WAKAR: Przeciw amnezji [z cyklu Marionetki, kukiełki, ludzie]

Jacek Wakar

Przeciw amnezji

To musiał być rok mniej więcej 1987. Na fali nieformalnej odwilży, kiedy wiadomo było, że biegu zdarzeń odwrócić nie sposób, do kin zaczęły wchodzić filmy zatrzymane przez cenzurę sześć lat wcześniej. Pamiętam tamten czas – koniec podstawówki, początek liceum. Tak się składało, że większość tych filmów oglądałem w nieistniejącym już warszawskim kinie „Wiedza” w Pałacu Kultury. Kina w Pałacu były trzy – każde z odpowiednią nazwą: „Młoda Gwardia”, „Przyjaźń” i „Wiedza” właśnie. W „Młodej Gwardii” i „Przyjaźni” repertuar był adekwatny do nazw, można tam było zobaczyć na przykład najnowsze filmy z bratniej Bułgarii. „Wiedza” nosiła dumny przydomek „kino dobrych filmów” i rzeczywiście była w Warszawie jednym z kilku wyjątków. Tam zobaczyłem w owym czasie „Przypadek” Kieślowskiego, „Matkę Królów” Zaorskiego, a z trochę innej bajki – „Magnata” Bajona. Tam kształtowałem powoli swój gust i dzięki tym między innymi filmom przechodziłem coś na kształt obywatelskiej inicjacji.

W „Wiedzy” właśnie wtedy, w roku 1987, zobaczyłem „Człowieka z żelaza” Wajdy. Wcześniej widziałem „Człowieka z marmuru” no i byłem pod wrażeniem. Filmu, ale i roli Tadeusza Łomnickiego, którego każdy występ miałem wówczas i mam dziś za olśnienie. A „Człowiek z żelaza” nie wbił mnie w fotel. Pamiętam, że podobał mi się niejako z obowiązku – jako film wyczekiwany, o którym nie wypada powiedzieć, że jest średni. Jako głos protestu wreszcie możliwy do usłyszenia. Ale, uczciwie mówiąc, najbardziej zapadł mi w pamięć aktorski drugi plan. Bogusław Linda jako Dzidek, gdy krzywi się po wypiciu kieliszka, bo wódka jest za ciepła, Janusz Gajos jako kacyk na gościnnych występach.

A mimo to zapamiętam „Człowieka z żelaza” może bardziej niż wiele innych, może lepszych filmów. Gdy pojawiały się napisy końcowe, Krystyna Janda podejmowała pieśń „Janek Wiśniewski padł”. Mam to w uszach: jej ostry głos, przechodzący w krzyk buntu i rozpaczy, oraz grobową ciszę na widowni. Zazwyczaj, kiedy kończy się film, słychać trzask krzeseł. Tym razem nikt nie ruszał się z miejsca. Słuchanie Jandy – nie chcę używać wielkich słów – w niewypowiedziany sposób jednoczyło. Oto w kinie, w Pałacu imienia Stalina, mogliśmy usłyszeć słowa znane dotąd z drugoobiegowych kaset. Wszystko to jednocześnie składało się na małą manifestację.

Przypomniałem sobie tamten seans sprzed 23 albo 24 lat, oglądając na pokazie dla dziennikarzy „Czarny czwartek” Antoniego Krauzego. Także dlatego, że i w tym filmie słychać balladę o Janku Wiśniewskim i to znów podczas napisów końcowych, gdy wszystko już się stało. Tym razem śpiewa Kazik Staszewski i śpiewa znakomicie. W dodatku zaskakująco, bowiem w trailerze wykorzystano ostrą wersję songu, a w filmie słychać wersję delikatną, niemalże recytowaną przez lidera Kultu. Z początku żałowałem tego, bo chciałem dać się ponieść krzykowi Kazika, ale po chwili zrozumiałem, że tak, bez oczywistości, jest lepiej, mądrzej, bardziej w nastroju filmu. W dodatku z ekranu pada tekst piosenki w wersji oryginalnej, a nie złagodzonej. Jest zatem o krwawym Kociołku, jest o słupskich bandytach. Choćby dla tego przypomnienia warto iść do kina.

Warto, choć „Czarny czwartek” to nie jest wybitne dzieło. Można zarzucić mu pretekstową fabułę z wyciętymi z papieru bohaterami, można powiedzieć, że cała pierwsza część jest przydługą ekspozycją. Można pokłócić się z reżyserem o scenę narady u Gomułki, bo przedstawił w niej partyjną wierchuszkę jakby to były postaci z rysowanego grubą krechą komiksu. W każdym z tych punktów będzie się miało rację, tyle że nawet wiedząc o tym, ogląda się ten film ze ściśniętym gardłem. Przynajmniej dla mnie wszystkie skądinąd słuszne zarzuty tracą tym razem znaczenie.

A to dlatego, że film Krauzego jest przede wszystkim lekcją historii. Rekonstrukcją zdarzeń z grudnia 1970, która wykazuje czarno na białym, że w tamtych dniach doszło w Gdyni do zaplanowanego z zimną krwią ludobójstwa. Kamera Jacka Petryckiego z całą surowością oddaje zatem pochód tłumu pod kule. Krew na biało-czerwonej fladze, ciało niesione na drzwiach, szpital pełen rannych, ścieżki zdrowia na milicyjnej komendzie. Tyle. „Czarny czwartek” mówi dobitnie i właśnie w tym widzę największą jego wartość. Bo to jest kino pozbawione ozdobników – może chropowate, może zbyt proste, ale właśnie przez tę nadmierną prostotę w pełni i dla każdego chyba zrozumiałe.

Mam poczucie, że ten niepozbawiony wad i błędów film przywraca polskiemu kinu pamięć. Ostatnie lata pokazują dobitnie, jak wielkie mamy z nią kłopoty. Raz na jakiś czas pojawiają się badania mówiące, że większość Polaków nie uważa stanu wojennego za zło. Jeśli tak jest, większość nie może też pamiętać o grudniu 1970. Większość też godzi się bez kłopotu na to, by sprawcy masakry nie zostali osądzeni. Nie chodzi mi o to, by zniedołężniałych starców pakować za kratki, ale by usłyszeli słowo „winni”. Bo takie wspaniałomyślne z pozoru zapominanie buduje narodową amnezję, a ta prowadzi do fałszywego pojmowania własnej historii. I przeciw tej amnezji występuje bardzo mocno Antoni Krauze ze swoim „Czarnym czwartkiem”. W jego filmie nie ma dzielenia włosa na czworo, nie ma zasypywania historycznych podziałów. W jego filmie „tak” znaczy „tak”, a „nie” – „nie”. Rzadkie to i cenne w czasach, gdy zapomnienie staje się obowiązującym wszem i wobec paradygmatem.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 109 (6/2011) z 8 lutego 2011 r.

PUCHEJDA: Gross w marcowym numerze miesięcznika „ZNAK”

Adam Puchejda

O marcowym numerze miesięcznika „ZNAK”

Po co nam Gross?

To pytanie, choć rzadko zadawane wprost, nieustannie powraca w debatach wokół jego nowej książki „Złote żniwa”. Dlaczego tak się dzieje? Czy potrzebujemy Grossa, by poznać skomplikowaną prawdę o polskiej historii? Czy „Złote żniwa” zbliżą nas do poznania i zrozumienia naszej przeszłości? Na te i inne pytania odpowiedzi szukają autorzy i redaktorzy marcowego numeru miesięcznika „Znak”.

W numerze m.in.:

– „Po co nam Gross?” Dominiki Kozłowskiej, czyli czego możemy się nauczyć z dyskusji o nowej książce Jana T. Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross,
– Michał Bilewicz o przełomowym charakterze „Złotych żniw”,
– pierwsze w Polsce omówienia nowych badań nad Zagładą Żydów na polskiej wsi: Stanisław Obirek i Jerzy Jedlicki recenzują nowe książki Barbary Engelking i Jana Grabowskiego dotyczące tzw. trzeciej fazy Zagłady,
– poruszający reportaż z wizyty Racheli Auerbach w Treblince w 1946 roku po raz pierwszy po polsku,
– debata o mediach w epoce tabloidów – głosy Doroty Piontek i Stefana Florka,
– fragment nowej książki Wiktora Osiatyńskiego o prawach człowieka,
– Jean Hatzfeld, laureat Nagrody im. R. Kapuścińskiego, specjalnie dla „Znaku” o warsztacie reportera wojennego,
– eseje o działalności krytycznej Jana Błońskiego autorstwa Jerzego Jarzębskiego, Marcina Króla i Aleksandra Fiuta,
– Grzegorz Krzywiec o antologii „Przeciw antysemityzmowi” Adama Michnika,
– Sławomir Buryła recenzuje klasyczne dzieło Saula Friedlaendera,
– stałe rubryki Janiny Ochojskiej, Krystyny Kurczab-Redlich, Janusza Poniewierskiego i Aleksandra Halla.

Numer ilustrowany obrazami jednego z najsłynniejszych współczesnych artystów, legendy francuskiej sztuki – czarnymi abstrakcjami Pierre’a Soulages’a.

Zapraszamy do lektury.

„Być zauważalnym”. O budzących strach reformach w szkolnictwie z wiceministrem MACIEJEM BANACHEM rozmawia Ewa Serzysko

„Być zauważalnym”

– o budzących strach reformach w szkolnictwie z wiceministrem MACIEJEM BANACHEM rozmawia Ewa Serzysko

* * *

Ewa Serzysko: Był Pan stypendystą Fundacji Tygodnika „Polityka” i Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej, a także laureatem licznych nagród. Czy tego typu stypendia i nagrody pomagają młodym w osiągnięciu satysfakcji z uprawiania nauki?

Maciej Banach: Myślę, że te pierwsze w karierze nagrody mają największe przełożenie na dalszą działalność młodych naukowców. Dzięki nim można zrozumieć, że nauka jest tym, co rzeczywiście nas interesuje, że w tym kierunku chcemy iść. Dla mnie najważniejsze było stypendium „Polityki”. Byłem wtedy jeszcze doktorantem. Zobaczyłem, że to, co robię, jest zauważane i doceniane przez osoby, które się na tym znają, mają w mojej dziedzinie wybitne osiągnięcia. Kolejne nagrody były konsekwencją tej motywacji, dalszej ciężkiej pracy i przeświadczenia, że moja praca ma sens.

A jeśli chodzi o aspekt finansowy takich nagród? Trudno mi uwierzyć, że stypendium o wartości 25 tysięcy złotych mogłoby nie mieć znaczenia…

Oczywiście, jeśli młody naukowiec, doktorant dostaje taką nagrodę, a zarabia niewiele ponad tysiąc złotych brutto, to jest to dla niego duża pomoc finansowa. Każde dodatkowe pieniądze są ważne. Gdy w 2006 roku byłem na studiach doktoranckich, dyżurowałem, dorabiałem jako tłumacz i autor tekstów na zamówienie, dostałem 25 tysięcy złotych, było to dla mnie bardzo duże wsparcie, ale i tak nie mam wątpliwości, że miało to przede wszystkim znaczenie prestiżowe. Proszę pamiętać, że wiele nagród nie ma charakteru pieniężnego, nie idą za tym żadne konkretne finanse, jest to raczej punkt na drodze kariery, potwierdzenie, że zmierzamy w dobrym kierunku.

Myślę, że dla doktoranta, dostającego jednak znacznie częściej co najwyżej 1000 złotych stypendium, taka nagroda jest nie tylko miłym dodatkiem. A pamiętajmy, że otrzymanie tego rodzaju wsparcia jest jednak wyjątkiem, a nie regułą – wyjątkiem pochodzącym, przynajmniej w wypadku stypendiów „Polityki” i Fundacji Nauki Polskiej, z pieniędzy prywatnych. Przejdźmy teraz do planów, które wiążą się ze stanowiskiem objętym przez Pana w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Jak by określił Pan cel, do którego zmierzają reformy Ministerstwa?

Reforma nauki ma przynieść obserwowalny na podstawie mierników wzrost poziomu nauki w Polsce. Liczba prac publikowanych w najlepszych czasopismach, patentów, wdrożeń, monografii ma wzrosnąć. Naszym celem jest istotny wzrost znaczenia nauk podstawowych i nauk stosowanych na bieg nauki światowej. Powinno być także jasne przełożenie jakości naszych prac na zdobywanie międzynarodowych grantów, nagród przyznawanych w środowiskach naukowych. Dobrze byłoby, gdyby Polacy częściej byli członkami zarządów i recenzentami w stowarzyszeniach i zespołach międzynarodowych, także tych przyznających granty naukowe. W szkolnictwie, rzecz jasna, chodzi przede wszystkim o podniesienie jakości doktoratów, prac magisterskich i nauczania. Za tym pójdzie również obecność polskich jednostek w rankingach: szanghajskim, berlińskim czy „Timesa”. Myślę, że cele są bardzo klarowne, ale trzeba pamiętać, że obecne reformy to tylko krok do przodu. Kolejne możemy stawiać tylko przy zaangażowaniu środowiska naukowego, które jak najpowszechniej skorzysta z nowych szans czy nie. Nie możemy stanąć w miejscu, musimy dalej pracować, przygotowywać kolejne zmiany i nie bać się konkurencji, która jest na rynku międzynarodowym. Bardzo bym tego chciał i myślę, że to niedługo nastąpi, że studenci – nie tylko z Europy Wschodniej i Azji – będą się bili, żeby być na polskich uczelniach.

To bardzo optymistyczna wizja, szczególnie biorąc pod uwagę, że nasze najlepsze uczelnie – Uniwersytet Warszawski i Jagielloński – są dopiero w czwartej setce rankingu szanghajskiego. Co prawda minister Kudrycka deklarowała niedawno gotowość założenia się co do tego ze swoimi politycznymi oponentami. „Do 2020 roku najlepsze polskie uczelnie znajdą się w pierwszej pięćdziesiątce najlepszych uczelni w Europie” – czytamy w „Rzeczpospolitej”. Rozumiem, że Pan też nie ma co do tego wątpliwości?

Nie mam. Abyśmy wszyscy mogli śmiało porównać na przykład Uniwersytet Jagielloński z Cambridge czy Oxfordem, musimy zrobić wszystko, żeby tę przepaść zniwelować jak najszybciej. Podniesienie jakości kształcenia nie nastąpi natychmiast, wymaga czasu i wiele pracy. Przede wszystkim musi zajść pewna zmiana mentalna wśród rektorów, dziekanów, osób, które o tych zmianach decydują. Musimy zapomnieć o tym, że jesteśmy najlepsi, musimy się starać, żeby ktoś nam powiedział, że tacy jesteśmy, żebyśmy znaleźli tego potwierdzenie w rankingach.

Chciałabym, żeby wymienił pan trzy konkretne rozwiązania, jakie zostaną zastosowane w ciągu pierwszego roku obowiązywania nowej ustawy i które pozwolą to osiągnąć.

Myślę, że na tym etapie, do czasu wejścia ustawy o szkolnictwie wyższym, powinniśmy mówić o rozwiązaniach związanych z nauką, ponieważ są one integralne z obowiązującymi już przepisami wprowadzonymi reformą nauki. Nowelizacja ustawy o szkolnictwie wyższym proponuje wiele rozwiązań, które mają służyć podniesieniu jakości nauki w Polsce, a tym samym jakości naukowej polskich uczelni, co może bezpośrednio przełożyć się na ich pozycję w rankingach. Po pierwsze, ustawa ta zwiększa konkurencyjność uczelni i instytutów, powodując, że najlepsze z nich będą wyżej finansowane, i zmuszając słabe do odpowiednich restrukturyzacji i zmian. Wprowadza status KNOW dla najlepszych z nich, co będzie się wiązało z dodatkowym finansowaniem. Obowiązujące już ustawy naukowe wprowadziły istotne rozwiązania i instytucjonalne – nowe zadania dla Narodowego Centrum Badań i Rozwoju i powołanie Narodowego Centrum Nauki. To właśnie NCN, który jest organem niezależnym od ministerstwa z siedzibą w Krakowie, będzie teraz rozstrzygał konkursy na projekty badawcze w naukach podstawowych. Będzie tam działała niezależna rada i zespoły powoływane na zupełnie nowych zasadach. Bardzo liczymy na to, że Rada Naukowa NCN będzie korzystała z wzorców European Research Council co do recenzowania i rozstrzygania projektów. To zapewni, że tylko najlepsze polskie projekty naukowe będą akceptowane do finansowania. Warto również wspomnieć o Komitecie Ewaluacji Jednostek Naukowych, którego zadaniem jest wypracowanie najlepszych metod ewaluacji uczelni i instytucji, wskazując na te parametry rzeczywiście świadczące o ich jakości.

Wróćmy jeszcze do użytych przez pana porównań. Uniwersytet Jagielloński i tzw. Oxbridge – to odważne zestawienie, biorąc pod uwagę, z jak niskim poziomem np. umiejętności pisania polscy uczniowie kończą szkołę średnią. Marnują potem czas na studiach, nadrabiając te zaległości. Krótko mówiąc, reformie szkolnictwa wyższego potrzebne byłoby sprzęgnięcie jej z całościową wizją edukacji w Polsce…

Nie generalizowałbym, że polscy uczniowie kończą szkołę średnią z niską umiejętnością pisania. Jedno jest jednak niepodważalne: reforma szkolnictwa wyższego musi i powinna być sprzężona z systemem edukacji w Polsce i proszę mi wierzyć, że na wielu etapach ta współpraca była, jest i będzie do czasu jej ogłoszenia, a następnie wdrożenia. MNiSW bardzo ściśle współpracuje w tej sprawie z Ministerstwem Edukacji Narodowej. Dobrym przykładem tego współdziałania jest równolegle uruchomienie naszego programu wspierania popularności kierunków technicznych i ścisłych z wprowadzeniem obowiązkowej matematyki na maturze. Dobre efekty są już bardzo wyraźne i potwierdzone zostały w ostatniej rekrutacji na uczelniach.

Jeśli chodzi o umiejętność pisania: to jednak prawda. Studenci muszą poświęcić pierwszy rok studiów humanistycznych na nadrabianie tej zaległości. Zmieńmy teraz nieco temat. Pytając Pana na początku o pańskie doświadczenia, miałam wrażenie, że naukowiec może liczyć przede wszystkim na siebie, na swoją operatywność i samodzielność. Co z mniej samodzielnymi osobami – czy uczelnie po reformie zapewnią im wsparcie ze strony starszych kolegów, uczelni i samego systemu nauczania?

Uważam, że wsparcie jest bardzo ważne, na każdym etapie. Mnie go cały czas brakowało. W końcu się tej samodzielności nauczyłem, ale było to raczej wymuszone. Moi pierwsi szefowie dali mi wolną rękę w działaniu, ale nie miałem od nich takiego wsparcia merytorycznego, którego bym oczekiwał. Młody człowiek musi mieć mentora – kolegę zawodowego, szefa, którego będzie szanował, który będzie partnerem do rozmowy na tematy naukowe czy zawodowe, którego można zapytać, czy nasz pomysł ma sens, czy nie jest powieleniem wcześniejszych projektów. Niestety, podobnie jak moim przypadku, ten mentoring w Polsce nie istnieje, co wynika z pewnych przeszłych naleciałości. Trudno także, by wsparcie odbywało bez pomocy ze strony uczelni, instytutu, jednostki naukowej. Sam pomysł, nawet dobry, jest tylko zalążkiem. Dalej trzeba załatwić finansowanie, asystować zarówno pod względem naukowym, jak i administracyjnym. Wszystkie kwestie związane z „papierkowością” złożenia grantu powinna załatwiać uczelnia. Wsparcie musi być obecne na każdym etapie. Wtedy młodzi studenci i naukowcy mają realną szansę rozwoju.

To brzmi dobrze, ale w projekcie reformy szkolnictwa wyższego widać, że kształcenie na szczeblu wyższym ma być domeną najlepszych: zarówno studentów, jak i uczelni. Liczą się tylko najlepsi? Jak ich zdefiniować?

Myślę, że studiować powinni ci, którzy chcą studiować. Sztuczne ograniczenia niczemu dobremu nie służą. Chodzi o to, żeby podnieść poziom nauki na studiach i poziom uczelni, aby nie różniły się tak diametralnie, żeby prawo nadawania stopnia magistra, doktora czy doktora habilitowanego posiadały tylko te najlepsze. Ja wszystkim studentom, z którymi się spotykam, mówię: słuchaj, skoro studiujesz, to musisz zrobić coś, żeby być zauważalnym. Jeżeli na przykład skończenie samego SGH nie wystarcza, bo trudno być zauważalnym w grupie kilkuset studentów, a ktoś ma do tego jeszcze drugi kierunek studiów, zna płynnie trzy języki obce, pójdzie na studia podyplomowe, to nagle okaże się, że spośród tych tysięcy ta osoba się wyróżnia. Ja bym to określił jako operatywność tych osób. Żeby być zauważalnymi, konkurencyjnymi, żeby się wybić z tego tłumu. Ja zawsze tak robiłem, chciałem się wyróżniać w jakiś sposób. Nie chciałem być jednym ze 150 tysięcy lekarzy. Dlatego zachęcam wszystkich, którzy są ambitni i chcą się wyróżnić, żeby ciężko pracowali, szukali swojej własnej niszy, podejmowali różne działania, które temu służą, w ten sposób staniemy się konkurencyjni na rynku. Nie uciekniemy od tego, że na rynku europejskim, światowym wygrywają najlepsi.

Trudno wyłuskiwać owych najlepszych, gdy grupy studentów potrafią liczyć po 60 osób – i to na ćwiczeniach, nie wykładach. Projekt wskazuje wyraźnie na promocję najlepszych, pojawia się na przykład zapis, że drugi kierunek studiów będzie nadal za darmo, ale tylko dla 10 proc. najlepszych studentów określonego kierunku w danym roku akademickim. To jasny sygnał dla tych mniej ambitnych…

My robimy wszystko – zarówno w wypadku reformy, nauki, szkolnictwa czy dotacji statutowej – żeby pomóc ludziom młodym, bo kto będzie budował Polskę za pięć, dziesięć czy piętnaście lat? Ci którzy się teraz uczą, niedługo będą zaczynali studia. Oni muszą mieć świadomość tego, że są najważniejsi dla państwa, że na najlepszych z nich będzie się opierało jego przyszłe funkcjonowanie. Takie metody nagradzania są potwierdzeniem, że dany student już na etapie studiów jest w gronie najlepszych, a ambitnego człowieka powinno to motywować do jeszcze cięższej pracy. Warto jednak zaznaczyć, że w toku dyskusji w podkomisjach zapis ten uległ zmianie. Wypracowaliśmy wspólnie taki zapis, że drugi kierunek studiować mogą wszyscy. Aby jednak móc studiować bezpłatnie, trzeba się postarać i uzyskać uprawnienia, czyli zdobyć stypendium rektora na tym drugim kierunku. To znakomita motywacja do wytężonej pracy i odnawiania każdego roku takich uprawnień, a zatem studiowania na wysokim poziomie. To także gwarancja do rzetelnej nauki na koszt podatnika. Zawsze istniały metody, by ci najlepsi mogli poczuć się wyjątkowo. Ci, którzy dostają stypendia, niekoniecznie są najzdolniejsi, ale mają coś cenniejszego: są operatywni. Znam wiele osób, które były zdolne, ale się nie starały albo na studiach były bardzo przeciętne, a rozwijały się dopiero w pracy zawodowej czy naukowej. Teraz są po prostu genialni, a na studiach wcale tacy nie byli. Myślę, że studia to jest ten moment, kiedy powinniśmy się zdecydować, czy chcemy być jednym z wielu kończących studia, czy chcemy być najlepsi, nasza praca i nauka ma mieć sens, dzięki temu możemy być zauważeni. Z taką świadomością trzeba studiować.

To ma być sposób promowania odpowiedzialności?

To przejaw samodzielności. Przecież – poza pewnymi wyjątkami – to nie rodzice decydują także, jaki profil w szkole średniej wybieramy. Ja na pewno sam decydowałem – a pewnie była to jedna z pierwszych świadomych decyzji, jakie podejmowałem – wiedziałem, co chcę robić w życiu i zdawałem sobie sprawę, że jeśli źle wybiorę i coś nie wyjdzie, to będą konsekwencje mojej decyzji. To jest ta nauka samodzielności, o której rozmawialiśmy, już na etapie liceum, a studia uczą jej jeszcze lepiej. Chyba chodzi przede wszystkim o naukę życia. A żadna szkoła nie jest sama w stanie nauczyć młodych ludzi życia. Myślę, że ono samo uczy, jak żyć. Co by nie mówić, jeśli dana osoba jest samodzielna, operatywna i aktywna, podejmuje coraz więcej decyzji, jest w stanie bardzo szybko nauczyć się tego życia, nabiera doświadczenia.

W projekcie pojawia się zapis o wychowywaniu. Czy ucząc, zastanawiał się Pan nad tym, że oprócz przygotowania do wykonywania zawodu czy kariery naukowej, kształci Pan obywateli, którzy będą podejmowali w pracy bardzo ważne decyzje?

Myślę, że prowadzenie zajęć nie powinno polegać tylko na suchym przekazywaniu informacji, które studenci mogą przeczytać w internecie lub podręcznikach. Czasem lepiej opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Skoro sam w pewnym sensie odniosłem sukces, to dlaczego nie miałbym się podzielić moją wiedzą i im też nie miałoby się udać? W nauce chyba największą radością jest zobaczenie efektów pracy. Największą radością jest to, gdy zgłaszają się ludzie chcący współpracować, kreatywni, zadający pytania. Nawet jeśli przybiera to formę dyskusji: czy na pewno wszystko dobrze zrobiliśmy, czy nie należało zastosować innych metod. Debata, burza mózgów to największy zaszczyt dla naukowca. Najgorsza jest sytuacja, gdy coś robimy, publikujemy i nikt o tym nie wie, nikt się tym nie interesuje. Inną przyjemną sytuacją jest, gdy składany wniosek o grant badawczy zostaje zaakceptowany i wiadomo, że można kontynuować badania, bo będą na nie pieniądze. Tego życzyłbym wszystkim studentom i młodym naukowcom.

Oby nie musieli liczyć tylko na siebie. Dziękuję za rozmowę.

* * *

* Maciej Banach, doktor habilitowany medycyny, od października 2010 wiceminister do spraw nauki w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego.

* Ewa Serzysko, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.

„Kultura Liberalna” nr 109 (6/2011) z 8 lutego 2011 r.

Galuppi i świat Orientu

Kompozytor jest mało znany (miał nieszczęście tworzyć na przełomie baroku i klasycyzmu, więc podręczniki pomijają go jako niezbyt istotne ogniwo przejściowe), prawie niegrany, trudny do znalezienia na płytach. Wiele wskazuje na to, że jest godny odkrycia – Galuppi napisał około trzystu oper, przyczyniając się wydatnie do rozwoju gatunku opera buffa, jego etatowym librecistą był Carlo Goldoni, a jednym z pracodawców caryca Katarzyna II.

L’inimico delle donne to dzieło bez wątpienia ciekawe. Pozwala zobaczyć, jak postrzegali Orient Wenecjanie w drugiej połowie oświeconego wieku XVIII, co dla pilnego czytelnika Edwarda W. Saida jest nie lada gratką.

Jest to historia chińskiego księcia Zon Zon rządzącego krainą Ki Bin Kin Ka, który chorobliwie nienawidzi kobiet. Aby nie stracić tronu, musi jednak znaleźć sobie żonę. Szczęśliwy los zsyła mu urodziwą Włoszkę Agnesinę, która z całego serca nienawidzi mężczyzn. Ale jak to w operze komicznej, mimo pozornie niemożliwych do pokonania przeszkód wszystko kończy się jak najlepiej – weselem.

W muzyce Galuppiego słychać bardzo wiele: echa Vivaldiego i Albertiego, pokrewieństwo Glucka i Mozarta, fantazję, dowcip i kompozytorski pośpiech – utwór jest nierówny, im bliżej końca, tym lepszy. Rwący strumień włoskich słów wciąga, mógłby nawet oszołomić, gdyby Rinaldo Alessandrini miał do swojej dyspozycji zespół wyspecjalizowany w muzyce dawnej. Niestety orkiestra opery w Liège do takowych nie należy, co łatwo poznać po nosowej barwie smyczków i tupotliwej artykulacji. Szkoda. Mimo marnych smyczków wieczór należy jednak zaliczyć do udanych – śpiewacy śmieszyli, podobnie pseudochińskie realia na scenie (te podglądać można było w internecie). A potem przyszła refleksja: czy dziś myślimy o Oriencie mniej stereotypowo niż 240 lat temu (tu przypomina mi się scena w świątyni, gdy kapłani rytualną pałką tłuką w głowę posąg swego bóstwa, które – zachęcone w ten sposób – ma wskazać żonę dla księcia Zon Zona)?

Pozostawiając to pytanie bez odpowiedzi, zapraszam na kolejny chiński wieczór w Dwójce – w najbliższą sobotę Nixon w Chinach Johna Adamsa.

Opera:

Baldassare Galuppi L’inimico delle donne, dramma w trzech aktach

Anna Maria Panzarella, Liesbeth Devos, Priscille Laplace, Federica Carnevale, Filippo Adami, Alberto Rinaldi, Juri Gorodezki, Daniele Zanfardino

Orkiestra Opéra Royal de Wallonie
dyr. Rinaldo Alessandrini

5 lutego 2011 r. 

TIMOFIEJUK/SZTYBOR/SAWICKI: Top 10 rynku anglojęzycznego za 2010 rok – potrójna klasyfikacja!

Timofiejuk/Sztybor/Sawicki

Top 10 rynku anglojęzycznego za 2010 rok – potrójna klasyfikacja!

Dawnym zwyczajem, który parokrotnie już dał znakomite efekty, postanowiliśmy podsumować ubiegły rok na rynku komiksów anglojęzycznych, tworząc listę Top 10. Niestety, jak okazało się w praniu, z pięciu uczestników głosowania dwóch odpadło w przedbiegach, a listy pozostałych trzech zbiegły się zbyt małym stopniu, by umożliwić wyłonienie uzgodnionego Top 10. Okazało się, że na dziesięć typów, tylko trzy tytuły znalazły się na listach więcej niż jednego oceniającego, a na dodatek żaden tytuł nie znalazł się na listach wszystkich uczestników głosowania. Dlatego też pozwalamy sobie oddać w Wasze ręce pełne zestawienie głosów; efektem jest duża różnorodność tytułów, które naszym zdaniem są warte uwagi. Zapraszamy do lektury tego skromnego podsumowania 2010 roku na rynku komiksów anglojęzycznych.

Paweł Timofiejuk:

1. Lint – Ware.

Nowy Ware z początku nie wywołał u mnie zachwytu. Od czasu „Jimmy’ego Corrigana” nie doczekałem się od tego autora niczego, co przyjąłbym z entuzjazmem, a najczęstsze reakcje były wręcz odwrotne. Było tak jednak do momentu wydania „Linta”. Początkowo lektura skłaniała mnie raczej do refleksji nad tym, jak łatwo można zachwycić komiksiarzy, odwołując się do podstawowych analiz z psychologii rozwojowej. Ale z czasem okazało się, że im dalej, tym bardziej wciąga, a zmienność stylu wraz ze zmianą faz rozwoju człowieka oraz sytuacji życiowej bohatera doskonale się splatają, by w końcu stworzyć obraz dzieła pełnego i największego osiągnięcia roku.

2. Cuba: My Revolution – Lockpez/Haspiel.

Komiks ten był wychwalany przez wszystkich ludzi powiązanych z DC podczas NYCC; wtedy raczej się tym, nie przejąłem. Po czasie przyszło mi stwierdzić, że historia jest naprawdę dobra, trzeba też docenić kunszt graficzny Haspiela, który w zamierzony sposób odbiega od stylu rysowania, który mogliśmy już zapamiętać. Komiks to autobiograficzna opowieść o życiu Inverny Locpez w rodzącej się komunistycznej Kubie, o rozczarowaniu rewolucją i ucieczce do USA. Warto zapoznać się z historią, która otworzyła drogę Marzi na rynek amerykański, gdyż nie ulega wątpliwości, że bez tego sukcesu redaktorzy DC nie ruszyliby na poszukiwanie innych opowieści w tym stylu.

3. How to Understand Israel in 60 Days or Less – Glidden.

Sarah zanim trafiła z komiksem ostatecznie do DC, pierwszy jego fragment wydała własnym sumptem. Dopiero potem okazało się, że duży wydawca zainteresował się historią młodej amerykańskiej Żydówki wyruszającej w podróż, by poznać korzenie swojego narodu. Przy okazji ścierają się tu z rzeczywistością liczne obiegowe poglądy człowieka Zachodu na konflikt izraelsko-palestyński. Niektóre uprzedzenia zostaną rozwiane, inne nabiorą nowego wymiaru. Wszystko w stylu, który – choć odmienny – nie pozwala oderwać się od skojarzeń z Rutu Modan.

4. Dance by the Light of the Moon – Vanistendael.

O tym flamandzkim komiksie usłyszałem, zanim ukazał się w języku angielskim; dopiero wtedy mogłem samodzielnie zapoznać się z jego treścią. Opowiada historię związku młodej Belgijki i azylanta z Togo. Mamy tu zajmującą opowieść o relacjach międzyludzkich, uprzedzeniach i miłości, ale również i o europejskiej biurokracji. Autorka opowiada złożoną historię, w dużym stopniu opartą na wątkach autobiograficznych. Komiks to nowy głos w dyskusji o rasizmie i zagadnieniu uchodźstwa. Do tego świetny styl graficzny.

5. Salvatore – de Crecy.

Wszystkim, którzy kochają rysunki de Crecy’ego, wystarczy już samo istnienie tego komiksu. Treść jest wręcz zbędna, chociaż – jak to zwykle u autora – opowiadana historia jest przewrotna i pełna sarkazmu. Postaci zwierzęcych bohaterów obnażają przywary bynajmniej nie zwierzęce. De Crecy potrafi odkrywać miłość w najbardziej zaskakujących sytuacjach, a czytelnik nie może wręcz doczekać się dalszego ciągu historii. Urzekające. Pies mechanik i jego samochód urzekają.

6. The Abominable Charles Christopher – Kerschl.

Świetnie wydana przez samego autora książka, zbierająca odcinki historii z jego niezwykle popularnego i klimatycznego bloga – http://www.abominable.cc/. Droga, ale warta zachodu opowieść o królestwie zwierząt i bliskich nam problemach egzystencjalnych. W takim właśnie świecie przychodzi żyć głównemu bohaterowi, stworowi, który odpowiada typowemu wyobrażeniu autsajdera.

7. X’ed Out/Johnny 23 – Burns.

„X’ed”, jedno z nowych dzieł Burnsa, z początku mnie nie zachwyciło – co tam uniesienia nad „TinTinem” i inne nawroty młodzieżowych przeżyć u pięćdziesięciolatka. Dopiero gdy w moje ręce wpadł „Johnny 23”, własnoręczny bootleg Burnsa w dziwacznym kosmicznym języku, uwierzyłem w sens przedsięwzięcia. Początkowo zastanawiałem się jeszcze, czy oba komiksy są takie same. Na szczęście na stoisku obok znajdowało się francuskie wydanie „X’ed”, dzięki czemu szybko się mogłem przekonać, że słusznie zakładałem odmienność i większą odwagę w szaleńczym „Johnnym 23”. Dopiero zestawienie obu komiksów sprawia, że nowe dokonanie Burnsa jest warte znalezienia się w rankingach najlepszych komiksów ubiegłego roku.

8. Superman: Earth One – Straczynski/Davis.

Jedyny na mojej liście komiks z kręgu superhero: być może dlatego, że od paru lat niewiele tego typu historii jest w stanie mnie do siebie przekonać. Tym razem się udało. Całkiem zgrabna próba restartu bohatera. Szkoda tylko, że jak na razie bez mocniejszego uderzenia: nie podjęto szybkiej kontynuacji publikowania Supermana w formie graphic novel.

9. Tonoharu 2 – Martinson.

Na drugi tom trzeba było czekać ponad dwa lata. Jednak komiks ten okazał się tego warty. Historia nauczyciela angielskiego w Japonii nie zjada swojego ogona, lecz niespodziewanie wskakuje na nowy tor, pokazując, że ten odmienny kraj nie jest znowuż taki inny od naszego zachodniego świata. Niezwykle klimatyczny komiks, z bardzo formalnym stylem rysunku, który jest jego mocnym atutem.

10. Market Day – Sturm.

Długo zastanawiałem się, który komiks powinien zająć to miejsce. Czy Manara z Clermontem, czy antologia „AX”, a może któryś z hitów Vertigo, czy jakaś powieść graficzna? Ostatecznie wybór padł na Sturma i jego kolejną opowieść o świecie wschodnioeuropejskich Żydów i przemianach w ich życiu, towarzyszących przełomowi XIX i XX w. Sielankowy obrazek dnia targowego kryje w sobie liczne opowieści o życiu zwykłych ludzi.

* * *

Paweł Sawicki:

1. 75 Years of DC Comics: The Art Of Modern Mythmaking – Paul Levitz.

Co prawda, nie jest to komiks, lecz monumentalizm tego dzieła musiał zaważyć o przyznaniu palmy pierwszeństwa. Historia wydawnictwa DC napisana i wydana z niespotykanym dotychczas rozmachem. Ciekawe, co wymyślą na 100-lecie wydawnictwa.

2. Cuba: My Revolution – Inverna Lockpez, Dean Haspiel.

Rewolucja na Kubie to temat wdzięczny sam w sobie. Tu widziany jest oczami młodej dziewczyny, która przekonuje się, jak łatwo giną ideały. Mimo to historia opowiedziana bez patosu i bardzo przystępnie. Piękne, klimatyczne rysunki.

3. Superman: Earth One – J. Michael Straczynski, Shane Davis.

Straczynski zrobił z Supermanem dokładnie to samo, co John Byrne 25 lat temu. I kolejny raz okazało się, że najlepsze są te historie, które już znamy. Znów chce się czytać opowieści o Człowieku ze Stali. Najlepszy Superman od czasu „For All Seasons” i przy okazji najlepszy komiks superbohaterski zeszłego roku.

4. Batwoman: Elegy – Greg Rucka, J.H. Williams.

Batwoman długo prowadziła w rankingu najlepszych komiksów superbohaterskich 2010 roku. Greg Rucka tchnął nowe życie w postać, która zawsze była niedoceniana i pełniła trzeciorzędną rolę. Piękne rysunki Williamsa, bardzo dynamiczne kadrowanie. Warto przeczytać.

5. Dark Rain – A New Orleans Story – Mat Johnson, Simon Gane.

Nowy Orlean tuż po morderczym huraganie Katrina. Ciekawie nakreślone postaci dwóch byłych skazańców, którzy korzystając z ogólnego chaosu, planują obrabować bank.

6. X-Men: Gals on The Run – Chris Claremont, Milo Manara.

Zaskoczenie roku. Milo Manara rysuje X-menów. A właściwie X-Women, bo tym razem drużyna składa się tylko z pań. Scenariusz nie ma znaczenia – to tylko pretekst do doskonałego przedstawienia superkobiet w pozach dokładnie podkreślających ich prawdziwe supermoce.

7. Revolver – Matt Kindt.

Główny bohater żyje w dwóch światach, przekonany, że tylko jeden z nich jest realny. Pytanie tylko: który – ten spokojny i nudny, czy ten w którym ciągłe zagrożenie popycha go do granic jego wytrzymałości? Jeśli spodobała się wam „Incepcja”, przeczytajcie ten komiks.

8. Batman and Robin vol. 1: Batman Reborn – Grant Morrison, Frank Quitely, Philip Tan.

To niemal niemożliwe – Grant Morrison napisał doskonały komiks o Batmanie! Po tylu latach znęcania się nad Gackiem tym razem wreszcie dzieło godne i autora, i bohatera. To wersja przygód Dynamic Duo o niebo lepsza od wizji Franka Millera i Jima Lee z „All-Star Batman & Robin”!

9. American Vampire vol. 1 – Scott Snyder, Stephen King, Rafael Albuquereque.

Historia Ameryki widziana oczami wampirów i pisana krwią ich ofiar. Krótkie, dynamiczne opowiadania, świetnie napisane i doskonałe graficznie. „Zmierzch” niech się schowa.

10. Blackest Night – Geoff Johns, Ivan Reis.

Wielkim superbohaterskim eventom zwykle towarzyszą hasła, że „nic później nie będzie takie samo”, tymczasem okazują się one nudne i przewidywalne. Nie tym razem. Hal Jordan i reszta Green Lantern Corps muszą stawić czoło poległym superbohaterom i superłotrom, którzy powstają z martwych i tworzą Korpus Czarnych Latarni. Brzmi banalnie, ale jest ciekawie. Wszystko to zasługa scenarzysty.

* * *

Bartosz Sztybor:

1. Mesmo Delivery – Rafael Grampa.

Przegapiłem wersję wydaną w 2008 roku przez Adhouse Books, więc zeszłoroczna edycja Dark Horse jest dla mnie absolutną nowością. I absolutnym objawieniem. Choć scenariuszowo komiks nie jest wybitny, a historia to coś w rodzaju prostej przypowiastki z morałem (utrzymanej w klimacie „Opowieści z krypty”), to Rafael Grampa udowadnia, że jego twórczość nie potrzebuje treści. Forma jest tutaj wszystkim. Nie dość, że autor jest absolutnie genialnym rysownikiem, to należy mu się także wyróżnienie za piekielnie dobre prowadzenie narracji i komponowanie kadrów. Każda ramka to oddzielne dzieło sztuki. Grampa pokazuje niektóre wydarzenia z zaskakujących punktów widzenia (np. z perspektywy wnętrza rozcinanego gardła), a wszystkie obrazki płynnie ze sobą łączy, korzystając z niesamowitych rozwiązań tak komiksowych, jak i filmowych. Największe zaskoczenie i objawienie 2010 roku.

2. Scalped (cała seria) – Jason Aaron, R.M. Guera.

„Scalped” można dzielić na zeszyty czy kolejne tomy, na lepsze czy gorsze momenty, ale całkowicie mija się to z celem. Nawet odrobinę gorszy fragment w kontekście całej serii prezentuje bardzo wysoki poziom w kontekście innych komiksów. To przede wszystkim świetnie napisana historia, która zaskakuje zwrotami akcji, świetnymi dialogami i pełnokrwistymi postaciami. Z fabułą świetnie zgrywają się rysunki i kolory, które w perfekcyjny sposób podkręcają brud, brzydotę i brutalność treści. Choć całość się jeszcze nie skończyła, to już teraz zanosi się na to (a przynajmniej gorąco temu kibicuję), że „Scalped” będzie najlepszą serią w całej historii wydawnictwa Vertigo.

3. Almost Silent – Jason.

Jason jest po prostu mistrzem i wreszcie doczekał się ekskluzywnych wydawnictw typu „best of”, które zbierają jego dotychczasowe prace w twardych oprawach. W 2010 roku wyszły dwa takie albumy – „Almost Silent” i „What I Did” – oba świetne. Za wyborem „Almost Silent” przemawia jednak to, że właśnie w „What I Did” znalazła się nowela „The Iron Wagon”, najgorsza i wręcz niepotrzebna w dorobku rewelacyjnego Jasona. Co nie zmienia faktu, że Jason jest po prostu mistrzem.

4. Parker: The Outfit – Darwyn Cooke.

Klasyczne kryminały Richarda Starka w komiksowej odsłonie. W epoce postmodernistycznych intryg, przerzucania się obrazami odcinanych kończyn i falujących biustów „Parker: The Outfit” jest przyjemną odskocznią. Postać i treść są tu najważniejsze. A że postać to facet z krwi i kości, a treść to najwyższej próby klasyczny kryminał – czyta się to wszystko znakomicie. Jednak sam pierwowzór nie miałby takiej siły rażenia, gdyby nie świetne rysunki Darwyna Cooke’a, perfekcyjnie nawiązujące do epoki i klimatu samych opowieści. To wyjątkowy komiks, jakby odnaleziony po latach klasyk zeszłej epoki. Niestety, takich komiksów już się nie robi…

5. King of the Flies Vol. 1: Hallorave – Mezzo, Pirus.

Na pierwszy rzut oka można powiedzieć, że to już było, bo i kreska, i szalona treść przywodzą na myśl twórczość Charlesa Burnsa. Ale tam, gdzie Burns odchodzi w rejony odległej podświadomości, Mezzo i Pirus trzymają się rzeczywistości. Jest to bardzo niepokojąca i momentami przerażająca rzeczywistość, ale także – co najważniejsze – niebywale wciąga. Pirus zręcznie prowadzi opowieść, żonglując wątkami i postaciami, by w odpowiednim momencie pewne rzeczy wyjaśnić, a jednocześnie dodać parę niewiadomych. Mezzo dzielnie mu sekunduje, wizualizując wszystkie te prowokujące dreszczyk niepokoju opowieści. Najbardziej intrygujący komiks 2010 roku.

6. Afrodisiac – Brian Maruca, Jim Rugg.

Przepiękny hołd dla kina blaxploitation oraz komiksów Marvela z lat 80. Piękne kobiety, alfonsi w kolorowych garniturach i mnóstwo bijatyk w lekko zakurzonym stylu kung-fu. Bezkompromisowa rozrywka, która potrafi rozbawić i oczarować. Kino klasy B i komiks klasy B spotkały się w „Afrodisiacu”, by powstało coś A-klasowego.

7. Ghostopolis – Doug TenNapel.

Doug TenNapel miał zawsze niesamowite pomysły. Wszystkie jego gry, animacje czy komiksy onieśmielają od samego początku zaskakującym punktem wyjścia, by następnie jeszcze bardziej rozkochać w sobie czytelnika. I choć „Ghostopolis” to komiks przede wszystkim dla najmłodszych odbiorców, TenNapel nie zamierza się ograniczać: nie kryguje się i ponownie wypuszcza swoją wyobraźnię na szerokie wody. I znowu onieśmiela. W 2010 roku zrobił to najlepiej ze wszystkich.

8. It Was the War of the Trenches – Jacques Tardi.

Francuski klasyk po raz pierwszy wydany po angielsku. Jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza opowieść Jacquesa Tardi. Ligne claire w zestawieniu z historiami frontowymi robi ogromne wrażenie. Tardi opowiada o brutalnych czasach wojny i strasznych przeżyciach na froncie. Robi to jednak bez wizualnej dosłowności, a z ogromnym ładunkiem emocji. Emocji, które uderzają o wiele mocniej niż widok wyprutych flaków.

9. X’ed Out – Charles Burns.

To dopiero początek historii, więc trudno powiedzieć, czy całość zakończy się sukcesem. Na razie jednak zachwyca sam eksperyment Burnsa, połączenie jego mrocznych fantazji z klasycznym komiksem przygodowym. Burns nawiązuje do „TinTina” i francuskich albumów sprzed kilku dekad, a wszystko filtruje przez charakterystyczny dla siebie oniryzm i stylistykę horroru. Świetnie buduje napięcie i zawiesza je w odpowiednim momencie. Chciał pobawić się francuskim sposobem opowiadania i na razie wyszło mu to wzorowo.

10. Phonogram Volume 2: The Singles Club – Jamie Mckelvie, Kieron Gillen.

Pierwszy album z tej serii był kompletną pomyłką, drugi jest dużym zaskoczeniem, a wszystko za sprawą świetnego konceptu, na dodatek bardzo umiejętnie poprowadzonego. Wystarczy powiedzieć, że każdy rozdział opowiadany jest z perspektywy innej postaci, przy zachowaniu jedności miejsca i czasu. Tak więc przypadkowy przechodzień z pierwszego epizodu okazuje się głównym bohaterem i ważnym ogniwem opowieści w epizodzie czwartym. Każdy kolejny rozdział daje odbiorcy możliwość poznania tej samej historii z innej perspektywy, zobaczenia rzeczywistych motywacji danych postaci i przekonania się, kto rzeczywiście jest fałszywy, a kto prawdomówny. Nieważne, kiedy i czy w ogóle pojawi się trzecia odsłona „Phonogram”, bo „The Singles Club” to odrębna całość. Na dodatek cały projekt imponuje konstrukcyjnym rozmachem.

* Paweł Timofiejuk, politolog i wydawca komiksów.

„Kultura Liberalna” nr 109 (6/2011) z 8 lutego 2011 r.

LAM: Majakowski i upadek rewolucji ducha. O książce Bengta Jangfeldta

Andrzej Lam

Majakowski i upadek rewolucji ducha. O książce Bengta Jangfeldta


Z jakiego powodu może dziś intrygować Majakowski? Trudno sobie wyobrazić, aby jego poezja była obecnie czytana dla jej ideowego przesłania. Zbyt daleko odeszły w przeszłość dylematy, które podejmował i próbował rozstrzygać w swoich wierszach i groteskach scenicznych, jakkolwiek byłyby te zmagania dramatyczne czy nawet – wobec samobójczej śmierci poety – tragiczne. A jednak zaskakuje ona nadal świeżością wyrazu, zderzaniem ze sobą różnych rejestrów mowy, od ostrych wulgaryzmów i dosadnych idiomów języka potocznego, przez wysoki patos retoryki rewolucyjnej, po olśniewające spiętrzenia metafor na najwyższych piętrach poetyckiego kunsztu. Te rejestry przenikają się wzajemnie i oświetlają, a biorąca się stąd wieloznaczność żadnemu z nich nie pozwala osiągnąć przewagi. Nawet najwznioślejsze uniesienia retoryczne nie odrywają się od ziemi: falsyfikuje je od dołu trzeźwy zmysł realności, od góry – wynalazczość znaczeniowa, która powściąga każdy hasłowy patos, zanim zdąży zamienić się w banał i wytarty frazes. Ruchliwość skojarzeń, treściowych i formalnych, wręcz ekwilibrystyka słowna, znajduje się na antypodach takiej generowanej przez rewolucję poetyki, która od razu zastyga w brąz. To nie było opiewanie rewolucji, ale wywołana społecznym wrzeniem rewolucja języka. Gdybyśmy chcieli szukać w Polsce porównywalnego zjawiska, lokowałoby się ono w przestrzeni między tym, co uczynili dla polskiego języka literackiego, a wtórnie dla języka w ogóle, starszy od Majakowskiego (choć nie debiutem) Witkacy i młodszy od niego Gałczyński (niezależnie od odmienności tworzywa).

Historyczność przesłania Majakowskiego nie znaczy, że przestała intrygować obecna w jego poezji sprzeczność między wysoko postawionym ideałem a skrzekiem rzeczywistości; jest ona antropologiczna, niezależna od czasu i okoliczności, podobnie jak ciągle nowe wcielenia przybierają sytuacje, w jakich demagogia na równi z ideą staje się dla miernot drogą do władzy, głupota pożądaną przez nie usługą, a oportunizm sposobem na życie najbardziej nawet wyrafinowanych umysłów. Problematyka umieszczona właśnie w tym polu skłoniła szwedzkiego slawistę Bengta Jangfeldta do napisania monografii Majakowskiego, pierwszej w tej skali – jakkolwiek może się to wydawać dziwne – w rusycystyce światowej. Nadał jej mocny podtytuł „Stawką było życie” – na znak, że sprawa, o którą chodziło, była naprawdę ważna.

Majakowski: projekt życia a projekt rewolucji

Dysponując prawie wszystkimi (bo część jest ciągle zastrzeżona) zachowanymi materiałami, w tym niepublikowanymi i pochodzącymi z własnego archiwum, Jangfeldt pewną ręką uczonego i ze swobodą biegłego narratora osadza Majakowskiego w jego środowisku rodzinnym i towarzyskim, zarazem zaś rysuje tło literackie i polityczne, bez którego głębsze rozumienie tej poezji nie byłoby możliwe. Twórczość Majakowskiego w takim stopniu jest zapisem jego egzystencji, że na niewiele zdałoby się określenie charakteru tej monografii konwencjonalną formułą „życie i dzieło”. Tworzył wiersze (a tym samym siebie samego) z materiału każdej chwili, każdego stanu umysłu, przeżycia i nastroju, zarówno z zajść o znaczeniu historycznym, jak ze swoich nieobliczalnych miłości: kobiety w jego życiu to sprawa osobna i odpowiednio też w książce uhonorowana. Nade wszystko jednak żmudnie wykuwał rolę poety, który miał nadać artystyczny wymiar dziejowemu kataklizmowi rewolucji. Pod tym względem nie był wyjątkiem: w całej światowej awangardzie błąka się romantyczne marzenie o twórczości, która staje się nie zwierciadłem czy epifenomenem, ale projektem życia jednostkowego i zbiorowego w każdym możliwym (i niemożliwym) zakresie.

To utopijne marzenie wyglądało tak: po rewolucji społecznej wraz z jej nieuniknionym brutalizmem nastąpi za sprawą sztuki „rewolucja ducha”, będąca wynikiem swobodnego rozwoju twórczych jednostek w imię tak niezwykłych możliwości człowieka, że wręcz trudno było je sobie wyobrazić – miały być wektorem, a nie stanem. W miarę upływu czasu Majakowski z coraz większą determinacją bronił artystycznej autonomii, stale narażonej przez zaprzęganie sztuki do zadań propagandowych, rozumianych w taki sposób, że kiedy je podejmowała, niszczyła samą siebie. W okresie futuryzmu przedrewolucyjnego znosił łatwe do przeżycia cięgi ze strony „smaku powszechnego”, potem, w dobie Lewego Frontu Sztuki, który był ruchem artystów zaangażowanych, ale strzegących swojej autonomii, musiał odpierać polityczne ataki pisarzy nazywających się proletariackimi. Przychodziło mu to coraz trudniej w miarę, jak względnie liberalna polityka Łunaczarskiego ustępowała miejsca rządom topornych funkcjonariuszy, a państwowe stawało się wszystko i nie było już dokąd uciec.

Tragedia radzieckiej awangardy

Realny dylemat sztuki awangardowej polegał na tym, że do jej rozumienia potrzebny był szeroki horyzont kulturalny, a zatem i erudycyjny, z którego artyści swobodnie korzystali w twórczości i uzasadnieniach teoretycznych. Mieli nadzieję, że znaczenie ich sztuki będzie się odsłaniało stopniowo, wypadało im zaś stanąć wobec publiczności niemającej o niej pojęcia i zarazem pewnej swojej przewagi „klasowej”. Nazwałem to kiedyś tragedią awangardy. Łatwo było ten stan wykorzystać do demagogicznych ataków: skoro sztuka jest elitarna i osobliwie tajemnicza, to tym samym „burżuazyjna”. Zaś sam wódz rewolucji reagował przychylnie tylko na takie futurystyczne wiersze, które przyczyniały się do załatwienia jakiejś bieżącej sprawy: „Nie należę do wielbicieli jego talentu poetyckiego – powiedział o Majakowskim po ogłoszeniu wiersza »Posiedzeniarze« (1922) – chociaż w pełni przyznaję swój brak kompetencji w tej dziedzinie. Dawno jednak nie odczuwałem takiej satysfakcji z politycznego i administracyjnego punktu widzenia”. Jakikolwiek komentarz tylko by zepsuł wymowę tego niezwykłego oświadczenia.

Dwa przytoczone przez Jangfeldta epizody uprzytomniają czytelnikowi rozterki Majakowskiego, z jakimi nie umiał już sobie poradzić. Podczas wizyty w Swierdłowsku w 1928 roku napisał wiersz o tym, jak udał się na poszukiwanie miejsca, gdzie została rozstrzelana carska rodzina: widać ślady wilczych brzuchów, chmury płyną jak flagi, w nich wrony wykrzykują swoje łgarstwa, a konkluzją obrazu jest zdanie: „komunista, człowiek, nie może łaknąć krwi”. Drugi epizod jest protokolarnym zapisem spotkania z młodzieżą w kwietniu 1930 roku (pięć dni przed samobójstwem), kiedy Majakowski został w bezceremonialny sposób wyszydzony. Próba nawiązania kontaktu z publicznością mówi wszystko o jego bezradnej goryczy, zapewne tym większej, że parę dni wcześniej została na polecenie władz wycięta z całego nakładu pewnego czasopisma pierwsza strona, na której widniało jego wielkie zdjęcie i życzenia z okazji dwudziestolecia pracy artystycznej. Było już jasne, że z „rewolucji ducha” nic nie będzie: wbrew przestrogom poety zewsząd spoglądały zimne popiersia wodza rewolucji i zaczynał się nowy terror. Majakowski nie mógł nie zadać sobie pytania, czy właściwszego wyboru dokonał on, czy jego przyjaciel Borys Pasternak i może czuł na sobie jego wzrok. Stosunki z kobietami też się nie układały, a Lili i Osip Brikowie, którym zawsze się dotychczas udawało odwieść go od samobójstwa, tym razem nie wrócili na czas z zagranicy.

Wraz z wcześniej wydaną książką Marci Shore „Kawior i popiół”, monografia Jangfeldta przekonuje, że dylematy pisarzy zaangażowanych w XX-wieczne rewolucje najlepiej potrafią opisywać slawiści patrzący z zewnątrz, którzy nie żałują trudu, aby minione stulecie od nowa zrozumieć.

Książka:

Bengt Jangfeldt, „Majakowski. Stawką było życie”, przeł. Wojciech Łygaś, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2010.

* Andrzej Lam, historyk i krytyk literatury, tłumacz, emerytowany profesor Uniwersytetu Warszawskiego.

„Kultura Liberalna” nr 109 (6/2011) z 8 lutego 2011 r.

WYŻNIKIEWICZ: Bolesna karta historii Armii Krajowej? Stefan Dąmbski, „Egzekutor”

Bohdan Wyżnikiewicz

Bolesna karta historii Armii Krajowej?

W czasach PRL jedną z moich ulubionych lektur były książki opisujące działalność Armii Krajowej w czasach okupacji niemieckiej. Swój obraz tego okresu kształtowałem między innymi dzięki lekturom takich książek jak „Wachlarz” czy „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie” autorstwa Cezarego Chlebowskiego. W dzisiejszej Polsce książek o AK jest bardzo dużo i zajęty innymi sprawami rzadko po nie sięgam. Ostatnio wpadła mi w ręce wzbudzająca ogromne emocje książka Stefana Dąmbskiego.

Przeczytałem tę książkę z zapartym tchem, a moje przerażenie rosło z każdą stroną. Moje dawniejsze lektury o AK przyzwyczaiły mnie do opisów, w których bezwzględnymi oprawcami byli okupanci ze Wschodu i z Zachodu, zaś żołnierze AK zachowywali się na ogół w sposób szlachetny, chciałoby się powiedzieć – rycerski i zabijali wrogów raczej w aktach samoobrony czy w akcjach odwetowych. Dochodziło oczywiście do nieuniknionych w czasie wojny potyczek ze stratami po obu stronach. Akcje odwetowe AK przeprowadzane były w uzasadnionych wypadkach, chodziło głównie o nieprowokowanie Niemców do akcji pacyfikacyjnych.

„Egzekutor” Dąmbskiego jest zaprzeczeniem obrazu AK i okupacji, jaki wyrobiłem sobie w przeszłości. Jest to przechwalcza spowiedź emigranta z USA (rocznik 1925), który w młodości był partyzantem AK na Rzeszowszczyźnie. Po tym, jak otrzymał rozkaz likwidacji konfidenta Gestapo, zaczął wykonywać wyroki „z ramienia rządu RP i dowództwa AK”. Dość szybko doszło do coraz częstszego zabijania (jak pisze autor, z pobudek patriotycznych) dziesiątek, jeżeli nie setek osób. Jego ofiarami padali nie tylko Niemcy, ewidentni zdrajcy czy folksdojcze, ale także akowcy, którzy wstąpili do komunistycznej milicji, Ukraińcy, którzy mieszkali w mieszanych wioskach polsko-ukraińskich, jeńcy niemieccy, którzy zostali złapani bez książeczek wojskowych i wszyscy zatrzymani partyzanci z PPR. Najprostszą formą zabójstwa było rozstrzeliwanie, choć zdarzały się też inne, bardziej drastyczne metody. Od czasu do czasu ginął przez przypadek ktoś całkowicie niewinny, choćby siostra zamiast żony pomagającej zdrajcy ojczyzny.

Już publikacja fragmentów książki Dąmbskiego wzbudziła ogromne emocje środowisk AK. Odezwały się głosy podważające prawdziwość opisywanych w niej czynów. Padały też zarzuty o przypisywanie sobie przez autora dokonań innych osób. Lektura tej książki to za mało, by czytelnik bez elementarnego warsztatu historycznego mógł wyrobić sobie zdanie, ile jest w niej prawdy, a ile kłamstwa.

Działań kilkunastoletniego partyzanta nie sposób oceniać chłodnym okiem z dzisiejszej perspektywy, przy wzięciu pod uwagę okoliczności bezpardonowej walki z okupantem, a potem także z „wyzwolicielami”. Sam autor dojście do „zwierzęcego stadium” wyjaśnia „wychowaniem do przesady patriotycznym”. Dąmbski sugeruje, że historia II wojny światowej jest wybielana, a jego losy nie były czymś wyjątkowym.

Sprawa rzekomego zakłamywania historii II wojny czy wręcz historii AK jest na tyle poważnym zarzutem, że należałoby starać się ją zbadać. Naiwnością byłoby sądzić, że wojenna działalność „Egzekutora” nie mogła mieć miejsca. Warto jednak, by historycy podjęli badania dla ustalenia, jak często zdarzały się podobne historie.

Książka:

Stefan Dąmbski, „Egzekutor”, Ośrodek KARTA, Warszawa, 2010.

* Bohdan Wyżnikiewicz, ekonomista i statystyk, były prezes GUS, a także nauczyciel akademicki i publicysta. Miłośnik muzyki poważnej i zapalony fotograf. Dawniej lekkoatleta i taternik, teraz amator rekreacyjnego biegania i nordic walkingu.

„Kultura Liberalna” nr 109 (6/2011) z 8 lutego 2011 r.

KAZIMIEROWSKA: Co myślisz, Anzelmie? Sebastian Koperski&Wojciech Stamm, „Doktor Jeremias”

Katarzyna Kazimierowska

Co myślisz, Anzelmie?

Kiedy kartkuję „Doktora Jeremiasa” świetnego literackiego duetu Koperski&Stamm, przypominają mi się wszystkie udane historie kryminalne, od Sherlocka Holmesa po Starsky’ego i Hutcha czy Miami Vice. Z tą różnicą, że zamiast duetu mamy bohaterski trójkąt, a proza życia bardziej przypomina rzeczywistość z serialu „Pit Bull”, do tego w wydaniu nieco staroświeckim.

Poznań w 1913, miasto pod zaborem pruskim. W biały dzień ktoś podrzuca na schody kamienicy, niemal w centrum miasta, okaleczone ciało 13-letniej dziewczynki. Śledztwo zostaje przydzielone komisarzowi Windelbrandowi. Niezależnie od niego prawdę o śmierci nastolatki postanawia odkryć lekarz sądowy, na którego stół trafiają jej zwłoki, Anzelm Schoen. Razem ze swoim przyjacielem, doktorem psychiatrii Sigmundem Jeremiasem, podejmuje się on żmudnego i niebezpiecznego zadania znalezienia zabójcy. Niezobowiązujące śledztwo prowadzi do odkrycia niewygodnej tajemnicy, która może okazać się zgubna dla bohaterów Koperskiego i Stamma.

Ot i historia, niby nic nowego, ale nie pomysł na fabułę (zresztą oparty na faktach) jest tu wabikiem, ale kunszt języka i niezwykła wiarygodność historyczna przedstawionych czasów. Panowie musieli spędzić mnóstwo czasu w archiwach i bibliotekach, co czuć na kartach powieści. Jednocześnie koncepcyjnie blisko „Doktorowi” do kryminałów Agathy Christie, gdzie równie ważne jak empiria i dowody zbrodni są przesłanki moralne, kierujące potencjalnymi podejrzanymi, a które nasi bohaterowie chętnie omawiają, przechodząc z dyskusji o faktach do dysputy filozoficznej. Autorzy trzymają się kanonu powieści kryminalnej o tle obyczajowym: bohaterami są mężczyźni, kobiety występują w roli ofiar; jest w tym schemacie jeden chwalebny wyjątek, ale jednak przywołany w sposób dość przewrotny.

W przeddzień największej wojny tamtej epoki, echem na poznańskiej ulicy odbijają się także niepokoje geopolityczne. Choć wątek kryminalny jest tu wiodący, nie brakuje też tła historycznego i politycznego, a także żydowskich wątków biograficznych naszych bohaterów. Społeczeństwo pod zaborem pruskim Anno Domini 1913 boryka się z określeniem własnej tożsamości, przynależności narodowościowej i kulturowej. Co bardziej się opłaca? A co lepiej ukryć? I choć bohaterowie zadają sobie pytanie, czy być Polakiem czy Niemcem, nie biorą pod uwagę, że ich życie i wybory wyznacza również żydowskie pochodzenie. Owe wybory życiowe, czy prawdy moralne, według których postępują nasi trzej bohaterowie, sprowadzają się do smutnej puenty: jeśli prawda wyzwala, to tylko nas samych i jest to zwycięstwo moralne jedynie w wymiarze indywidualnym, bo tak naprawdę prawda mało kogo obchodzi.

Książka:

Sebastian Koperski, Wojciech Stamm, „Doktor Jeremias”, Zysk i S-ka, 2010.

* Katarzyna Kazimierowska, sekretarz redakcji kwartalnika „Cwiszn”, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”. Członkini redakcji „Res Publiki Nowej” i organizatorka festiwalu „Warszawa Jest Kobietą”.

„Kultura Liberalna” nr 109 (6/2011) z 8 lutego 2011 r.

PIOTROWSKI: Prawobrzeżne Portofino. Przybora i Osiecka na Pradze II

Igor Piotrowski

Prawobrzeżne Portofino. Przybora i Osiecka na Pradze II

Zastanawia mnie, co powiedziałby Jeremi Przybora, gdyby przyszło mu odpowiadać na pytania ankieterów Sekcji Administracji Państwowej Towarzystwa Naukowego Organizacji i Kierownictwa, działających na zlecenie Techniczno-Ekonomicznej Rady Naukowej przy Prezydium Rady Narodowej miasta stołecznego Warszawy – oczywiście jeśli nie uznałby, że to kiepski żart z jakiejś antybiurokratycznej satyry. Na ankietę tę jednak nie miał możliwości odpowiedzieć – wywiady zostały przeprowadzone wśród mieszkańców osiedla „Praga II” latem 1962 roku, a on sprowadził się do budynku na Dąbrowszczaków ze dwa lata później. Gdyby jednak z ankieterami się nie rozminął, to zarówno pierwsze pytanie („Co wiąże obywatela z Osiedlem Praga II – scharakteryzować swój stosunek uczuciowy do osiedla.”), jak i następne („Blaski i cienie życia w osiedlu Praga II.”) mogłyby wywołać niejaką konfuzję. Nawiasem mówiąc, kolejne pytania dotyczyły już tylko spraw praktycznych, jako że celem całej akcji było sprawniejsze zarządzanie osiedlem przy pomocy zmartwychwstałych samorządów. Wydano nawet specjalną broszurę, z której zaczerpnąłem powyższe cytaty. Czy eksperyment ten ostatecznie wprowadzono w życie, nie mam pojęcia.

„Praga II” zaraz po wybudowaniu przestała się podobać komukolwiek. W rzeczonej broszurze z 1963 roku pisano o niej krytycznie, wychwalając jednocześnie pierwotny projekt Jerzego Gieysztora (np. „Drogą wprowadzania zagęszczania, zwartej, wysokiej i sztywnej zabudowy, o architekturze bez balkonów i loggii, w wyrazie swoim pompatycznej – pierwotny projekt stracił swoje walory przestrzenne i plastyczne”). Olgierd Budrewicz w tym samym czasie pisał w praskim bedekerze: „jedziemy wśród gmachów wysokich, nietynkowanych, obrzydliwie takich samych”. Jeremi Przybora po latach wspominał „Przemieszkałem tam prawie trzy lata, w nieustannym, podświadomym strachu, że mogę […] w czymś takim dożyć dni moich”. Rozumiem dobrze to unisono referatu, reportażyku i wspomnienia – o ile przyzwyczaiłem się do Muranowa, doceniłem MDM i darzę sentymentalnym uczuciem Pałac Kultury, a Mariensztat niezmiennie mnie wzrusza, to „Praga II” jest dla mnie wciąż czymś przygnębiającym i przerażającym.

Kwestia stosunku Przybory do miejsca zesłania rysuje się jednak nieco inaczej w świetle wydanego zeszłej jesieni zbioru korespondencji z Agnieszką Osiecką. Już w swoich memuarach pisał on mgliście o atrakcyjnych wizytach będących remedium na szarość „bloczydeł”, jednak dopiero teraz nabrały one konkretności. „Praga II” jest niewątpliwie jednym z najczęściej używanych słów w „Listach na wyczerpanym papierze”. Drugim, występującym wraz z nim nader często, jest „Portofino”. Piosenka Freda Buscaglione pełniła bowiem w dziejach tego romansu, wedle określenia Przybory, funkcję sonaty Vinteuila z historii Proustowskiego Swanna.

Skojarzenie dwóch, odległych znaczeniowo toponimów, będące próbą odczarowania „praskiego MDM”, w przebiegu korespondencji dobrze oddaje iluzoryczność nadziei na odnalezienie końcowego portu przez oboje autorów. Jednym słowem: jest figurą streszczająca całą grę pomiędzy kochankami. Częściowe utożsamienie tych miejsc – gdy np. w Wigilię 1964 roku Osiecka pisze na melodię „Portofino” „a ja wciąż plotę niby z nut / to prawobrzeżne Portofino – / nasz przysłowiowy szczęścia łut […] ale się cieszę, że aż ha,/ że jeszcze będzie Portofino – / inaczej mówiąc Praga II” – okazuje się ostatecznie fikcją. 30 marca 1965 ona pyta z Paryża: „Czy u nas na Pradze dwa też robi się takie prawdziwe lato? Tego nie mogę sobie wyobrazić”. Jego odpowiedź – jest zimno i paskudnie – symbolizuje absolutny brak zgodności między emocjami obojga, którego wyrazem jest pękniecie przestrzeni wyobrażonej i rzeczywistej.

Równe cztery kilometry dzielące ulicę Dąbrowiecką, na której mieszkała Osiecka, od Dąbrowszczaków i Przybory, to także odległość, jaka dzieli „Listy na wyczerpanym papierze” od „Romea i Julii z Saskiej Kępy”. Południowopraskie wątki miłosne to zresztą rzecz godna osobnej rekonstrukcji. Kilka kilometrów na wschód od tej osi na przełomie lat 50. i 60. powstawało Osiedle Bezdomnych Kochanków. Ale to już zupełnie inna historia miłosna.

* Igor Piotrowski, kulturoznawca, teolog, doktor w Instytucie Kultury Polskiej UW.

„Kultura Liberalna” nr 109 (6/2011) z 8 lutego 2011 r

WĄDOŁOWSKA: Operowy update, czyli „Trojanie” w Teatrze Wielkim

Agnieszka Wądołowska

Operowy update, czyli „Trojanie” w Teatrze Wielkim

Pięcioaktowa opera „Trojanie” w reżyserii Carlusa Padrissy do libretta Hectora Berlioza to efekt międzynarodowej współpracy Opery Narodowej z teatrem Palau de les Arts Reina Sofia z Walencji oraz Teatrem Maryjskim z Petersburga. Wielka szkoda, że w Warszawie można ją było obejrzeć zaledwie trzy razy.

„Trojanie” to palimpsest. Berlioz w połowie XIX wieku przepisał fragmenty „Eneidy” Wergiliusza na język monumentalnej opery heroicznej. Stworzył w ten sposób swoje opus magnum. Przytłoczeni współcześni mu uznali dzieło za „niewystawialne” i autor nigdy nie zobaczył go na scenie w całości. Z podobnym rozmachem Padrissa przełożył stronę wizualną opery francuskiego romantyka na estetykę ery technologii, gwiezdnych sag i gier komputerowych. Jednak pod skafandrami kosmicznymi, powłoką zdominowanego przez technologię świata i zalewającymi widza obrazami w „Trojanach” pulsuje klasyczna narracja o potędze, która musi runąć, bo nie słucha swych mędrców, o zabójczej sile miłości porzuconej kobiety i niespokojnej duszy homo viator, którego bogowie pchają za kolejny horyzont. Eksperymentalne zderzenie stylistyki „Gwiezdnych wojen” z klasycznymi opowieściami tworzy mieszankę wybuchową. W pierwszej chwili zaskakuje i odrzuca, ale później fascynuje i wciąga, pokazując jak daleko nasza cywilizacja odeszła od swoich greckich korzeni i jednocześnie, jak wciąż bliskie są nam ich tragedie i dążenia.

Sama idea szukania nowych sposobów opowiedzenia znanej widzom historii czerpie z jak najbardziej klasycznych wzorców. Ateńczykom od dziecka towarzyszyły mitologiczne opowieści, dlatego idąc do teatru nie oczekiwali pojawienia się nowych bogów i nie zachodzili w głowę, czy i tym razem Edyp się okaleczy. Mieli raczej nadzieję na odkrycie nowych interpretacji czy punktów widzenia na wielokrotnie powtarzane już narracje. Jak dziś opowiesz nam o Oreście? – mógł zastanawiać się widz czekając na początek „Ofiarnic” Ajschylosa. Nie chodzi tu bynajmniej o efekciarskie zaskakiwanie widza nowymi środkami wyrazu, ale o poszukiwanie nowych pól znaczeniowych, które pozwolą mu zaangażować się emocjonalnie w wydarzenia pokazywane na scenie. W końcu bez tego zaangażowania z katharsis nici.

Swoisty update języka spektaklu, kodu kulturowego czy zestawu skojarzeń, jakie mają wywołać pokazywane na scenie obrazy, to właśnie klucz, którym Padrissa próbuje na nowo otworzyć klasyczną opowieść wyśpiewaną do muzyki Berlioza. Oryginalne didaskalia zostały tu spójnie przepisane na język współczesnych symboli i asocjacji. I tak Astyanaks w żałobnym stroju nie składa już na ołtarzu wieńca z kwiatów, ale swoją utratę dziecięcej niewinności pieczętuje oddaniem zdalnie sterowanego autka. Z konia trojańskiego wytaczają się „wirusy”, powodując spustoszenie miasta poprzez totalną awarię systemu i paraliż jednostek. Obrazem potęgi mocarstwa Dydony jest sala tronowa stworzona na wzór futurystycznego wnętrza statku kosmicznego. Posłaniec bogów o skrzydlatych stopach, wzywający Eneasza do pojęcia dalszej podróży, pojawia się jako satelita i roztacza przed nim widok nie Italii, ale czerwonej planety. A w wielkim finale władczyni Kartaginy ginie na stosie z laptopów, i to na ich ekranach widzimy rozlew jej królewskiej krwi.

Odrobina ironicznego dystansu do naszych kosmicznych i wirtualnych fascynacji sprawia, że cała ta potężna i muzycznie, i choreograficznie, i scenograficznie machina nie przytłacza, tylko czaruje swoją wielowarstwowością. Premiera „Trojan” miała miejsce w październiku 2009 w Palau de les Arts Reina Sofia w Walencji – budynek ten sam z siebie przypomina kosmiczną kapsułę. W takim wnętrzu stylistyka opery musiała wydawać się dużo bardziej naturalna niż pośród kryształów, marmurów i purpury Teatru Wielkiego.

Multimedialny obraz, wielość elementów scenografii i kostiumów bombardujących widza, często zagłuszają nie tylko słowa, ale i muzykę spektaklu. Mimo to najważniejsze arie dostają wystarczająco dużo przestrzeni, żeby wybrzmieć, bo rozbudowany przekaz wizualny sprowadzony jest wtedy do symbolicznego minimum. Dzięki temu najbardziej romantycznej arii Dydony i Eneasza towarzyszy wizualizacja wirujących spokojnie, ale idealnie synchronicznie, smukłych białych skrzydeł wiatraków (które z całą pewnością w innych okolicznościach produkują bardzo czystą energię). Ujmująca wizja futurystycznego czy może współczesnego romantyzmu.

„Trojanie” są też autotematyczni – będąc opowieścią o poszukiwaniu świata, są też historią o poszukiwaniu nowego języka widowisk teatralnych. Ta kwestia jest jednym z głównych zainteresowań katalońskiej grupy teatralnej, do której należy reżyser spektaklu. W porównaniu z innymi spektaklami grupy La Fura dels Baus, opera pokazywana w Warszawie wydaje się zrównoważonym spektaklem. Grupa w swoim Manifesto Kanalia (Manifeście Łajdaka) głosi, że chodzi im o „grę wymierzoną przeciw pasywności widza, terapię szokową w celu zaburzenia jego konwencjonalnych relacji ze spektaklem”. Poszukując granic doświadczenia teatralnego La Fura dels Baus choćby w tym roku szokowała widzów na festiwalu Malta zalewając ich dźwiękami, światłami i przedziwnymi postaciami w pogrążonej w mroku hali targowej. Jednak „Trojanie” nie są uwolnionym z konwencjonalnych ram buntem i anarchistycznym poszukiwaniem, ale spójną próbą odkrycia nowego języka opery i współczesną reinterpretacją klasycznego dzieła.

Przekaz wizualny „Trojan” zakodowany jest w bliskim widzowi języku, w którym odbija się dzisiejsza rzeczywistość i współczesne dążenia. Spektakl pozwala przez to zastanowić się nad przewartościowaniem pojęć i ewolucją znaczeń. Koń trojański to dziś tyle, co wredny wirus komputerowy. Tragedią jest brak przepływu informacji, krew najczęściej jest wirtualna, a w odbiorze rzeczywistości nieodłącznie pośredniczą laptopy. Taki update wydaje się bardzo inspirujący. Potrzebujemy aktualizacji języka, bo mówimy dziś o miłości obrazami innymi i od starożytnych Greków i od czasów Berlioza, a nasze marzenia kolonizacyjne i odkrywcze sięgają innych, kosmicznych horyzontów. Ale jednocześnie kochamy i pragniemy poszukiwać dokładnie tak samo, jak oni. Uwspółcześnienie i rozmach opery mogą być więc sposobem dochowania wierności i zachowaniem siły odziaływania zarówno tekstu eposu rzymskiego Wergiliusza, jak i opery Berlioza.

* Agnieszka Wądołowska, absolwentka filologii angielskiej UW.

„Kultura Liberalna” nr 109 (6/2011) z 8 lutego 2011 r.

KOPIŃSKA, ZOLL, MICHAŁEK, KOWALCZYK, FRĄCZAK: Polska kiełbasa prawna… (cz. I)

Szanowni Państwo, wiara w moc ustawy – która jak huragan zmienia rzeczywistość, niosąc dobrobyt i podnosząc jakość życia – bywa w naszym kraju niemal magiczna. Nawet jeśli setki, tysiące nowych aktów prawnych mamy za sobą… Nadchodzą następne! Można się pośmiać z tego, ile razy znowelizowano na przykład ustawę o podatku dochodowym od osób fizycznych od chwili jej powstania (kto zgadnie?). Można też zadumać się w szerszej perspektywie nad fenomenem „biegunki legislacyjnej”. Co prawda już Bismarck podobno miał powiedzieć, że: „im ludzie wiedzą mniej o powstawaniu kiełbas i praw, tym lepiej w nocy śpią”, my jednak chcielibyśmy zapytać, jak wytwarza się „polska kiełbasa prawna”. W końcu stanowiona w naszym imieniu! Widzimy posłów podnoszących dłonie, słyszymy złotoustych dygnitarzy i bardzo pięknie… Zbyt pięknie, by to tam powstawały interesujące nas legislacyjne wyroby wędliniarsko-garmażeryjne. Jak wielu prawników i nie-prawników na co dzień zauważa – marnej jakości i drugiej świeżości. Zwały „Dzienników Ustaw” i „Monitorów Polskich” niosą refleksję, iż także kiełbasy nietrwałe składają się w ponad 70% z… wody.

W tym tygodniu głos zabierają przedstawiciele Obywatelskiego Forum Legislacji i eksperci. Grażyna Kopińska zastanawia się, czy obywatele mogą monitorować proces stanowienia prawa i czy to wystarczy, by zmusić rząd do większego namysłu nad tym, jak owo prawo powstaje. Profesor Andrzej Zoll prezentuje perspektywę konstytucyjną – czy prawo jest pisane zgodnie z duchem ustawy zasadniczej? Witold Michałek zastanawia się, czy przypadkiem procedury uchwalania przepisów w sejmie nie stanowią największego źródła patologii. Łukasz Kowalczyk z „Kultury Liberalnej” nawiązuje do polskiej specyfiki, w której ilość tworzonych aktów prawnych związana jest z koniecznością – nie zawsze udanego – przeniesienia przepisów unijnych do prawa krajowego. Piotr Frączak wskazuje na wyizolowanie obywateli z procesu stanowienia prawa przez decydentów, ale też na własne życzenie.

Pesymizm łagodzą rekomendacje każdego z autorów co do poprawy sytuacji. Niezwykle interesującą perspektywę prezentuje Artur Kopijkowski-Gożuch, odpowiedzialny za rządowy projekt reformy regulacji, która ma odsunąć polityków od pisania prawa i zmusić ich do rozwiązywania problemów. Autorką koncepcji numeru jest Anna Mazgal, członkini redakcji „Kultury Liberalnej” .

Zapraszamy do lektury!

Redakcja




1. PIOTR FRĄCZAK: Prawo bez obywateli, obywatele bez prawa
2. WITOLD MICHAŁEK: Kwestia politycznej woli
3. ANDRZEJ ZOLL: Prawo przed Trybunałem
4. ŁUKASZ KOWALCZYK: Niech moc będzie z nami
5. GRAŻYNA KOPIŃSKA: Czy obywatele naprawią system stanowienia prawa?


* * *

Piotr Frączak

Prawo bez obywateli, obywatele bez prawa

Problem dotyczy trzech sfer, które można określić zbiorczo jako „inflacja prawa”. I nie chodzi tu tylko o ilość stanowionych aktów prawnych. Patrzę na rzeczywistość z perspektywy osoby, która zajmuje się rzecznictwem na rzecz dobrego prawa dla organizacji pozarządowych, i według mnie ta „biegunka legislacyjna” jest objawem choroby, nie zaś jej przyczyną. Jeżeli chcemy ten proces zahamować, musimy zacząć od dobrej diagnozy. I mówię to z całym przekonaniem jako laik, bo stanowienie prawa powinno być dla zwykłego obywatela procesem zrozumiałym. Tam, gdzie prawo jest dla wtajemniczonych, dla ekspertów, dla „czarnoksiężników” – tam nie będzie dobrego prawa.

Prawo jako panaceum

Podstawowa wada systemowa wynika z potrzeby nadregulacji. Niestety, ta potrzeba to nie tylko wynik nieufności władzy do obywateli. Jako urzędnicy jesteśmy przekonani, że jeśli ktoś ma możliwość działać nieuczciwie, na pewno będzie tego próbował. Chcemy zatem temu zapobiec. Jako społeczeństwo mamy jeszcze mniej zaufania do urzędników niż oni do nas i chcemy mieć wszystko czarno na białym, nawet jeśli pewne procesy przebiegają organicznie. Przy nowelizacji ustawy o działalności pożytku publicznego i wolontariacie przedstawiciele organizacji i rządu w zasadzie jednogłośnie domagali się uregulowania partnerstwa publiczno-społecznego i inicjatywy lokalnej. A takie mechanizmy już od lat występują w przyrodzie. No, ale tak na wszelki wypadek…

Nadregulacja oznacza prawo tak sztywne, że nie da się go przestrzegać. Ostatnio przyglądaliśmy się tym ustawom, których organizacje nie do końca przestrzegają. A jest tego trochę. Od nieprowadzenia pełnej księgowości (która dla organizacji społecznych, żyjących z symbolicznych składek, jest po prostu bezsensem) po zapisy dotyczące ustawy o przeciwdziałaniu praniu pieniędzy oraz finansowaniu terroryzmu, ustawy o ochronie danych osobowych, ustawy o dostępie do informacji publicznej. Nie chodzi o celowość, chodzi o absurdalnie przeregulowane procedury. Obciążenia biurokratyczne, mimo że sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, mogą z niejednego z prezesów organizacji zrobić przestępcę.

Prawo jako narzędzie

Z drugiej strony traktujemy prawo instrumentalnie. Nie patrzymy na to, że powinno ono w zasadzie określać jasne zasady współżycia, pozostawiając resztę naszej inwencji i umowom zawieranym z innymi. Przyzwyczailiśmy się, że skoro prawo jest po to, aby rozwiązywać wszystkie problemy, to musimy zadbać, aby działało w naszym interesie. Nieważna cała ustawa, ważny jest jeden mały zapis na naszą korzyść. I tak setki grup interesu, małych i większych, wciskają w biedną ustawę co się tylko da.

Lobbing? Nie, lobbystów w Polsce właściwie nie ma. Ale od czego są konsultacje! Procedury konsultacji są niedookreślone, różne nie tylko w różnych ministerstwach, ale nawet w poszczególnych departamentach tych ministerstw. Miejsce na „…lub czasopisma” zawsze się znajdzie. Doskonale pokazał to proces stanowienia prawa przy tzw. aferze hazardowej. Potwierdza tę prawidłowość m.in. podpisany przez minister Julię Piterę raport „Proces nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych w latach 2008-2009”. Wydaje się, że rząd momentami nie widzi różnicy między lobbingiem (działaniem w interesie własnym lub grupowym), rzecznictwem (działaniem na rzecz interesu ogólnego lub w imieniu niemogących być stroną, np. dzieci) i konsultacjami, które są sposobem poznania przez władzę stanowisk wszystkich zainteresowanych stron. Jak zatem możemy mieć dobre prawo, skoro w wielu wypadkach robione jest zgodnie z interesami, a nie z zasadami?

Legislacja jako sposób rządzenia

Władza wykonawcza zachowuje się tak, jakby nie miała innego instrumentu nacisku niż normy prawne. Coś nie działa? Zmieńmy prawo. Nadal nie działa? Dalej zmieniajmy! A przecież jest wiele instrumentów, które można wykorzystać do zrobienia dobrych rzeczy. I tu władza staje się bezsilna, bo nauczyła się prawo zmieniać, ale nie potrafi go stosować. Jest wiele takich sytuacji, np. nie wyciąga się konsekwencji wobec budowniczych wyciągów narciarskich, którzy wbrew prawu wycinają las, by w końcu dostać zgodę na budowę. Przecież jak lasu już nie ma, to można budować.

Czasem władza nie przestrzega prawa, bo nie potrafi oprzeć się presji. Ostatnio 1/4 organizacji pożytku publicznego straciła prawo do pozyskania 1% za rok 2010, bo nie złożyła sprawozdań z działalności lub zrobiła to źle. Podniósł się rwetes i resort pracy i polityki społecznej odstąpił od sankcji wynikającej – jak twierdzą niektórzy – jasno i wprost z ustawy. Jaki to sygnał dla rzetelnych i sprawozdających się? Po co działać zgodnie z przepisami, jeśli można je zignorować, gdy trzeba?

Czy można coś zrobić?

Jedno z chwytliwych haseł, z którym się całkowicie zgadzam, brzmi: na deficyt demokracji najlepszą metodą jest jej poszerzenie. Konieczne jest uspołecznienie procesu stanowienia prawa. Może się wydawać, że będzie gorzej, że wygrają grupy interesu, że proces przeciągnie się o miesiące. Trzeba go po prostu wcześniej zaczynać. Prawo powinno być proste i zrozumiałe, a w tych wyjątkowych wypadkach, gdy dotyczy kwestii specjalistycznych, powinno być dobrze objaśnione. Prawo nie powinno ograniczać wolności obywatelskich, ale dawać szanse twórczej działalności. Zmierzać do karania przestępców, a nie tych, którzy chcą prawa przestrzegać.

Nie da się tego zrobić mocą samych polityków i urzędników. Potrzebny jest ruch społeczny, który pokaże, że nie jesteśmy niesfornymi dziećmi, które się strofuje i karci. Że jesteśmy pełnoprawnymi obywatelami, którzy wiedzą, że dobre prawo jest niezbędnym elementem dobra wspólnego.

Wynika z tego, że jestem też za tym, żeby władza więcej czasu poświęcała na dobre rządzenie, zamiast tworzyć złe prawo.

* Piotr Frączak jest nieuleczalnym aktywistą, między innymi Prezesem Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych i członkiem Obywatelskiego Forum Legislacji.

Do góry

* * *

Witold Michałek

Kwestia politycznej woli

Przekonanie, że proces stanowienia prawa w Polsce jest wadliwie skonstruowany, panuje w gronie ekspertów i praktyków związanych z legislacją od lat. Co więcej, porządek tego procesu bywa ignorowany w określonych, wygodnych dla decydentów punktach. W rezultacie tworzone są niedopracowane lub wręcz szkodliwe regulacje, znacznie utrudniające funkcjonowanie w obrocie gospodarczym, obniżające międzynarodową konkurencyjność polskich przedsiębiorstw i podważające zaufanie do władzy ustawodawczej i wykonawczej.

Czołową instytucją odpowiedzialną za proces stanowienia prawa w Polsce jest Sejm. Cóż z tego, jeśli na forum Sejmu organizacja pracy nad ustawami nie sprzyja tworzeniu dobrej jakości prawa? Planowanie prac komisji sejmowych jest krótkookresowe i chaotyczne. Często też podporządkowuje się je politycznie motywowanym naciskom rządu na przyśpieszenie procesu tworzenia ustaw, bez dbałości o ich jakość.

Na skutek nacisków politycznych czytania projektów ustaw oraz prace w komisjach odbywają się z pominięciem lub znacznym spłyceniem niezbędnej debaty. Bywa, że nawet duże i skomplikowane projekty ustaw uchwalane są w ciągu kilku tygodni lub jeszcze szybciej, jak nowelizacja ustawy o finansowaniu partii politycznych, ustawy hazardowej, ustawy o „dopalaczach” – sięgając jedynie do przykładów z ostatniego roku. Prezentuje się to opinii publicznej, czyli wyborcom, jako natychmiastową reakcję rządu na „aferalne” zdarzenia i tym sposobem cele polityczne zostają zwykle osiągnięte. Jednak praktyczne, negatywne skutki obniżenia jakości regulacji szybko dają o sobie znać. Niektóre z przyjmowanych ustaw muszą być bardzo szybko nowelizowane – zdarza się, że zanim pierwotna ustawa wejdzie w życie po vacatio legis.

W komisjach sejmowych olbrzymi problem stanowi słabe przygotowanie posłów przydzielonych do pracy nad danym projektem. Po pierwsze, analityczne zaplecze parlamentu jest dość słabe. Projektom rzadko towarzyszą analizy zamówione przez Kancelarię Sejmu, wyczerpująco opisujące zgodność proponowanych zapisów z już istniejącym stanem prawnym. Po drugie, komisje sejmowe bardzo rzadko dysponują poprawną oceną skutków regulacji (OSR), nie mówiąc już o krytycznej analizie OSR-ów przedstawianych przez rząd.

Po trzecie, posłowie nie poświęcają zbyt wiele czasu na zapoznanie się z tematem. Bardzo często wpływają na kształt przepisów, opierając się na własnych życiowych doświadczeniach lub innych nieujawnionych przesłankach, a nie na analizach ekspertów i stanowiskach prezentowanych przez przedstawicieli strony społecznej. Po czwarte wreszcie, zdarza się, że na posiedzenie danej komisji przychodzą posłowie, którzy nie są jej stałymi członkami, na co zezwala Regulamin Sejmu. Posłowie ci mają prawie nieograniczone prawo głosu i wykorzystują je dla forsowania konkretnych zapisów. Są przy tym znacznie lepiej przygotowani merytorycznie niż ich koledzy z komisji. Bywa zatem, że ich argumenty są tak przekonujące, że przyjmuje się je niezależnie od odmiennego stanowiska ekspertów lub przedstawicieli strony społecznej. Posłów tych należy zatem zaliczyć do grupy specyficznych, wewnętrznych lobbystów. Niepoddających się standardowej weryfikacji, a jednocześnie bardzo skutecznych.

Przedstawiciele strony społecznej, grup interesu i wszyscy zainteresowani daną regulacją bardzo często dowiadują się o posiedzeniu komisji i zakresie tematycznym procedowania zbyt późno, aby przygotować porządną ekspertyzę oraz jej prezentację podczas posiedzenia. Należy pamiętać, że zainteresowane danym projektem ustawy najczęściej organizacje członkowskie (np. związki zawodowe, organizacje pracodawców) to struktury demokratyczne. Mają one wewnętrzne standardy i procedury podejmowania decyzji dotyczących np. uczestnictwa w procesie legislacyjnym i muszą mieć odpowiednią ilość czasu na wypracowanie stanowiska.

Ustawa o działalności lobbingowej nie zezwala reprezentantom grup interesu, zdefiniowanym w ustawie jako zawodowi lobbyści, uczestniczyć w posiedzeniach podkomisji sejmowych. A to jedyne forum, na którym jest szansa na merytoryczną dyskusję, bez nadmiernego jej upolityczniania. Jest to zapewne wynik ogólnej psychozy panującej wokół pojęcia lobbingu. Na skutek politycznych rozgrywek, w publicznym odbiorze lobbing kojarzony jest z aferami i korupcją. A powinien być wspierany, jako niezbędny element demokratycznego państwa prawa. Skutek jest taki, że ustawodawca nie ma pełnej wiedzy lub wręcz pozostaje w błędzie co do potencjalnych skutków czy kosztów gospodarczych i społecznych, jakie może wywołać w ten sposób uchwalona ustawa.

Zdarza się, że politycy zlecają procedowanie nad interesującą ich regulacją w trybie inicjatywy poselskiej, a nie rządowej. Robi się tak w celu ominięcia uciążliwych dla urzędników i czasochłonnych konsultacji z partnerami społecznymi. Oznacza to także ominięcie ustawowego wymogu opracowywania oceny skutków regulacji; nie przedstawia się również założeń do projektu ustawy. Jeśli dołożyć do tego pośpiech w pracach sejmowych nad danym projektem, zostaje on bardzo szybko przekształcony w ustawę o niezbadanych, negatywnych skutkach dla przedsiębiorców, obywateli i państwa jako jednolitego organizmu.

Konkluzja, na podstawie powyższych i innych niewymienionych mankamentów, jest jednoznaczna. Cały, nie tylko sejmowy, system stanowienia prawa w Polsce powinien zostać jak najszybciej przekonstruowany. Brakuje kompleksowej diagnozy, lecz specjaliści od legislacji oraz praktycy od dawna przedstawiają rozmaite rekomendacje. Nie trzeba zatem wyważać otwartych drzwi. Jest dużo przykładów dobrych rozwiązań, funkcjonujących w innych krajach oraz instytucjach międzynarodowych, takich jak np. Unia Europejska.

Należałoby zatem wdrożyć dwie podstawowe zasady stanowienia prawa, których w naszym kraju się nie stosuje. Chodzi o doprowadzenie do rzeczywistej, a nie pozornej przejrzystości całej ścieżki legislacyjnej, poczynając od zidentyfikowania inicjatorów i porządnego przygotowania programów legislacyjnych, aż do ingerencji prezydenta.

Ponadto, należy dopuścić jak najszerszy, otwarty i równoprawny udział przedstawicieli strony społecznej oraz wszystkich zainteresowanych procesem legislacyjnym na wszystkich kluczowych etapach. Chodzi o to, by decydenci mieli szansę zapoznania się z różnymi perspektywami i na tej podstawie mogli podjąć racjonalne decyzje co do kształtu regulacji.

Co stoi na przeszkodzie tym zmianom? Największą barierą jest brak woli politycznej rządzących, którzy najchętniej chcieliby ustanawiać prawo bez udziału obywateli. Aby poprawić system, ważne jest wywieranie ciągłej, narastającej presji ze strony społecznej na przyjęcie sprawdzonych, najlepszych wzorców. Są one szeroko stosowane w tych państwach, które wspierają funkcjonowanie społeczeństwa obywatelskiego.

* Witold Michałek reprezentuje Business Center Club w procesie legislacyjnym. Jest członkiem Obywatelskiego Forum Legislacji.

Do góry

* * *

Andrzej Zoll

Prawo przed Trybunałem

Częstotliwość orzekania przez Trybunał Konstytucyjny o niezgodności aktów prawnych z Konstytucją, nie jest jednoznacznym probierzem jakości naszej legislacji. Trybunał działa bowiem wyłącznie na wniosek, nie z urzędu. Co prawda może sygnalizować niezgodności, ale czyni to jedynie przy okazji rozpatrywania spraw na wniosek uprawnionych podmiotów. W wielu sytuacjach, gdy występuje faktyczna niezgodność aktu prawnego z Konstytucją, nie dochodzi do orzeczenia Trybunału, jeśli żaden uprawniony podmiot nie składa wniosku o uznanie takiego aktu za niekonstytucyjny. Tych przypadków jest stosunkowo dużo i to niewątpliwie budzi niepokój. Czubek góry lodowej jest znaczny i mając świadomość powyżej wskazanych mechanizmów, można zakładać, że stan niezgodności ustawodawstwa z konstytucją jest stanem poważnym.

Stwierdzenie przez Trybunał Konstytucyjny niezgodności danego przepisu z Konstytucją eliminuje go z porządku prawnego. Czasem Trybunał może orzec o odroczeniu wyłączenia niekonstytucyjnej normy z porządku prawnego, gdyby natychmiastowe usunięcie tego przepisu spowodowało lukę w prawie groźną dla stabilności stosunków społecznych. Niestety, często sejm nie reaguje na zagrożenie usunięcia niekonstytucyjnych przepisów, a nawet na usunięcie pewnych norm z porządku prawnego. Przepis zatem przestaje obowiązywać i pozostaje luka. I to jest bardzo niepokojące, zwłaszcza że zdarza się, że taki stan trwa kilka lat.

Senat, a w szczególności jego Komisja Ustawodawcza pro publico bono przejęła rolę czuwającego nad zmianami przepisów uznanych za niekonstytucyjne – i chwała jej za to. Dzięki temu wydaje się, że w ostatniej kadencji sytuacja się nieco poprawiła. Nie zmienia to faktu, że należy uregulować tę kwestię, formalnie określając, kto powinien czuwać nad tym procesem. Jeżeli sejm nie wykona obowiązku uzupełnienia luki, nie ma inicjatywy rządu ani innej inicjatywy ustawodawczej – z inicjatywą ustawodawczą powinien występować Prezydent. Przecież z mocy Konstytucji czuwa on nad jej poszanowaniem.

Trwają właśnie prace nad propozycjami zmian w ustawie o Trybunale Konstytucyjnym i przy tej okazji pojawiają się pewne pomysły usprawnienia jego pracy. W czasach gdy sam orzekałem, raziło mnie w pracach Trybunału to, że rozprawa jest zamknięciem postępowania. Odbywa się pewien spektakl i zaraz po nim zapada wyrok. Bywa, że Trybunał wychodzi na naradę po wystąpieniach stron, a po półtorej godziny przewodniczący składu orzekającego odczytuje trzydziestostronicowe uzasadnienie, które, rzecz jasna, powstało znacznie wcześniej, przed rozprawą.

Należałoby zatem, w mojej opinii, odwrócić tę zasadę. Po wpłynięciu wniosku, sędzia sprawozdawca powinien mieć ściśle określony termin (np. dwóch miesięcy), w którym przedstawi składowi orzekającemu problemy powstające na gruncie wniosku. Po tym, jak sędziowie zapoznają się ze sprawą właśnie pod kątem problemów do wyjaśnienia, należy wyznaczyć termin rozprawy. Jej celem byłoby przedyskutowanie kwestii podanej pod rozwagę Trybunału w kontekście poglądów stron, przeprowadzenie polemiki oraz zadanie autentycznych pytań przez Trybunał – nie tak jak obecnie, gdy sędzia zadaje pytanie, znając od dawna odpowiedź. Po zamknięciu tak przeprowadzonej sprawy Trybunał powinien przystępować do opracowania orzeczenia, które, tym samym, może zapaść nawet po dwóch, trzech miesiącach, w zależności od stopnia złożoności sprawy. W sprawach oczywistych być może sama rozprawa jest niepotrzebna, jeśli można rzecz załatwić szybciej na zwykłym posiedzeniu. To powinno przyspieszyć i usprawnić pracę Trybunału Konstytucyjnego.

Ustrojowo rola Trybunału i zasady postępowania przed nim są należycie uregulowane i nie powinno się wprowadzać zasadniczych zmian. Orzeczenia Trybunału są ostateczne i tak powinno pozostać. Natomiast pojawiają się pewne wątpliwości co do skutku orzeczenia Trybunału dla ważności postępowań opartych na przepisie, którego niekonstytucyjność stwierdzono. Obecnie uznanie przez Trybunał ustawy za niezgodną z Konstytucją daje możliwość wznowienia postępowania przez wszystkie osoby, w których sprawach zapadł wyrok oparty na tym niekonstytucyjnym przepisie. Jest to bomba z opóźnionym zapłonem. Wyobraźmy sobie, że Trybunał zakwestionuje ustawę podatkową i w związku z tym mamy do czynienia z piętnastoma milionami wznowień postępowań. Zablokowałoby to kompletnie wymiar sprawiedliwości i zagrażałoby ruiną Skarbu Państwa. Zmiana tej zasady wymagałaby jednak zmiany Konstytucji.

Niemniej, osobiście jestem zwolennikiem wprowadzenia zmiany w tym zakresie. Słuszne byłoby to, że w sytuacji gdy Trybunał uzna skargę konstytucyjną, uchyla on orzeczenie, jakie w danej sprawie zapadło i kieruje sprawę do sądu rejonowego czy okręgowego do rozpatrzenia według nowego, konstytucyjnego stanu prawnego. Inne sprawy nie korzystałyby z tego przywileju. Tym samym, jeśli nie wystąpiłeś ze skargą konstytucyjną, twoja strata. Wtedy oczywiście Trybunał zmieniłby w jakimś stopniu charakter, stając się poniekąd organem wymiaru sprawiedliwości, jako że orzekałby w większym stopniu w sprawach indywidualnych.

* Andrzej Zoll, były sędzia i prezes Trybunału Konstytucyjnego oraz Rzecznik Praw Obywatelskich, obecnie profesor i wykładowca akademicki.

Do góry

* * *

Łukasz Kowalczyk

Niech moc będzie z nami

Inflacja, czyli co?

Pojęcie „inflacji prawa” jest sformułowaniem bardzo lubianym przez media. Brzmi groźnie, a jednocześnie naukowo. Nawiązuje oczywiście do pojęcia inflacji ekonomicznej, która oznacza zwiększenie poziomu cen wynikające, co do zasady, z „nadprodukcji” pieniądza i skutkujące spadkiem jego wartości. To z kolei powoduje określone niekorzystne (zwłaszcza dla konsumentów) skutki. Jednak w ekonomii inflacja nie jest traktowana jako zjawisko bezwzględnie negatywne dla gospodarki rozpatrywanej całościowo. W określonym układzie czynników ekonomicznych i przy umiarkowanej skali może mieć nawet dla niej ożywcze efekty.

Tymczasem przez „inflację prawa” rozumie się powszechnie tworzenie nadmiernej (to jest – przekraczającej rzeczywistą potrzebę) liczby aktów prawnych, skorelowane ze zbytnią szczegółowością zawartych w nich przepisów. Niektórzy znawcy tematyki legislacyjnej już jako element definicyjny wymieniają jej domniemane skutki, a więc to, że owo „nadprodukowane”, „inflacyjne” prawo ma luki, niespójności i że adresatom trudno jest je zrozumieć.

W przeciwieństwie do inflacji ekonomicznej ta prawna jest zjawiskiem jednoznacznie negatywnym; moneta bita w inflacyjnym szale ustawodawczym jest jeśli nie fałszywa, to przynajmniej zanieczyszczona, niepewnej próby. Takie ustawienie problemu prowadzi oczywiście do jedynie słusznej konkluzji: inflacja prawa wynika z nadmiernej jego produkcji, co z kolei jest zjawiskiem złym, któremu trzeba przeciwdziałać.

Można by machnąć ręką na te definicyjne rozróżnienia, gdyby nie jedna okoliczność. Wydaje się, mianowicie, że w dyskusjach nad inflacją prawa traci się z horyzontu rozróżnienie, które w ekonomii pozostało kluczowe: co innego wzmożona produkcja danego waloru, co innego skutki tej wzmożonej produkcji, a co innego jeszcze spadek wartości (jakości) tego waloru. Te zjawiska wcale nie muszą ustawiać się w oczywiste ciągi przyczynowo-skutkowe.

Coraz więcej, coraz ciężej?

Czy w Polsce mamy rzeczywiście do czynienia z lawinowym wzrostem tworzenia aktów normatywnych (rozumianych jako akty nowe oraz nowelizacje)? Z analizy danych wynika, że dopiero od roku 2008 notujemy coroczny wzrost liczby przyjmowanych ustaw oraz rozporządzeń. Wcześniej, od roku 2005 liczba nowych aktów prawnych systematycznie malała.

Oczywiście samo zmniejszenie przyrostu nie zmienia faktu, że jest tego prawa en gros coraz więcej. Słabnie natomiast często powtarzany argument, że głównym powodem pogarszającej się „jakości” aktów prawnych jest brak czasu wynikający ze zwiększającego się obciążenia aparatu  legislacyjnego.

Doświadczenie i Prawa Parkinsona pouczają, że sam rozrost aparatu urzędniczego rzadko przekłada się na polepszenie jakości produktu przez niego wytwarzanego. Zwiększenie wydolności biurokracji nie jest wyłącznie pochodną jej mocy przerobowych, ale należytego ułożenia wzajemnych relacji, w szczególności należytego planowania, kompetencji merytorycznych i nacisku na koordynację działań, w szczególności międzyresortowych. I tutaj jest sporo do zrobienia.

Bo co do tego, że jakość prawa się obniża, trudno mieć wątpliwości. Wystarczy zacytować fragment raportu przedstawionego na Zgromadzeniu Ogólnym Sędziów Sądu Najwyższego z maja zeszłego roku:

Utrzymuje się wysoki wpływ zagadnień prawnych, powodowany trudnościami przy wykładni prawa o stale pogarszającej się jakości, wyrażającej się brakiem wyraźnych określeń ustawowych, dużym stopniem szczegółowości prawa ustawowego, zawierającego luki i niespójności, a także ciągłymi nowelizacjami dokonywanymi w polskim ustawodawstwie.

Również administracja rządowa zdaje się mieć tego świadomość, przyjmując na poziomie Rady Ministrów w roku 2006 takie programy jak „Lepsze prawo”, którego oficjalnym celem jest przedstawienie działań zmierzających do poprawy jakości prawa w Polsce.

Czy aby nie za dużo?

Czy w Polsce powstaje nazbyt wiele aktów prawnych? Co prawda powszechnie (także w raporcie Ministerstwa Gospodarki „Program Reformy Regulacji 2010-2011”) mówi się o „nadprodukcji aktów prawnych” i nazbyt regulatywnym podejściu do zagadnień społecznych, ale czy naprawdę „przykręcenie kurka” z ustawami jest rozstrzygające dla zahamowania inflacji prawa? Nie sądzę. A nawet jeśli by tak miało być, czy naprawdę to my kontrolujemy ten kurek? Pamiętajmy, że Polska jako państwo członkowskie Unii Europejskiej jest zobligowana do transponowania do krajowego porządku prawnego rosnącej liczby dyrektyw unijnych – więc to, jak szeroko będzie płynął strumień paragrafów, nie zależy w znacznym stopniu od nas.

Oczywiście możemy twierdzić, że unijna machina biurokratyczna ma także zbyt regulatywne podejście – ale to już inna kwestia, która może być przedmiotem koncyliacji na poziomie Parlamentu Europejskiego i Rady Unii Europejskiej (względnie – Komisji Europejskiej), a nie władz krajowych.

W mojej opinii bliskie populizmu jest twierdzenie, że metodą polepszenia jakości prawa jest zmniejszenie jego wolumenu. Zmniejszenie liczby liter w aktach prawnych wcale nie musi przełożyć się na ich większa spójność ani na uproszczenie zawartych w nich norm.

Wołając o zmniejszenie liczby nowopowstających przepisów, warto pamiętać o kilku trywialnych kwestiach. Po pierwsze, rzeczywistość społeczna, szczególnie w wymiarze gospodarczym, jest coraz bardziej, a nie coraz mniej skomplikowana. Po drugie, nasz bazowy prawodawca, jakim są właściwe organy Unii Europejskiej, buduje zręby organizmu quasi-państwowego, co wymaga solidnego i możliwie jednolitego szkieletu prawnego. W braku konsensu co do wspólnej konstytucji europejskiej szkielet ten trzeba budować niejako od dołu – ujednolicając (a więc zmieniając) szczegółowe normy krajowe. Po trzecie wreszcie, wybierając leseferyzm i uwalniając obywatela z normatywnych pęt (za czym lobbują organizacje przedsiębiorców), godzimy się z ryzykiem zmniejszenia ochrony prawnej tegoż obywatela – choćby w płaszczyźnie prawa konsumenckiego czy prawa antykonkurencji, których regulatywność jest konsekwencją założonego w nich protekcjonizmu. Być może to słuszny kierunek, tyle że decyzje w tym przedmiocie trzeba korelować z poziomem kompetencji prawnej i rynkowego wyrobienia konsumenta, który, jak wiadomo, w Polsce jest niski.

Nie znaczy to, że jestem zwolennikiem biurokratycznej, rozbuchanej, legislacyjnej wytwórczości i traktowania uchwalenia ustawy jako najlepszej metody rozwiązywania problemów społecznych czy gospodarczych. Chciałbym tylko zauważyć, że „gąszcz przepisów” jest najczęściej trudny do rozwikłania nie z uwagi na ich liczbę, ale dlatego, że są w przedziwny, nieintuicyjny dla adresata sposób splątane. Bywają wewnętrznie sprzeczne, wieloznaczne albo zawierają luki. Wtedy łatwiej się o nie potknąć niż za ich pomocą przez jakiś problem przebrnąć.

Ustawa i co dalej?

Dlatego uważam, że dla zahamowania procesu pogarszania jakości prawa ważniejsza jest odpowiedź na pytanie „jakiej treści reguły tworzyć?”, a nie pytanie „jak dużo reguł produkować?”. Ujmując rzecz najprościej: przed normatywnym uregulowaniem danej kwestii warto przewidywać i znać skutki planowanej regulacji.

Regulamin pracy Rady Ministrów nieprzerwanie od 2001 roku wymaga, by projekt aktu prawnego zawierał tzw. ocenę skutków regulacji (OSR), czyli: analizę skutków społeczno-ekonomicznych oraz streszczenie wyników tej analizy. Słusznie. Tyle tylko, że w praktyce „streszczenie wyników analizy” ogranicza się bardzo często do stwierdzenia, że dany akt nie wpływa na żadną ze sfer analizowanych w ramach OSR (ani na sektor finansów publicznych, ani na rynek pracy, ani na sytuację i rozwój regionalny), a co do konsultacji społecznych (stanowiących swoisty element OSR), to w uzasadnieniach projektów króluje taka oto mantra: „Mając na względzie przedkładane regulacje, projekt nie wymaga przeprowadzania konsultacji społecznych”. Dodajmy, by rozwiać wątpliwości – najczęściej jest to streszczenie wyników analizy, która w ogóle nie została przeprowadzona. Jak przyznaje samo Ministerstwo Gospodarki w uprzednio cytowanym raporcie: „OSR jest uznawany za formalnie wymaganą część uzasadnienia do aktu prawnego, nie jest natomiast utożsamiany z procesem analitycznym (…)”. I jeszcze słowo o konsultacjach społecznych, które też są przecież metodą pozyskiwania opinii (a bywa, że i wiedzy) na temat tego, czy warto regulować i jak regulować. Otóż, według badań urzędnicy w 95% wypadków zasięgają opinii nie na etapie formułowania założeń projektu, ale dopiero wtedy, gdy projekt jest już gotowy.

Nie jestem legislatorem-praktykiem, więc może grzeszę zbytnim krytycyzmem. Niemniej powyższe podejście do oceny skutków aktów normatywnych przez administrację rządową jest dla mnie szokujące. Byłoby zapewne przesadą stwierdzenie, że okazuje się, iż w Polsce prawo tworzy się bezmyślnie. Skoro jednak przeprowadza się działanie o charakterze interwencji legislacyjnej, nie analizując należycie skutków tego działania, stwierdzenie, że legislator działa na oślep, nie wydaje się nadużyciem. Co równie ważne, przy braku rzetelnej analizy skutków regulacji na etapie projektowania (z uwzględnieniem analizy różnych opcji realizacji celów) nie ma za bardzo jak dać odporu (smutnym, ale skądinąd w demokracji naturalnym) zapędom parlamentu do upolityczniania prawa w imię partykularnych interesów partyjnych.

Oczywiście, można kontynuować obecną formułę procesu legislacyjnego. Oglądaliśmy przecież „Gwiezdne wojny” i wiemy, że działający na oślep Luke Skywalker posługując się czystą intuicją, dokonywał cudów precyzji i doznawał wielkich przewag nad do cna stechnicyzowanymi, pozbawionymi polotu żołnierzami Imperium.

Niemniej warto jak najszybciej dokonać świadomego wyboru. Albo reforma ścieżki legislacyjnej przez „urealnienie” etapu przedprojektowego i wdrożenie rzetelnej i możliwie kwantyfikowalnej oceny skutków interwencji legislacyjnej (w tym – przez przeprowadzanie konsultacji społecznych), albo – niech moc będzie z nami.

* Łukasz Kowalczyk, członek redakcji Kultury Liberalnej, radca prawny.

Do góry

* * *

Grażyna Kopińska

Czy obywatele naprawią system stanowienia prawa?

Krytyka procesu stanowienia prawa dotyczy najczęściej takich zjawisk, jak „nadprodukcja” aktów prawnych, niestabilność systemu prawnego i jego nadmierna zawiłość, oraz nieprzejrzystość i niespójność systemu prawnego jako całości. Program Przeciw Korupcji Fundacji im. Stefana Batorego przez trzy lata realizował projekt Monitoring procesu stanowienia prawa, który jasno pokazał występujące w tym procesie nieprawidłowości. Ponieważ ustalenia i rekomendacje raportu nie spotkały się z odzewem ze strony decydentów, powołaliśmy Obywatelskie Forum Legislacji, które już od ponad dwóch lat próbuje przekonać ich do wprowadzenia niezbędnych zmian.

Działając w interesie dobra publicznego, w ramach projektu monitoringu postanowiliśmy włączyć się w proces tworzenia dobrego prawa, stanowionego w sposób ograniczający zagrożenia korupcyjne. Nasz projekt skupiał się, z jednej strony, na praktycznym sprawdzeniu możliwości i efektywności partycypacji organizacji pozarządowych w procesie stanowienia prawa, a z drugiej – na ocenie przejrzystości tego procesu.

Dodatkowym argumentem za podjęciem realizacji tego projektu było to, że przyjęta przez Sejm 7 lipca 2005 roku ustawa o działalności lobbingowej w procesie stanowienia prawa dawała – jak początkowo sądziliśmy – wszystkim zainteresowanym znacznie większe możliwości sformalizowanego uczestniczenia w tym procesie. Jednym z celów naszego projektu było zbadanie, czy i na ile praktyczna realizacja ustawy lobbingowej wpływa na zwiększenie przejrzystości procesu legislacyjnego oraz jego uspołecznienie.

Staraliśmy się zatem włączyć w proces legislacyjny kilkunastu ustaw. Przeprowadziliśmy analizę zawartości Biuletynu Informacji Publicznej ministerstw i sejmu. Zbadaliśmy opinię innych uczestników i obserwatorów procesu legislacyjnego: posłów, lobbystów, dziennikarzy czy działaczy organizacji pozarządowych. Współpracując z klubami poselskimi i komisjami sejmowymi, podjęliśmy, bez powodzenia, próbę wprowadzania do praktyki sejmowej konkretnych działań mających na celu zwiększenie przejrzystości procesu legislacyjnego.

W przedstawionym pod koniec 2008 roku raporcie pt. „Przejrzystość procesu stanowienia prawa” stwierdziliśmy między innymi, że proces tworzenia prawa na poziomie rządowym w bardzo ograniczonym zakresie poddaje się bezpośredniemu, polegającemu na uczestnictwie w nim, monitorowaniu przez organizację pozarządową. Resorty z większą niechęcią poddają się tego typu badaniom, niż ma to miejsce w wypadku poziomu parlamentarnego.

Proces prowadzenia konsultacji jest niejasny i nieprecyzyjny. Nie ma jasnych reguł korzystania z opinii organizacji pozarządowych, a praktyka jest jeszcze mniej przejrzysta. Brak ustalonych kryteriów doboru uczestników konsultacji daje dużą swobodę działania urzędnikom ministerialnym. Organizacja pozarządowa może być zaproszona do udziału w konsultacjach czy uczestniczyć w konferencji uzgodnieniowej, nie są to jednak procedury obligatoryjne.

Pod wpływem zaleceń OECD i Unii Europejskiej Polska wprowadziła w 2002 roku konieczność opracowania Oceny Skutków Regulacji (OSR). Jej częścią jest przedstawienie wyników konsultacji przeprowadzonych ze wszystkimi kluczowymi interesariuszami. Z obserwacji organizacji pozarządowych wynika, że są duże problemy z praktycznym udziałem w konsultacjach. Ministerstwa zachowują się pasywnie, oczekując, że zainteresowani z własnej inicjatywy zgłoszą uwagi. Większość ministerstw nie zaprasza do udziału nikogo spoza swoich ustalonych list interesariuszy. Na przesłanie uwag do projektów ustaw w ramach konsultacji wyznacza się niezwykle krótki czas, często kilka dni.

Regułą jest, że ministerstwa nie odpowiadają na przesłane im uwagi. Opiniowanie projektów ustaw jest więc dla organizacji pozarządowych raczej działaniem mającym na celu zaznaczenie swojego stanowiska – z poczuciem, że nie ma się wpływu na kształt projektu ustawy na tym poziomie. Legislatorzy w najlepszym wypadku odnoszą się do wszystkich uwag zbiorczo w jednym dokumencie, czasem prezentowanym na stronach internetowych BIP.

Na poziomie prac rządowych często dochodzi do nacisków grup interesu na legislatorów. Ze względu na niską przejrzystość tego etapu procesu legislacyjnego, możemy zorientować się dopiero post factum, że do takich nacisków naprawdę doszło. Sygnałem, że do często nieformalnego lobbingu mogło dojść podczas pracy w ministerstwach, bywa niska aktywność grup interesu podczas prac sejmowych.

W 2009 roku znowelizowano ustawę o Radzie Ministrów. Członkowie Obywatelskiego Forum Legislacji stoją na stanowisku, że w wyniku nowelizacji system prac legislacyjnych nie tylko nie poprawił się, ale wręcz utrudnia prowadzenie efektywnych i rzeczywistych konsultacji społecznych projektów aktów prawnych. Daliśmy temu wyraz w liście do premiera już we wrześniu 2009 roku.

W nowych regulacjach nie ma żadnego przepisu, który sprzyjałby szerszemu włączaniu obywateli w prace nad projektami aktów prawnych, są natomiast takie, które udział strony społecznej ograniczają. Obecnie w większości wypadków poszczególne ministerstwa tworzą merytoryczne założenia do projektów ustaw. Konsultacje społeczne oraz możliwość zgłaszania uwag i merytorycznej dyskusji nad proponowanymi rozwiązaniami prowadzone są na etapie tworzenia tych założeń. Obowiązek odpowiedzi na uwagi obejmuje wyłącznie te zgłaszane przez Radę Legislacyjną. Następnie, jeśli rząd podejmie decyzję o przygotowaniu projektu, Rządowe Centrum Legislacji przekłada założenia na projekt ustawy. Tak przygotowany projekt aktu prawnego nie jest już ponownie poddawany dyskusji. Nie można zatem odnieść się do ewentualnych niezgodności między założeniami a konkretnymi zapisami projektu.

Zespół Doradców Strategicznych Premiera miał opracować tezy i plan usprawnienia procesu stanowienia prawa na poziomie rządowym. Obiecana przez ministra Michała Boniego współpraca Obywatelskiego Forum Legislacji z Zespołem nie doszła do skutku. Z niepokojem zauważamy też, że przygotowana przez resort gospodarki reforma regulacji opiera się na wytycznych, które są formą „miękkiej”, pozbawionej sankcji za nieprzestrzeganie regulacji. Do tej pory nie ma żadnego aktu prawnego w randze ustawy, który wprowadzałby jej postanowienia jako obowiązujące administrację i wskazujące sankcje.

W tej sytuacji coraz częściej stawiamy sobie pytanie, czy najlepszym wyjściem nie byłoby stworzenie kompleksowej, ustawowej regulacji procesu stanowienia prawa? Coraz więcej prawników i praktyków widzi potrzebę dyskusji na ten temat. Zastanawiamy się również, czy prezydent, jako strażnik konstytucji, ale też uczestnik procesu legislacyjnego, mógłby promować zmiany w tym procesie.

* Grażyna Kopińska jest dyrektorem Programu Przeciw Korupcji w Fundacji im. Stefana Batorego. Przewodniczy Obywatelskiemu Forum Legislacji, sieci ekspertów: prawników, praktyków, aktywistów i naukowców, którzy działają na rzecz większego uspołecznienia procesu stanowienia prawa.

Do góry

* * *

* Autorka koncepcji numeru: Anna Mazgal.
**Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.
*** Współpraca: Diana Bożek, Ewelina Janota, Tomasz Jarząbek.

„Kultura Liberalna” nr 108 (5/2011) z 1 lutego 2011 r.

KOPIJKOWSKI-GOŻUCH: Myślenie oparte na dowodach

Myślenie oparte na dowodach

Czy wszyscy, którzy mają coś wspólnego z procesem stanowienia prawa, to prawo psują? Są też tacy, którzy stanowienie prawa widzą przede wszystkim jako element systemu rozwiązywania problemów gospodarczych i społecznych. Czy reforma regulacji da szansę na wyciągnięcie pisania ustaw z zacisznych gabinetów poszczególnych resortów? Czy poprawi jakość i czytelność przepisów? I czy mamy na to wszystko czas? Na pytania Anny Mazgal odpowiada Artur Kopijkowski-Gożuch, zastępca dyrektora Sekretariatu Ministra w Ministerstwie Gospodarki.

Anna Mazgal: Myślę sobie, że przez reformę regulacji urzędnicy Pana chyba nienawidzą.

Artur Kopijkowski-Gożuch: Trochę tak, ale przy reformie pracuje wiele osób, więc siebie na „świeczniku” bym nie pozycjonował!

Rozumiem, że reforma to gigantyczna zmiana. Czy, tak jak to sobie z zewnątrz wyobrażamy, urzędnicy stawiają duży opór? Czy też może bywa różnie i w takim razie od czego to zależy?

Bywa przeróżnie. Mówiąc o reformie regulacji, myślę o polityce opartej na dowodach. Chodzi o to, żeby nie tworzyć prawa dla samego jego tworzenia. Nie zaczynamy od paragrafów, ale od zastanowienia się nad problemem, kosztami, nad możliwymi rozwiązaniami: czy koniecznie one muszą być legislacyjne, czy też nie. Jest to trudne w krajach po okresie transformacji, gdzie władza formowała całą rzeczywistość prawną nawet nie ustawami, ale dekretami i zarządzeniami.

Trudno u nas o myślenie oparte na dowodach?

Ten stary proces mentalnościowy pozostał, dalej się mówi o tworzeniu prawa, nie o rozwiązywaniu problemów. Stąd też zmiana polega de facto na zmianie mentalności. To nie jest tak, że urzędnicy nas „nienawidzą”, oni po prostu nie mają zapewnionych trzech podstawowych warunków. Po pierwsze: nie twierdzę, że wszyscy pracownicy administracji są gorzej przygotowani do zmian. Ale wiadomo, że z wiekiem i nawykami, z dotychczasowym doświadczeniem przy tworzeniu prawa, prawdopodobieństwo zmiany mentalności w grupie pracowników z wieloletnim stażem jest jednak mniejsze.

Statystycznie.

Statystycznie, bo bardzo często zdarzają się wyjątki. Po prostu ludzie młodsi lepiej adaptują się do zmian, w tym do zmian myślenia. Tym bardziej, gdy widzą, że zmiany przynoszą efekty. Druga rzecz to są oczywiście narzędzia, które trzeba im dać. Staramy się to robić przez kursy szkoleniowe, np. z tworzenia Oceny Skutków Regulacji.

Pamiętam plan przeszkolenia wielu urzędników…

Chodzi o trzy tysiące osób.

Czy już są szkoleni?

Tak, dotychczas przeszkoliliśmy około tysiąca. Wszystkich planujemy przeszkolić do końca przyszłego roku. Jednocześnie szkolenia z pisania założeń do projektów ustaw, nie tylko z OSR, prowadzi Rządowe Centrum Legislacji. Trzeci element to wola wykorzystania zmiany myślenia i zdobytej wiedzy. Urzędnicy muszą czuć, że to, co robią, jest potrzebne. Zanim jeszcze zacząłem pracować w administracji, zetknąłem się z pierwszą próbą wprowadzenia OSR i też byłem mocno sceptyczny. Widziałem przeróżne bariery, przez które ten system nie mógłby dobrze zadziałać.

Na przykład jakie?

Widziałem w takim racjonalnym podejściu stratę czasu. Pierwsza reakcja: Ocena Skutków Regulacji wydłuża proces przygotowania regulacji. Tymczasem dobrze zrobiona OSR stanowi argument polityczny do walki w sejmie. Jeżeli ma się liczby i podstawy analityczne, to teoretycznie powinno się skutecznie zbijać niemerytoryczne argumenty.

No i dyskusja się przenosi na trochę inny poziom.

Właśnie tak. Potem, starając się rozwiązywać problemy, sam zacząłem inaczej myśleć. Jest problem, zatem jaki mamy cel, a potem co w związku z tym zrobić? System tworzenia regulacji czy dochodzenia do rozwiązywania problemu, który my proponujemy, wzorowany na najlepszych przykładach zagranicznych, jest po prostu logicznym dążeniem do usprawnienia procesu tworzenia polityk rządowych.

Porozmawiajmy zatem o rozwiązywaniu problemów. Skoro nie ustawa, to co? Jakie mamy inne możliwości, które nie będą „twardą”, obarczoną sankcją regulacją?

Opracowane przez nas wytyczne do tworzenia Oceny Skutków Regulacji zawierają część o nazwie „opcje”. Tych opcji mamy trzy: legislacyjną, pozalegislacyjną i zerową. Wybieramy, opierając się na  dowodach analitycznych. Jeżeli zbilansujemy koszty i korzyści i wyjdzie nam, że „opcja zero” jest najkorzystniejsza, czyli że najlepiej po prostu nic nie zmieniać, to dlaczego jej nie zastosować? Tworzenie na siłę nowej legislacji nie jest dobre, ona musi być przede wszystkim korzystna – czy to ekonomicznie, czy społecznie.

Zawsze musimy mieć też miejsce na decyzję polityczną. Co z tego, że z analizy kosztów i korzyści wyjdzie, że kosztów jest więcej, jeśli sprawa dotyczy zdrowia ludzkiego czy bezpieczeństwa publicznego? To politycy i parlament są od tego, by decydować, a my chcemy im dać do tego jak najlepsze narzędzia analityczne.

Porozmawiajmy o rozwiązaniach miękkich, pozalegislacyjnych. Jakoś tak się dzieje, że i jako politycy, i jako obywatele kochamy twarde regulacje. Uważamy, że inne rozwiązania nie chronią naszych interesów. Jak przekonać ludzi do tego, że wiele mechanizmów powinno się opierać na dobrych praktykach?

Zgadza się, pogląd o konieczności tworzenia prawa nie jest zakorzeniony jedynie w mentalności urzędników. Dopóki beneficjenci rozwiązań, które normują pewne obszary stosunków społecznych czy gospodarczych, nie uwierzą, że rozwiązania pozalegislacyjne pozwalają na realizację ważnych przedsięwzięć w sposób rynkowy – to nie przebijemy się z nowym podejściem. W Europie Zachodniej, ale i w Komisji Europejskiej, rozwiązywanie problemów zaczyna się od tzw. białych i zielonych ksiąg. Wprowadzamy kodeksy na rok, dwa lata, następnie robimy ewaluację ex post, by sprawdzić jak rynek zareagował. Jeżeli nie – zastanawiamy się nad rozwiązaniem twardym. W Polsce tego rodzaju rozwiązania nadal mają status eksperymentu.

W którym miejscu harmonogramu reformy regulacji tak naprawdę jesteśmy? Jakie jeszcze wyzwania przed nami?

Z jednej strony w zakresie wprowadzania agendy better regulation czy smart regulation, jak to się obecnie mówi, Polska oceniana jest bardzo wysoko. Kompletnie tego nie widać od strony społecznej, ale Polska jako jeden z nielicznych krajów UE ma spójny system OSR. Nie mówię tu o jakości czy audycie tego systemu, ale o tym, że jest on umieszczony w jednym w najważniejszych aktów, Regulaminie Pracy Rady Ministrów. Są wytyczne przyjęte przez Radę Ministrów, wiele krajów Unii Europejskiej nie ma takiego systemu.

Jaka będzie rola nowych technologii w reformie regulacji?

W zakresie redukcji obciążeń administracyjnych mamy już pełną bazę obowiązków informacyjnych opracowaną według metodologii kosztu standardowego. Premier Waldemar Pawlak zapowiedział, że w ciągu miesiąca powstanie projekt założeń do ustawy o redukcji obciążeń informacyjnych. Mamy zestaw narzędzi do tworzenia OSR, który jest dostępny na stronie internetowej wraz z innymi narzędziami analitycznymi dla pracowników administracji, którzy tworzą OSR, prawo czy inne wynikające z OSR rozwiązania.

Pracujemy obecnie nad pilotażowym projektem systemu konsultacji społecznych on-line. Będziemy chcieli stworzyć platformę, która umożliwi wystandaryzowaną i transparentną komunikację między administracją i interesariuszami. Ponieważ uważam, że to my, twórcy tych rozwiązań, jesteśmy dla państwa, a nie odwrotnie – chcieliśmy do współpracy przy tworzeniu tej platformy zaprosić partnerów społecznych i organizacje. Tak, by już na pierwszych etapach tworzenia założeń i funkcjonalności ustalić, w jaki sposób uczynić ten system efektywnym i akceptowanym przez wszystkie strony.

I tak się dzieje?

Powoli. Jeszcze docieramy się z partnerami społecznymi, którzy chyba nie zrozumieli do końca naszej otwartości. Podeszli do nas w starym stylu: „dobrze, niech administracja coś zrobi, a my to ocenimy”. A tu w ogóle nie o to chodzi. My naprawdę chcemy zrobić to wspólnie! Przesunęliśmy trochę harmonogram i będziemy proponowali spotkania przed zamknięciem pierwszego zbioru założeń. To, że kilku partnerów już się wypowiedziało, pozwoliło nam zmodyfikować nasze spojrzenie.

Doświadczenie uczy, że do projektów ustaw ciągle dopisywane są nowe pomysły i tak naprawdę nie wiadomo, skąd one dochodzą i na jakim etapie się tam znalazły. Czy w ramach systemu konsultacji on-line będzie możliwe dokładne prześledzenie, w jaki sposób i przez kogo projekt jest zmieniany?

A chcieliby Państwo takiej funkcjonalności?

Wydaje mi się, że jest to jeden z podstawowych warunków. Jeśli celem jest dobre prawo, niezbędna jest wiedza o tym, jak ono powstaje, czyli przejrzystość. Może nie każdy chce to sprawdzać, ale ktoś, kto chciałby, powinien mieć taką możliwość.

Zdecydowanie tak! Przepraszam za to odwrócenie ról, ale właśnie na to liczymy – żebyście to wy, partnerzy społeczni, mówili nam, jakich funkcjonalności chcecie. Takie pytania zadajemy każdemu partnerowi społecznemu, bo może są jakieś, których mimo najszczerszych chęci nie zidentyfikowaliśmy.

Tę funkcjonalność zakładaliśmy od samego początku, bo ona jest jak najbardziej logiczna. Transparentność jest ważna w tym znaczeniu, że teoretycznie każdy etap konsultacji – nie tylko projekt aktu prawnego, ale i wcześniejsze – powinien być możliwy do prześledzenia. Począwszy od początkowego, który po angielsku nazywa się call for evidence i którego nie ma na razie w naszym systemie. Polega on na tym, że partnerzy społeczni nie tylko zgłaszają uwagi, jak to ma miejsce obecnie w procesie konsultacji, ale udostępniają też dane, na podstawie których administracja może tworzyć analizę kosztów i korzyści. W Europie Zachodniej działa to wyśmienicie, bo administracja i tam często nie ma danych statystycznych dotyczących wszystkich branż czy sektorów gospodarki. Drugą rzeczą jest to, żeby na każdym etapie można było prześledzić, kto jaką uwagę zgłosił oraz jaka była odpowiedź administracji.

Jedną z barier identyfikowanych w procesie stanowienia prawa jest język, w jakim prawo jest tworzone. Bywa on trudny do zrozumienia w ustawach, które bezpośrednio dotyczą ogółu obywateli i w związku z tym powinny być dla nich zrozumiałe. Czy reforma regulacji również w jaki sposób dotyka tego problemu?

To jest problem z kolejnego poziomu wdrażania agendy reformy regulacji. Dotyczy on nawet „top piątki” krajów Unii Europejskiej. Jak komunikować się z beneficjentami w sposób prosty i zwięzły, jak te informacje mają docierać? W reformie regulacji nie chodzi na pewno o to, żeby zmieniać strukturę legislacyjną prawa. Bardziej widzimy problem w komunikowaniu tego, czego tak naprawdę prawo będzie dotyczyło i tym jak najbardziej powinniśmy się tym zająć. Pytanie, czy już teraz? Chyba trudno nam będzie zrobić wszystko naraz. Propozycja Rządowego Centrum Legislacji zmieniająca Regulamin Pracy Rady Ministrów, polegająca na pozostawieniu resortom roli piszącego założenia do ustaw i przeniesieniu etapu tworzenia ustaw na ich podstawie do RCL, to zmiana właśnie w tym kierunku. Poparł ją cały rząd. Innymi słowy, to, o co pani pyta, już się dzieje – może nie w sposób pełni zadowalający, ale „lodowate serce administracji” trochę chyba topnieje.

Wspominamy o krajach, w których proces tworzenia regulacji stanowi dobry wzorzec. Jakie dobre praktyki stały się elementem polskiej reformy regulacji?

Sama struktura tworzenia prawa opartego na dowodach i oceny skutków regulacji pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Tam zaczęto od tworzenia opasłych tomisk, które potem rzeczywiście stały się zapleczem analitycznym dla tworzonych rozwiązań społeczno-gospodarczych. W Europie mamy duże spektrum zainteresowań i duże spektrum wiedzy. W Stanach Zjednoczonych ludzie są wąsko wyspecjalizowani, więc tym bardziej mówiąc o rzeczach ogólnych, trzeba mówić prosto i opierając się na dowodach.

Po drugie, przydały się na pewno doświadczenia z redukcją obciążeń administracyjnych. Wykorzystanie modelu kosztu standardowego wymyślonego przez Holendrów, przeniesione do większości krajów unijnych i do Komisji Europejskiej, w zeszłym roku rzeczywiście pozwoliło nam policzyć obciążenia administracyjne na realnych liczbach. Liczymy wszystko: jak długo przedsiębiorca jedzie do Urzędu Skarbowego, żeby złożyć dany kwitek, że musi go przedtem wydrukować na drukarce, zabrać czas swojemu pracownikowi i jakie to generuje koszty. Metodologia dostępne jest na stronie www Ministerstwa Gospodarki. Inny przykład to wspomniane już konsultacje on-line.

Jakie miejsce w reformie regulacji zajmuje deregulacja?

Reforma regulacji obejmuje dwa obszary. Z jednej strony prawo, które dopiero tworzymy – jak je tworzyć, żeby było zrozumiałe, akceptowalne i przynosiło zakładane korzyści. Tutaj potrzebne są mechanizmy oceny skutków regulacji i konsultacji. Z drugiej strony, deregulacja obejmuje prawo, które obecnie obowiązuje i mechanizmy redukcji nadmiernych obciążeń. Redukcja obciążeń administracyjnych jest dokonywana na podstawie modelu kosztu standardowego. Chcę przypomnieć, że realne koszty administracyjne w polskiej gospodarce to jest około 77 mld zł, co stanowi prawie 6% PKB. Obciążenia to około 32 mld zł – to 2,9% PKB.

Jaka jest różnica między kosztami a obciążeniami?

Są takie przepisy, których cel byłby realizowany, nawet gdyby nie były ujęte przepisami prawa. Np. prowadzenie rachunkowości – teoretycznie uciążliwy przepis, ale z drugiej strony dla połapania się, ile pieniędzy ma firma, i tak trzeba się policzyć. Budżet domowy też liczymy, chociaż nikt nam tego nie narzuca, prawda? Obciążenia to różnica między kosztami a tym wskaźnikiem, tzw. business as usual, czyli czymś, co firma i tak by wykonywała. Z odejmowania zostaje nam czysta biurokracja, prawie 3% PKB. Całej nie zlikwidujemy, ale nawet 1% z tych 32 miliardów to i tak miliony złotych oszczędności. Jest o co się bić.

* Artur Kopijkowski-Gożuch, zastępca dyrektora Sekretariatu Ministra w Ministerstwie Gospodarki.
** Anna Mazgal, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, ekspertka Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych. Reprezentuje OFOP w Obywatelskim Forum Legislacji.

„Kultura Liberalna” nr 108 (5/2011) z 1 lutego 2011 r.

SZTOMPKA: Szacunek. Studium erozji

Piotr Sztompka

Szacunek. Studium erozji

Żyjemy w kraju, w którym początkujący poseł lży z trybuny sejmowej premiera, szef partii opozycyjnej odmawia podania ręki prezydentowi, a szeregowy członek „Solidarności” od lat obrzuca pomówieniami i oszczerstwami charyzmatycznego przywódcę swojego ruchu, dzięki któremu korzysta właśnie z demokratycznej wolności słowa. Żyjemy w kraju, gdzie urzędnik IPN zwleka z wydaniem zaświadczenia o działalności opozycyjnej więzionemu przez wiele lat działaczowi, później wiceprezesowi Polskiej Akademii Nauk. Żyjemy także w kraju, w którym uczeń zakłada kubeł śmieci na głowę nauczycielowi, a koledzy molestują i wyśmiewają koleżankę, doprowadzając ją do samobójstwa. Tak zwani internauci, uwolnieni już od wszelkich hamulców przez anonimowość sieci, obrzucają najgorszymi wyzwiskami najwyższe autorytety, a pewien student przysyła mi wczoraj e-maila następującej treści: „Cześć, witam! Muszę dostać podpis w indeksie. Nie mogę przyjść na dyżur, a mam czas jutro o 12.30. Będę czekał”. Jedną z cen wolności i demokracji stało się u nas rozpanoszone chamstwo.

Przeciwieństwem chamstwa jest szacunek. Erozja szacunku oznacza patologię podstawowej tkanki społecznej. Dlatego warto uświadomić sobie, dlaczego zdrowe społeczeństwo bez szacunku obyć się nie może.

1. Szacunek a kondycja ludzka

Znaczenie szacunku w życiu społecznym wynika z pięciu fundamentalnych cech ludzkiej egzystencji. Po pierwsze, od starożytnych mędrców z Arystotelesem na czele, przez całą filozofię społeczną, antropologię kulturową i socjologię, przewija się jedna myśl: jesteśmy istotami społecznymi. Ta konstatacja oznacza, najprościej biorąc, że egzystencja wśród innych, razem z innymi, obok innych czy przeciw innym, we współpracy i w konkurencji, w solidarności i w walce, w przyjaźni i wrogości, miłości i nienawiści – to konieczny, nieuchronny, niezbywalny aspekt ludzkiego losu. Żyjemy zawsze, mówiąc metaforycznie, w jakiejś przestrzeni międzyludzkiej, czy – jak określa to w „Filozofii dramatu” Józef Tischner – w „przestrzeni obcowania z drugim” (2006: s.237). I dalej, nawiązując do filozofii spotkania Emmanuela Lévinasa, Tischner powiada: „Najważniejsza ludzka sytuacja to doświadczenie innego człowieka, spotkanie z innym” (2006: s.19).

Ten społeczny, międzyludzki wymiar naszej egzystencji jest sprawa najważniejszą. Z niego wywodzą się cztery inne jeszcze cechy kondycji człowieczej, które decydują o wadze szacunku.

Po drugie zatem, to kim jesteśmy – nasza tożsamość, osobowość, jaźń – zależy w ogromnej mierze od tego, z kim się w życiu zetknęliśmy, kto stał się dla nas, jak mówi amerykański filozof G.H. Mead, „istotnymi innymi” (significant others), kogo zapraszamy do naszej przestrzeni międzyludzkiej, a od kogo odgradzamy się murem obojętności, niechęci czy wrogości. Każda jednostka żyje w swoistej, unikalnej, dla niej tylko typowej przestrzeni międzyludzkiej. Jestem tym, z kim się w życiu zetknąłem; od najbliższych, członków mojej rodziny, przez kręgi przyjaciół, sąsiadów, kolegów z podwórka, nauczycieli w szkole czy kolegów z pracy. Moja osobowość jest skumulowanym efektem, śladem, utrwalonym zapisem wszystkich moich społecznych kontaktów czy relacji. Bowiem, jak pisze amerykański socjolog C.H. Cooley, inni to dla nas swoiste zwierciadło, w którym się przeglądamy. Patrząc w nie i notując reakcje innych, budujemy swoją „jaźń odzwierciedloną” (looking-glass self). I dlatego tak ważne jest dla nas odbieranie od innych sygnałów uznania, szacunku, poparcia, a tak bolesne zetknięcie z potępieniem, krytyką czy pogardą. Język potoczny dobrze odzwierciedla tę intuicję, kiedy mówimy, że ktoś „cieszy się” szacunkiem, gdy ktoś inny „darzy go” szacunkiem, a więc obdarowuje czymś cennym.

Ciekawe badania przeprowadzone w Ameryce w środowisku więziennym pokazują, że często dla więźniów bardziej dolegliwe niż same warunki więzienne jest poczucie odrzucenia, stygmatyzacji przez społeczeństwo, utrata społecznego szacunku. Dlatego szukają jego substytutów gdzie indziej, u współwięźniów, w tzw. drugim życiu więziennym czy „grypserze”, umacniając jeszcze kryminogenne wspólnoty.

Nawet gdy jesteśmy sami i gdy przestrzeń wokół nas w realnym materialnym sensie jest pusta, dalej treścią naszego życia pozostaje odniesienie do innych. Z nimi się liczymy, prowadzimy nieustannie „wewnętrzną konwersację”, jak określa to w książce „Being Human” Margaret Archer (2000). Kierujemy się narzuconymi przez nich regułami lub buntujemy przeciw nim, powielamy zdobytą od nich wiedzę, przekonania i poglądy, lub odrzucamy je. Wyobrażając sobie ich reakcje na nasze czyny, doznajemy dumy lub wstydu. W myślach rozmawiamy z innymi, kłócimy się, dyskutujemy, perswadujemy, a w wyobraźni widzimy tych, którzy są dla nas ważni, liczymy z ich wyobrażonym zdaniem, chcemy ukryć przed nimi czyny niegodne lub cieszymy się z ich wyobrażonej akceptacji. Gdy w podeszłym wieku słabną psychiczne mechanizmy samokontroli, zdarza nam się mówić na głos „do siebie”. Ale w istocie to nie do siebie mówimy, tylko do innych. Robimy próby generalne tego, co im powiemy, albo tego, co byśmy powiedzieli, gdyby dało się odwrócić czas i jeszcze byli wśród nas. Inni nie opuszczają nas nigdy, w żadnym z życiowych kontekstów.

Z tego podstawowego rysu ludzkiej egzystencji wynika cecha trzecia: świat społeczny jest światem uporządkowanym, normatywnie regulowanym. Bez takiej regulacji przestrzeń międzyludzka zaludniona przez autonomiczne i egoistyczne jednostki zamieniłaby się w pole nieustannej bitwy, wojny wszystkich przeciwko wszystkim, anarchię i chaos prowadzące do rozpadu społeczeństwa, nieszczęścia dla wszystkich razem i każdego z osobna. I znów ta prawda dostrzeżona została już przez proroków, twórców wielkich religii, filozofów czy badaczy społecznych; od Dekalogu, przez kazanie na górze, kamienne tablice, kodeks Hammurabiego, idee umowy społecznej, prawa naturalnego, Kantowski imperatyw kategoryczny, aż po współczesne koncepcje etyki.

Jest jeszcze czwarta cecha świata ludzkiego. Ludzie mianowicie nie są równi. A dokładniej są równi tylko wobec śmierci, a jeśli są wierzący – wierzą, że także wobec Boga, jego łaski i miłosierdzia. We wszystkich innych wymiarach swego życia równi nie są, mają rożne, niepowtarzalne cechy biologiczne i różne, niepowtarzalne cechy społeczne: odmienne doświadczenia biograficzne, odmienne role, pozycje społeczne, środowisko, grupy, do których należą. I z punktu widzenia własnych przekonań lub kulturowo narzuconych kryteriów, jedne z nich są wyższe, a drugie niższe, jedne lepsze, a drugie gorsze.

Ta uniwersalna nierówność tworzy wielkie wyzwanie. Jak sobie poradzić z nierównością, aby nie rozbiła ona spoistości społeczeństwa, nie doprowadziła do chaosu i anarchii? Wymaga to regulacji aksjologicznej i normatywnej, reguł współżycia mimo nierówności. I dlatego jednym z powszechników kulturowych odnajdywanych przez antropologów społecznych, m.in. naszego Bronisława Malinowskiego wśród najbardziej prymitywnych plemion południowego Pacyfiku, a przez historyków i socjologów, np. Alvina Gouldnera w rozwiniętych społeczeństwach wszystkich stron świata – słowem zarówno w pierwszych kulturach, jak i nowoczesnych cywilizacjach są dwie reguły: wymóg wzajemności i wymóg sprawiedliwości. Ich wspólny mianownik to żądanie proporcjonalności.

Zakorzenione głęboko w naturalnym poczuciu etycznym każdego człowieka, choć niekiedy tłumione czy wypierane przez patologiczne warunki społeczne, reguły te mają dwoisty sens. Pierwsza, reguła wzajemności, (w ludowej mądrości: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”) oznacza, że gdy otrzymuję od kogoś coś cennego, należy mu się proporcjonalny rewanż. Nie chodzi tu tylko o wymianę ekonomiczną, ale o cenione dobra, które mogą stanowić odpłatę w innej niejako „walucie”. Nie tylko więc o słuszną cenę za towar, godziwą płacę za pracę czy honorarium za wiedzę ekspercką, ale także wdzięczność za życzliwość czy pomoc, lojalność za przyjaźń, sławę za wybitność, a ogólniej: uznanie i szacunek za zasługi i osiągnięcia. W wypadku drugiej reguły, sprawiedliwości, proporcjonalność oznacza oczekiwanie, że otrzymam od innych to, co mi się słusznie należy. Słusznie, to znaczy właśnie proporcjonalnie do moich zasług i osiągnięć, a więc nie mniej od innych, o zasługach i osiągnięciach podobnych. Inaczej mówiąc, znów liczę na uznanie i szacunek za to, co wniosłem do życia społecznego, co uczyniłem dla innych.

Z tych pięciu fundamentalnych cech ludzkiej egzystencji wynika znaczenie uznania i szacunku. To norma uniwersalna i odwieczna. Taka jej powszechność wynika z tego, że reguluje powszechny typ relacji w przestrzeni międzyludzkiej: relacje między jednostkami nierównymi.

2. Szacunek a uznanie

Sprecyzujmy pojęcia. Uznanie przejawiać się może w rozmaity sposób. Jego wyrazem mogą być różne – nazwijmy to „twarde”, uchwytne, często materialne – formy sprawiedliwej odpłaty, odwzajemnienia się za zasługi. Przykłady to awans, nagroda, premia, order, dyplom czy tytuł. Szacunek natomiast to „miękki” przejaw uznania, bardziej subtelny i mniej uchwytny, choć dla wielu cenniejszy nawet od nagród. To postawa innych wobec mnie oznaczająca dostrzeżenie oraz docenienie moich zasług i osiągnięć, a znajdująca wyraz w słowie, geście, spojrzeniu, formach zachowania czy innych subtelnych sygnałach.

Gdy ustępujemy miejsca starszemu w tramwaju, kłaniamy się profesorowi, otwieramy drzwi kobiecie, wręczamy kwiaty artyście, całujemy pierścień papieża, wkładamy czarny garnitur na czyjś pogrzeb – wyrażamy szacunek w zachowaniu.

Ale podstawowym sposobem bycia jest dla człowieka symboliczna komunikacja z innymi, rozmowa. Wyrazem szacunku jest sposób zwracania się do innych, pewne przyjęte w danej kulturze formy grzecznościowe. Oczywiście różne kultury przywiązują do tego różną wagę. Przytoczę ilustrację: w Ameryce nawet dalecy znajomi od razu mówią sobie po imieniu. Jeden z największych socjologów XX wieku, Amerykanin Robert Merton pozwalał przyjaciołom i kolegom, nawet dość luźnym, mówić do siebie per Bob. Kiedy go poznałem i kiedy stał się dla mnie nauczycielem i autorytetem, z moimi polskimi odruchami kulturowymi zakorzenionymi w kulturze bardziej tradycyjnej, nie mogłem się na to zdobyć. Maksimum kompromisu z mojej strony była forma Robert. Zrozumiał to i uszanował: jedynie listy i e-maile kierowane do mnie podpisywał zawsze, aż do śmierci, „Robert”, a do wszystkich innych – „Bob”.

Szacunek wyraża się nie tylko w bezpośredniej relacji z osobą szanowaną, ale także w sposobie, w jaki o niej mówimy z innymi, opiniach, plotkach, recenzjach, świadectwie, jakiego publicznie udzielamy na jej temat. Tutaj przeciwieństwem szacunku jest dwulicowość: czołobitność na pokaz i obmawianie za plecami.

3. Kto kogo szanuje?

Najprostsza relacja szacunku wiąże dwie jednostki: tę, która godna jest szacunku, i tę, która ją szacunkiem obdarza; szanowanego i szanującego. Oczywiście używamy często pojęcia szacunku także w odniesieniu do całych grup, zbiorowości, środowisk, kategorii społecznych, instytucji: darzymy szacunkiem Kościół i armię, tę a nie inną partię polityczną, ten a nie inny zawód, tę a nie inna drużynę piłkarską, ten a nie inny naród. Ale we wszystkich tych wypadkach to tylko skróty myślowe. W istocie chodzi nam o szacunek dla jednostek: księży i żołnierzy, posłów i ministrów, adwokatów i lekarzy, piłkarzy i kolarzy, obywateli jakiegoś kraju i przedstawicieli jakiegoś narodu. Uogólniamy, a szacunek dla pojedynczej jednostki może być wtedy efektem takiego uogólnienia, czasem indywidualnie nieuprawnionym, czasem wynikiem przyjętych stereotypów, a czasem adekwatnym wyrazem jej godnych szacunku cech.

Podobnie gdy mówimy o szacunku dla urzędu, np. prezydenta, to w systemie demokratycznym w istocie wyrażamy szacunek nie tyle dla osoby ten urząd sprawującej, ile dla tych milionów współobywateli, którzy prezydenta wybrali. I ten, kto odmawia podania ręki prezydentowi, obraża nie tylko jego, ale owe miliony wyborców. I żeby nie wiem jaki miał inteligencki czy Żoliborski rodowód, przejawia zwyczajne chamstwo.

Niektóre kultury czy religie wymagają, aby pewną dozą szacunku darzyć każdego, ze względu na niezbywalną godność każdej jednostki. Wygląda więc na to, że szacunku są godni nie tylko lepsi od nas, ale także równi lub od nas gorsi: nie tylko bohaterowie i przyjaciele, ale też łajdacy i wrogowie, zbrodniarze i oszuści, bogacze i nędzarze. Przykładem takiej chrześcijańskiej postawy jest wielkanocny rytuał obmywania nóg biednym przez biskupa czy nawet papieża, a jej przeciwieństwem słynne sformułowanie „spieprzaj dziadu”. W istocie jednak, w teologicznym uzasadnieniu taki podstawowy szacunek dla każdego człowieka jest implikacją szacunku do istoty najwyższej, Boga i stwórcy, którego cząstka zawarta ma być w każdym stworzeniu.

4. Za co szanować?

Bardziej zwyczajne, codzienne pojmowanie szacunku wiąże się już wprost z jakąś ideą wyższości pod pewnym względem tego, kogo szacunkiem obdarzamy, kto jest szacunku godzien. Po pierwsze, szacunkiem obdarzamy kogoś ze względu na indywidualne uzdolnienia, talenty, umiejętności, czy to wrodzone, czy nabyte: w młodzieżowym gangu może to być najsilniejszy, dla kibiców strzelec bramek, dla uczonych noblista, dla melomanów – wybitny pianista.

Po drugie, szacunkiem obdarzamy za jakieś ogólne cechy biografii, na przykład karierę self-made mana, heroiczne zasługi wojenne, konsekwentną postawę moralną czy to, co nazywamy charakterem, prostolinijnością, wiernością własnym poglądom czy zasadom.

Po trzecie, udzielamy szacunku za sumę czyichś dobrych uczynków, godnych zachowań, fachowych działań, trafnych wyborów, twórczych rezultatów, słusznych decyzji w przeszłości. Słowem, kierujemy się reputacją. Niekiedy szacunkiem obdarzamy nie tylko za cele osiągnięte, ale za godny sposób dążenia do celu: uczciwy, konsekwentny, uparty, zdyscyplinowany, pełen poświęcenia – nawet gdy cel nie zostanie osiągnięty. Mamy szacunek dla himalaistów, nawet gdy musieli zawrócić spod szczytu, a kibice witają na lotnisku drużynę, która zajęła w turnieju ostatnie miejsce, ale walczyła do końca. Mamy szacunek dla chińskiego czy kubańskiego dysydenta godzącego się na długoletnie więzienie, mimo że póki co i jeden, i drugi dalecy są od swojego życiowego marzenia.

Po czwarte, uważamy, że szacunek należy się pewnym kategoriom ludzi, ze względu na tak zwane cechy demograficzne: wiek i płeć. W wielu kulturach szacunek należy się starszym, zapewne z uwagi na to, że sam wiek zapewnia większą pulę życiowych doświadczeń, życiowej mądrości czy zgromadzonej wiedzy. Podobnie w wielu kulturach szacunkiem otacza się kobiety, zapewne ze względu na ich biologicznie daną wyłączność w funkcji macierzyństwa, a także szczególną w wielu społeczeństwach rolę w rodzinie i gospodarstwie domowym.

Po piąte, obdarzamy szacunkiem ze względu na szczególną pozycję i rolę pełnioną w grupie: ojca w tradycyjnej rodzinie, kapitana w drużynie piłkarskiej, dowódcę w armii, przywódcę w ruchu rewolucyjnym.

Po szóste, szacunek kierujemy ku pewnym zawodom, z uwagi na ich niezbędność dla zbiorowości i powinność udzielania pomocy innym (tzw. zawody pomocowe, helping professions): lekarzom i strażakom, policjantom i żołnierzom, adwokatom i filantropom.

Po siódme, szacunek należy się tym, którzy tworzą nowe wartości, kształtują przyszłość społeczeństwa: odkrywcom i zdobywcom, wynalazcom i uczonym, artystom i reformatorom, wizjonerom i prorokom.

5. Odcienie szacunku: charyzmatycy i celebryci

Szacunek ma wiele odcieni i spokrewniony jest z innymi rodzajami międzyludzkich relacji. Z jednej strony, pewną odmianą szacunku jest charyzma, relacja silnie zabarwiona emocjonalnie, łącząca najbardziej intensywne uznanie, podziw, posłuszeństwo wynikające z jakiejś syntezy wielu godnych szacunku cech osoby charyzmą obdarzanej: talentów osobistych, pozycji i roli społecznej, oddania innym, udzielania opieki, pomocy, wsparcia – swoim wiernym, wyznawcom, fanom, zwolennikom czy obywatelom.

Z drugiej strony, pozornie zbliżona do szacunku jest relacja do idoli popkultury, tzw. celebrytów, granicząca niekiedy z uwielbieniem, utożsamianiem się i prowadząca do naśladownictwa stylu, sposobu bycia, maniery mówienia itp. Jest tu jednak zasadnicza różnica. O ile przywódca charyzmatyczny jest nauczycielem, o tyle idol – modelem. Różni się też treść relacji: do osoby obdarzonej charyzmą utrzymujemy dystans, pokorę, przejawiamy czołobitność i poddanie. Pewna doza podobnego dystansu występuje zawsze, gdy wyrażamy komuś szacunek. Z idolem natomiast chcemy być jak najbliżej, piszczeć z pierwszego rzędu koncertu rockowego, dotknąć w przejściu, urwać kawałek koszuli, zdobyć autograf, podglądnąć przy pomocy paparazzi w sypialni i łazience. Z idolami i celebrytami łatwo się też spoufalamy. O znajomych tylko z ekranu telewizyjnego często myślimy i mówimy po imieniu. „Doda” na panią Rabczewską, „Kasia” na panią Cichopek czy „Zula” na laureatkę turnieju „Top Model”, która mówi o sobie w wywiadzie: „mam zajebiste ciało i jestem z tego dumna”. Trudno oczekiwać, aby występował w takich relacjach szacunek.

6. Patologie szacunku

Jak zwykle bywa w świecie ludzkim, szacunek jest fenomenem subiektywnym; udzielamy go opierając się na subiektywnych, uznanych przez nas kryteriach i opierając się na subiektywnej ocenie innego przy użyciu tych kryteriów. Ta subiektywność to jedno ze źródeł patologicznych form szacunku.

Po pierwsze, same kryteria mogą odbiegać od powszechnie uznanych, godnych standardów. Na przykład w subkulturze tzw. biznesu szarej strefy szacunkiem może być otoczony największy cwaniak, któremu udało się oszukać kontrahenta, nie zapłacić pracownikom i uniknąć podatków. Wśród uczniów, a niestety i naszych studentów, ciągle uznaniem cieszy się ten, kto umiejętnie odpisał na egzaminie. W subkulturze przestępczej mafii, kryterium może być liczba udanych włamań czy zabójstw, a w subkulturze gangu młodzieżowego – liczba „zaliczonych” panienek.

Po drugie, nawet stosując godne kryteria, możemy szacunkiem obdarzyć tego, kto na szacunek nie zasługuje, słowem pomylić się w naszej ocenie, paść ofiarą manipulacji, oszustwa, marketingu politycznego czy własnej naiwności. Przykłady to znachor, który udaje lekarza, adwokat bez aplikacji czy polityk, który dorabia sobie biografię spolegliwego socjalisty i zasłużonego bojownika o wolność, gdy w istocie kieruje nim jedynie żądza władzy.

Ale patologiczne formy szacunku wynikają nie tylko z subiektywności ocen.

Przeciwieństwem szacunku jest nadmierna poufałość, manifestowanie bliskości, owo poklepywanie po plecach, przepijanie od razu „brudzia”. To kolejny przejaw tego największego wroga szacunku, jakim jest chamstwo. Niekiedy takie spoufalanie się może być cynicznie wykorzystywane dla manipulacji czy marketingu. Socjologowie mają na to nazwę pseudo-Gemeinschaft, pozorowana intymność. Kiedy dealer samochodowy czy doradca bankowy mówi do mnie per „panie Piotrze”, to oczywiście tylko dlatego, żeby pozory przyjacielskiej relacji skłoniły mnie do zakupu czy wzięcia kredytu. Widzimy, że taki pozorowany szacunek nie jest przejawem uznania, wręcz przeciwnie: dealer, który sprzedał niesprawny samochód, odczuwa zapewne pogardę dla klienta za jego naiwność i niefachowość.

Autentyczny szacunek jest w swojej istocie relacją autoteliczną, której nie przyświeca jakaś korzyść osobista. Jest wyrazem spontanicznego i bezinteresownego uznania dla czyjejś wyjątkowości czy wybitności. Dlatego patologiczne są wszelkie sytuacje, gdy z interesownych powodów cynicznie odwołujemy się do czyjejś próżności. Manifestacyjnym przejawom szacunku nie towarzyszy wcale uznanie. Pochlebcy, lizusy, klakierzy dla własnych interesów gotowi są wychwalać, komplementować, schlebiać każdemu, kogo skądinąd uważają za śmiecia. Przykład: poseł w rzeczywistości gardzi przywódcą swojej partii, ale w obecności jego i jego stronników wybiega przed szereg i wychwala go pod niebiosa, bo liczy na dobre miejsce na listach wyborczych. Pozory szacunku stają się tu narzędziem gry służącej własnemu interesowi i z autentycznym szacunkiem mają niewiele wspólnego.

Patologiczna jest również sytuacja odwrotna: dostrzegam i uznaję czyjeś osiągnięcia czy zasługi, ale właśnie dlatego zawiść każe mi je dezawuować, wyszydzać i okazywać drugiemu pogardę. Klasyczny przykład to stosunek Salierego do Mozarta, tak sugestywnie odmalowany w filmie Miloša Formana. Tak jak w poprzednim wypadku mieliśmy do czynienia z udawanym szacunkiem bez uznania, tak tutaj zawistny brak szacunku wynika właśnie z głęboko ukrytego czy wypartego ze świadomości uznania czy wręcz dostrzeżenia geniuszu.

7. Zapobieganie erozji szacunku

Mądrość potoczna powiada: noblesse oblige, szlachectwo zobowiązuje. Ten, kto obdarzony jest szacunkiem z jakiegokolwiek z wymienionych powodów, musi starać się temu kredytowi sprostać. Szacunek jest dobrem ulotnym i tłukliwym. Długo i trudno się go zdobywa, ale niezwykle łatwo traci. Nawet pojedynczy czyn niezgodny z wizerunkiem i oczekiwaniami wobec osoby szanowanej może szacunek załamać. Gdy osiągnie się pewien poziom wybitności, to nie można już postępować gorzej. Pewne rzeczy po prostu pewnym ludziom nie przystają. Szanowany profesor nie może wygłosić byle jakiego wykładu. Szanowany pisarz nie może napisać kolejnej książki na kolanie. Szanowany artysta nie może wejść na estradę i fałszować. Szanowany polityk nie może zaproponować absurdalnych reform.

Jeszcze bardziej destruktywny dla szacunku jest dysonans między ogólnymi oczekiwaniami wobec czyjejś roli zawodowej a niegodnym postępkiem kogoś, kto w tej roli występuje. Gdy zajmuje się pewną wyróżnioną społecznie pozycję, to nie można zachować się haniebnie. Dlatego tak bardzo jesteśmy wzburzeni, gdy słyszymy o księdzu molestującym kleryków, o nauczycielu pedofilu, skorumpowanym polityku, sędzi biorącym łapówkę czy ustawiającym mecze sportowcu. Tu już nie tylko nie wypada, ale nie wolno: bo czyn jest w totalnej sprzeczności z powołaniem czy rolą zawodową.

Wskaźnikiem istnienia i siły reguły społecznej (normy, wartości) jest reakcja społeczna na jej naruszenie. Wskaźnikiem erozji czy wręcz zaniku reguły jest natomiast brak takiej reakcji, obojętność wobec aktów łamania reguły.

Na szczęście erozja szacunku nie osiągnęła jeszcze u nas dna, są bowiem ciągle znaczne grupy społeczne, które reagują. Gdy ktoś osobiście lub czyjaś rola społeczna, kategoria zawodowa, status demograficzny – godne są szacunku czy szeroko obdarzane szacunkiem. Jest jeszcze wielu ludzi, których razi, gdy w czynie czy w mowie zostaje to naruszone. Ciągle na szczęście przynajmniej niektórzy z nas oburzają się, gdy uczeń kpi z nauczyciela, gdy pijany wyrostek obraża kobietę, gdy pacjent obrzuca wyzwiskami lekarza, a dziennikarz naigrywa się z prezydenta. Razi nas brutalny i obraźliwy język debaty publicznej i pełen inwektyw język „internautów”, w którym odnoszą się do szanowanych i uznanych autorytetów. To kolejne symptomy tej społecznej choroby, jaką jest chamstwo.

Zdrowe społeczeństwo to takie, w którym szacunkiem obdarzani są ludzie kompetentni, szlachetni, prawdomówni, a szacunku odmawia się oszustom, kłamcom, manipulatorom i chamom. To także takie społeczeństwo, w którym ludzie obdarzeni szacunkiem postępują kompetentnie, uczciwie, prawdomównie, zgodnie ze społecznymi oczekiwaniami, a nie nadużywają zdobytego podstępem szacunku dla egoistycznych interesów czy cynicznych gier.

Sprawą fundamentalną dla odrodzenia tkanki społecznej jest kształtowanie dwóch kompetencji moralnych. Po pierwsze, aby obywatele obdarzali szacunkiem tych, których trzeba, niezbędna jest zdolność odróżniania dobra od zła, autentyczności od pozorów, prawdy od udawania. Słowem, konieczna jest wrażliwość etyczna. A po drugie, aby ludzie szanowani, szanowali się sami, to znaczy cenili zdobyty szacunek i nie naruszali go dla niegodnych celów, potrzebna jest etyczna odpowiedzialność.

Wyrabianie obydwu etycznych kompetencji to wielkie zadanie dla edukacji. I tej rodzinnej, i szkolnej, i medialnej. To konieczność lansowania w gazetach, literaturze, filmie, internecie wzorów zasłużonego szacunku i piętnowanie zasług i osiągnięć pozornych, karier typu Nikodema Dyzmy, uznania opartego na fałszu. I wreszcie, to paląca potrzeba konsekwentnej walki z chamstwem we wszelkich jego przejawach, od rodziny, szkoły, ulicy przez tabloidy do internetu.

Warto podjąć taki wysiłek, bo społeczeństwo wyplenionego chamstwa i ugruntowanego szacunku to po prostu społeczeństwo szczęśliwsze, gdzie wszystkim razem i każdemu z osobna żyje się lepiej, przyjemniej, spokojniej. To społeczeństwo, gdzie ludzie sobie pomagają, współpracują ze sobą, uśmiechają się do nieznajomych na ulicy. Są takie społeczeństwa. Nie ma żadnego powodu, aby nasze musiało być inne.


* Piotr Sztompka, socjolog, profesor zwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek rzeczywisty PAN.

„Kultura Liberalna” nr 108 (5/2011) z 1 lutego 2011 r.

KOŁCZYŃSKA: Po co komu demonstracja (cz. 2). Zwycięstwo przez samozniszczenie

Marta Kołczyńska

Po co komu demonstracja (cz. 2). Zwycięstwo przez samozniszczenie

Kolejny piątek minął w Tiranie pod znakiem demonstracji opozycji, zamkniętych dla ruchu ulic, kordonów policji, tłumów lokalnych i zagranicznych dziennikarzy. Tym razem było jednak spokojnie. Pochód członków i sympatyków opozycji przeszedł w milczącym marszu Bulwarem Bohaterów Narodu w pobliże siedziby premiera, gdzie tydzień wcześniej doszło do starć protestujących z Gwardią Narodową, w których zginęły trzy osoby, a ponad sto zostało rannych. Albańczycy odetchnęli z ulgą.

W ciągu ostatnich dni atmosfera była jednak bardzo napięta, a sytuację podgrzewały wypowiedzi liderów głównych sił politycznych. Przewodniczący Socjalistów Edi Rama obarczał premiera Saliego Berishę winą za śmierć trzech demonstrantów i stosowanie rozwiązań siłowych w celu utrzymania się u władzy. Berisha z kolei nazwał wydarzenia z 21 stycznia próbą zamachu stanu i puczem. Jeszcze we wtorek twierdził, że „pucz trwa nadal”, a jego uczestnikami mają być również policja i prokuratura. Ta ostatnia naraziła się premierowi, wydając nakaz aresztowania sześciu funkcjonariuszy ochraniającej rząd Gwardii Narodowej podejrzanych o oddanie strzałów w stronę protestujących. Zapewnienia Berishy, że wojsko pozostanie w koszarach i odpowie siłą jedynie w wypadku bezpośredniego ataku, również nie przyczyniły się do uspokojenia nastrojów: przez niektórych zostały odebrane jako groźba.

Organizacje międzynarodowe i ambasada Stanów Zjednoczonych apelowały o zachowanie spokoju i odwołanie zaplanowanego na piątek protestu Socjalistów oraz sobotniego „mitingu pokoju” Partii Demokratycznej. Ostatecznie Berisha odwołał sobotnią imprezę – jak mówią lokalni obserwatorzy – pod wpływem jednoznacznej „sugestii” z Waszyngtonu. Rama od swoich planów nie odstąpił, zapewniając wielokrotnie, że demonstracja będzie miała charakter pokojowy, a jej celem jest jedynie uczczenie pamięci zmarłych i ponowne wyrażenie protestu wobec działań rządu. Mimo to ambasady – w tym polska – zaapelowały do swoich obywateli przebywających w Tiranie o omijanie centrum miasta, tym bardziej, że policja oświadczyła w czwartek, że nie jest w stanie zagwarantować bezpieczeństwa uczestnikom protestu. Ambasada USA była na wszelki wypadek zamknięta.

Chłodna analiza faktów nie dawała w zasadzie powodów do niepokoju, ponieważ w wypadku kolejnych incydentów, Berisha ryzykowałby utratę poparcia Stanów Zjednoczonych oraz instytucji międzynarodowych. Rama natomiast musiałby liczyć się ze znacznym spadkiem popularności na kilka miesięcy przed wiosennymi wyborami lokalnymi. Obawy jednak pozostały, gdyż znając temperament obu polityków i ich styl sprawowania władzy, mogło się zdarzyć, że emocje wezmą górę nad kalkulacją. Albańczycy mają też nadal świeżo w pamięci zamieszki, anarchię i chaos z lat 1997-1998 i właśnie te wydarzenia przywoływali najczęściej w odpowiedzi na pytanie, czego się boją.

Pochód wyruszył o godzinie czternastej z głównego placu miasta, imienia Skanderbega. Na jego czele szli przywódcy Socjalistów oraz członkowie rodzin ofiar, niosąc zdjęcia, wieńce i świece, a za nimi tysiące ludzi z czarno-czerwonymi opaskami na ramieniu. Wszystko przy akompaniamencie „Arii na strunie G” Bacha. Budynek premiera otaczały kordony policji i oddziały specjalne, zaś porządku i organizacji samego pochodu strzegli członkowie i sympatycy Partii Socjalistycznej. Uczestnicy przemaszerowali i rozeszli się lub rozjechali do domów. Na ulicy pozostały zaś wieńce, kwiaty, świece i zdjęcia ofiar zeszłotygodniowej, fatalnej demonstracji.

W sobotnim oświadczeniu Partia Socjalistyczna podziękowała obywatelom za udział w pochodzie, który „stanowi najlepszy sygnał, jaki Albańczycy mogli wysłać zaniepokojonemu sytuacją w kraju światu”. Z zagranicznych komentarzy i oświadczeń wynika jednak, mleko już się rozlało, a pokojowy charakter ostatniego protestu nie tyle przyczyni się do odbudowania wizerunku Albanii, co nie spowoduje jego dalszego pogorszenia. Coraz częściej podaje się w wątpliwość perspektywę integracji europejskiej tego kraju. Pojawiły się nawet opinie, że Albańczycy mogliby utracić uzyskany warunkowo w grudniu przywilej podróżowania bez wiz do państw strefy Shengen. W artykule opublikowanym w „New York Times” Daniel Korski przypomina, że od czasu obalenia reżimu komunistycznego żadne wybory w Albanii nie spełniały międzynarodowych standardów, a każdy kolejny raport OBWE odnotowuje jedynie „pewną poprawę” oraz wylicza mnóstwo zastrzeżeń. Dziewięćdziesiąte piąte miejsce Albanii w rankingu Transparency International 2009 Corruption Perceptions Index było możliwe dzięki zbiorowemu wysiłkowi całej klasy politycznej, pisze Korski, i dodaje, że przestrzeganie wolności mediów również pozostawia wiele do życzenia.

Chwilowe niebezpieczeństwo przeniesienia konfliktu na ulice zostało zażegnane. Kluczowe jest jednak teraz pytanie „co dalej”. Mimo licznych apeli organizacji międzynarodowych o kompromis i współpracę sił politycznych w celu rozwiązania kryzysu, oraz propozycji mediacji, jakikolwiek dialog między Berishą i Ramą wydaje się mało prawdopodobny. Berisha wprost deklaruje, że dialog z puczystami jest wykluczony. Nadal nie uznaje też wydanych przez prokuraturę nakazów aresztowania gwardzistów, którzy nie opuszczają pozostającej poza jurysdykcją policji siedziby premiera. W parlamencie powołano komisję śledczą do zbadania przebiegu demonstracji z 21 stycznia, jednak Socjaliści odmówili udziału w jej pracach. W sobotę komisja orzekła, że funkcjonariusze Gwardii Narodowej nie są winni. Rama z kolei powtarza oskarżenia o nadużywanie władzy, wprowadzenie autorytarnego reżimu i apeluje o dymisję rządu oraz przedterminowe wybory.

Wszystko wskazuje na to, że nic się nie zmieni, a Albania będzie dryfowała od kryzysu do kryzysu, od demonstracji do demonstracji. Obywatele – zdegustowani polityką i politykami – będą jeszcze bardziej obojętni i coraz bardziej bezradni wobec toczących się politycznych przepychanek. O ile nie nastąpi jakiś punkt zwrotny, dzięki któremu międzynarodowi decydenci zainteresują się tym krajem.

* Marta Kołczyńska, kulturoznawca, doktorantka w Szkole Nauk Społecznych PAN, członkini Stowarzyszenia Naukowego Collegium Invisibile, stypendystka Funduszu Wyszehradzkiego. Miłośniczka wszystkiego, co albańskie.

„Kultura Liberalna” nr 108 (5/2011) z 1 lutego 2011 r.