek, który również potrafił odważnie inwestować w mieszkania na wynajem. Ówczesny wiceprezydent Krzysztof Kukucki po prostu zabrał się do roboty i wybudował te osiedla społeczne, o których my tu w Warszawie cały czas marzymy.

W wyborach samorządowych Lewica startuje wspólnie z Miasto Jest Nasze i innymi ruchami miejskimi. Czy to znaczy, że przyjęliście program ruchów miejskich?

Dla nas to jest naturalna współpraca. Mamy bardzo podobne poglądy na to, jak powinno wyglądać miasto. Dla Lewicy wynika to z prostego przełożenia naszego programu na konkretne, lokalne rozwiązania.

Na przykład, kiedy mówimy, że ważna jest walka z kryzysem klimatycznym, to na poziomie miasta oznacza zazielenianie placów, które dzisiaj są parkingami – żeby zwiększać retencję i obniżać temperaturę w mieście. To także stawianie budynków mieszkalnych, które będą energooszczędne i będą też same produkować energię, dzięki panelom fotowoltaicznym. To wreszcie rozwój transportu publicznego. 

Dzięki takim zmianom w mieście może się lepiej żyć. Możemy zwiększyć liczbę osób, które zechcą się przesiąść na transport publiczny w Warszawie, jeśli damy ludziom wybór i ten wybór będzie konkurencyjny, bo będzie wygodnie dojechać autobusem. I to się już wydarzyło, mamy na to przykłady, choćby na ulicy Puławskiej, gdzie zwykłe wytyczenie buspasa spowodowało, że duża część mieszkańców Piaseczna przesiadła się z samochodów na autobus.

Jest też argument przeciwny, który płynie często z prawicy, ale i z centrum, że skupianie się na rzeczach w rodzaju transportu publicznego, zieleni i rowerów jest trochę idealistyczne – atrakcyjne głównie dla ludzi zdrowych, młodszych i dobrze zarabiających, które mają siłę i czas, żeby wejść na ten rower. Ale ostatecznie doprowadzi do tego, że osobom mniej zamożnym będzie się żyć gorzej, wbrew intencjom takich propozycji. Tak powiedział Przemysław Wipler w debacie kandydatów na prezydenta Warszawy w Wirtualnej Polsce – że bardzo fajnie, zrobimy w każdej dzielnicy hybrydowe targowiska, a potem nie będzie można tam dojechać starą ciężarówką, żeby dowieźć warzywa na sprzedaż, bo dla takich pojazdów będzie zakaz wjazdu. Jak pani na to odpowiada?

Osoby starsze albo mniej zamożne oczywiście muszą mieć możliwość korzystania z miasta, dokładnie tak samo jak wszyscy inni. Temu mają służyć nasze propozycje. Natomiast pan Wipler ukrywa pod fałszywą troską o osoby starsze głównie miłość do samochodów. Nie przedstawia przecież żadnych pomysłów na to, jak radzić sobie z korkami w Warszawie i co zrobić, żeby tym nieuprzywilejowanym osobom żyło się w stolicy równie dobrze, co osobom zamożnym. 

Tymczasem zachęcanie mieszkańców do korzystania z transportu publicznego oznacza zmniejszenie korków – nie da się tego inaczej załatwić. To samo dotyczy zachęcania przynajmniej części z miliona właścicieli samochodów, którzy codziennie przyjeżdżają do Warszawy, żeby zostawili je w punktach „parkuj i jedź” na obrzeżach miasta i przesiedli się w metro czy kolejkę podmiejską. Wtedy zaś skorzystają na tym osoby, które muszą się poruszać po mieście samochodem. 

Bo my nie walczymy z kierowcami. Mnie samej zdarza się jeździć samochodem po mieście i absolutnie rozumiem, że są sytuacje, gdy jest to potrzebne. Natomiast wszystkim będzie wygodniej i łatwiej, jeśli będą mogli polegać na dobrym transporcie publicznym i na co dzień zostawić swój samochód pod domem.

Jedna z obaw jest taka, że z powodów ideologicznych nowe rozwiązania wprowadzi się za bardzo i za szybko – na przykład za mało będzie tych parkingów na obrzeżach miasta. Czyli intencja może dobra, ale za dużo osób zostanie na lodzie. 

Oczywiście się z tym zgadzam. Stoję twardo na stanowisku, że nie możemy wprowadzać zakazów, jednocześnie nie dając alternatywy. Co więcej, ta alternatywa musi być atrakcyjna i wygodna, by była konkurencyjna w stosunku do samochodu. Trudno się dziwić, że mieszkańcy Białołęki poruszają się po swojej dzielnicy raczej samochodem niż autobusem, skoro zajmuje im to dwa razy mniej czasu. To jest po prostu racjonalny wybór. 

Autobus będzie racjonalnym wyborem, gdy będzie można się nim poruszać po mieście przynajmniej tak samo szybko jak samochodem. Dlatego chcemy zwiększać liczbę połączeń i wprowadzić więcej buspasów. Żeby karta miejska dawała gwarancję wolności od korków.

W Warszawie naprawdę możemy się pomieścić. Tymczasem od lat żyjemy jak na wojnie wszystkich ze wszystkimi. Pieszych, rowerzystów, kierowców… 

Wszyscy próbują rozjechać wszystkich. 

Ale to wynika ze sposobu zorganizowania przestrzeni w mieście. A nie z tego, że warszawiacy się nie lubią.

A może to natura ludzka?

Konflikty wynikają z tego, że mamy ścieżki rowerowe ciągle krzyżujące się z ciągami pieszymi. I przejścia dla pieszych, przez które nie da się na raz przejść na zielonym. W związku z tym ciągle ktoś wchodzi przed samochody, bo próbuje jednak przejść na tę drugą stronę ulicy. To rodzi poczucie ciągłej wojny. Naprawdę można tę przestrzeń inaczej zorganizować.

Muszę zapytać o jeszcze jedną inspirację: Aleksander Kwaśniewski. W przeszłości partia Razem wyrażała oburzenie faktem, że „politycy odpowiedzialni za przyzwalanie na tortury i łamanie praw człowieka – jak Leszek Miller i Aleksander Kwaśniewski – nadal uczestniczą w polskim życiu publicznym”. Ostatnio przyjęła pani poparcie w wyborach od Aleksandra Kwaśniewskiego. Co się zmieniło? 

Doceniam wsparcie prezydenta Kwaśniewskiego dla Lewicy i lewicowych idei. Stoi po stronie praw kobiet czy pracowników. Co oczywiście nie zmienia faktu, że uważam, że sprawa więzień CIA powinna zostać wyjaśniona, a osoby odpowiedzialne – pociągnięte do odpowiedzialności.

No dobrze, porozmawiajmy o konkretach programowych. Często pojawia się opinia, że najwięcej uwagi dostaje lewobrzeżna Warszawa, czyli okolice Śródmieścia, a dzielnice wschodnie, po drugiej stronie Wisły, są zaniedbywane. Czy zgadza się pani z takim poglądem? 

Tak. Dlatego Warszawa potrzebuje prezydenta, który będzie patrzeć na nią całościowo i dbać o wszystkich mieszkańców. 

A jak dbać?

Planowane przez nas nowe osiedla społeczne uwzględniają również inwestycje na Pradze i Białołęce. Powstaną tam nowe tereny zielone, punkty usługowe, szkoły i przedszkola. Ale wschodnie dzielnice potrzebują też wyrównania poziomu edukacji. Warszawa wydaje bardzo duże pieniądze na edukację, ale nie robi wiele, żeby zadbać o wysoką jakość w publicznych szkołach. 

Co może zrobić? 

Po pierwsze, zmniejszać klasy do 20 uczniów. Mamy teraz niż demograficzny, więc zamiast zamykać oddziały szkolne, chcemy zadbać o to, by nauczyciele mieli więcej przestrzeni na pracę z uczniami. Chcemy do tego, żeby poradnie psychologiczno-pedagogiczne oferowały nauczycielom superwizje, żeby mogli lepiej wspierać uczniów zmagających się z plagą kryzysów psychicznych. Zainwestujemy też w rozwój oferty zajęć dodatkowych w świetlicach, żeby dzieci mogły w nich spędzać czas, rozwijając swoje zainteresowania. 

Lewica krytykuje budowę linii metra M-3, której pierwszy odcinek ma iść z Gocławia do Stadionu Narodowego. Dlaczego i co zamiast tego?

Krytykujemy przebieg linii M-3 w obecnym kształcie. Uważamy, że można ruszyć z równolegle z budową linii M-4 z Tarchomina na Wilanów oraz M-5 z Gocławka na Ursus, ponieważ one nie są kontrowersyjne i są w miarę dobrze zaplanowane. Natomiast linia M-3 powinna zostać przeprojektowana. W obecnym kształcie nie będzie z korzyścią dla mieszkańców, ponieważ nie łączy się bezpośrednio z centrum – dla mieszkańców Gocławia będzie to w praktyce oznaczać dwie przesiadki. 

Dlaczego w takim razie prezydent Trzaskowski upiera się przy M-3? 

To jest doskonałe pytanie do pana Trzaskowskiego. 

Mówi, że to jest linia obwodowa, czyli działa według innej logiki – i że w innych stolicach też są takie linie.  

Tyle że sam Ratusz dysponuje ekspertyzami, które nie zostawiają suchej nitki na tym projekcie. 

Gocław jak najbardziej zasługuje na metro, tylko niech to będzie połączenie z centrum, które będzie po prostu wygodne dla mieszkańców. Natomiast w czasie przeprojektowania tej linii powinniśmy wytyczyć buspasy i zadbać o to, żeby wreszcie ruszyła budowa tramwaju na Gocław. To kolejna inwestycja, na którą czekają mieszkańcy, która bardzo poprawiłaby też komunikację z lewym brzegiem Wisły. Dzięki temu mieszkańcy Pragi Południe będą mieli dobry dojazd do centrum w ciągu dwóch lat, a nie dziesięciu.

Jakie jest pani stanowisko w sprawie budowy CPK i przyszłości Okęcia?

Komponent kolejowy CPK jest potrzebny, także na Mazowszu. Natomiast w sprawie Okęcia mamy duży problem. Z jednej strony, część mieszkańców Warszawy mieszka w pasie oddziaływania Okęcia – lotnisko ewidentnie im przeszkadza. Z drugiej strony, duża część warszawiaków niepokoi się tym, co się stanie, gdyby lotnisko zlikwidować. 

A co się stanie? 

Rozumiem, że miałoby tam powstać nowe osiedle. Ale nie wiemy, w jakim kształcie i na jakich zasadach.

A miasto nie ma na to wpływu?

Mamy rząd koalicji 15 października, więc jakiś wpływ powinno mieć. Dzisiaj chciałabym usłyszeć, jaki jest plan – a jeśli zostanę prezydentką Warszawy, to na pewno zadbam o to, żeby takie decyzje nie zapadały ponad głowami warszawiaków i władz miasta. Bo jeśli miałoby tam powstać kolejne osiedle, gdzie deweloperzy mieliby wolną rękę, z którego nie dałoby się wydostać inaczej niż samochodem stojącym w wiecznym korku, gdzie nie byłoby infrastruktury, instytucji publicznych i zieleni, to by była najgorsza wiadomość dla Warszawy. 

Ogłosiła pani program mieszkaniowy dla Warszawy, który pojawił się już w naszej rozmowie, zgodnie z którym miasto powinno budować mieszkania na wynajem. Pytanie jest takie: zazielenianie, odbetonowanie, lepszy transport, lepsza edukacja – wszystko kosztuje. Dlaczego Warszawa powinna mieć taki program i czy miasto ma na to pieniądze? 

W tej chwili średni koszt metra kwadratowego mieszkania w Warszawie to jest 17 tysięcy złotych. Żeby kupić mieszkanie wielkości 60 m² w większości dzielnic trzeba być milionerem albo wziąć kredyt na resztę życia. O ile w ogóle ma się zdolność kredytową. 

Jedynym sposobem, żeby obniżyć ceny mieszkań i dać młodym ludziom szansę na dach nad głową, jest budowanie mieszkań na wynajem przez miasto. My chcemy stworzyć spółkę miejską Mieszkania Warszawskie, która na start mogłaby budować 2 tysiące mieszkań rocznie w nowych osiedlach społecznych – dzięki temu po dwóch kadencjach mielibyśmy mieszkania dla osób w liczbie równej mieszkańcom Żoliborza. Wyznaczyliśmy konkretne miejsca pod te inwestycje, wszystkie na miejskich działkach. Czynsz w mieszkaniu 50 m² wyniósłby 1500 złotych, a kwalifikowałyby się tam nawet osoby zarabiające nieco powyżej średniej krajowej.

I w jaki sposób można by uzyskać prawo do wynajmu mieszkania? Byłoby losowanie?

Żeby móc ubiegać się o takie mieszkanie, trzeba będzie spełnić trzy warunki. Zarobki na poziomie średniej krajowej na osobę, brak tytułu do mieszkania w Warszawie lub powiatach ościennych oraz zamieszkanie w Warszawie. Dodatkowo planujemy przeznaczyć 10 procent lokali na mieszkania służbowe dla zawodów deficytowych.

Jakie to są zawody?

Na pewno nauczyciele, pracownicy transportu publicznego, mogłaby się też znaleźć pula dla policjantów czy strażników miejskich. 

Chętnych będzie więcej. 

Na pewno – i mam nadzieję, że z czasem będzie można przyspieszyć tempo budowy mieszkań. Chcemy też uruchomić w Warszawie Społeczną Agencję Najmu. Dzięki temu rozwiązaniu część właścicieli mieszkań wynajmowanych dziś na rynku prywatnym będzie mogła oddać swoje nieruchomości miastu w dzierżawę. Zyskają na tym stały dochód, a miasto będzie mogło je wynajmować po obniżonym czynszu i na stabilnych warunkach.

Nowe Osiedla Społeczne będą służyły nie tylko nowym mieszkańcom, ale też sąsiadom. Wśród nich znajdzie się nowy MDM na rogu Marszałkowskiej i Królewskiej czy Warszawska Dzielnica Społeczna na styku Bemowa z Wolą. Pomogą one lepiej zagospodarować przestrzeń. Będą tam tereny zielone, punkty usługowe, przedszkola, żłobki – a więc miejsca, z których skorzystają wszyscy. 

Projekt Warszawskiej Dzielnicy Społecznej był już nawet konsultowany w Warszawie, ale z niewiadomych przyczyn został odłożony na półkę – a kiedy te konsultacje się odbywały, przychodzili na spotkania mieszkańcy istniejących w okolicy bloków i domagali się jak najszybszej realizacji tych inwestycji. Właśnie dlatego, że potrzebują takich miejsc. 

A koszt?

Około 1,5 miliarda złotych rocznie, natomiast z tego miasto musiałoby wyłożyć 350 milionów, czyli niecały procent budżetu Warszawy. Pozostałe środki pochodziłyby z Funduszu Dopłat, czyli ze środków rządowych, które są bezzwrotne.

Które skąd wiemy, że Warszawa by dostała?

W tej chwili trwają uzgodnienia międzyresortowe w sprawie zwiększenia finansowania Funduszu Dopłat, by starczyło na zaspokojenie wszystkich potrzeb samorządów. Dba o to wspomniany Krzysztof Kukucki, który obecnie jest wiceministrem w Ministerstwie Rozwoju. 

W tym kontekście jest pytanie o miejskie ogródki działkowe (ROD), które istnieją na Mokotowie czy Żoliborzu. Jest taki argument, że nie powinno być takich ogródków w centrum dużego miasta, a w tych miejscach mogłyby powstać osiedla mieszkalne albo parki publiczne. Co pani o tym myśli?

Ogródki są podzielone na działki, między którymi są alejki – chciałabym, żeby były one ogólnodostępne, żeby mieszkańcy mogli korzystać z nich jako terenów zielonych. Natomiast miasto nie musi uciekać się do likwidacji ROD, bo ma grunty. Musi tylko przestać je wyprzedawać.

W kampanii pojawił się temat zakazu sprzedaży alkoholu w sklepach po godzinie 22.00. Jakie jest pani zdanie w tej sprawie?

Sprzedaż w sklepach monopolowych 24 h jest uciążliwa dla mieszkańców, którzy skarżą się na brak bezpieczeństwa i hałas w pobliżu takich miejsc.

Bójki, śmieci, rozbite szkło. 

To jest duży problem. I w związku z tym proponujemy wprowadzenie pilotażowo zakazu sprzedaży alkoholu w sklepach nocnych w Śródmieściu, a potem rozszerzanie go na całą Warszawę. To już działa w Krakowie i działa w Olsztynie. Dlaczego nie możemy tego zrobić w stolicy? Dla mieszkańców to nie jest kontrowersyjne i tym bardziej nie powinno być dla polityków.

Jeśli wejdzie pani do drugiej tury wyborów, to będzie pani musiała zwrócić się o poparcie do wyborców Trzeciej Drogi i PiS-u. Dlaczego Trzecia Droga poparła w wyborach Rafała Trzaskowskiego, a nie panią?

Trudno mi powiedzieć, co stało za tą decyzją.

Ale były próby porozumienia? 

Tak, prowadziłam rozmowy z Trzecią Drogą. Różnie to wygląda w różnych miejscach Polski, jak to w wyborach samorządowych, ale mieliśmy poczucie, że na poziomie Warszawy jesteśmy w stanie wypracować wspólny program. Ostatecznie do porozumienia nie doszło. 

Rozmawiam natomiast dużo z wyborcami Trzeciej Drogi, którzy są zawiedzeni postawą Szymona Hołowni w sprawie aborcji i mówią, że chcą głosować na Lewicę w tych wyborach. Także dlatego, że podoba im się nasz program.

A w jaki sposób można się zwrócić do wyborców PiS-u?

Zdarzyło mi się też spotkać kilku wyborców Prawa i Sprawiedliwości, którzy mówili, że gdyby doszło do drugiej tury, to byliby skłonni zagłosować na mnie. Bo uważają, że myślimy o wszystkich i nie dzielimy warszawiaków na lepszych i gorszych. I nie obrażamy się na tych, którzy niekoniecznie mają takie same poglądy jak my. 

Tak postrzegam politykę. Prezydent miasta powinien dbać o wszystkich mieszkańców, niezależnie od tego, czy mieszkają na prawym, czy lewym brzegu, czy wybrali w dzielnicy zarząd z jego partii, czy nie. Mają takie samo prawo do dobrego życia, dobrej edukacji, do inwestycji w ich otoczenie. To wyraźnie widać w naszym programie i tym możemy przekonać niekoniecznie domyślnych wyborców lewicy.

To ile procent szans na wejście do drugiej tury?

Duże szanse, ale nigdy nie bawiłam się w zakłady i nadal nie będę się bawić. Po prostu będziemy robić wszystko, co możliwe, i pracować jeszcze ciężej do końca, żeby przekonać jak najwięcej osób, że warto głosować na mnie i na Lewicę.

Dwa lata wojny. Czy Putin ogrywa Zachód?

Szanowni Państwo!

Mijają dwa lata, od kiedy Rosja dokonała pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Chociaż na początku 2022 roku nie było to dla wszystkich oczywiste, Putin zaangażował w wojnę cały Zachód. Bez jego pomocy Ukraina nie obroni się przed Rosją, a bez wolnej Ukrainy nie będzie bezpiecznego Zachodu. 

W ostatnim czasie pod znakiem zapytania stanęło bezpieczeństwo granic NATO. Imperialne zapędy Rosji zmuszają do analizy, czy nie będzie chciała poszerzać działań w stronę państw członkowskich sojuszu, choćby po to, żeby go „przetestować”. W tym kontekście premier Finlandii Petteri Orpo apelował ostatnio, by kraje Europy ogłosiły powszechny pobór do wojska. Polska jak na razie intensywnie zwiększa wydatki na zbrojenia – a wręcz wydajemy na obronność najwięcej w relacji do PKB spośród krajów NATO.

Jednocześnie nie spełniły się nadzieje, że wojna i sankcje, podobnie jak spadek kursu rubla, izolacja międzynarodowa, a może nawet krach gospodarczy w Rosji, czy w końcu straty w ludziach na froncie, doprowadzą do buntu społecznego przeciwko Putinowi. Jak na razie Rosja poradziła sobie z tym, zmieniając kierunki handlu i zaopatrywania się w broń.  Continue reading

Los Ukrainy, wybór Europy

W moim telefonie odzywa się aplikacja Air Alert: „Natychmiast udaj się do najbliższego schronu”. Klikam w mapę i widzę czerwień rozciągającą się na kraj od wschodu niczym plama krwi na koszuli. W pierwszych dniach 2024 roku, gdy Rosja dokonała zmasowanego ostrzału ukraińskich miejskich celów cywilnych za pomocą rakiet i dronów, czerwień pokrywała całą mapę. Należy aktywować tę aplikację na czas pobytu w Ukrainie, wciąż jej jednak nie wyłączyłem, aby przypominała mi, że od dwóch lat wciąż toczy się największa wojna w Europie od 1945 roku, która rozpoczęła się 24 lutego 2022 roku.

Z początku wszyscy byliśmy zszokowani i przerażeni. Powtarzaliśmy, że nie wolno nam tego „normalizować”. Ale to uczyniliśmy. Gdy tylko ekipy telewizyjne przeniosły się z Ukrainy do Izraela, aby relacjonować wojnę w Gazie, stała się ona jedynie jeszcze jedną wojną w odległym kraju. Dlaczego to tak ważne, że ta wojna rozgrywa się „w Europie”? Nie dlatego, że życie Palestyńczyka, Izraelczyka, Jemeńczyka czy Sudańczyka jest mniej wartościowe niż życie Ukraińca czy Brytyjczyka, ale dlatego, że jesteśmy w Europie i to nasze własne bezpieczeństwo jest teraz bezpośrednio zagrożone. Kiedy w 1945 roku Europejczycy mówili „Nigdy więcej!”, mieli na myśli przede wszystkim „nigdy więcej w Europie”. Stało się to ponownie w byłej Jugosławii, a my ponownie powiedzieliśmy „Nigdy więcej!”. Teraz Bucza dołączyła do Srebrenicy w długiej kronice europejskiego barbarzyństwa. Jakimś sposobem owo „nigdy” nigdy nie nadchodzi.

Cena wojny

Wojnę rosyjsko-ukraińską wyróżnia zarówno skala, jak i brutalność. Czterech na pięciu Ukraińców podaje, że w wyniku wojny członek rodziny lub ich bliski przyjaciel został zabity lub ranny. Rząd ukraiński nie publikuje konkretnych liczb, natomiast według szacunków amerykańskich urzędników do lata ubiegłego roku zginęło już około 70 tysięcy Ukraińców – to więcej ofiar niż Stany Zjednoczone straciły podczas dwóch dekad wojny w Wietnamie – a ponad 100 tysięcy osób zostało rannych. Od tamtej pory te liczby wzrosły. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłem cmentarz wojskowy we Lwowie w grudniu 2022 roku, były tam dwa długie rzędy nowych grobów. Gdy odwiedziłem to miejsce ponownie w październiku zeszłego roku, aby położyć kwiaty na grobie bardzo odważnego ochotnika, którego poznałem rok wcześniej, rzędów było cztery. Były to miejsca spoczynku ponad 500 żołnierzy z jednego miasta. Wystawa fotografii poległych, ciągnąca się wzdłuż zewnętrznych murów klasztoru św. Michała w Kijowie, zdawała się nie mieć końca.

A to tylko ci, którzy nie żyją. Pod koniec ubiegłego roku widziałem korytarze kliniki rehabilitacyjnej Unbroken we Lwowie, pełne żołnierzy pozbawionych rąk, nóg, dłoni lub stóp – głównie ofiar rosyjskich min na froncie południowym i wschodnim. Miliony wewnętrznych uchodźców z miast takich jak Mariupol płaczą po utracie domów, których być może już nigdy nie zobaczą. Nikt nie pozostał nietknięty. Od wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie byłem tam cztery razy. Za każdym razem uderzały mnie widoczne wyczerpanie, traumy i frustracja moich przyjaciół i znajomych.

W zeszłym roku pokładano nadzieje w dużej kontrofensywie, która miała przebić się do Morza Azowskiego, przerywając tym samym putinowski „most lądowy” między Donbasem a Krymem. W praktyce udało się odzyskać jedynie niewielkie fragmenty terytorium, podczas gdy siły rosyjskie prowadzą ofensywę na wschodzie. Po aneksji Krymu i przejęciu części wschodniej Ukrainy w 2014 roku, Rosja przywłaszczyła sobie około 42 tysiące kilometrów kwadratowych terenu, czyli obszar większy niż Belgia. Pod koniec zeszłego roku Rosja okupowała około 108 tysięcy kilometrów kwadratowych, co odpowiada obszarowi Portugalii plus większości Słowenii.

Opatrując swój częściowo zagojony kikut po stopie straconej w wyniku wybuchu rosyjskiej miny, Maksym, krzepki snajper z Połtawy, którego spotkałem w klinice Unbroken, mówił mi, że zwycięstwo Ukrainy w 2024 roku nie będzie możliwe. „Zwycięstwo może nastąpić, jeśli Putin umrze albo w wyniku zamachu stanu. Jeśli nie, ta wojna może trwać lata, a nawet całe dekady”. W końcu „Rosjanie mają więcej ludzi”. Dodał jednak, że jeśli on i jego towarzysze otrzymaliby znacznie więcej broni i szkolenia ze strony Zachodu, mogliby ostatecznie odzyskać tereny Chersonia i Zaporoża, co umożliwiłoby przerwanie lądowego mostu i odzyskanie większości ziem, które Rosja zagarnęła od lutego 2022 roku. Wiodący zachodni eksperci wojskowi, z którymi się konsultowałem, generalnie się z nim zgadzają.

Zwycięstwa Ukrainy

Zanim jednak rozważymy, co może wydarzyć się w tym roku, warto zatrzymać się nad zwycięstwami, które Ukraina już osiągnęła.

Hasło dotyczące Ukrainy w jedenaste edycji „Encyklopedii Britannica”, opublikowanej w latach 1910–1911, widnieje między „Ukazem” (rosyjskim edyktem carskim) a „Ułanami” (środkowoeuropejską kawalerią). Brzmi ono w całości:

UKRAINA („granica”), nazwa nadana dawniej okręgowi europejskiej części Rosji, obejmującemu obecne okręgi Charkowa, Kijowa, Podola i Połtawy. Część na wschód od Dniepru stała się rosyjska w 1686 roku, a część na zachód od tej rzeki w 1793 roku.

Oba hasła dotyczące ukazu i ułana są dłuższe niż to dotyczące Ukrainy.

Ukraina we współczesnej postaci jest wynikiem stuletniej walki o uznanie jej jako odrębnego kraju europejskiego i niepodległego państwa. Już w 1918 roku ukraiński historyk budownictwa narodowego Mychajło Hruszewski napisał esej o „europejskiej orientacji” swojego kraju. W rewolucyjnym okresie państwotwórczym po pierwszej wojnie światowej na krótko wyłoniły się dwie konkurujące ze sobą wersje ukraińskiej państwowości. Podmiot, który przetrwał, Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka, początkowo miała ograniczoną autonomię wewnątrz Związku Radzieckiego, zanim Józef Stalin zdusił ją, posługując się wymuszoną klęską głodu, Hołodomorem.

Owa walka miała charakter zarówno wewnętrzny, jak i zewnętrzny. Kiedy w grudniu 1991 roku Ukraina przeprowadzała referendum, wszystkie części kraju, włącznie z Krymem, zagłosowały za niepodległością. Nie było między nimi jednak silnego poczucia wspólnej tożsamości narodowej i jednoczącej „orientacji europejskiej”, zwłaszcza na wschodzie i południowym wschodzie, gdzie dominował język rosyjski. To wielki błąd utożsamiać rosyjskojęzyczność z byciem Rosjaninem, tak jak robi to Putin. Gdyby tak było, rosyjskojęzyczny prezydent Wołodymyr Zełenski byłby Rosjaninem. W sondażu opinii publicznej z 1997 roku, 56 procent populacji identyfikowało się jako „tylko Ukraińcy”, 11 procent jako „tylko Rosjanie”, a 27 procent jako „zarówno Ukraińcy, jak i Rosjanie”. Nie było ogólnokrajowej większości popierającej przystąpienie do UE, a tym bardziej do NATO.

Trzy wielkie momenty 

Trzy ważne dla narodu momenty wystarczyły, aby zjednoczyć Ukrainę w braterskiej wytrwałości w dążeniu do pozostania niezależnym, suwerennym krajem europejskim silnie zakotwiczonym w Europie i na Zachodzie. Pierwszym była „pomarańczowa rewolucja” w 2004 roku. Nigdy nie zapomnę, jak w mroźny grudniowy wieczór tamtego roku stałem na Majdanie, słynnym centralnym placu Kijowa – nigdy w życiu nie było mi tak zimno – obserwując las zarówno ukraińskich, jak i europejskich flag. Jednak nawet w 2013 roku sondaż przeprowadzony przez Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologii (KIIS) pokazał, że większość mieszkańców zarówno wschodnich, jak i południowych regionów kraju była przeciwna przystąpieniu do UE.

Drugim katalizującym momentem była „rewolucja godności”, czyli Euromajdan (nazwa mówi sama za siebie) w 2014 roku, wywołana decyzją ówczesnego prezydenta Wiktora Janukowycza o wycofaniu się z obietnicy podpisania umowy stowarzyszeniowej z UE. Ostatecznie nowy rząd podpisał umowę, ale doszło również do aneksji Krymu przez Putina, rozpoczęła się też wojna rosyjsko-ukraińska na wschodzie Ukrainy, która, jak nieustannie przypominają nam Ukraińcy, trwa już niemal dziesięciu lat. Po 2014 roku kraj podjął znaczne wysiłki w zakresie reform i przygotowań do potencjalnego członkostwa w UE, w 2017 uzyskując również bezwizowy ruch dla swoich obywateli.

Kampania wyborcza prezydenta Zełenskiego w 2019 roku skupiała się na Europie. W przemówieniu inauguracyjnym powiedział: „Nasz europejski kraj zaczyna się od każdego z nas. Wybraliśmy ścieżkę do Europy, ale Europa nie jest gdzieś tam. Europa jest tu” – i wskazał na swoją głowę. Jednak chcieć być krajem europejskim to jedno, a inną rzeczą zyskać akceptację reszty Europy. Przez dziesięciolecia tej akceptacji brakowało. W 2005 roku rzeczniczka prasowa Komisji Europejskiej na pytanie o możliwość członkostwa Ukrainy w UE, odpowiedziała: „Najpierw musi odbyć się dyskusja na temat tego, czy dany kraj jest europejski” (co ironiczne: była ona Brytyjką).

Nawet po aneksji Krymu przez Putina i rozpoczęciu wojny w 2014 roku były kanclerz Niemiec Helmut Schmidt orzekł, że „jeszcze w 1990 roku Zachód nie wątpił, że zarówno Krym, jak i Ukraina, były częścią Rosji… Historycy nie zgadzają się co do tego, czy naród ukraiński w ogóle istnieje”. Opór wobec członkostwa w UE trwał nawet dłużej. Zaledwie cztery dni przed pełnoskalową inwazją Putina, kluczowy doradca Olafa Scholza powiedział mi, że stanowisko obecnego kanclerza Niemiec jest jasne: UE powinna się powiększyć przez objęcie zachodnich Bałkanów, ale niczego poza tym.

Wojna wszystko zmienia

Jednak wojna czyni różnicę. Atak Rosji stał się trzecim i ostatnim momentem katalizującym, zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie. Wewnętrznie istnieje teraz zdecydowana zgoda co do tego, że państwo powinno jak najszybciej przystąpić do UE i NATO. Już w maju 2022 roku kolejny sondaż KIIS pokazywał, że 81 procent respondentów popierało członkostwo w UE, z ogromną przewagą 94 procent w zachodniej Ukrainie i wynikiem 76 procent na wschodzie. Towarzyszy temu głęboka niechęć wobec Rosji i wszystkiego, co z nią związane. W 2010 roku KIIS stwierdził, że 92 procent Ukraińców miało ogólnie pozytywne nastawienie do Rosji; w maju 2022 roku było to już 2 procent. Pewien wykładowca powiedział mi, że jego studenci piszą teraz słowo „rosja” małą literą – „Nie poprawiam ich”.

Jeszcze bardziej godne uwagi jest uznanie na zewnątrz. Można porównać 2022 roku dla Ukrainy z Wielką Brytanią w 1940 roku: w obu przypadkach mamy do czynienia z bohaterskim momentem oporu, który określa naród na nadchodzące dekady, zarówno w jego własnych oczach, jak i w oczach świata, z Zełenskim jako „Churchillem z iPhone’em”. Jednak nikt nie miał wątpliwości, że Wielka Brytania była przed 1940 rokiem znaczącym niezależnym krajem, co pokazuje, że przełom Ukrainy jest podwójnie wyjątkowy. Na chwilę przed swoją śmiercią w listopadzie, Henry Kissinger znacząco wyraził pogląd, że „po raz pierwszy w nowożytnej historii Ukraina stała się ważnym państwem w Europie Środkowej”. Bardziej kolokwialnie, Tetiana, młoda aktywistka i tatuażystka na część etatu, którą poznałem we Lwowie, powiedziała mi, że kiedy wcześniej podróżowała za granicę, obcokrajowcy „myśleli, że Ukraina jest, jakby, częścią Rosji”, ale teraz „świat w końcu dowiedział się, czym jest Ukraina”.

Ten sam Scholz, który w połowie lutego 2022 roku zdecydowanie twierdził, że UE nie powinna powiększać się poza zachodnie Bałkany, mniej niż cztery miesiące później stał w centrum Kijowa, ramię w ramię z trzema innymi przywódcami UE i Zełenskim, ogłaszając, że Ukraina powinna uzyskać status kandydata do członkostwa w UE. W tym roku rozpoczną się negocjacje w sprawie członkostwa. Jednak czy, kiedy i w jakim kształcie – terytorialnym, demograficznym, militarnym, ekonomicznym i politycznym – Ukraina rzeczywiście przystąpi do UE, zależy od wyniku tej wojny.

Historia pełna jest niespodzianek, a nikt nie jest nimi bardziej zaskoczony niż historycy. O ile nie wystąpią znaczące niespodzianki, mało prawdopodobne, że ta wojna zostanie zakończona w 2024 roku. Niemniej, wybory dokonane w 2024 roku zdecydują o tym, kto wygra ją w 2025, 2026, czy kiedykolwiek się ona wreszcie rozstrzygnie.

Rosja silna, ale krucha

Rosja jest zarówno najbardziej przewidywalnym, jak i najmniej przewidywalnym czynnikiem tego konfliktu. Jest to dyktatura, której dyktator jest w pełni zdeterminowany, by pokonać Ukrainę. Zależy od tego przyszłość samego Putina – być może nawet jego życie. Jego koncepcja zwycięstwa zakłada, że Ukraina nie będzie suwerennym krajem i nie dołączy do Zachodu. Co więcej, oficjalnie ogłosił on cztery ukraińskie prowincje – obwody doniecki, ługański, chersoński i zaporoski, których w dużej mierze (w tym dwa miasta stołeczne) jego siły nie kontrolują, za włączone do Federacji Rosyjskiej. To zapowiedź, której wycofanie będzie trudne.

Putin, korzystając ze wszystkich korzyści wynikających z dyktatury, szybko zwiększył produkcję broni i amunicji. Uzyskał również drony z Iranu, pociski z Korei Północnej i technologię o podwójnym zastosowaniu z Chin. Zachodnie sankcje gospodarcze okazały się mniej skuteczne, niż wielu miało nadzieję, ponieważ gospodarki z innych obszarów zajęły ich miejsce. Indie skupują znaczną ilość ropy, której Zachód już nie kupuje, podczas gdy handel chiński z Rosją gwałtownie wzrósł. Rodzimi przeciwnicy polityczni zostali zamordowani, uwięzieni lub uciekli z kraju. Teraz Putin próbuje bombardować Ukrainę, by zmusić ją do poddania się i zdobyć kilka symbolicznych zwycięstw na polu bitwy w celu wzmocnienia szans na niemal nieuniknioną reelekcję na prezydenta w marcu. A przede wszystkim – czeka na ponowny wybór Donalda Trumpa na drugą kadencję prezydenta USA; i tym samym – na koniec wsparcia dla Ukrainy ze strony amerykańskiej.

Reżimy tego typu są silne, ale kruche. Są podatne na nagłe, nieliniowe wydarzenia o wiele bardziej niż demokracje. Nie uginają się, lecz czasem się łamią. Nikt nie przewidywał ubiegłorocznego nadzwyczajnego epizodu w postaci buntu Jewgienija Prigożina i błyskawicznego marszu na Moskwę. To prawda, że zakończył się on śmiercią Prigożina w dobrze zorganizowanym wypadku lotniczym; ale dalsze zewnętrzne naciski mogłyby w końcu przyczynić się do kolejnego ukrytego lub jawnego pęknięcia w reżimie. Nikt nie powinien na to liczyć, ale byłoby równie głupio wykluczyć taką możliwość.

Ilustracja autorstwa: Sofiia Korotkevych

Problemy Ukrainy

Ukraina jest zdeterminowana, by utrzymać ten nacisk. Jednak po dwóch latach wojny ma ogromne własne problemy. Oprócz opłakanego stanu gospodarki i nieustających ataków na infrastrukturę energetyczną, istnieje wyzwanie, które dobitnie zidentyfikował Maksym: „Rosjanie mają więcej ludzi”. Członkowie ukraińskich sił zbrojnych, którym udało się przeżyć, są wyczerpani. Nie do wiary, że średni wiek ukraińskiego żołnierza to około 40 lat. Mimo wszelkiej patriotycznej gorliwości, w kraju są dziesiątki tysięcy osób unikających służby wojskowej. Armia pilnie potrzebuje świeżej krwi (w tym kontekście to potoczne wyrażenie ma straszliwe dosłowne znaczenie). Do tej pory mężczyźni poniżej 27. roku życia byli wyłączeni z poboru. Rząd proponuje obniżenie tego wieku do 25 lat i zmobilizowanie nawet 500 tysięcy mężczyzn. Co niepokoi, odpowiedzialność za wprowadzenie tego długo oczekiwanego zarządzenia nagminnie przerzucano między prezydentem Zełenskim a generałem Walerijem Załużnym, do niedawna naczelnym dowódcą sił zbrojnych, którzy funkcjonowali w napiętych relacjach. 

Wiąże się to z innym problemem Ukrainy, z którym borykają się wszystkie demokracje w czasie wojny: napięciem między jednością narodową a demokracją. Według zwykłego harmonogramu czasu pokoju, jesienią ubiegłego roku odbyłyby się wybory parlamentarne; wybory prezydenckie – w terminie wiosennym. Jednakże podczas stanu wojennego, który w Ukrainie obowiązuje od lutego 2022 roku, wybory nie są dozwolone. Nie ma możliwości sprawiedliwej demokratycznej rywalizacji, gdy wszystkie główne kanały telewizyjne prowadzą jeden wspólny dwudziestoczterogodzinny program informacyjny, który jest w praktyce kontrolowany przez rząd. Nadal istnieje szeroki konsensus, że podczas gdy kraj toczy walkę o przetrwanie, nie może ryzykować podziałów, które mogłyby się pojawić w trakcie kampanii wyborczej.

Niemniej polityka wewnętrzna powraca. W Kijowie usłyszałem ostrą krytykę tendencji autorytarnych i centralizacyjnych istniejących w administracji prezydenckiej. Obok napiętych relacji z Załużnym, prezydent jest w konflikcie z wpływowym burmistrzem Kijowa, Witalijem Kliczką. Rywalizuje też z byłym prezydentem Petro Poroszenką. Podczas rozmowy zeszłego lata, wiceprzewodniczący parlamentu Oleksandr Kornienko powiedział naszej wizytującej grupie badawczej Europejskiej Rady Stosunków Zagranicznych (ECFR), że parlament nie może przez lata funkcjonować bez wyborów.

Gdy nadejdzie ten moment, pojawią się nowi pretendenci, tacy jak Serhij Prytuła. Zaczął on, podobnie jak Zełenski, jako gwiazda telewizyjna, ale zdobył wielką popularność, zwłaszcza wśród młodych, prowadząc organizację charytatywną, która dostarcza bezpośrednio niezbędną broń i wyposażenie ukraińskiej armii. Niezależnie od tego, czy Załużny rzuca rękawicę do walki, inni wojskowi mogą sami w tym celu zamienić mundury na ubrania cywilne – a prowadzenie wojny stanie się kwestią wyborczą. Jedną rzeczą, której nie rozumieją zachodni decydenci marzący o negocjowanym pokoju, jest to, że każdy ukraiński polityk, który publicznie zasugeruje ustępstwa terytorialne na rzecz Rosji, popełnia samobójstwo polityczne. Sondaże opinii publicznej wskazują, że społeczeństwo ukraińskie, zamiast akceptować kompromis terytorialny z powodu wyczerpania, stanowczo popiera odzyskanie całego prawomocnie przynależącego do Ukrainy terytorium, włącznie z Krymem.

Konieczna decyzja Zachodu

Trzecim i mającym największe konsekwencje czynnikiem będzie w tym roku Zachód. Do tej pory zrobił wystarczająco dużo, aby powstrzymać Ukrainę przed klęską, jednak zbyt mało, aby umożliwić jej zwycięstwo. Nawet przed prawdopodobną katastrofą reelekcji Trumpa na prezydenta USA jest jasne, że spadające poparcie dla Bidena w amerykańskiej opinii publicznej, hiperpolaryzacja polityki w roku wyborczym oraz priorytetowe traktowanie wojny Izraela z Hamasem oznaczają, że administracja obecnego prezydenta będzie miała trudności z utrzymaniem obecnego poziomu wsparcia militarnego i gospodarczego dla Ukrainy, nie mówiąc już o jego zwiększeniu. Jednak bez znacznego wzrostu wsparcia ze strony Zachodu Ukraina ma bardzo małe szanse na odzyskanie znacznych obszarów terytorialnych. W związku z tym kolejne wydarzenia w Ukrainie zależą od Europy, jedynej grupy krajów posiadających zarówno istotne interesy w tym konflikcie, jak i zasoby potrzebne do dokonania zmiany. Gospodarka samych Niemiec jest dwukrotnie większa niż Rosji; UE – siedmiokrotnie. W tym kontekście Wielka Brytania, jako jedno z czołowych państw wspierających Ukrainę, jest również bardzo istotną częścią Europy.

Na ten moment Europa wywołuje powszechną dezorientację, ponieważ nie stawiła jeszcze czoła swojemu prawdziwemu wyborowi. Jeżeli wsparcie dla Ukrainy będzie kontynuowane tylko przy obecnej skali i śmiałości, Rosja skutecznie przejmie niemal jedną piątą terytorium Ukrainy. Niektóre osoby decyzyjne z dużych stolic zachodnioeuropejskich liczą po cichu na zamrożenie konfliktu lub negocjowane porozumienie. Niektórzy oszukują sami siebie, że taki obrót spraw oznaczałby, że „Ukraina nie przegra, ale Rosja nie zwycięży”. Czy Ukraina nie powinna być zadowolona z perspektywy członkostwa w UE i jakiegoś rodzaju gwarancji bezpieczeństwa, które być może doprowadziłyby później do członkostwa w NATO, dla czterech piątych jej terytorium? Jak bardzo nierozsądni mogą być ci wschodni Europejczycy? 

W rzeczywistości ani Rosja, ani Ukraina nie są gotowe do negocjacji czy zamrożenia konfliktu. Jeżeli jednak zamrozić linię podziału w obecnym lub zbliżonym do niego stanie – Putin mógłby ogłosić zwycięstwo. Byłaby to bolesna porażka dla Ukrainy. Miliony ukraińskich mężczyzn i kobiet stanęłyby wtedy przed wyborem: nigdy już nie powrócić do własnego domu – lub żyć pod znienawidzoną dyktaturą, mówiąc w języku, którego nie chcą już używać, podczas gdy ich dzieci są indoktrynowane w szkole groteskowo sfałszowaną wersją historii własnego kraju. Reszta Ukrainy byłaby zdemoralizowana, pozbawiona motywacji i wyludniona; miliony Ukrainców budowałyby nowe życie za granicą, a w kraju panowałby gniewny populizm wewnętrznej niezgody i gorzkie oskarżenia wobec Zachodu.

W oczach świata nie tylko Ukraina poniosłaby porażkę. Badania przeprowadzone przez ECFR we współpracy z moim projektem badawczym dla Uniwersytetu Oksfordzkiego dotyczącym Europy w zmieniającym się świecie pokazują, że 57 procent respondentów z Chin, większość w Arabii Saudyjskiej i Turcji, a także duża część RPA, Indonezji i Korei Południowej, sądzi, że USA prowadzi wojnę z Rosją. Wielu z nich sądzi również, że Rosja zwycięży na Ukrainie, a UE rozpadnie się w ciągu najbliższych dwudziestu lat. Wynik, o którym beztrosko myślą niektórzy europejscy decydenci, utwierdziłby główne siły pozaeuropejskie w przekonaniu o słabości Europy i zachodnich demokracji w ogóle. A jeśli Putinowi zajęcie terytorium większego niż Portugalia tuż pod nosem NATO i UE uszłoby na sucho, Xi Jinping mógłby dojść do wniosku, że i jemu zajęcie Tajwanu ujdzie na sucho. 

Rzeczywista alternatywa dla Europy

Alternatywą dla Europy jest podjęcie działań niezbędnych do umożliwienia Ukrainie odzyskania co najmniej prowincji chersońskiej i zaporoskiej w 2025 roku. Na czym miałoby to polegać? Na szybkim i masowym wzmocnieniu ukraińskiej obrony powietrznej. Na dostarczaniu broni dalekiego zasięgu, takich jak niemiecki Taurus, dzięki czemu Kijów mógłby utrzymać opór wobec rosyjskiej floty czarnomorskiej – jedyny duży sukces militarny w 2023 roku – i wywierać presję na Krym, który dla Putina ma znaczenie zarówno strategiczne, jak i symboliczne. Polegałoby to też na współpracy z NATO i USA w celu zapewnienia ukraińskim siłom wielkoskalowego, wielotygodniowego szkolenia niezbędnego do operacji z użyciem wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Na faktycznym wprowadzeniu w życie tego, o czym prezydent Francji Emmanuel Macron jedynie mówi – „gospodarki wojennej”. W demokracjach wolnorynkowych oznaczałoby to, że władze krajowe i europejskie musiałyby zagwarantować długoterminowe, skoordynowane zamówienia na broń i amunicję, na które odpowiedziałby prywatny europejski sektor przemysłu obronnego. To pozwoliłoby Europie na zakomunikowanie przyszłemu prezydentowi USA, że wzmocnią własne zdolności obronne, co patrząc realistycznie, jest celem najbliższym „autonomii strategicznej”, który można by osiągnąć zaledwie w ciągu roku.

Co się stanie, jeśli i kiedy Ukraina odepchnie rosyjskie siły okupacyjne z powrotem na linie, które zajmowały w przeddzień inwazji z 2022 roku? Czy to skłoni do zmiany polityki, a może nawet przywództwa w Moskwie? Czy istnieje możliwość otwarcia negocjacji, być może z propozycją zdemilitaryzowanego specjalnego statusu dla Krymu? A może na wpół szalony Putin faktycznie spróbuje użyć taktycznej broni nuklearnej na terenie Ukrainy? Musimy być gotowi na wszystkie możliwości, lecz najpierw należy umożliwić Ukrainie realną wygraną i dać jej szansę na dobrowolne podjęcie negocjacji z pozycji siły.

Ukraina dokonała swojego europejskiego wyboru. Teraz Europa musi dokonać swojego dotyczącego Ukrainy. Ścieżka, którą przedstawiłem, jest jedyną pozytywną drogą naprzód, nie tylko dla Ukrainy, lecz także dla Europy, dla trwałego pokoju i dla globalnej wiarygodności Zachodu. My, Europejczycy, musimy zdecydować i działać szybko. Jeżeli nadal będziemy zwlekać w hamletowskim stylu, skończymy, dokonując złego wyboru przez zaniechanie, z katastrofalnymi konsekwencjami na przyszłe dziesięciolecia.

Artykuł ukazał się pierwotnie w „Prospect Magazine

Dwa lata wojny – pewność Kremla, defetyzm Zachodu

Od momentu rozpoczęcia inwazji dwa lata temu Kreml nigdy nie czuł się tak pewnie. Kremlowska zuchwałość bierze się głównie z pomyślnych dla Rosjan wieści z zagranicy. Główny dowódca ukraińskiej armii został zmieniony w atmosferze konfrontacji, ukraińskie szeregi od dłuższego czasu doświadczają zaś poważnych problemów kadrowych. Pakiet pomocy wojskowej USA dla Kijowa stał się zakładnikiem amerykańskiej polityki wewnętrznej, a perspektywa możliwych zmian po wyborach nie napawa optymizmem, jeśli chodzi o dalsze wsparcie Ukrainy. Społeczeństwa Zachodu, mogące wywrzeć społeczny nacisk na klasę polityczną, przyzwyczaiły się do wojny za wschodnią granicą. 

Putin przystępuje zatem do marcowych wyborów prezydenckich w Rosji w świetnym nastroju, niezagrożony przez nikogo. Borysa Nadieżdina, jedynego kandydata, który pozwalał sobie na otwartą krytykę Kremla, nie dopuszczono na listę wyborczą. Rosyjskich mężczyzn wciąż udaje się wysyłać na front bez większego oporu. Hojne wynagrodzenia dla żołnierzy i ich rodzin zamykają usta nawet wtedy, gdy krewny wraca do domu w trumnie. Skokowe zwiększenie nakładów na potrzeby militarne – czyli produkcję amunicji i sprzętu wojskowego – zwiększa zaś grupę tych Rosjan, którzy są żywo zainteresowani kontynuacją wojny dla własnych korzyści. 

Putin czuje się na tyle pewnie, że zezwolił swoim siepaczom na zamordowanie uwięzionego Aleksieja Nawalnego – jedynego opozycyjnego polityka w Rosji, który był w stanie mobilizować Rosjan do wystąpień publicznych. Tak jak pisaliśmy w listopadzie, nawet za kratami opozycjonista stanowił dla Kremla pewnego rodzaju zagrożenie. Jego śmierć dowodzi, że władze są przekonane o nieistniejącym potencjale mobilizacyjnym wśród zniszczonej opozycji. 

W logice kremlowskich możnowładców, istotne są gesty. Im bardziej patologiczne, tym lepiej. Zamordowanie Nawalnego jest jednym z nich. Płynący sygnał jest jasny: Kreml nie musi się obawiać nikogo ani niczego.  

Wojna z Zachodem 

Rosyjska postawa – widoczna na przykładzie tryskającego pewnością siebie Putina podczas niedawnego głośnego wywiadu prowadzonego przez amerykańskiego pseudodziennikarza Tuckera Carlsona – to jeden z wymiarów wojny, którą Kreml wypowiedział Zachodowi. W tym przypadku jest to konfrontacja na poziomie informacyjnym. Manifestowanie przekonania o nadchodzącym zwycięstwie Rosji jest tym silniejsze, im mocniejsze jest emocjonalne rozedrganie państw zachodnich. 

Zaledwie rok temu zachodnia opinia publiczna karmiła się wizjami o rychłym upadku Rosji. Prognozy te były napędzane między innymi celowo prowadzoną przez Ukraińców propagandą sukcesu, ale większą rolę odegrało obecne na Zachodzie myślenie życzeniowe: wystarczy tylko nieco pomóc Kijowowi, aby ten rozwiązał problem za nas. Na pozostałości tej logiki można natknąć się i teraz, kiedy to media rozdmuchują każde niepowodzenie Rosjan do rangi przełomowego wydarzenia. 

Tymczasem Rosjanie zdobyli donbaską Awdijiwkę, bronioną przez Ukraińców od 2014 roku. Wiadomość ta jest bolesna w zestawieniu z tym, że jeszcze rok temu – dosłownie – dzielono skórę na niedźwiedziu, wieszcząc odbicie Krymu latem 2023 roku. Śledząc opinię publiczną obecnie, można odnieść wrażenie, że teraz to Rosja znajduje się na błyskawicznej drodze do zwycięstwa. Suflowanie takiego przekazu prowadziłoby zaś do następującego wniosku: Ukrainę trzeba zmusić do koncesji na rzecz Kremla, ponieważ opór jest bezcelowy. 

To nie koniec 

Problem w tym, że jakakolwiek próba zaspokojenia rosyjskich żądań stanowić będzie jedynie zakończenie pewnego etapu. Jakiekolwiek ustępstwa nie rozwiążą problemu, którym jest kremlowski imperializm. W rozumieniu rządzących Rosją Ukraina jest jedynie elementem całej sekwencji działań obliczonych na podważenie zachodniej jedności i przemodelowanie ładu międzynarodowego. To o tym jest ta wojna. Putin, chcąc przejść do historii jako kolejny z grona „zbieraczy ziem ruskich”, z konieczności podważa zastany porządek– to bowiem zachodnie reguły zabraniają terytorialnego rewanżyzmu. 

Wyłączając nawet to, jaka wizja świata kieruje Kremlem, rosyjskie władze już zbyt wiele zainwestowały w tym kierunku. Funkcjonowanie państwa zostało podporządkowane wojnie. Głównym bodźcem wzrostu gospodarczego są wydatki zbrojeniowe i prowadzenie działań militarnych, opiewające nawet na 40 procent całości rosyjskiego budżetu. Przekierowując strumień pieniędzy na ukraiński front, Kreml pozbawia Rosjan jakiejkolwiek innej przyszłości z wyjątkiem roli trybiku w maszynie wojennej. 

I tej maszyny nie można już, ot tak, zatrzymać jednym dekretem. Gdyby tylko konflikt się skończył, Kreml miałby spory problem ze zwinięciem całej gospodarczej machiny bez wywołania społecznego niezadowolenia. Wrzucane w gospodarkę wojenną pieniądze uzależniają od siebie kolejne grupy społeczne, pozwalając na spłatę kredytów czy podnoszenie statusu majątkowego. Społeczne podglebie – przyzwolenie na przemoc, korupcja – tylko temu sprzyja. Uzależnienie jest zatem obustronne: wojna jest potrzebna i państwu, i społeczeństwu. 

Ilustracja autorstwa: Nadya Sobko

Rosja to nie wyzwanie

Z perspektywy Zachodu Rosja w obecnym kształcie jest chronicznym zagrożeniem dla bezpieczeństwa. I dopóki na Kremlu rządzi obecna elita, dopóty takim niebezpieczeństwem pozostanie. Zarówno dla społeczności międzynarodowej, swoich sąsiadów, jak i zwykłych Rosjan w kraju – o tym też nie należy zapominać. Iluzje powinny zniknąć już dawno

Od rozpoczęcia pełnoskalowej inwazji Ukraińcy wiążą znaczne siły Kremla, bohatersko stawiając im zaciekły opór. Ale rosyjskie władze nie poprzestają na próbie ujarzmienia Ukrainy. Od lat putinowska klika testuje Zachód i będzie to robić dalej, stosując przy tym sprawdzony wachlarz instrumentów: skrytobójstwa, prowokacje, cyberataki. Nie można wykluczyć, że posuną się dalej – Rosjanie zwietrzyli bowiem krew. 

Rosyjska „siła” stanowi wypadkową słabości Zachodu – to truizm, ale w wojnie informacyjnej ma to szczególne znaczenie, bowiem oddziałuje na decyzję o podjęciu działań bądź ich braku. Oba obrazy – potężna Rosja i słabe państwa Zachodu – nie są prawdziwe. Suflowany przez Kreml przekaz o niezwyciężonej Rosji ma pogrążyć jej adwersarzy w defetyzmie. 

Jak nas malują 

Według amerykańskich szacunków, w wojnie z Ukrainą Rosjanie ponieśli straty rzędu 350 tysięcy zabitych i rannych. Oprócz wiążących się z tym problemów z siłą roboczą dla całej gospodarki, nie jest wcale tak, że dla wszystkich Rosjan martwi żołnierze są obojętni. Kreml gorączkowo obawia się protestu żon zmobilizowanych, dlatego stara się izolować jakiekolwiek oznaki niezadowolenia i przeciwstawiać się ich organizacji. Nie jest też jasne, czy w razie intensyfikacji działań mobilizacyjnych rosyjskie władze nie spotkają się z oporem. Pomimo nawoływań o konieczności mobilizacji ze strony bardziej krewkich turbopatriotów, Kreml jak ognia unika tego tematu. 

Straty zaś będą rosnąć, dlatego czas – mimo że na Zachodzie pojawia się przeciwna teoria – wcale nie musi grać na korzyść Rosji. W mediach co rusz można natknąć się na opinie, jak to sankcje na Rosję nie działają. Wraz z tym przekazem pojawia się sugestia, aby reżim sankcyjny całkowicie porzucić – wszak nie doprowadził do upadku putinowskiego systemu. W tego rodzaju doniesieniach pomija się jednak fakt, że w zeszłym roku rubel stracił na wartości 30–40 procent względem walut zachodnich, a z jakiegoś powodu płynna część rezerw zgromadzonych w rosyjskim Funduszu Dobrobytu Narodowego stopniała z przedinwazyjnego poziomu ponad 110 do 55 miliardów dolarów na koniec ubiegłego roku. To oczywiście jedynie wycinek całości makroekonomicznego obrazu Rosji, ale wystarczy, żeby mieć świadomość, że wojna nie odbywa się dla Rosjan bez kosztów. I nie można jej prowadzić w nieskończoność. 

Przemilczanie bądź bagatelizowanie strat wyrządzonych putinowskiej Rosji tworzy iluzję potęgi Kremla. Obecny optymizm Putina to przecież także próba ukrycia tego, że Kreml ma dość ograniczone pole manewru. Jego pewność siebie może równie dobrze obrócić się przeciwko niemu, jeśli obecne pasmo sukcesów zostanie boleśnie przerwane – czy to w wyniku zatrzymania rosyjskiej ofensywy czy uderzenia gospodarczego ze strony Zachodu.

Kreml będzie manewrować tak długo, jak pozwoli się mu na to na Zachodzie. Nie jest tak, że po pierwotnym szoku z 2022 roku Rosja jest obecnie zupełnie odporna na działania z zewnątrz. Tutaj jednak koniecznością jest opanowanie trudnej sztuki gry na wielu fortepianach: począwszy od wsparcia dla Ukrainy oraz rozbudowy własnych zdolności obronnych, do dalszego zacieśniania pętli sankcyjnej wokół państwa-agresora i ostatecznego odebrania rosyjskich zamrożonych aktywów w Europie. Bezpowrotna utrata inicjatywy w konfrontacji z Moskwą stanowić będzie niewybaczalny błąd. Wówczas pieczołowicie budowany przez dekady gmach liberalnych demokracji zostanie zburzony. Rosyjski agresor jest zaś w stanie postawić tylko jedną budowlę: więzienie. 

This article was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.

Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.

NATO vs. Rosja. Dlaczego Putin straszy wojną?

This article was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.

Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.