Czy sztuczna inteligencja ma problemy z prawem?

Kto odpowiada za szkody wyrządzone przez AI? Czy AI może mieć podmiotowość prawną? Czy może wydawać wyroki? A decydować o podwyżce dla pracownika. O problemach sztucznej inteligencji z prawem i prawa ze sztuczną inteligencją z Krzysztofem Wojdyło i Marcinem Wujczykiem z kancelarii Wardyński i wspólnicy rozmawia Katarzyn Skrzydłowska-Kalukin.

GEBERT i LEOCIAK: Czy wnuki powinny przepraszać za zbrodnie dziadków?

Jacek Leociak, Konstanty Gebert i Jarosław Kuisz dyskutują o tym, jak radzić sobie z trudnym dziedzictwem historii. Czy wnuki powinny przepraszać za czyny dziadków? Punktem wyjścia do rozmowy jest znakomity esej Konstantego Geberta „Spodnie i tałes”, który ukazał się w wydawnictwie Austeria.

[LITWA] Waldemar Tomaszewski przegrywa. Czy Polska wyciągnie wnioski?

W połowie kwietnia zaprzysiężony został bowiem na mera rejonu wileńskiego Robert Duchniewicz, Polak, a jednocześnie polityk Litewskiej Partii Socjaldemokratycznej. W drugiej turze wyborów samorządowych wygrał on z kandydatem AWPL-ZChR, mało znanym w rejonie politykiem – Waldemarem Urbanem. To istotna zmiana w układzie społeczno-politycznym środowiska polskiego na Litwie.

Prorosyjski folwark Tomaszewskiego

Partia Waldemara Tomaszewskiego, zorganizowana na wzór wodzowski, była najgłośniejszym polskim ugrupowaniem na Litwie. Miała jednoczyć Polaków z Litwy i chronić interesy polskiej mniejszości narodowej w tym kraju. Jednak kult Tomaszewskiego doprowadził do korupcji politycznej oraz ignorowania przez lidera partii tych wszystkich działaczy ze środowiska polskiego, którzy odważali się poddawać jakiejkolwiek krytyce decyzje wodza.

Partia pod kierownictwem Tomaszewskiego zdecydowała się ponadto na nietransparentną współpracę ze społecznością rosyjską mieszkającą na Litwie. Tworzyła wspólne listy wyborcze z Aliansem Rosjan, wielokrotnie zajmowała niejasne stanowisko w kwestii rosyjskiej agresji na Ukrainę w roku 2014 i nigdy nie potępiła napaści Rosjan z roku 2022.

Z tego powodu część polskiej diaspory na Litwie posądzała AWPL pod rządami Tomaszewskiego o otwarty flirt z Moskwą. To oczywiście prowadziło do dystansowania się sporej grupy Polaków od aktywności AWPL.

Mija czas partii narodowościowych

Na trwający już od kilku lat spadek notowań partii wskazywał w swym felietonie umieszczonym na portalu Radia Znad Wilii Czesław Okińczyc, jeden z sygnatariuszy Aktu Przywrócenia Państwa Litewskiego z roku 1990: „Akcja Wyborcza Polaków na Litwie-Związek Chrześcijańskich Rodzin w tegorocznych wyborach samorządowych zdobyła nieco ponad 5% głosów w skali kraju i prawie identyczną liczbę mandatów radnych, jak w roku 2019. W rejonie wileńskim i święciańskim kilka mandatów straciła, w Trokach, Szyrwintach i Wilnie – po 1 lub 2 zyskała. Można więc powiedzieć, że jej notowania są stabilne. Stabilnie niskie. (…) Bo trzeba pamiętać, że w wyborach samorządowych 2019 r. AWPL–ZChR poniosła sromotną porażkę — straciła około 1/3 głosów i mandatów. Tych strat nie powetowała ani w wyborach sejmowych 2020 r., ani w wyborach samorządowych 2023”.

W rozmowie z „Kulturą Liberalną” nowy mer rejonu wileńskiego Robert Duchniewicz bardzo wyraźnie podkreślił, iż czas partii narodowościowych na Litwie powoli mija.

„Taka partia jak AWPL, która właściwie identyfikowała się wyłącznie z Polakami, a także próbowała reprezentować interesy mniejszości rosyjskiej, odchodzi w przeszłość. Problemy mniejszości narodowej to nie są sprawy najbardziej aktualne. Ludzie mają wiele innych problemów. Dla nich ważna jest opieka zdrowotna, ważna jest szeroko rozumiana oświata, ważne jest bezpieczeństwo narodowe. Jeżeli jakaś partia akcentuje wyłączne problemy mniejszości narodowej i to jest najważniejszy element jej kampanii wyborczej, to sądzę, że nie jest to dla wyborców specjalnie aktualne. Problemów mniejszości narodowych nie ma już wiele, a na przykład kwestia pisowni nazwisk jest już powoli wyczerpana”.

Sukces Polaków bez polskiej partii

Sukces Roberta Duchniewicza wskazuje, iż rozwój kariery politycznej Polaków na Litwie jest możliwy także, gdy wywodzą się oni z innych, aniżeli narodowościowe ugrupowania polityczne.

Sam Duchniewicz pytany o tę kwestię przytacza przykłady karier osób nie związanych z AWPL. „Ministrem sprawiedliwości jest Ewelina Dobrowolska, która wyborach parlamentarnych 2020 roku startowała z ramienia liberalnej Partii Wolności. I to ta partia desygnowała ją do pełnienia tej funkcji. W kancelarii prezydenta Gitanasa Nausedy także pracują Polacy – Jarosław Niewierowicz, były minister energetyki Litwy, który pełni obecnie funkcję głównego doradcy prezydenta Litwy i kierownika Grupy Środowiska i Infrastruktury w Kancelarii Prezydenta RL.

W prezydenturze pracuje także prof. Jolanta Urbanowicz z Uniwersytetu im. Michała Romera w Wilnie, która objęła funkcję doradcy prezydenta do spraw szkolnictwa wyższego. W zespole litewskiej premier Ingridy Szimonyte pracuje z kolei Artur Ludkowski, dyrektor Domu Kultury Polskiej w Wilnie, który doradza szefowej rządu w kwestiach dotyczących mniejszości narodowych. Również w zespole przewodniczącej Sejmu Viktorii Czmilyte-Nielsen jest litewski Polak – prawnik i publicysta Aleksander Radczenko.

Polski politolog z Litwy Andrzej Pukszto, który wskazuje, że te i podobne nominacje są też przekazem: „Dla społeczności litewskiej, że Polacy na Litwie, to nie tylko Akcja Wyborcza Polaków na Litwie – Związek Chrześcijańskich Rodzin, partia kojarzona powszechnie jako siła opozycyjna, ale też fachowcy, osoby nienależące do partii, których wiedza i doświadczenie są doceniane w najwyższych urzędach kraju”.

To nie koniec Tomaszewskiego

Objęcie funkcji mera rejonu wileńskiego przez Polaka spoza AWPL nie jest jednak przełomem, który wyeliminuje z rejonu przedstawicieli Akcji. Tym bardziej, że nowy mer będzie musiał porozumieć się z radnymi, którzy w większości wywodzą się ze środowiska AWPL i zdają się być wiernymi poddanymi wodza, czyli Waldemara Tomaszewskiego. Osobom tym przez wiele lat nie przeszkadzały romanse AWPL z Aliansem Rosjan i dwuznaczne stanowisko lidera ugrupowania wobec Moskwy.

Od roku 1994, ta wodzowska partia obsadziła swymi ludźmi wiele stanowisk samorządowych na wileńskiej prowincji. To lojalni wobec Tomaszewskiego działacze, którzy z całą pewnością będą bronili swego stanu posiadania, swych wpływów oraz interesów.

Polski dziennikarz z Wilna, który w rozmowie z „Kulturą Liberalną” zastrzegł sobie anonimowość, nie krył sceptycyzmu. Jego zdaniem Robert Duchniewicz, jako mer rejonu wileńskiego stanie przed trudnym zadaniem. W Radzie rejonu przedstawiciele AWPL mają nadal większość i nie wydają się skłonni do współpracy. A trzeba pamiętać – podkreśla rozmówca „Kultury”– iż funkcja mera jest przede wszystkim organizacyjna i wykonawcza. Kierunki działań wytyczają i decyzje podejmują radni.

Niemniej jednak ostatnie wybory samorządowe na Litwie pokazały, że AWPL nie ma już wyłączności na głosy polskiej diaspory. Ta narodowo-chrześcijańska partia, która właściwie zawsze reprezentowała wobec władz litewskich postawę opozycyjną okazuje się współcześnie coraz mniej atrakcyjną propozycją polityczną dla Polaków na Litwie. To ważna wskazówka dla władz w Warszawie, które przez wiele lat tylko w AWPL widziały reprezentację litewskich Polaków.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu.

 

Xi Jinping – kłopoty najpotężniejszego człowieka na świecie

Trwa XX Zjazd Komunistycznej Partii Chin, który ma potwierdzić pozycję Xi Jinpinga jako najpotężniejszego przywódcy kraju od czasów Mao Zedonga, a nawet najpotężniejszego człowieka na świecie. Jednak pod warstwą propagandy Chiny zmagają się z coraz większymi problemami demograficznymi i gospodarczymi. O tym, jakie wyzwanie stoją przed chińskim przywódcą, Jakub Bodziony rozmawia z prof. Krzysztofem Kozłowskim z SGH, ekspertem od Azji Centralnej i Wschodniej.

„Spięcie” – zapaść w edukacji. Nowa odsłona projektu!

W nowej odsłonie projektu Spięcie dyskutujemy wokół kryzysu w edukacji. Jak różnią się w tej sprawie przedstawiciele nowego pokolenia polskiej lewicy, konserwatystów i liberałów?  Odnośniki do wszystkich tekstów znajdziecie Państwo poniżej. Zapraszamy do lektury!

1. Ucieczka z publicznej szkoły [Magazyn Kontakt]

2. Druga fala prywatyzacji. Jest źle. Będzie gorzej [Kultura Liberalna]

3. „Nie” dla państwowej dyktatury w edukacji. Zarówno w wydaniu PiS, jak i lewicy [Nowa Konfederacja]

4. Nie będzie odpornej demokracji bez dobrej szkoły publicznej [Krytyka Polityczna]

5. Mamy na czym budować. Polska szkoła to nie tylko problemy [Klub Jagielloński]

Ławki i bilbordy – rozrzutność w czasach kryzysu

W ostatnich dniach karierę medialną robią dwa rodzaje ulicznych instalacji. Pierwszy to patriotyczne ławeczki – rozreklamowane dodatkowo brawurowym wykonaniem odczytu ich instrukcji obsługi przez Donalda Tuska – to pierwszy rodzaj instalacji. Drugi to bilbordy z „prawdą” o rozwodach.

Brzmi ona następująco: „Badania wykonane parę lat temu w USA pokazują, że 50 proc. małżeństw cywilnych kończy się rozwodem, małżeństw sakramentalnych rozpada się 33 proc. W przypadku kościelnych małżonków, którzy chodzą regularnie do kościoła, to już tylko 2 proc. Spośród małżeństw kościelnych, które chodzą do kościoła i wspólnie się modlą, rozwodzi się tylko jedno na tysiąc”.

Przedsięwzięcia różnią się źródłem finansowania – ławeczki są za publiczne pieniądze, a bilbordy finansuje fundacja założona przez producenta okien – Fundacja „Nasze Dzieci – Edukacja, Zdrowie, Wiara” z Kornic. Wynikałoby z tego, że tym drugim nie ma sensu się zajmować, bo każdy może wydawać pieniądze na co chce. A jednak jest to ciekawe.

Po pierwsze, ze względu na to, dlaczego prywatny przedsiębiorca zakłada fundację finansującą kosztowne i kompletnie bezskuteczne, a więc bezcelowe akcje. Wcześniej obwiesiła Polskę wielkimi płachtami o tym, żeby rodzice się kochali, a mówił to, jak wynikało z wizualnego przekazu, płód. Plakaty te powstały niedługo po wyroku Trybunału Julii Przyłębskiej na temat aborcji. Potem zawisły przesłania dotyczące Jana Pawła II, hostii, konieczności rodzenia większej liczby dzieci.

Koszty poszczególnych kampanii idą, jak szacują media, w miliony złotych. Założyciel fundacji jest jednym z najbogatszych Polaków, jego firma znajduje się w pierwszej setce największych w kraju, w swojej branży jest gigantem. Teoretycznie stać go. A dopóki nie wiadomo, co go pcha do kosztownej misji, nie można dywagować.

Trudno też czepiać się zaangażowania w misyjne tematy. Dopóki mamy wolność słowa – wolno mu. Można się czepiać, że zaśmieca krajobraz bilbordami, ale to temat na inną batalię.

Pieniądze wyrzucone w błoto

Sprzeciw budzi marnotrawstwo pieniędzy w ciężkich czasach, w których ludzie mają coraz większy kłopot ze spięciem miesięcznych budżetów, a rolnikom zagroził deficyt nawozów, bo producentów nie stać na opłaty za gaz potrzebny do ich produkcji.

Według tekstu z bilbordów ślub cywilny wydaje się wadliwy, bo nietrwały. Kościelny jest lepszy, bo mniej małżonków, którzy go zawarli, rozwodzi się. Ale największą gwarancję trwałości małżeństwa daje wspólna praktyka religijna, modlitwa małżonków, którzy ślubowali sobie przed ołtarzem.

Bilbordy przypominają więc to, co wiadomo, ale o czym na fali szczęścia ludzie planujący ślub mogą zapomnieć – że rozwodu kościelnego nie da się przeprowadzić tak, jak cywilnego, nie wystarczy oświadczenie strony, że nie chce być już dłużej z drugą stroną. Cywilnie nie da się przymusić nikogo do pozostawania w związku małżeńskim. A kościelnie – da się.

Rozrzutność w czasach kryzysu

Bilbordy rozwodowe przykuwają uwagę marnotrawstwem pieniędzy, bo promują zmanipulowane, nieprawdziwe treści. Kościelne uznanie małżeństwa za nieważne nie jest potrzebne, żeby rozwieść się w świetle prawa, więc statystyki kościelne nijak mają się do cywilnych. Jedyne, czego dowodzą te informacje, to, że kościelne małżeństwa kończą się rzadziej, ale to już wiemy dlaczego – trudniej je zakończyć. Może też chodzić o to, że osoby wierzące rzadziej podejmują decyzję o rozwodzie. Nie oznacza to jednak, że są szczęśliwsze w swoich małżeństwach, tylko że nie decydują się na rozwód.

Wracają więc pytania, czy te pieniądze rzeczywiście wydane są na misję. I to jest właśnie sedno tego, co można poczuć, mijając kolejne tablice z małżeńskim przesłaniem. W państwie PiS-u możemy spodziewać się, że jeśli za bilbordami kryje się inny, nawet niezwiązany z partią rządzącą sens, prokuratura nie będzie zainteresowana wyjaśnieniem sprawy. Siedem lat ministra Ziobry przyzwyczaiło nas do lekceważenia nieprawidłowości. Tyle afer pozostało niewyjaśnionych, tyle spraw okazywało się interesujących z powodów politycznych, że w ślad za myślą o dziwnych bilbordach nie idzie przekonanie, że gdyby było w tym coś podejrzanego, to wymusi reakcje organów ścigania. Tylko że po prostu tak już jest.

Wracając jednak do bilbordów i ławeczek – materialne ślady rozrzutności w czasach nadchodzącego kryzysu są ryzykowne. Mogą nie pomóc ani władzy, ani pobożności.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Public Domain Pictures. 

 

Droupadi Murmu – nowa prezydentka Indii odmieni życie 100 milionów osób?

25 lipca Droupadi Murmu została wybrana na prezydentkę Indii. To druga kobieta na tym stanowisku w historii i pierwsza osoba pochodząca z grupy plemiennej. W Indiach mówi się o przełomowym momencie dla kraju. Postać Murmu to symbol bezprecedensowego sukcesu, ale czy jej osobiste osiągnięcia przełożą się na poprawę sytuacji ponad 100 milionów podobnych jej osób, które od wieków zamieszkują Indie? O tym Jakub Bodziony rozmawia z Krzysztofem Renikiem, znawcą Indii z naszej redakcji.

Wojna w Ukrainie. Czego najważniejszego się dowiedzieliśmy?

Państwo frontowe nie może sobie pozwolić na antyeuropejski populizm [Kultura Liberalna]

Awersja polskiej prawicy do Zachodu odbiera naszej polityce zagranicznej racjonalność. Zamiast dokonać poważniejszej refleksji w sprawie własnych sojuszy, polski rząd zdaje się wyznawać zasadę „na złość liberałom odmrożę sobie uszy”.

Od 24 lutego rola Polski na scenie międzynarodowej znacząco wzrosła. Składa się na to zarówno nasze położenie geograficzne, polityka władz, jak i bezprecedensowa solidarność społeczna okazana ukraińskim uchodźcom. W efekcie zyskaliśmy ogromny kapitał polityczny, który można zmarnować albo pomnożyć. Aby udało się to ostatnie, trzeba dokonać korekty w polskiej polityce zagranicznej.

Rosyjska agresja na Ukrainę zweryfikowała wiele istniejących dotychczas mitów. Kluczowym była rzekoma słabość Zachodu, zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Unii Europejskiej. Była to stała narracja rządzącej prawicy, która przedstawiała Zachód jako rozlazły i kunktatorski.

Jeszcze przed 24 lutego teza ta nie wytrzymywała starcia z rzeczywistością, zwłaszcza w przypadku Joe Bidena. W PiS-owskim przekazie, który do niedawna stawiał wszystko na Donalda Trumpa, obecny amerykański prezydent był przedstawiany jako leciwy, nie do końca świadomy rzeczywistości staruszek. Okazało się jednak, że to właśnie Biden przewodzi działaniom Zachodu przeciwko Rosji i na rzecz Ukrainy. Podobnie jest w przypadku Unii Europejskiej, która nakłada bezprecedensowe sankcje na Moskwę, wspiera Kijów dostawami uzbrojenia oraz pomocy humanitarnej. Można i trzeba oczekiwać bardziej zdecydowanych działań, ale obranego obecnie kierunku Bruksela nie będzie w stanie szybko zmienić.

Fałszywa moralna wyższość

Działania Rosji udowodniły również, że Polska nie jest rusofobiczna, jak uważała spora część zachodnich elit, ale rusorealistyczna. Faktem jest również bankructwo trzech dekad niemieckiej polityki zagranicznej względem Rosji. Jednak to, że PiS (i ogromna większość polskich polityków) miało w tej sprawie rację, nie może być argumentem do budowy autorytaryzmu nad Wisłą. Szczególnie że rząd, który chętnie wytyka rosyjskie powiązania zachodnim elitom, osłabił swój głos w UE, budując sojusze z skrajną, antyeuropejską i prorosyjską prawicą. To poczucie moralnej wyższości jest więc okraszone sporą dozą hipokryzji.

Już po rosyjskiej agresji pojawiły kpiące komentarze zarówno przedstawicieli obozu władzy, jak i sprzyjających im mediów, wyśmiewające protesty przeciwko łamaniu praworządności. W podobnym tonie wypowiadali się politycy, którzy niesłusznie domagali się od Brukseli odblokowania środków na tak zwany Krajowy Plan Odbudowy, argumentując, że Polska przyjęła niemal dwa miliony ukraińskich uchodźców. Chwalebna postawa polskiego społeczeństwa i dużej części klasy politycznej nie może być podstawą do odrzucenia rządów prawa. To właśnie silne zakorzenienie Polski w zachodnich strukturach – UE i NATO – jest gwarantem naszego bezpieczeństwa. Alternatywą jest europejska izolacja, która osłabia nasze związki z UE na korzyść Rosji.

Na złość liberałom

Tymczasem jeszcze w grudniu, kiedy amerykańskie służby miały poinformować sojuszników o tym, że agresja Rosji na Ukrainę jest pewna, polski premier witał z honorami w Warszawie Marine Le Pen, jawną przedstawicielkę interesów Kremla w Europie. Na finiszu francuskiej kampanii prezydenckiej Morawiecki otwarcie atakował Emmanuela Macrona, porównując jego telefony do Władimira Putina do rozmów z Hitlerem. Abstrahując od skuteczności polityki francuskiego prezydenta wobec Rosji, alternatywa w postaci rządów skrajnej prawicy, jest dla Polski gorsza. Coraz bardziej kłopotliwy staje się również dla Polski sojusz z Viktorem Orbánem, który wprost stwierdził, że jednym z jego przeciwników w kampanii był Wołodymyr Zełenski. Jednak zamiast dokonać odpowiedniej refleksji, polski rząd zdaje się wyznawać zasadę „na złość liberałom odmrożę sobie uszy”. Dlatego od szeroko rozumianych partii liberalno-demokratycznych często woli prorosyjskich populistów. Awersja do Zachodu odbiera polskiej polityce zagranicznej racjonalność.

Na tym tle wyróżnia się zachowanie prezydenta Andrzeja Dudy, który zmienił retorykę już na kilka miesięcy przed rosyjską inwazją. Nie tak dawno prezydent mówił o „wyimaginowanej wspólnocie, z której dla nas niewiele wynika” i gratulował Joe Bidenowi „udanej kampanii”, a nie wyboru na prezydenta USA. Teraz jawi się jako najbardziej prozachodni polityk obozu rządzącego. Pytanie o motywacje jest w tej kwestii drugorzędne. Ważniejsze jest to, czy ten zwrot okaże się trwały. Duda pokazuje jednak, że taka korekta jest możliwa, a co więcej – cieszy się poparciem wyborców.

Pragmatyczna walka o polski interes w ramach Unii Europejskiej nie powinna oznaczać naiwnego euroentuzjazmu. Nie może też jednak być równoznaczna ze wsparciem sił dążących do rozsadzania wspólnoty od środka. Również w przypadku Stanów Zjednoczonych nasza polityka miota się od nadmiernej uległości po pseudomocarstwowe gesty, w rodzaju wymuszania na kandydacie na ambasadora USA w Polsce, aby zrzekł się polskiego obywatelstwa (którego ten nigdy nie miał). Polityka budowana na antyzachodnim resentymencie służy przede wszystkim Rosji. Trudno o lepszy moment na zwrot ku liberalnej demokracji i zbudowanie relacji z Zachodem na lepszych podstawach. W przeciwnym wypadku Polska szybko roztrwoni nadzwyczajny polityczny kapitał, który zyskała w tym szczególnym momencie historii.

***

Jakub Bodziony

zastępca szefa działu politycznego i szef publicystki w „Kulturze Liberalnej”. Autor cotygodniowego podkastu o sprawach międzynarodowych „Bodziony w piątek”. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego i Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Twitter: @bodzionykuba

O lewicowej bezradności [Magazyn Kontakt]

Dominującym uczuciem towarzyszącym wybuchowi wojny w Ukrainie była dla mnie bezradność. Bezradność dwojaka – po pierwsze, związana ze skalą przemocy za naszą wschodnią granicą, na którą nie jestem w stanie w żaden sposób odpowiedzieć. Po drugie – bezradność intelektualna i poczucie, że główny nurt lewicowej analizy nie daje narzędzi do zrozumienia tej wojny.

Tradycyjna lewicowa teoria sugeruje, że imperializm jest po prostu bardzo brutalnym narzędziem akumulacji kapitału. Kiedy kończą się możliwości wyzysku lokalnej siły roboczej, zasoby naturalne na terenie własnego kraju przestają wystarczać, a lokalne rynki się wysycają, konieczne jest znalezienie nowych źródeł środków produkcji.

Z grubsza tak wyglądały sprawy od narodzin kapitalizmu przemysłowego. Na tym polegał proces osiemnastowiecznego grodzenia i prywatyzowania pól, łąk i lasów. W tym samym duchu należy rozumieć kolonializm, który pozwolił utowarowić pracę w najbardziej dosłownym znaczeniu – poprzez zamienienie ludzi w towary. Wreszcie na tym polegały dwudziestowieczne imperialne wojny i „interwencje” w krajach ubogich – po pierwsze chodziło w nich o ochronę interesów międzynarodowych korporacji (jak w Gwatemali, na Kubie czy w Chile) czy o przejęcie kontroli nad złożami surowców niezbędnych do rozwoju krajom najbogatszym. Po drugie, o rywalizację pomiędzy kapitalizmem a radzieckim modelem komunizmu – taki był kontekst zimnej wojny, wyeksportowanej do krajów trzeciego świata.

Problem polega na tym, że wojna w Ukrainie nijak do tego schematu nie przystaje. Nie chodzi w niej przecież o zasoby rud manganowych, uranu czy żelaza, nie chodzi też o obronę interesów rosyjskich korporacji – które w wyniku zachodnich sankcji z pewnością na niej nie zarobią. I choć niektórzy publicyści i komentatorzy porównują Putina do Stalina i twierdzą, że jego celem jest odbudowa Związku Radzieckiego, to przecież ani Federacja Rosyjska, ani sam Putin nie ma do zaproponowania żadnej alternatywy dla zachodniego kapitalizmu, budując państwo oparte na na oligarchicznych fortunach i nędzy życia fundamentalnej większości obywateli.

Być może więc nie należy tej wojny analizować w kategoriach materialnych, a symbolicznych – to nie wojna o pieniądze, kapitał czy ziemię, a o miejsce w globalnym układzie sił, utrzymanie imperialnej pozycji czy o Wielką Rosję z wizji Dugina. Rzecz tylko w tym, że wszystkie te kategorie zostały przez lewicę w znacznym stopniu porzucone, więc brakuje nam narzędzi do rzetelnego opisu polityki międzynarodowej.

Pojęcie narodu nigdy nie było z perspektywy lewicowej szczególnie interesujące. Kluczowe było zawsze pojęcie klasy – wychodząc z założenia, że więcej łączy kasjerkę z Tomaszowa Lubelskiego z kasjerką z Lizbony niż pierwszą z nich z analityczką finansową z Warszawy. Jest to oczywiście prawda, która jednak nie zmienia faktu że dla większości społeczeństwa przynależność narodowa jest jednym z fundamentalnych elementów tożsamości, a państwa narodowe pozostają podstawowym aktorem w stosunkach międzynarodowych. I choć jest to banał, którego przecież nikt nie kwestionuje, to jednocześnie mało kto na lewicy traktuje go jako punkt wyjścia do analizy. Wystarczy spojrzeć na ofertę kilku lewicowych wydawnictw, które mamy w Polsce, żeby zobaczyć, że na próżno w nich szukać książek o stosunkach międzynarodowych czy globalnym balansie sił. O ile mamy w debacie publicznej kilkunastu lewicowych ekonomistów i dziesiątki lewicowych socjolożek, to ze świecą szukać choć kilku politologów, których lewica by czytała i książkach których byśmy dyskutowali.

Lewicowa teoria z początku XXI wieku jest teorią na czas pokoju. W pewnym przewrotnym sensie uwierzyliśmy w koniec historii, choć w znaczeniu dokładnie przeciwnym niż to, które miał na myśli Fukuyama. Uznaliśmy, że granice państw – przynajmniej w naszym regionie świata –pozostaną stabilne, a dywagacje o wojnach narodowych możemy zostawić prawicy, podczas gdy my w spokoju zajmiemy się analizą nadwiślańskiego modelu kapitalizmu. Pozostaje mieć nadzieję, że historycy nie nazwą kiedyś tego epizodu dekadami naiwności.

***

Hubert Walczyński

Absolwent ekonomii w Szkole Głównej Handlowej oraz filozofii nauk społecznych w London School of Economics. Interesuje się socjologią wiedzy ekonomicznej. Szef działu „Obywatel” w „Magazynie Kontakt”.

Ryzyko złego pokoju [Nowa Konfederacja]

Ostatnie 50 dni było aż gęste od wydarzeń, a wiele z nich ma istotne znaczenie długoterminowe. Proponuję, żeby skoncentrować się punktowo na „nieoczywistych oczywistościach”, które będą determinowały politykę regionalną i globalną, a korzenie mają w trwającej wojnie.

Nie mogę zacząć inaczej, niż podkreślając, że wszelkie nasze rozważania mogą mieć miejsce dlatego, że w każdej minucie Ukraińcy walczący o swoją wolność i nasz pokój ponoszą przy tym ogromne ludzkie i materialne ofiary. Nieustająco musimy o tym pamiętać, starając się na chłodno analizować ostatnie wydarzenia, co oczywiście też jest naszym obowiązkiem.

Na naszych oczach kończy się proces powstawania nowoczesnego narodu ukraińskiego. Wojna z Rosją zdecydowanie oznacza, że wspólnotowe doświadczenie oporu i wzajemnej współpracy powoduje, że ugruntowała się nowoczesna tożsamość ukraińska i to niezależnie od języka, którym Ukraińcy się posługują. Nie ma już żadnych wątpliwości, że Ukraina to jeden kraj od Lwowa do Charkowa i od Kijowa do Odessy. Dla nas jest ważne, że ten proces dokonuje się bez widocznej obecności dziedzictwa Stepana Bandery i UPA. Ukraina w tej wojnie będzie miała wystarczająco dużo współczesnych bohaterów, wokół których już teraz powstają legendy narodowe. Jeżeli połączymy to z ogromnym pospolitym ruszeniem Polaków, którzy pomagają Ukraińcom ratować się przed horrorem wojny, to mamy solidną i dobrą mieszankę, która przyczyni się do zbudowania pozytywnych relacji między naszymi narodami.

Niezależnie od licznych objawów malkontenctwa, trzeba wyraźnie stwierdzić, że informacje o śmierci Zachodu, liberalnego Zachodu, były przedwczesne. Administracja Bidena pozbierała gruzy po unilateralnym podejściu i awanturnictwie Trumpa i potrafiła zjednoczyć kraje Zachodu we wspólnej akcji przeciw Rosji. Trzeba to wyraźnie podkreślić, że bez wsparcia Amerykanów i całego Zachodu Ukraina już by przegrała tę wojnę. Nie chodzi tutaj bynajmniej o poparcie „moralne” i sankcje, ale zorganizowaną akcję wsparcia Ukrainy w walce. Przede wszystkim w wymiarze militarnym, ale również finansowym. Mało kto zauważa, że państwo ukraińskie działa. Zakłady wypłacają pensje, a bankomaty pieniądze. Bez wsparcia instytucji finansowych Zachodu państwo ukraińskie już by się załamało. Bez dostaw broni nawet największe bohaterstwo w obliczu bezwzględności Rosjan nie miałoby sensu.

Dzieje się tak między innymi dlatego, że USA dostrzegły okienko strategiczne, w którym mogą Rosję bardzo wyraźnie osłabić w kontekście budowy nowego ładu światowego. Waszyngton wbrew pozorom nie jest reaktywny wobec Moskwy i spóźniony z sankcjami. Prowadzi zorganizowaną kampanię poniżej progu wojny na rzecz osłabienia Rosji. Od jakiegoś już czasu powtarzam, że globalna polityka przeszła z fazy statycznej do dynamicznej, czyli struktury polityczne zmieniają zasady funkcjonowania i powstaje nowy świat. Dotyczy to również całej Europy, w tym Unii Europejskiej. Ameryka prezentuje wojnę z Rosją jako starcie świata wolności i demokracji z autorytaryzmem – i odbiorcą tego przesłania jest w równym stopniu Rosja, jak i Chiny.

Kolejną fundamentalnie ważną kwestią w kontekście wojny Rosji z Ukrainą jest wzrost znaczenia broni jądrowej. Jest oczywiste, że tylko szantaż atomowy ustrzegł Rosję przed wkroczeniem wojsk Zachodu do wojny. Z drugiej strony, bez posiadania takiego argumentu Rosja najprawdopodobniej nie zaatakowałaby Ukrainy, zdając sobie sprawę z różnicy potencjałów między armią rosyjską i wojskami NATO. Do tej pory broń atomowa i groźba jej użycia była czynnikiem bezpieczeństwa stabilizującym sytuację. Po raz pierwszy użycie straszaka nuklearnego pozwoliło na efektywne rozpoczęcie wojny. To kolejny objaw nowego świata. W krótkim terminie zwiększy to na pewno nuklearny wyścig zbrojeń. Chiny jako równorzędne mocarstwo światowe muszą radykalnie zwiększyć swój potencjał nuklearny, bo są bardzo daleko od realizacji doktryny mutual destruction jako jedynej gwarancji bezpieczeństwa. Zwiększy się presja w kilku krajach na świecie na posiadanie broni jądrowej również jako jedynej gwarancji bezpieczeństwa.

Wracając do samej Ukrainy. Na horyzoncie wyłania się ryzyko „złego pokoju”, czyli zakończenia walk jako takich bez jednoznacznego rozstrzygnięcia. Strategicznie Rosja już poniosła klęskę w tej wojnie i wyjdzie z niej w każdym wariancie osłabiona. Wydaje się, że na dzisiaj minimalnym celem Putina jest zdobycie terytorium całego Donbasu i zbudowanie szerokiego pasa ziemi łączącego Donbas z Krymem. Niezbędnym warunkiem tego planu jest zdobycie Mariupola. Po osiągnięciu tych celów Putin może ogłosić jednostronne „zawieszenie” broni i przedstawić się jako przywódca, który zawsze miłował pokój, a na wykrwawionych okrutną wojną Ukraińców może pojawić się presja kilku krajów europejskich na rzecz przerwania działań zbrojnych. Wtedy ogromne ofiary pójdą na marne, bo w efekcie wojny nie powstanie stabilne państwo ukraińskie zdolne do integracji z Zachodem.

***

Robert Kuraszkiewicz

współpracownik Nowej Konfederacji. W latach 80. działacz opozycji antykomunistycznej w Ruchu Młodzieży Niezależnej i Ruchu Młodej Polski, jeden z założycieli Zjednoczenia Chrześcijańsko Narodowego, publicysta, przedsiębiorca i menadżer, w latach 2011–2016 wiceprezes i prezes Stowarzyszenia Energii Odnawialnej, w latach 2016–2020 wiceprezes i prezes Banku Pocztowego, w latach 1997–1998 w ramach programu East Central European Scholarship Program odbywał między innymi praktyki w Center for Strategic and International Studies Washington DC autor książki „Polityka Nowoczesnego Patriotyzmu”. odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Krzyżem Wolności i Solidarności. Autor książki Polska w nowym świecie”.

Wojna w Ukrainie i kryzys klimatyczny są ze sobą splecione [Krytyka Polityczna]

Odchodzenie świata od paliw kopalnych sprawia, że na realizację imperialnych ambicji Rosja ma coraz mniej czasu.

Wojna – a więc wszystkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Nieprawdaż? Kiedy Mariupol bestialsko równany jest z ziemią, a Kijów się heroicznie broni; kiedy uchodźcy we Lwowie nie wiedzą, czy nie dołączą zaraz do tych w Warszawie, a wolontariusze w Polsce marzą o chwili wytchnienia – niełatwo uciec przed taką myślą. Że te wszystkie sprawy, które nas zajmowały dotychczas, tracą nie tyle na ważności nawet, ile na pilności. Że choć rosyjska ręka rachunków krzywd u nas nie przekreśla, to jednak… znajmy proporcje. A już na pewno hierarchie i kolejność: walka z ocieplaniem się Ziemi musi poczekać, gdy za rogiem, czy za murami Kremla, czyha być może i nuklearna zima. A w trójkącie klimat–gospodarka–bezpieczeństwo oczywisty priorytet zyskuje to ostatnie.

Tyle że to wszystko nieporozumienie.

Wojna, co zrozumiałe, odwraca naszą uwagę od kryzysu klimatycznego, ale sam proces i jego skutki nie znikną od tego, że wojska Putina mordują naszych sąsiadów i dewastują ich kraj. A i polityka klimatyczna ma z nią dużo wspólnego. Oczywiście, za tę agresję odpowiada konkretny człowiek ze swymi obsesjami oraz jego służby. W tym szaleństwie jest jednak metoda: odchodzenie świata od paliw kopalnych sprawia, że na realizację imperialnych ambicji Rosja ma coraz mniej czasu.

Ważniejsze praktycznie jest jednak co innego. Raz, że skutki tej wojny to wersja demo kryzysu klimatycznego w świecie opartym na paliwach węglowodorowych. A dwa, że konieczne wobec niej środki zaradcze zbiegają się z tymi, które posłużą i mitygacji zmiany klimatu, i adaptacji do niej.

W tym koszmarnym trailerze przyszłości w Europie (bo gdzie indziej to już dawno dzień powszedni!) spotkamy liczonych w milionach ludzi, którzy z dnia na dzień nie mają się gdzie podziać. Zobaczymy rosnące ceny żywności w sklepach, a mniej szczęśliwe narody oglądać będą wręcz puste półki. Rachunki za prąd, benzynę i ogrzewanie obniżają nasz standard życia o całe lata, dla niektórych o całe pokolenia – i to wszystko wydarzyć się może z miesiąca na miesiąc. Tak wygląda świat, w którym rosną temperatury i stężenie CO2 w atmosferze, nie licząc rzecz jasna częstszych ulew i powodzi, upałów i susz, trąb powietrznych i ginących gatunków roślin i zwierząt.

Oczywiście, Ukraińcy walczą, giną i cierpią dziś za swój kraj i z powodu Rosji, a nie po to, żeby nas ubogacać poznawczo i edukować klimatycznie. Ale właściwa reakcja na tę wojnę – poza dozbrajaniem sąsiadów najlepiej, jak potrafimy – jest w wielu punktach dokładnie tym, czego domaga się od nas gorejąca planeta.

Niezależne od paliw kopalnych źródła energii, a przede wszystkim zmniejszanie jej zużycia, są tak samo niezbędne dla ratowania warunków życia na Ziemi, jak i dewastacji budżetu rosyjskiego MON. Choć jednak szybka „derusyfikacja” dostaw to oczywisty priorytet na dziś, na jutro i pojutrze – nie wystarczy. Zastąpienie gazu z rosyjskich rurociągów tym z Norwegii albo surowcem skroplonym z Kataru, USA czy Australii, podobnie jak zamiana ropy z Rosnieftu na tę od Saudi Aramco nie tylko generuje te same lub nawet zwiększa koszty środowiskowe, ale też prowadzi do wzrostu cen na rynkach światowych. Jeśli nie spadnie globalny popyt na węgiel, ropę i gaz – co wymaga oszczędzania energii i przechodzenia na czyste jej źródła – Rosja sprzedawać ich będzie może i mniej, ale za to po wyższej cenie.

Dalej, rozwój lokalnych, najlepiej spółdzielczych i samorządowych producentów energii nie tylko buduje poparcie społeczne dla transformacji energetycznej, ale ogranicza podatność na ataki wymierzone w zasilanie – uderzenie w scentralizowany system produkcji i przesyłu prądu dużo bardziej grozi blackoutem niż wówczas, gdy społeczności posiadają lokalny backup z wiatru i słońca.

Wzrost zalesienia, a także odtwarzanie mokradeł i renaturalizacja rzek adaptują nas do zmiany klimatu i ograniczają ocieplenie – ale jeszcze bardziej redukują prędkość i możliwości poruszania się wrogich oddziałów wojska naszym terytorium.

Redukcja spożycia mięsa i skrócenie łańcuchów produkcji żywności zmniejszają emisje gazów cieplarnianych i zużycie gleb, ale też redukują lokalną zależność od światowych rynków i dostaw nawozów, która w czasie wojny wzmacnia rosyjską dźwignię nacisku na Zachód i jego peryferie.

Wreszcie, przyszłościowe źródła energii – słońce, wiatr, wodór, zapewne też atom – to wielka szansa Ukrainy nie tylko na powojenną odbudowę gospodarczą, ale i status nieodzownej części Europy. Bo łaska pańska, tak samo jak wdzięczność i uznanie Zachodu dla poświęceń Ukraińców, na bardzo pstrym koniu jeżdżą: aby bezpieczeństwo naszych sąsiadów i ich rozwój na trwałe były zagwarantowane, Ukrainę trzeba będzie wpisać w wielkie europejskie projekty cywilizacyjne. Tylko jeśli zielona transformacja Europy bez tego kraju będzie nie do pomyślenia, niewyobrażalne będzie zostawienie Kijowa na lodzie wobec kryzysu gospodarczego i rosyjskich ambicji imperialnych.

Dobrze pojęty realizm zakłada dziś tyle, że wojna w Ukrainie i kryzys klimatyczny są ze sobą splecione, podobnie jak niezbędne środki zaradcze. Przeciwstawianie jednego drugiemu byłoby nie tylko zbrodnią wobec naszej cywilizacji, ale i błędem strategicznym.

***

Michał Sutowski – politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu „Krytyki Politycznej”.

Wojna wolontariusza z państwem? Nie zmarnujmy potencjału nowej „Solidarności” [Klub Jagielloński]

Wojna jest najbardziej radykalnym momentem „sprawdzam”, jakiego możemy doświadczyć jako społeczeństwo. Tak jak pandemia uruchomiła nadzieje na systemowe zmiany, a w praktyce wzmocniła jedynie negatywne procesy sprzed 2020, tak wojna zamiast odmieniać sumienia narodów, przede wszystkim dokonuje ich wiwisekcji. Pozwala nam odpowiedzieć na pytanie, kim jesteśmy i kim są inni.

Przez trzydzieści lat Polacy nie mierzyli się z wyzwaniem tej skali co trwający właśnie kryzys uchodźczy. Nic więc dziwnego, że w tych wyjątkowych okolicznościach sięgnęliśmy po język i metaforykę, która dla niektórych osób wydać się może wręcz przesadzona w swojej pompatyczności i moralnej temperaturze. W ten sposób do debaty publicznej weszło hasło nowej „Solidarności”.

W ciągu kilku tygodni siłą społecznej mobilizacji udało nam się przyjąć ponad 2 miliony uchodźców – więcej niż w pamiętnym roku 2015 przyjęła cała Europa. Po raz kolejny w polskiej historii okazało się, że w sytuacji podbramkowej, która wymaga nas od zdolności do organizacyjnej improwizacji, stanęliśmy na wysokości zadania.

W tym samym czasie, kiedy władze w Berlinie – świadome własnych instytucjonalnych ograniczeń – informowały o utracie drożności systemu przyjmowania uchodźców, w naszym kraju Ukraińcy trafiali pod dachy prywatnych mieszkań Polaków, a rząd chwalił się brakiem potrzeby budowy specjalnych ośrodków dla uciekających przed wojną.

Niestety, to tylko jedna strona medalu. Tak jak karnawał starej „Solidarności” się skończył, tak i obecna fala społecznej mobilizacji niedługo opadnie. Dlatego kluczowe wyzwanie, przed jakim dziś stoimy, polega na porzuceniu szkodliwego mitu o dychotomii między dobrym społeczeństwem i złym państwem.

Historyczny ruch „Solidarności” siłą rzeczy miał wyraziste oblicze antypaństwowe. Nie możemy jednak pozwolić, aby ta nowa „Solidarność” również traktowała państwo jako przeciwnika lub zawalidrogę w społecznej samoorganizacji. Sama mobilizacja wolontariuszy nie wystarczy – niezbędne jest zbudowanie efektywnej synergii pomiędzy instytucjami publicznymi a społeczeństwem obywatelskim.

Jednocześnie nowa „Solidarność” pozwala gromadzić nam jako państwo kapitał moralny na skalę niespotykaną od czasów pierwszej „S”. Wizerunek Polski w oczach międzynarodowej opinii publicznej od dekad nie był bardziej pozytywny niż obecnie. Najlepiej aktualną sytuację oddaje hasło o polskim imperium humanitarnym. Jednocześnie osłabiło to polskie kompleksy wobec Zachodu, niwelując poczucie niższości wobec takich państw jak Niemcy czy Francja, których reakcja na rosyjską inwazję budzi powszechne wątpliwości, w przeciwieństwie do aktywności Polski.

Nowa „Solidarność” to także okazja, której nie powinniśmy zmarnować, starając się uzyskany kapitał moralny wykorzystać dla wzmocnienia potencjału naszego państwa w innych obszarach, na przykład militarnym (transfer sprzętu wojskowego, korzystniejsze kontrakty) czy gospodarczym (intensyfikacja inwestycji zagranicznych korporacji).

Nie zmienia to podstawowego politycznego faktu: marzenie o narodowej zgodzie nie ma większego sensu. Wojna wyznacza nowe podziały socjopolityczne, a najważniejszym z nich staje się dziś zarzut o prorosyjskość i działanie na korzyść Putina. Z jednej strony jest to dobre – bowiem uniemożliwia realne istnienie sił prorosyjskich. Z drugiej istnieje ryzyko, że epitet „ruska onuca” zamieni się w wygodną pałkę w bieżącej walce politycznej. W konsekwencji każda próba dyskusji nad realnymi wyzwaniami w związku z obecnością w Polsce ponad 2 milionów uchodźców może być redukowana do zarzutu o agenturalność i „putinizację”.

Reasumując, stoją dziś przed nami trzy fundamentalne wyzwania: wypracowanie modelu efektywnej współpracy między społeczeństwem obywatelskim oraz instytucjami państwa, przekucie polskiego kapitału moralnego w kapitał polityczny, militarny czy gospodarczy oraz odrzucenie walki w „ruskiego agenta” i skupienie się na rozwiązywaniu realnych wyzwań.

***

Bartosz Brzyski

Rzecznik Klubu Jagiellońskiego i szef działu „Architektura społeczna” na portalu opinii Klubu Jagiellońskiego. Członek redakcji czasopisma idei „Pressje”. Współprowadzi podcast „Kultura poświęcona”. Publikował m.in. na łamach tygodnika „Plus Minus”, „Tygodnika PolsatNews.pl” i „Wszystko co Najważniejsze”. Z wykształcenia politolog.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: manhai, Flickr.com.

„Albo my się poddamy, albo Rosja upadnie” [REPORTAŻ]

„Wcześniej było o wiele więcej przyjezdnych, fala idzie w dół” – mówi mi koordynatorka belgijskiego Czerwonego Krzyża, siedząc za biurkiem, przy wypełnianiu excelowskiej tabelki z danymi uchodźców z Ukrainy.

Przez chwilę jestem jedynym tłumaczem w grupie wolontariuszy Czerwonego Krzyża na południowym dworcu kolejowym w Brukseli. Reszta pojechała z Ukraińcami do ich miejsc noclegowych. Stoję w niewielkim lokalu w pasażu handlowym, zaaranżowanym na poczekalnię dla uchodźców. Jest toaleta, krzesła, parę stolików i najważniejsze: lodówka z jedzeniem i napojami.

„W marcu byłam parę dni w punkcie recepcyjnym w hali EXPO. Uchodźców była cała masa, trzeba było im pomagać od rana do wieczora. Teraz jest trochę lepiej, hotele oferują nocleg, a restauracje przywożą jedzenie. System działa całkiem dobrze” – kontynuuje Belgijka znad biurka.

Przez cały dzień, od rana do wieczora, wolontariusze wychodzą na perony kolejowe – w kamizelkach belgijskiego Czerwonego Krzyża i z obitą w ukraińskie barwy tekturą. Wokół nich gromadzą się przyjezdni Ukraińcy, z walizkami, torbami, zwierzętami na smyczy i w kontenerach. Facetów w wieku produkcyjnym niewielu, większość to kobiety, nastolatki, niemowlęta, przedszkolaki.

Przed rozpoczęciem pierwszej zmiany zostałem poinstruowany, jakie są procedury dla uchodźców. Można im zaoferować dwie ścieżki: krótkoterminowy nocleg, jeśli chcą jechać dalej, albo złożenie wniosku o azyl w Belgii, co obliguje do pozostania w kraju na rok. Tych, którzy chcą złożyć wniosek, kierujemy do jednego z biur na dworcu, gdzie są pełnoetatowi tłumacze, pracownicy służb socjalnych.

Pomimo że „fala idzie w dół”, pracy i tak jest sporo – niewielu przyjezdnych rozumie po angielsku czy francusku. A ci, którzy rozumieją po angielsku, mają trudności ze zrozumieniem miejscowego akcentu. My, tłumacze, którzy znają rosyjski czy ukraiński, jesteśmy na wagę złota. Instruujemy przyjezdnych, jak wypełnić ankiety, kiedy przyjedzie autobus do hotelu, kto będzie dzielić pokój z kimś, a kto dostanie oddzielne pomieszczenie na noc. Prowadząc ludzi do autobusu, trzeba uważać, żeby nikt się po drodze nie zagubił. Dlatego czasami trzeba krzyknąć po rosyjsku, żeby przebić się przez gwar głośnego dworca.

Francuskojęzyczni wolontariusze głaszczą psy, bawią się z dziećmi w kącie z dywanem-miasteczkiem i zabawkami. Jedna z dziewczynek prosi mnie o jakąkolwiek monetę, wygrzebuję więc z portfela złotówkę. Dziewczynka intensywnie trze krawędzią monety o kartki błyszczącego papieru i krzyczy: „Wot, Elza!” – oczom ukazuje się bohaterka „Krainy Lodu”, kartka papieru była zdrapką. Dziewczynka z dumą prezentuje swoje dzieło i biegnie do mamy.

Dla uchodźców podstawiane są autobusy brukselskiej komunikacji – tłumacze, zazwyczaj tylko jeden, kierowani są do eskorty. Jednego wieczora zrobiłem więc dwa kursy, co i tak starczyło za całą zmianę. Hotel, naprędce zorganizowany w dużym biurowym kompleksie, jest znacznie oddalony od dworca. Ukraińcy jadą więc przez całą Brukselę. Większość z nich zasypia, część wpatruje się w zmieniający się za oknem krajobraz.

„Niech to się wszystko skończy”

„Zawsze chciałam tu mieszkać, wie pan?” – mówi do mnie kobieta po sześćdziesiątce, siedząca przy drzwiach kierowcy. „Byłam w Brukseli parę razy, to takie przyjemne miasto w porównaniu z Paryżem czy Londynem”.

Opowiada, że siedzący obok niej starszy brat pracuje w kijowskim biurze turystycznym. Zastrzega ironicznie, że budynek został zbombardowany, stąd pracy jest już niewiele. Pyta mnie, skąd jestem.

„Polacy to aniołowie!” – wykrzykuje, brat kiwa głową z aprobatą. „To, jak nas przyjęliście, to, jak wy nam pomagacie! Polski celnik na granicy wziął wszystkie nasze bagaże na siebie! Kiedy zwrócił się do mnie «szanowna pani», od razu odetchnęłam z ulgą. Byłam bezpieczna”.

Odpowiadam dość standardową formułką, że tak trzeba, że Polacy mają w sobie zakorzenioną pokoleniową pamięć wojny. I że Ukraińców u nas dużo, lubimy się.

„Czasami się zastanawiam, czy my jako Ukraińcy pomoglibyśmy wam tak samo, jak wy nam pomogliście” – przekornie mówi kobieta.

„A ja się zastanawiam, czy na miejscu Ukraińców po prostu bym nie uciekł jak najdalej”.

„Panu się tylko tak wydaje. Mam syna w pańskim wieku, został w Kijowie. Jest zawzięty jak cholera, chce bić ruskich, dwa razy szedł do komisji wojskowej. Za każdym razem go nie przyjęli, bo warunki nie te. Dzięki Bogu! Więc teraz ćwiczy, bo chce walczyć”.

Pokazuje mi nagranie w telefonie – syn wyciąga się poziomo na drążku. Po raz pierwszy widzę, jak kobieta się uśmiecha i prostuje się na siedzeniu z dumy. Opowiada, czym się zajmuje jej syn na co dzień, po czym płynnie przechodzi do historii swojej rodziny. Szczególnie dużo uwagi poświęca temu, jak jej krewni zostali oddzieleni od siebie – niektórzy zostali, inni wyjechali. Rozdzielone rodziny to norma na wojnie. Wcześniej rozmawiałem z kobietą z Charkowa, której Rosjanie zbombardowali dom. Pojechała do mieszkania rodziców i nalegała, aby z nią wyjechali. Nie chcieli, ucałowali córkę i życzyli powodzenia.

„Ta cała wojna tak męczy psychicznie, niech pan mnie uszczypnie, od lutego jest jak w koszmarnym śnie” – wzdycha Ukrainka z Kijowa. „W pewnym momencie pomyślałam, przepraszam za wyrażenie, żeby już po prostu jeb**li w nasz blok i niech to się wszystko skończy. To wtedy brat stwierdził, że już pora i trzeba uciekać. Inaczej bym oszalała”.

Ciągnie dalej, że rodzinę rozdzieliła też granica i mentalność. Krewni z Rosji nie chcą wierzyć, że ich wojsko morduje niewinnych ludzi. Na nic zdjęcia z Buczy, to wszystko dla nich inscenizacja.

„Taaak, tak jakby Ukraińcy swoich mieli mordować…” – kpię z rosyjskiej propagandy.

„Ale wie pan, jak prawda wyjdzie na jaw i już nie będą mogli przed nią uciec – Ukrainka od razu mi przerywa – to oni powiedzą, że «najwidoczniej tak trzeba było!». Straszne. My przecież rozmawiamy w tym samym języku! A mimo to, jakbyśmy używali zupełnie różnych alfabetów”.

Pytam, czy planują w jakiejś perspektywie wrócić do Ukrainy. Zaaplikowali przecież o azyl w Belgii, muszą więc zostać tu na rok – chyba że sytuacja w kraju się zmieni. Brat z siostrą kiwają głowami. Są jednak świadomi, że koniec jest daleki.

„Ta wojna skończy się tylko wtedy, kiedy my się poddamy. Bądź Federacja Rosyjska się rozpadnie. Na obie rzeczy będziemy musieli poczekać”.

„Przyszłości nie było już od dawna”

– Filip, proszę, wytłumacz panu, że jemu nocleg w hotelu już nie przysługuje. Możemy go zakwaterować w schronisku dla bezdomnych” – innego dnia, biorąc mnie na stronę, zwraca się do mnie koordynatorka wolontariuszy. Nie wnikając w szczegóły – jegomość ponoć jest problematyczny w obejściu i skorzystał z noclegu w hotelach oferowanych przez Czerwony Krzyż kilkakrotnie. Nie może tego jednak robić w nieskończoność, o ile nie złoży wniosku o azyl.

„Może ja powiem?” – proponuje Nastia z Moskwy, też tłumaczka. Widzi, że dość sceptycznie podchodzę do roli posłańca złych wieści. Mówię jednak, że to dość kiepski pomysł, jeśli coś takiego zakomunikuje mu Rosjanka. Facet próbuje się wykręcić, że jest już stary, ale mimo wszystko przyjmuje wiadomość. Wychodzi zapalić i znika. Na moment zadań brak.

„Mieszkam tu już od czterech lat. Po studiach od razu wiedziałam, że muszę stamtąd wyjechać” – rozmawiam z Rosjanką, czekając na ostatni pociąg z Frankfurtu. Wcześniej odprawiliśmy czekających na autobus, więc zrobiło się luźniej.

Nie pytam, dlaczego zdecydowała się pomagać – dość powiedzieć, że kiedy zapytałem ją, skąd jest, to upewniła się, że wokół nie ma żadnych uchodźców. Opowiada, że skończyła moskiewskie MGU i dość szybko znalazła pracę w międzynarodowej korporacji. Poprosiła o przeniesienie do oddziału w Brukseli. Wracać już nigdy nie zamierza. Zdaje właśnie prawo jazdy i będzie się starać o belgijski paszport.

„A co z twoją rodziną?” – „Pytasz o wojnę?” – „No, skoro już zaczęłaś…”.

„Nie mówią o tym dużo. Wiesz, ja chodziłam tutaj na protesty antywojenne przed ambasadą, wszyscy domagaliśmy się sankcji” – kontynuuje Rosjanka. „I w rozmowach z nimi wspominam o tym. Oni odpowiadają, że przecież pamiętają lata dziewięćdziesiąte, wtedy też było krucho, a mimo to jakoś sobie poradzili. Teraz też tak będzie. Pojadą na daczę, zasadzą pomidory, kartofle. Przeżyją”.

„A nie myślą o tych, którzy są od nich młodsi? O tobie? Że wiesz, gdybyś była młodsza, to by tobie zabrano przyszłość? Przecież gdybyś wcześniej tu nie znalazła pracy, teraz by ci się pewnie nie udało znaleźć takiej samej”.

„Tej przyszłości nie było już od dawna. Po sfałszowanych wyborach w 2011 roku i protestach w Moskwie byłam tego świadoma. To było jak gotowanie żaby. Gdyby nas wrzucono do takiego stanu jak teraz, od razu byśmy zauważyli, że jest nam za gorąco. A tak, powolutku, po troszeczku, zagotowywali nas w milczeniu. Nawet tego nie dostrzegliśmy. I chyba jest już za późno.

„Wystarczy jeżdżenia”

Z tymi, którzy nie decydują się zostać w Belgii, chodzę do dworcowych kas, żeby uzyskać informacje, kiedy mogą odjechać pociągiem do swojego punktu docelowego. Ukraiński paszport upoważnia teraz do bezpłatnego podróżowania, stąd telefony do dalekich krewnych w każdym z europejskich krajów.

Szczególnie zapadła mi w pamięć matka z nastoletnią córką. Kobieta, pomimo zmęczenia wypisanego na twarzy, wykrzesywała z siebie niesamowitą determinację nawet na ostatnim etapie ucieczki – przed nimi była już tylko podróż pociągiem do Londynu pod kanałem La Manche. Obie Ukrainki mają wizy, matka pokazuje je przy kasie, kiedy jej córka wciąż zanosi się płaczem. W tym przypadku rozmowa się nie klei – bo w sumie co miałbym jej powiedzieć? Że „wszystko będzie dobrze” czy „całe życie masz przed sobą”?

Ostatni pociąg wjeżdża na dworzec przed jedenastą – a my musimy się upewnić, że wszyscy uchodźcy mają zakwaterowanie. Wychodzimy w trójkę – ja, Belg oraz Kanadyjka, emerytowana pracowniczka Komisji Europejskiej. Trzymając tekturę z ukraińską flagą, szukamy uchodźców pośród wychodzącego na peron tłumu. Jest późno, z pociągu wychodzi głównie odstawiona młodzież z butelkami piwa w rękach. W końcu do Belga dochodzi para Ukraińców – kobieta z mężem, starszym panem o kulach. Mają ze sobą tylko jedną walizkę. Prowadzimy ich do punktu recepcyjnego. Przez całą drogę milczą.

„Skąd państwo przyjechali?” – pytam, żeby choć trochę przełamać lody. Szybko jednak żałuję.

„Kramatorsk. Obwód doniecki” – odpowiada mężczyzna zdawkowo, ale tyle wystarczy.

Przyjmujemy ich dzień po tym, jak Rosjanie ostrzelali dworzec kolejowy w tym mieście. Zginęło co najmniej 50 czekających na ewakuację Ukraińców. To równie dobrze mogli być oni. Nie rozmyślając o tym długo, przedstawiam im opcje: azyl w Belgii bądź tymczasowy nocleg, jeśli chcą jechać dalej.

„Zostajemy tutaj. Wystarczy jeżdżenia”.

I rozumiem, co się za tym kryje. Ci ludzie nie mają już dokąd pójść. Przejechali prawie całą Europę, zostawiając za sobą wszystko, co udało im się w życiu zdobyć. Mieli do wyboru śmierć albo niepewną przyszłość starszych osób w obcym kraju. Im nawet nie ma co mówić, że „wszystko będzie dobrze”, tak jak można było powiedzieć płaczącej nastolatce, bo wiedzą, że to bujda.

Po raz kolejny od wybuchu tej wojny czuję, że tego wszystkiego przebaczyć nie sposób. A nawet po prostu nie można.

 

„Spięcie” – kryzys na granicy. Nowa odsłona projektu!

W nowej odsłonie projektu Spięcie dyskutujemy wokół kryzysu na granicy polsko-białoruskiej. Jak różnią się w tej sprawie przedstawiciele nowego pokolenia polskiej lewicy, konserwatystów i liberałów?  Odnośniki do wszystkich tekstów znajdziecie Państwo poniżej. Zapraszamy do lektury!

  1. Kryzys na granicy nie nauczył nas niczego [KULTURA LIBERALNA]
  2. Czy pan/pani zgadza się, żeby ludzie umierali z zimna i głodu w lesie? [KRYTYKA POLITYCZNA]
  3. Nie symetryzujmy – opowieść o Dawidzie i Goliacie [MAGAZYN KONTAKT]
  4. Państwo a kryzys migracyjny. Dykta nam rozmokła [NOWA KONFEDERACJA]
  5. Mur dla nielegalnych imigrantów, szeroko otwarte drzwi dla zagranicznych pracowników [KLUB JAGIELLOŃSKI]

 

Inicjatywa wspierana jest przez Fundusz Obywatelski im. Henryka Wujca. 

Żegnamy Martę Budkowską

Marta była członkinią naszego środowiska od początku, jeszcze w czasach, zanim powstała „Kultura Liberalna” jako czasopismo i jako instytucja. Trudno wyobrazić sobie to środowisko bez niej, bez jej wiedzy filozoficznej, niepowtarzalnego humoru i zaangażowania.

Ci, którzy z Martą pracowali, pamiętają, że we wspólne projekty angażowała się z miłością i pasją. Także „Kultury Liberalnej” w jej pierwszych latach bez Marty po prostu by nie było. Jej praca przy organizacji młodego zespołu redakcyjnego, tworzeniu działu korekty i zasad stylistycznych czasopisma była nieoceniona. Budowała także w pierwszych latach dział „Słysząc”, publikując tam niedługie, mądre recenzje muzyki poważnej.

Wspominam także Martę prywatnie. To, jak bardzo przejmowała się losem każdego z osobna, jaka była gościnna, jak zarażała innych swoim śmiechem. Bez jej bezpretensjonalnej i uważnej obecności trudno sobie było wyobrazić jakiekolwiek spotkanie.

Z bezlitosną chorobą, która ją kilka lat temu dotknęła, Marta walczyła po swojemu, czyli cierpliwie i dzielnie.

Dziękuję Ci, Marto, że byłaś.

 

Czy Biden przegra walkę o demokrację?

Ratowanie amerykańskiej republiki było osią kampanii prezydenckiej Joe Bidena. W wideo inaugurującym jego kampanię Biden powiedział, że „na szali znalazły się kluczowe wartości narodu, pozycja kraju na arenie międzynarodowej, a nawet sam ustrój demokratyczny”.

Biden chciał podkreślić zagrożenie, którym był Donald Trump dla amerykańskich instytucji. Troska o wartości demokratyczne stała się również fundamentem polityki międzynarodowej nowej administracji. W atmosferze rosnącej popularności autokratów na całym świecie, Biden wyniósł walkę o ochronę wartości demokratycznych na sztandar swojej prezydentury.

Jeszcze jako kandydat na prezydenta Joe Biden napisał w „Foreign Affairs”, że „triumf demokracji i liberalizmu nad faszyzmem i autorytaryzmem był fundamentem wolnego świata. Co nie znaczy, że to starcie jest już tylko przeszłością. Zdefiniuje ono również naszą przyszłość”. Ambicją administracji Bidena miało być „przywrócenie do globalnej agendy starań o umacnianie demokracji”. Krótko po objęciu urzędu, Biden powołał w tym celu „światowy Szczyt dla Demokracji” [ang. Global Summit for Democracy], który odbędzie się w dniach 9–11 grudnia. Wydarzenie ma służyć „odnowie ducha i poczucia wspólnej misji wśród państw wolnego świata”. Czy prezydent Biden spełni obietnice złożone przez kandydata Bidena?

Jest zdecydowanie za wcześnie, by wystawiać ostateczną ocenę. Od początku kadencji prezydenta nie minął jeszcze nawet rok. Wiele osób mianowanych przez niego na stanowiska wciąż oczekuje na akceptację ze strony Kongresu. Dodatkowo, pandemia sprawia, że podejmowanie jakichkolwiek działań wykraczających poza doraźne zarządzanie kryzysem jest bardzo trudne. Jednak można pokusić się o wstępną i (otrzeźwiającą) ocenę.

Dotychczas, administracja Bidena osiągnęła stosunkowo niewiele w kwestii powstrzymania rosnących ambicji reżimów autorytarnych od Rosji po Chiny. Nie zdołała zmniejszyć zagrożenia, które stwarzają populistyczni przywódcy  w demokratycznych państwach takich jak Węgry czy Indie. Równie nieudolna wydaje się próba przywrócenia globalnego zaufania do idei demokracji.

Powodem tych niepowodzeń są przede wszystkim okoliczności poza kontrolą ekipy Bidena. Szczególnie ważną rolę odgrywa generalne osłabienie pozycji Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej, odrodzenie tendencji autokratycznych i potrzeba realizowania konkurencyjnych założeń polityki międzynarodowej. Niezależnie od tego, administrację Bidena czeka w najbliższym czasie rozliczenie. Prezydent powinien przyjąć ambitniejszy plan działania, a jeśli nic się nie zmieni, skończyć z grą pozorów.

Zmiana retoryki i niewiele więcej

Trump wielokrotnie wyrażał swój podziw dla współczesnych dyktatorów – od Abdela Fataha as-Sisiego w Egipcie, aż po Władimira Putina. Chociaż republikańska administracja podjęła pewne próby ograniczania działalności dyktatur, które uważała za szczególnie groźne, jak w przypadku Chin, sam Trump raczej ośmielał autokratów.

Przynajmniej na poziomie retorycznym, Biden dokonał w tym obszarze wyraźnego zwrotu. Ameryka przestała dawać światu powody do wątpliwości co do tego, czy stoi po stronie dyktatur, czy demokracji. Chociaż administracja Bidena kontynuuje współpracę w obszarach wspólnych interesów zarówno z Rosją, jak i z Arabią Saudyjską, to stara się dystansować od autorytarnych liderów tych państw. Nawet w relacjach z Pekinem Biały Dom przyjmuje obecnie bardziej zdecydowaną postawę. Administracja Bidena wypowiada się jasno po stronie wolności i praw człowieka, poczynając od statusu Hongkongu, aż po stosunek wobec mniejszości etnicznych.

Obecna administracja powzięła pewne kroki, mające na celu wyjście poza samą retorykę. Utrzymała część restrykcji w handlu z Chinami, które zostały wprowadzone przez Donalda Trumpa. Zawarła też ważne trójstronne porozumienie w zakresie bezpieczeństwa z Australią i Wielką Brytanią. Jednak w szerszej perspektywie, ostre słowa nie znajdują silnego oparcia w zdecydowanym działaniu.

Biden odpuścił sprawę budowy gazociągu Nordstream II, który zapewni Rosji zdolność wywierania nacisku na państwa Europy Środkowej. Co gorsza, nie udało mu się zatrzymać eskalacji gróźb wymierzanych przez Putina w to, co pozostało z integralności terytorialnej Ukrainy. Podobnie nieudolna okazała się polityka wobec Chin, USA nie udało się powstrzymać prowokacji w Cieśninie Tajwańskiej.

Zdecydowanie największą porażkę w demokratycznej agendzie Bidena stanowi źle przeprowadzona operacja wycofania wojsk amerykańskich z Afganistanu. Po pierwsze, w krótkim czasie talibom udało się ustanowić otwarcie autokratyczny reżim, który może zaprzepaścić postęp dokonany w tym kraju w zakresie praw człowieka. Po drugie, chaos towarzyszący ewakuacji poważnie naruszył wiarygodność Stanów Zjednoczonych. I po trzecie, retoryka wykorzystywana przez administrację Bidena latem, kiedy przekonywano, że Amerykanie w zasadzie nie są wiele winni Afgańczykom, którzy walczyli po ich stronie przez przeszło dwadzieścia lat, wzbudziła poważne wątpliwości co do trwałości amerykańskich zobowiązań. Nawet jeśli upadek Kabulu powoli znika medialnych nagłówków, wydarzenia w Afganistanie podkopały międzynarodowe zaufanie wobec Ameryki. Skąd pewność, że w razie potrzeby będzie ona trwała przy swoich strategicznych sojusznikach w Europie i Azji?

Zamiast planu działania, myślenie życzeniowe

Trump nie tylko wyrażał pochwały wobec autokratycznych liderów. Czasem wydawało się wręcz, że liczył na to, że więcej polityków podaży ich śladami. Podważał sens istnienia instytucjonalnych fundamentów zachodniego świata – NATO i Unii Europejskiej. A w wielu krajach sprzymierzał się z politykami, znanymi z podważania lokalnych systemów demokratycznych.

Zmiana warty pociągnęła za sobą zauważalną zmianę w tym obszarze. Ponownie stało się jasne, że Stany Zjednoczone opowiadają się po stronie liderów politycznych, wspierających NATO i Unię Europejską. Pod przywództwem Anthony’ego Blinkena, Departament Stanu aktywniej krytykuje ataki na praworządność i przypadki łamania praw człowieka w krajach na całym świecie. Również w państwach sojuszniczych, w których rządy prawa wydają się być w odwrocie.

Nie ma wątpliwości co do tego, że Biden chce chronić demokrację i zapobiec jej niszczeniu. Niepewna jest natomiast jego zdolność do wypracowania efektywnej strategii do osiągnięcia tak ambitnego celu.

Prodemokratyczna konferencja, antydemokratyczni goście

Jest wiele przyczyn słabości dotychczasowej polityki Bidena. Wielu amerykańskich partnerów upatruje w odrodzeniu autorytarnych nastrojów alternatywę dla bliskiej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. Amerykanie muszą podjąć współpracę z państwami, w których demokracja jest w kryzysie, aby zrealizować kluczowe cele w kwestiach ochrony klimatu i rywalizacji z Chinami. Amerykańskim elitom brakuje jednak pomysłu na to, jak zachęcić do współpracy liderów o autokratycznych skłonnościach w krajach, takich jak Polska czy Indie.

Wszystkie te problemy będą widoczne przy okazji nadchodzącego demokratycznego szczytu. Na liście zaproszonych państw znalazło się wielu polityków, którzy robią wszystko, by podważyć znaczenie ustroju demokratycznego. Poczynając od brazylijskiego prezydenta Jaira Bolsonaro na Jarosławie Kaczyńskim kończąc – śmietanka międzynarodowego populizmu będzie mile widziana na Szczycie dla Demokracji. Wielkimi nieobecnymi spotkania będą Turcja i Węgry.

Istnieje niewielka szansa, że w ciągu dwudniowego wirtualnego szczytu uda się skłonić kogokolwiek do konkretnych zobowiązań. Chociaż Biden ma zamiar ogłosić kilka sensownych inicjatyw w zakresie na przykład walki z korupcją, to prawdopodobnie nie przedstawi nowego międzynarodowego planu na  w celu ochrony demokratycznych wartości. Jeśli nawet lider spotkania nie podejmie się tego wyzwania, nie można tego oczekiwać od reszty uczestników.

Szczyt może okazać się pierwszym krokiem w kierunku prawdziwej międzynarodowej współpracy w celu ochrony demokracji. Jednak na ten moment bliżej mu do obietnicy wyborczej, która niespełniona prowadzi do ośmieszania – chyba że wcześniej zostanie zapomniana przez wyborców.

Wygrana z Trumpem, nie z populizmem

Biden nie zdołał również odnowić demokratycznych idei we własnym kraju. Przedstawiając wybory prezydenckie w roku 2020 jako „walkę o duszę narodu”, przyszły prezydent miał nadzieję, że jego zdecydowane zwycięstwo będzie tożsame z ostatecznym potępieniem polityki Trumpa. Prezydentura jego poprzednika miała przejść do historii jako przypadek, aberracja.

Jednak przewaga Bidena nad Trumpem nie dorównała początkowym nadziejom. Margines zwycięstwa był znaczący, ale nie pozwolił na definitywne potępienie byłego prezydenta i jego ideologii. Zamiast zostać z niej wypchnięty, Trump zyskał większe wpływy w partii republikańskiej. Wielu prominentnych republikanów nie zaakceptowało wyniku demokratycznych wyborów i zgodziło się z kłamstwem swojego lidera, że wynik był sfałszowany.

Teraz wykorzystują swoją kontrolę nad wieloma stanowymi legislatywami, aby upolitycznić sposób, w jaki zatwierdzane są wyniki wyborów. Prezydencki wyścig z 2020 roku służy raczej jako przestroga przed 2024 rokiem i tym, jak łatwo, zgodnie z partyjnym interesem, można podważyć zaufanie wobec instytucji publicznych.

Dlatego wielu sojuszników USA nadal postrzega obecny stan amerykańskiej polityki jako sygnał ostrzegawczy. Tak długo jak Stany Zjednoczone pozostaną silnie spolaryzowanym narodem, żaden amerykański polityk, niezależnie od swoich intencji, nie będzie w stanie na nowo rozbudzić wiary w demokrację na świecie.

Zdecydowane działanie albo kapitulacja

Biden miał rację, kiedy powiedział, że demokracja na całym świecie jest zagrożona. Nie docenił jednak przeszkód, z którymi musiałby się zmierzyć, żeby odpowiedzieć na to wyzwanie. W konsekwencji jego obietnice w tym zakresie trudno będzie zrealizować.

W obecnej sytuacji, ważniejsza wydaje się obrona wartości demokratycznych – a niekoniecznie ich promowanie. Jednak nawet w ramach planu minimum, Ameryka staje przed większym wyzwaniem, niż gotowy jest przyznać Joe Biden lub któryś z jego sojuszników. Jeśli amerykańscy liderzy mają zatrzymać wzrost tendencji autokratycznych w państwach demokratycznych, muszą wyjść daleko poza dotychczasowy scenariusz działania.

Prawdziwa, prodemokratyczna agenda musiałaby opierać się na jasnych sygnałach – populistyczni liderzy, którzy stwarzają zagrożenie dla swoich demokracji, spotkają się z poważnymi konsekwencjami. Zamiast tego otrzymują zaproszenia na Szczyt dla Demokracji.

Taka polityka wymagałaby stawiania przede wszystkim na współpracę z krajami prawdziwie demokratycznymi i odsunięcia reszty sojuszników na drugi plan. Prezydent musiałby również zaprezentować wizję reformy międzynarodowych instytucji, takich jak NATO, pozostających pod ostrzałem ze strony antydemokratycznych liderów.

Tak ambitny plan z pewnością wiążę się z wieloma komplikacjami i możliwością porażki. Byłby jednak wyrazem uczciwości amerykańskiej klasy politycznej wobec siebie samej, narodu i reszty świata. Jeśli administracja Bidena zdecyduje, że starcie pomiędzy „demokracją i liberalizmem” a „faszyzmem i autokracją” nie jest warte takiej ceny, powinna jasno dać temu wyraz.

 

Artykuł ukazał się pierwotnie 7 grudnia 2021 w magazynie „Foreign Affairs”.

 

Tłumaczenie: Zofia Majchrzak.