Unijne przesłuchania i polska polityka

Elżbieta Bieńkowska oraz jej koleżanki i koledzy przed objęciem stanowisk muszą publicznie przedstawić swoje priorytety w obszarze danej polityki i nie mogą przy tym łatwo zbyć rozmówców za pomocą kilku żartów i sloganów. Przesłuchania są publicznie dostępne, a następnie recenzowane przez ekspertów.

Krytyka, choć miejscami bolesna, jest rzeczowa. Eksperci zwrócili uwagę m.in. na braki merytoryczne oraz nieprzyjemny, protekcjonalny stosunek Bieńkowskiej do rozmówców. Zarzucili jej, że za priorytetowe uznała zbyt wiele zagadnień, co utrudnia ocenę, jakie właściwe owe priorytety są. Na szereg pytań nie odpowiedziała. Zdaniem ekspertów jej wystąpienie i odpowiedzi na pytania zawierały więcej sloganów niż konkretnych politycznych deklaracji.

Bieńkowska, która do Brukseli jechała jako prymuska polskiej polityki, została tam, mówiąc kolokwialnie, „zgrillowana”.

Mateusz Fałkowski

Oczywiście wiele z tych niedociągnięć tłumaczyć można debiutem w nowej roli, w nowym miejscu, jednak ważniejsza jest pewna lekcja systemowa. Otóż Bieńkowska, która do Brukseli jechała jako prymuska polskiej polityki, została tam, mówiąc kolokwialnie „zgrillowana”, ponieważ grała tak, jak ją nauczyły polskie doświadczenia. W Polsce nie ma zaś mechanizmów wymuszających na ministrach systematyczne, rzeczowe i otwarte informowanie o podejmowanych przez nich działaniach. Politycy chowają się za plecami swych zastępców i rzeczników, unikają trudnych pytań, wybierają, komu udzielą wywiadu, a które media pominą. Próbują przy pomocy specjalistów od PR nagłośnić wybrane sound-bites, swoje historie, przekazy i slogany. Starają się przy tym dla każdego znaleźć ładne hasło, nie dbając o to, co jest ich priorytetem. I dokładnie tak postąpiła w Brukseli premier Bieńkowska.

Starając się o posadę w Komisji Europejskiej, została ona postawiona wobec wyzwań, do których nie przywykli polscy politycy. Bartosz Arłukowicz, aspirując na nowo do kierowania ministerstwem zdrowia, nie musiał w Warszawie przemyśleć swych dotychczasowych osiągnięć, ani też nie został postawiony wobec takich jak Bieńkowska pytań o plany, które następnie zostałyby zrecenzowane w analizach polskich think-tanków. Grzegorz Schetyna nie musiał poddać pod dyskusję swojej wiedzy fachowej i planów dotyczących polityki zagranicznej. Tymczasem polskiej polityce, jej otwartości, efektywności i transparentności instytucja publicznego przesłuchania kandydatów na ministrów bardzo by się przysłużyła.

Polskiej polityce – jej otwartości, efektywności i transparentności – instytucja publicznego przesłuchania kandydatów na ministrów bardzo by się przysłużyła.

Mateusz Fałkowski

Postulat taki mógłby dotyczyć nie tylko ministrów i nie tylko momentu obejmowania funkcji. Podobnie wprowadzić należałoby instytucje zwięzłych pytań i odpowiedzi, których udzielaliby urzędujący prezydenci i burmistrzowie miast. Instytucja tego typu istnieje np. w Wielkiej Brytanii. Gdyby Hanna Gronkiewicz-Waltz co dwa miesiące publicznie i osobiście odpowiadała na wybrane pytania przekazywane przez mieszkańców, a zadawane przez radnych i nie mogłaby na te spotkania wysłać swojego rzecznika, być może na czas powstałby plan przestrzenny dla zamkniętej trzy lata z powodu budowy metra ulicy Świętokrzyskiej, a także podziemny parking na Placu Powstańców.

Polska potrzebuje lepszego rządzenia, więcej otwartości, efektywności i partycypacji. Instytucje takie, jak publiczne przesłuchania kandydatów na ministrów czy „godziny pytań i odpowiedzi” z burmistrzami oraz prezydentami miast, pozwoliłyby poprawić jakość rządzenia i spowodowałyby, że kluczowi politycy nie mogliby już tak łatwo chować się za plecami swych zastępców czy doradców od PR. Byliby zmuszeni nawiązać rzeczywisty kontakt zarówno z opozycją, jak i wyborcami, a także, co niestety nie jest regułą, z własnymi planami i osiągnięciami. Tego typu rozwiązania pomogłyby poprawić także pracę opozycji i think-tanków, a w konsekwencji przyczynić się do pozytywnych zmian w kulturze politycznej w Polsce.

[Marionetki, kukiełki, ludzie] Dunin vs Karpowicz. Witajcie w rynsztoku!

Mam graniczące z pewnością przeczucie, że o przyznaniu tegorocznej Nike Karolowi Modzelewskiemu (to chyba jedyny sensowny wybór spośród najsłabszej od lat, a wręcz kuriozalnej finałowej siódemki) wie mniej ludzi, niż o sprawie Kingi Dunin i Ignacego Karpowicza, którzy na najpopularniejszym portalu społecznościowym wylewają na siebie kubły pomyj. Przypomnijmy, krytyczka pożyczyła pisarzowi trzynaście tysięcy złotych i trochę euro. Kiedy zażądała zwrotu, on miał jej kazać „spierdalać”. Ona upubliczniła całe zdarzenie. W zamian Karpowicz opisał, jak to w domu Dunin zatrzymywał się przejazdem i za każdym razem padał ofiarą molestowania seksualnego, a na koniec znajomości nawet gwałtu. W odpowiedzi subtelna feministka stwierdziła, że Karpowicz powinien udać się do psychiatry, a tak w ogóle to oczernia ją, bo chce ukryć, że żyje w konkubinacie z sekretarzem nagrody Nike i jednym z głównych recenzentów literackich „Gazety Wyborczej”. W domyśle zawdzięcza temu związkowi liczne pozytywne oceny na łamach pisma, co więcej – może też dostać Nike. W końcu nagrody nie dostał, ale trudno nie zauważyć, że „Gazeta Wyborcza” bardzo upodobała sobie książki autora „Sońki”.

Pani wytknęła panu, że homoseksualista. Może nie sprawdził się w łóżku? Pan przyznał, że bezwolnie się jej poddawał. Brawo dla obojga!

Jacek Wakar

Zabawne, prawda? Tu pisarz, jak dla mnie bardzo mocno przeceniany, tam lewicowa krytyczka, feministyczna ideolożka, z ustami pełnymi frazesów na każdą okazję. Książki Karpowicza zawsze miałem za pretensjonalne koncepty, opinie Dunin raziły chełpliwością, narcyzmem i stopniem zideologizowania. A teraz wyznaczyli nowe standardy. Pani wytknęła panu, że homoseksualista. Może nie sprawdził się w łóżku? Pan przyznał, że bezwolnie się jej poddawał. Brawo dla obojga! Do tego jeszcze rzucone wprost, za to bez żadnych dowodów, oskarżenie o korupcję. Nie żebym Karpowicza bronił, jego postawa jest oczywiście w całej tej sprawie na wskroś żenująca, tylko czekać aż zapłacze niczym skrzywdzony dzieciak. A jednak Kinga Dunin zachowuje się jeszcze bardziej obrzydliwie. Działa w myśl zasady, że jeśli rozbryzgasz wokół siebie gówno, trochę na pewno przylepi się do adwersarza.

Najlepiej byłoby zapasy w błocie Dunin i Karpowicza przemilczeć, by nie sprawiać im cienia satysfakcji. A jednak kąsek łakomy, więc felietoniści i komentatorzy nie mogą milczeć, bo alkowa Dunin i Karpowicza stała się alkową publiczną. W „Do Rzeczy” Bronisław Wildstein kpi, tłumacząc towarzyskie gry pary naszych milusińskich prawidłami lewicowej ideologii. W „Newsweeku” Paweł Huelle tłumaczy, że się w ogóle całą historią nie przejął, bo reprezentuje ona poziom Pudelka. W tygodniku „Wprost” Karolina Korwin-Piotrowska wreszcie nazywa rzeczy po imieniu. Mówi, że przedstawiciele elit – prof. Hartman, Rafał Ziemkiewicz, Dunin i Karpowicz – to nikt więcej, jak tylko banda kretynów, która ma resztę ludzi za głupków. Nazywa ich brzydszymi bohaterami Pudelka.

Smutne to, bo Karpowicza i Dunin bardzo łatwo wykpić. Gorzej jednak, że za każdym razem, kiedy otwieram gazetę albo włączam telewizję, czuję się zapraszany do rynsztoku.

Jacek Wakar

Trudno się nie zgodzić. Opera mydlana z Dunin i Karpowiczem w rolach głównych pokazuje dobitnie kondycję rzekomych elit. Kinga Dunin próbowała ponoć wyznaczać wzorce, a teraz sama dała przykład. Karpowicz okazał się skrzywdzonym chłopaczkiem, trudno z pełną odpowiedzialnością nazywać go „prawdziwym mężczyzną”. Bardziej chyba nadawaliby się do „Warsaw Shore” – tam mogliby przy włączonych kamerach mierzyć się ze swoimi opisywanymi w sieci problemami.

Smutne to, wykpić oboje łatwo. Gorzej jednak, że za każdym razem, kiedy otwieram gazetę albo włączam telewizję, czuję się zapraszany do rynsztoku. Korwin-Piotrowska jest ostra we „Wprost”, ale najwyraźniej zapomniała zapytać, jak w tym tygodniu będzie wyglądać okładka tygodnika. A na niej fotomontaż z Hartmanem obejmującym nastolatkę i hasło „Kazirodztwo jest OK”. Prosto, konkretnie, na temat. Byle sprzedać więcej, zasady nie grają roli. W środku zaś, jeśli chodzi o kulturę, minirecenzyjki i jeden – słownie jeden – artykuł nieco większych rozmiarów. Elity upadają? Pewnie tak, ale jak sępy żerują na nich media, próbują popaść się świeżym mięsem wczorajszych autorytetów.

Bo że wczorajszych, mam pewność. Afera Dunin z Karpowiczem może zakończyć kariery obojga. Wcale nie będę myślał o nich z żalem, najwyżej z niesmakiem. No i z dość przykrym poczuciem, że oto wszyscy znaleźliśmy się w szambie.

[Przegląd prasy] Sukces Polski i Donald Tusk na Malcie

Na przełomie wieków Łotwa była krajem, który stawiano jako wzór przekształcenia gospodarki z centralnie planowanej w wolnorynkową. Nic w tym właściwie dziwnego, biorąc pod uwagę powierzchnię, populację i siłę tamtejszej gospodarki. Jednak po kilkunastu latach to polskie zmiany stają się wzorcowe, o czym napisał m.in. „The New York Times”, pretekstem czyniąc pozycję Polski na pierwszej linii w sporze gospodarczym z Rosją. Zdaniem dziennika jesteśmy liderem regionu, co dobitnie widać wobec coraz słabszej kondycji państw bałtyckich i autorytarnego dryfu Węgier. Gazeta podkreśla, że według ekonomistów zadłużenie polskich gospodarstw domowych jest relatywnie niewielkie (poniżej 60 proc.) w porównaniu z Hiszpanią (140 proc.), Wielką Brytanią (150 proc.) czy nawet Niemcami (93 proc.). Przypomina, że polski eksport od 2003 r. zwiększył się czterokrotnie, a scalony PKB na mieszkańca wzrósł od 2008 r. o 25 proc. A to wszystko w czasie, gdy do Unii Europejskiej zbliżał się kryzys, a niektóre państwa członkowskie już borykały się z recesją. „NYT” chwali Polskę za zdecydowaną postawę wobec twardej polityki Rosji i za dążenie do utworzenia unii energetycznej. Jak zauważa, nawet embargo nie osłabiło polskiego ducha, ale przewrotnie wsparło polskich eksporterów poprzez akcję #jedzjabłka (nawet jeśli jest to wsparcie bardziej moralne niż ekonomiczne). Sukcesy Warszawy sprawiły, że kraj nad Wisłą został doceniony przez unijnych przywódców wyborem Tuska na szefa Rady Europejskiej, co dobitnie świadczy o coraz większej sile polskiej dyplomacji.

*

Tymczasem zagadkę tajemniczej nieobecności Donalda Tuska w gorących tygodniach zmiany rządu w Polsce rozwiązał maltański serwis Independent.com.mt. Były premier jest na Malcie, gdzie szlifuje swój angielski w ramach przygotowań do przewidzianej na 1 grudnia 2014 r. inauguracji jako szefa Unii Europejskiej. Sponsorem intensywnego kursu jest urząd, nad którym wkrótce obejmie władzę Tusk. Unia Europejska finansuje szkolenia językowe wysokich rangą urzędników w przypadku, gdy obejmuje ono pięć godzin nauki dziennie w cenie 21 tys. EUR. Artykuł ma charakter czysto informacyjny i ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że wręcz sensacyjny – być może powodem jest przypadkowe natrafienie na byłego polskiego premiera przez dziennikarzy serwisu. Portal przybliża postać Tuska czytelnikom, informując, że był najdłużej urzędującym premierem nad Wisłą, a jego rządy przyniosły mieszkańcom „poczucie stabilności”.

*

Rosja swoją bezczynnością na Ukrainie może ściągnąć na siebie nowe sankcje – powiedział w wywiadzie dla moskiewskiego „Kommiersanta” pełnomocnik rządu Niemiec ds. dialogu z Rosją, Gernot Erler. Zwrócił uwagę, że Moskwa powinna krok po kroku wypełniać wcześniej podjęte zobowiązania, co oszczędzi jej nowych obciążeń. Zwrócił przy tym uwagę, że zdaniem Berlina sprawa jest bardzo poważna. Jak podkreślił, wielu europejskich polityków jest zaniepokojonych brakiem zaangażowania Rosji wobec realizacji złożonych na początku sierpnia w Mińsku deklaracji. Chodzi tu przede wszystkim o naciski na polityków tzw. separatystycznych republik na wschodzie Ukrainy. Planują oni przeprowadzić na początku listopada wybory, o czym nie było mowy podczas rozmów w sprawie zawieszenia ognia. Polityk przyznał, że sankcje wprowadzone przez Unię Europejską przeciwko Rosji z powodu jej polityki wobec Ukrainy, szkodzą także Niemcom. „Mamy interesy gospodarcze i przemysłowe. Pierwsze skrzypce powinna jednak grać polityka. Chodzi przecież o sprawy fundamentalne, także o pokój w Europie” – oświadczył. Wspominane porozumienia obejmują przede wszystkim zawieszenie broni, utworzenie zdemilitaryzowanej strefy buforowej, zatrzymanie sił wojskowych, instalacji systemów artyleryjskich oraz zakładania min, zakaz lotów wojskowych i wycofanie najemników. Dotychczas UE objęła sankcjami wizowymi i finansowymi 119 osób oraz 23 firmy. Ograniczyła również rosyjskim firmom dostęp do rynków kapitałowych, a także nałożyła zakaz eksportu broni i zaawansowanych technologii rafineryjnych.

*

Właściciel sieci Deichmann nie żyje, poinformowała agencja Bloomberg. Zgon 88-letniego nestora obuwniczego rodu nastąpił 2 października, lecz media zostały poinformowane o tym dopiero po czterech dniach. Wiadomość przekazała jego spółka, Deichmann SE. Majątek zmarłego szacuje się na około 5,2 mld USD. Pozwoliło mu to na zajęcie 21. pozycji wśród najbogatszych Niemców, zaś w skali całego globu plasował się na 280. miejscu. Rodzinna firma istnieje od 1913 r., obejmując obecnie swoim zasięgiem kilkadziesiąt krajów, głównie Europy i Ameryki Północnej. Wychowany w protestanckiej rodzinie Heinz-Horst Deichmann był nie tylko przedsiębiorcą, ale również dobroczyńcą przywiązującym dużą rolę do wspierania biedniejszych regionów kontynentu – dzięki jego osobistym staraniom kilkadziesiąt domów dziecka w Polsce otrzymywało regularnie produkty ze sklepów noszących jego nazwisko.

„Moim zadaniem jest bycie głupcem”

Mateusz Góra: „Gerontofilia” to twój pierwszy film, który trafił do polskiej dystrybucji. Czy cieszysz się, że twoja sztuka jest obecnie pokazywana w kraju, w którym jeszcze kilka lat temu byłoby to nie do pomyślenia?

Bruce LaBruce: Tak, to bardzo ekscytujące. Od lat staram się pokazywać swoje projekty w miejscach, które nie są do końca gotowe na mnie i moje pomysły. Czuję się spełniony, bo znajduję się w pierwszej linii ruchu emancypacyjnego. Pokazywałem swoje filmy w Zagrzebiu około 10 lat temu i potrzebowałem wtedy eskorty policyjnej, a także w południowej Afryce oraz 3 lata temu w Moskwie i Kijowie. Nawet teraz „Gerontofilia” jest pokazywana w Rosji.

 

Co cię zainspirowało do zrobienia filmu o romansie między młodym pielęgniarzem i jego dużo starszym podopiecznym?

Częściowo „Gerontofilia” oparta jest na historii ludzi, których znam. Mam kolegę z San Francisco, który, mając lat siedemnaście, może osiemnaście, przeżył płomienny romans z  Allenem Ginsbergiem i Williamem S. Burroughsem, kiedy ci byli już po siedemdziesiątce. To było dla mnie fascynujące, bo w relacji między nimi nie chodziło o pieniądze. Ten chłopak był uczestnikiem warsztatów, które przerodziły się w seksualny i emocjonalny związek z prowadzącymi je „mistrzami”. Mam też innego znajomego w Nowym Jorku, który kiedy miał osiemnaście lat i był pięknym, czarnym chłopcem, sypiał tylko z otyłymi Żydami po czterdziestym piątym roku życia. To był jedyny typ mężczyzn, który go pociągał. Zaintrygował mnie fakt, że ludzie mogą mieć tak bardzo specyficzny fetysz. Jestem zmęczony też tym, że seksualność starszych ludzi zawsze jest uważana za coś groteskowego albo paskudnego, szczególnie wśród gejów. Relacja głównych bohaterów to metafora wszystkich związków objętych  społecznym tabu.

„Gerontofilia” jest o wiele bardziej zachowawcza, niż twoje dotychczasowe projekty. Zamierzasz zostać mainstreamowym reżyserem?

Czuję, że to nie wyznacza nowego kierunku w moich działaniach. Wielu dziennikarzy chce przypiąć mi etykietkę, mówiąc „od teraz LaBruce będzie robił kino mainstreamowe, poszedł na kompromisy”. Tymczasem ja już zrobiłem następny film po „Gerontofilii”. „Pierrot Lunaire” jest ekstremalnie prowokujący, eksplicytny, jeśli chodzi o sceny seksu, wyzywający, politycznie niepoprawny. Jako artysta po prostu muszę znaleźć sposób, żeby wyrazić siebie i równocześnie dotrzeć do jak największej liczby ludzi. Dla mnie ważne jest, aby nie bać się próbować czegoś innego. „Gerontofilia” była próbą zupełnie innej metody robienia filmów, wszystko było nowe – od procesu pisania scenariusza, przez zdobywanie środków, casting, aż po postprodukcję. Taka zmiana jest dobra, bo czasem każdy artysta czuje, że znalazł się w klatce.

 

John Waters [amerykański reżyser znany szerszej publiczności za sprawą kultowych „Różowych flamingów” (1972) oraz „Lakieru do włosów” (1988) czy „Beksy” (1990)] powiedział kiedyś, że ty i on wolicie być społecznymi wyrzutkami, niż częścią klasy średniej. W tej chwili geje stanowią ważną grupę należącą do klasy średniej. Czy uważasz, że rozumieją twoją sztukę, okazują ci wsparcie?

W „Gerontofilii” przyjąłem inne założenie, niż do tej pory. Jak było wspomniane, niektórzy mówią, ze to mój najbardziej mainstreamowy film. Staram się w nim przekazać subwersywną treść w przystępny sposób. Czasem w celu zdobycia większej publiczności, w tym wypadku bardziej konserwatywnej części publiczności gejowskiej, trzeba wymyślić sposób, w jaki  można przyciągnąć jej uwagę. Wiele rzeczy uległo zmianie, ale ja pochodzę z pokolenia, w którym geje unikali wstępowania do wojska i nie chcieli małżeństw. Uważam, że taka postawa jeszcze się odrodzi, a hipokryzja homoseksualistów, których jedynym celem jest bycie „normalnymi”, obróci się przeciw nim. Konformistyczne życie nie jest pełne wyzwań, to wybieranie „bezpiecznej opcji”. To pewnie dobre dla niektórych ludzi, ale dla innych oznacza katastrofę.

Jean Genet kochał żeglarzy, a ty miałeś słabość do skinheadów. Czy dlatego właśnie  wpadłeś na pomysł, żeby stworzyć ruch homocore, łączący subkulturowy gniew z homoseksualnym pożądaniem?

To rodzaj gejowskiej tradycji, jak sądzę. Jean Genet miał swoich marynarzy, Andy Warhol męskie prostytutki, można wymieniać dalej: Francisa Bacona czy Piera Paolo Pasoliniego. Podobnie jest z moim zainteresowaniem skinheadami i męskimi prostytutkami. To politycznie niepoprawne, niebezpieczne, ale także antyburżuazyjne, bo ci mężczyźni pochodzą z marginalizowanej klasy robotniczej, burżuazja się z nimi nie zadaje. To także relacja sadomasochistyczna, bo chodzi tu o dominację i wchodzenie w rolę. Skinheadzi to postaci odrzucone przez społeczeństwo albo takie, które same odrzuciły społeczeństwo. Nie podążają za większością i nie zachowują się tak, jak się tego od nich oczekuje, dlatego są tak interesujący.

Czy tęsknisz za czasami, kiedy bycie gejem było czymś „brudnym”, „grzesznym” i „zakazanym”? Czy życie „w szafie” może być ekscytujące?

W pewnym sensie tak. Było coś romantycznego w byciu częścią sekretnej grupy, posiadającej swój ezopowy język – niezrozumiały dla innych kod komunikacji. Funkcjonowanie w podziemiu to bardzo kreatywne zadanie. Brakuje mi dziś też wielu rzeczy, które szły w parze z ruchem wyzwolenia gejów w latach 70. Przede wszystkim środowiska miłośników skór, traktujących swój fetysz niemal jak religię, czy barów dla męskich prostytutek, które przestały mieć sens z powodu rozwoju Internetu. Bary gejowskie w latach 60. i 70. były bezpiecznym miejscem dla wszelkiej maści dziwaków. Tam spotykali się geje, lesbijki, mogli tam przychodzić ludzie różnych ras, wszystkie marginalizowane mniejszości – nawet kryminaliści. Każdy mógł znaleźć miejsce dla siebie, co było bardzo ekscytujące.

Co sądzisz o tym, co Larry Kramer nazywał „polityką rozwiązłości”, która zdominowała ruch emancypacji osób homoseksualnych w latach 70.?

Moi znajomi nie pozwalają mi używać sformułowania „polityka rozwiązłości” (promiscuity), bo uważają, że ma negatywne konotacje. W rzeczywistości jednak o to właśnie chodziło w ruchu gejowskim. Uważam, że byłem szczęśliwcem, chociaż równocześnie był to rodzaj klątwy, że jako nastolatek stanowiłem część ruchu emancypacyjnego lat 70. W tamtym czasie bardzo trudno było wyrazić w jakikolwiek sposób swoją homoseksualność, może dlatego ruch gejowski, gdy powstał, był tak radykalny i ekstremalny – czasem nawet przerażająco, jeśli chodzi o zachowania seksualne. Dzisiaj mi tego trochę brakuje, bo obecnie w mainstreamowym ruchu LGBT jest za dużo moralizatorstwa. Wielu gejów powtarza, że pewne zachowania są nieodpowiedzialne, że powinniśmy zachowywać się grzecznie, żeby być akceptowanymi. To odbiera mi motywację do działania.

Obecnie uważam, że słowo „queer” jest dobre, bo powróciło do swojego oryginalnego znaczenia. Queerowanie czegoś znaczy wywracanie tego do góry nogami.

Bruce LaBruce

Skoro jesteśmy przy słowach niepoprawnych politycznie. Kim jest Bruce LaBruce – gejem, osobą queer, pedałem?

Odżegnywałem się od sformułowania „queer” w latach 90., bo wiązało się z określonym typem aktywizmu politycznego i było zbyt poprawne politycznie. Słowo „pedał” (faggot) o wiele bardziej mnie interesowało, bo jest podobne do słowa „czarnuch” (nigger) – możesz go używać, jeśli jesteś członkiem mniejszości i wiesz, w jaki sposób to robić. Obecnie uważam, że słowo „queer” jest dobre, bo powróciło do swojego oryginalnego znaczenia. Queerowanie czegoś znaczy wywracanie tego do góry nogami, staranie się dopasować do siebie rzeczy, które w oczach większości zupełnie do siebie nie pasują. To określenie także na wszystkie radykalne zachowania, które świadczą o tym, że nie chcesz się dopasować do społeczeństwa. Teraz nie mam więc nic przeciw temu słowu, ale nadal uważam, że zbyt dużo jest poprawności politycznej w języku społeczności gejowskiej. Znam na przykład bardzo wielu transseksualistów, prowadzę z nimi warsztaty i zdaję sobie sprawę, jak chcą być reprezentowani. Uważam, że debata o słowie „tranny”, którego nigdy nie uważałem za nacechowane negatywnie, jest zupełnie bez sensu. Nie można atakować ludzi, którzy używają tego słowa nie w negatywnym kontekście – to po prostu nie jest praktyczne.

 

Sam masz określone poglądy polityczne. A czy twoja sztuka ma jakiś polityczny cel? W końcu w „The Raspberry Reich” wyśmiewasz także skrajnie lewicowe bojówki.

Nigdy nie byłem typem społecznika, poświęcającego się jakiemuś ideologicznemu celowi. Trudno mi traktować jakikolwiek ruch poważnie. Czuję, że moim zadaniem jest bycie głupcem, stojącym z boku i mającym dystans do wszystkiego, nawet do lewicowych ruchów, które także mogą zacząć podejmować złe decyzje. Trzeba być świadomym mechanizmów działania wszelkich rewolucji. Taki był cel „The Raspberry Reich” – odciąć się od radykalnych bojówek, które miały tendencje do bycia tak dalece lewicowymi, aż stawały się prawicowe, nietolerancyjne i popadały w określone dogmaty. Ich członkowie z jednostek opresjonowanych przemieniali się w opresorów.

Moim celem jest nie stać się poprawnym politycznie w sposobie obrazowania i nie dostosować się do ideału grzecznego i „udomowionego” homoseksualisty.

Bruce LaBruce

Często w swoich filmach pokazujesz ekstremalnie fetyszystyczny seks. Jaki cel, oprócz wywołania szoku u widowni, chcesz przez to osiągnąć?

Przez tę strategię mam wielu krytyków wśród gejów. Nie lubią oni mojej sztuki, bo uważają, że nie przedstawiam seksualności w sposób prawdziwy, tylko zajmuję się przypadkami ekstremalnymi. To jednak bardzo świadoma strategia, której celem jest nie stać się poprawnym politycznie w sposobie obrazowania i nie dostosować się do ideału grzecznego i „udomowionego” homoseksualisty, który może być tolerowany przez społeczeństwo, bo gra według jego zasad. Chcę przez to także pokazać, że ludzie z ekstremalnymi perwersjami i fetyszami na wielu płaszczyznach są bardzo podobni do każdego z nas. Tak samo podlegają przecież romantycznym uniesieniom i mogą mieć bardzo przyjazną osobowość. Można być jednocześnie przerażającym i nieprzerażającym To także odnosi się do seksualności – czasem jest niebezpieczna, dziwna i perwersyjna, ale to nie znaczy, że, korzystając z niej, stajemy się potworami.

 

Kręcisz artystyczne filmy pornograficzne, za które dostajesz nagrody na festiwalach. Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś o tym, że pornografię można wykorzystać przy tworzeniu filmów awangardowych?

Zacząłem się interesować pornografią, kiedy znalazłem się w środowisku punków po przeprowadzce do Toronto w połowie lat 80. Moje lesbijskie przyjaciółki i ja byliśmy zmęczeni gejowskim światem, który uważaliśmy za nudny i już wtedy zbyt burżuazyjny. Zwróciliśmy się więc w kierunku punku, który uznaliśmy za dynamiczny politycznie, motywujący, interesujący ruch młodzieżowy. Potem okazało się, że jest w nim też mnóstwo homofobii, chociaż wydawało się, że tworzą go ludzie otwarci. Stawialiśmy pierwsze kroki, wydając ziny i kręcąc filmy, żeby uwolnić się od tego towarzystwa. Wtedy też zaczęliśmy wykorzystywać eksplicytne sceny gejowskiego seksu. Początkowo włączaliśmy znalezione materiały pornograficzne do naszych zinów i filmów, potem realizowaliśmy własne. To była  polityczna prowokacja wymierzona w ludzi, którzy myśleli o sobie, że są skrajnie lewicowi, jak punkowie, ale mimo to dopasowywali się do istniejących w społeczeństwie wartości. To był nasz cel: być podwójnie zmarginalizowanymi outsiderami – nie tylko działać na marginesie społeczeństwa, ale nawet tam nie szukać dla siebie stałego miejsca. Dzięki temu mogliśmy pozostać z dala od jakiejkolwiek ortodoksyjnej postawy.

Czy tworzenie hardkorowych wersji filmów, jak było na przykład z „L.A. Zombie”, to sposób na zdobycie pieniędzy od producentów filmów pornograficznych?

W jakiś sposób uwikłałem się w mainstreamową pornografię. Moje dwa pierwsze filmy fabularne były undergroundowe,  pokazywały niesymulowane sceny seksu, ale wciąż uważam je za utwory artystyczne. Podobnie „Hustler White”, opowiadający o ekstremalnych fetyszach. Po tych trzech filmach razem z moim producentem, Jurgenem Bruningiem, zyskaliśmy miano twórców pornograficznych. On zaczął więc produkować w tej samej branży w Berlinie, a mnie trudno było znaleźć fundusze na innego typu produkcje. Postanowiłem więc zdobyć pieniądze u źródeł, z których sam się wywodziłem. Zwróciłem się do Jurgena Bruninga o pomoc i właściwie trzy moje filmy były finansowane przez wytwórnie pornograficzne. „Gerontofilia” jest pierwszym, na który zdobyłem znaczące państwowe finansowanie w Kanadzie. Mam wrażenie, że urzędnicy do ostatniej chwili  nie byli pewni, czy nie będę jednak robił filmu „dla dorosłych”.

 

Czy czujesz czasem, że robisz coś, co jest jednak zbyt radykalne?

To bardzo trudne, bo rzeczywiście czasem czułem, że posunąłem się za daleko. Mimo wszystko uważam, że, przekraczając granice, jestem na dobrej drodze – skoro byłem w stanie przerazić sam siebie, to znaczy, że osiągnąłem jakiś transgresyjny stan. Tak było ze „Skin Flick” – wtedy pomyślałem, że to jest naprawdę niepoprawne politycznie. Nawet jeśli film nie jest głosem poparcia dla faszystowskich skinheadów, a wręcz stanowi metakrytykę faszyzmu, to przez samo zanurzenie się w fantazji bycia zdominowanym albo nawet zgwałconym przez wykazujących homoseksualne pożądanie, brutalnych bohaterów –  staje się on bardzo trudny do interpretacji w swojej politycznej wymowie. Na pewno w lepszym świetle ukazuje skinheadów, niż bardzo powierzchowną i burżuazyjną parę gejowską. Pochodzący z klasy robotniczej chłopcy są przynajmniej bardziej autentyczni, budują między sobą braterską więź, są też w jakiś sposób stylowi. To nie jest czarno-biała reprezentacja, ale mimo wszystko występuje tam postać, która masturbuje się i zalewa spermą „Mein Kampf”. Wpakowałem się przez to w kłopoty. Policja przyjechała na jedną z projekcji i skonfiskowała taśmę.

Czy moment, w którym z Justina Stewarta stałeś się Brucem LaBrucem [pseudonim artystyczny] był nowym początkiem, czy po prostu rozpoczęciem kolejnego etapu życia? Czy nowe imię oznaczało, że zapomniałeś o dzieciństwie spędzonym na farmie w Kanadzie?

Wychowałem się na ubogiej farmie w rolniczym regionie. Nigdy tego nie zapomniałem, dlatego teraz czuję więź z ludźmi, którzy są ekonomicznie na marginesie i nie mieli szczęścia urodzić się w rodzinie mogącej zapewnić im dobry start w życiu. To w jakiś sposób wpłynęło na moje socjalistyczne, nawet neomarksistowskie przekonania i świadomość nierówności klasowych. Miałem wspaniałych rodziców, którzy pomimo że nie byli wykształceni, należeli do ludzi bardzo otwartych i mądrych. Nie byli też fundamentalistami ani nie mieli autorytarnej postawy wobec mnie, więc właściwie można powiedzieć, że byłem szczęściarzem.

Szaleniec w operze? O spektaklu Terry’ego Gilliama w English National Opera

Nowy gracz na rynku operowym, Terry Gilliam, wystawił niedawno drugą operę w swojej karierze i ponownie zebrał znakomite recenzje. „Potępienie Fausta” Hectora Berlioza z 2011 roku było jego debiutem – i jeśli zachęciło do jakichś pytań, to przede wszystkim o to, dlaczego twórca uznawany przez niektórych za „operowego” (czyli w potocznym rozumieniu „barokowego” i lubującego się w nadmiarze) tak późno wkroczył na teren teatru muzycznego. Najnowsza inscenizacja Gilliama, „Benvenuto Cellini” (tegoż samego Berlioza), świadczy o tym, że w świecie opery doświadczony reżyser czuje się jak ryba w wodzie. Jaka jest jednak cena poświęcania swojej energii i talentu na operę, jeśli w odróżnieniu od podróżującego globalnie kina jest to sztuka z konieczności lokalna – to znaczy cieszą się nią tylko ci, którzy mogą przyjść na odgrywany na żywo spektakl? A może rozwiązaniem są proponowane przez różne sieci kin transmisje live i retransmisje? Jak smakuje opera Gilliama oglądana nie na deskach angielskiej opery, a w naszej dzielnicy?

01 ENO Benvenuto Cellini 5 (c) ENO_Richard Hubert Smith (Kopiowanie)

Zdjęcie dzięki uprzejmości English National Opera. Autor: Richard Hubert Smith

„Benvenuto Celliniego” można było obejrzeć w wybranych kinach tylko i wyłącznie 25 września i na dodatek z zachowaniem ceremoniału właściwego „prawdziwym” wyjściom do opery. Nie był to pokaz na żywo, ale pełnej długości retransmisja, okraszona ponadto krótkimi zwiastunami innych spektakli, wstępem samego reżysera i reklamą English National Opera, w którym to teatrze Gilliam po raz drugi mógł zaprezentować efekty swoich zmagań z XIX-wiecznym materiałem operowym. Bez wątpienia właścicieli kin skusiło właśnie nazwisko autora – oczywiście nie Berlioza, który nie wszedł do kanonu popkultury w takiej mierze jak Chopin czy Schubert, ale właśnie Terry’ego Gilliama. W Polsce mamy chyba do niego słabość i choć, szczególnie ostatnio, mało kto wychodzi z jego filmów z poczuciem spełnienia, nazwisko Gilliama wciąż jest synonimem wystrzałowego, ekscentrycznego i szalonego kina artystycznego. Duży wpływ na jego popularność ma zapewne fakt, że swoje najlepsze lata spędził z grupą Monty Pythona, odpowiadając za reżyserię chociażby „Monty Pythona i Świętego Graala”.

Filmowcy w operze

Jednak hasło „Gilliam w operze”, tak atrakcyjne dla sporej grupy miłośników jego twórczości, jest także niezamierzoną tautologią: filmy Amerykanina, kojarzone z nadmiarem, umownością, niekontrolowaną erupcją wyobraźni i kreowaniem nieistniejących światów, zawsze były bliższe poetyce operowej niż, nie szukając daleko, kuchennemu realizmowi, stereotypowo kojarzonemu z brytyjskimi filmowcami. Wycieczka Gilliama do English National Opera to terminowanie w świecie nowym, ale zarazem pierwotnie bliskim, wyczuwanym intuicyjnie i znanym mu nawet lepiej, niż można by przypuszczać.

02 ENO Benvenuto Cellini 2 (c) ENO_Richard Hubert Smith (Kopiowanie)

Zdjęcie dzięki uprzejmości English National Opera. Autor: Richard Hubert Smith

Gilliam nie jest oczywiście pierwszym, który z reżyserii operowej uczynił swoje dodatkowe zajęcie. Przez 20 lat Luchino Visconti wystawił przynajmniej 20 oper, głównie – jakżeby inaczej – napisanych przez Giuseppe Verdiego. Visconti, podobnie jak Gilliam, wyjątkowo szybko został zaszufladkowany jako filmowiec „operowy”. Określenie to, pozbawione precyzji, właściwie nic nie znaczy – najczęściej sygnalizuje po prostu skłonność twórcy do kunsztownego i bogatego kształtowania formy (choć porównanie dowolnego filmu Viscontiego z dowolnym filmem Gilliama pokazuje, na jak różne sposoby można tę strategię realizować). W pewnym okresie swojego życia kilka oper wystawił Roman Polański, lecz zamieszczone w jego autobiografii zdanie: „Nie zamierzałem jednak żyć z reżyserowania oper” świadczy dobitnie o tym, że swoje artystyczne ambicje chciał realizować przede wszystkim na planie filmowym.

Azyl dzikiego dziecka

Wizyta Gilliama w operze jest znacząca przede wszystkim dlatego, że otwiera przed twórcą zupełnie nowe możliwości. Spora część jego dorobku to niemal filmy-kamikadze, wyskakujące z własnych ram, produkujące więcej energii niż elektrownia w Bełchatowie, dzieła trudne w realizacji i męczące w odbiorze. Tysiąc pomysłów na minutę to w kinie za dużo; taśma celuloidowa (o kamerze cyfrowej nie wspominając) jest cierpliwa, ale widz kinowy – już mniej. I choć w najbardziej szalonych filmach Gilliama bez wątpienia znajdziemy pewien rys wielkości (mam na myśli „Bandytów czasu”, „Brazil” czy też moje ulubione „Przygody barona Münchausena” – wszystkie trzy z lat 80.), to i tak najlepiej wyważone proporcje ma „Las Vegas Parano” z 1998 roku – właśnie dlatego, że w tym płynnym jak magma obrazie ciągłych tripów narkotykowych przesada jest cnotą, a brak równowagi staje się zwyczajnym modus vivendi.

Opera „Benvenuto Cellini” jawi się jako zrobiony z werwą, fachowy produkt, który cierpi jednak na kompleks niższości wobec innych dzieł Gilliama.

Sebastian Smoliński

Pamiętajmy również, że mówimy o twórcy, który od wielu lat zmaga się z realizacją adaptacji „Don Kichota” Cervantesa, a filmowy zapis szeregu klęsk, jakie towarzyszyły jednemu z takich podejść, ułożył się w pełnometrażowy dokument „Zagubiony w La Manchy”… Jest więc Gilliam po trosze dzikim dzieckiem współczesnego kina, a po trosze niestrudzonym wizjonerem. Nadejście epoki cyfrowej odebrało jego filmom sporo animuszu: korzystający obficie, a przy tym wyjątkowo niezgrabnie z efektów komputerowych „Parnassus” z 2009 roku został reżyserowi dość szybko – i słusznie – zapomniany. Opera jawi się w tym wypadku jako azyl. Wspaniałym azylem stała się też dla Mariusza Trelińskiego, realizującego w Warszawie projekty, które większość producentów filmowych poskromiłaby jednym odmownym ruchem ręki. English National Opera pozwoliła Gilliamowi się wyszaleć, wychodząc z założenia, że i tak czegokolwiek się on dotknie, zamieni to w hit. Co jednak zaskakujące, Gilliam tylko częściowo skorzystał z ofiarowanej mu okazji, a oglądany w kinie „Benvenuto Cellini” sugeruje wręcz, że to opera poskromiła temperament reżysera, a nie na odwrót.

Symulacja w miejsce sceny

Nie jest jednak w stanie w pełni zrecenzować opery ten, kto ogląda li tylko jej retransmisję. Stopień zapośredniczenia jest tak duży, a montaż tak bardzo zniekształca odbiór i kieruje naszym spojrzeniem, że z emocji towarzyszących oglądaniu i słuchaniu spektaklu na żywo w miejscu jego wystawienia zostaje zaledwie ich cień – nawet jeśli realizatorzy bardzo się starają i wymyślają mnóstwo trików, które mają nas nabrać, że jest „prawie jak w teatrze”. Już sam fakt zaledwie jednokrotnego wyświetlenia opery budzi wątpliwości. Czy pokazy te zbierają tak mało widzów, czy może chodzi raczej o wytworzenie aury wyjątkowości, wydarzenia niepowtarzalnego, którego nie wolno przegapić?

03 ENO Benvenuto Cellini 3 (c) ENO_Richard Hubert Smith (Kopiowanie)

Zdjęcie dzięki uprzejmości English National Opera. Autor: Richard Hubert Smith

Zastanawia też decyzja, by w przypadku retransmisji zachować trwającą bodaj 20 czy 25 minut przerwę: w sam raz na wyjście z kina i odwiedzenie pobliskiego sklepu spożywczego. Taka przerwa funkcjonuje w teatrze jako element niezbędny, zarówno dla realizatorów, jak i publiczności. Ci pierwsi przygotowują się w jej trakcie do kolejnego aktu, ci drudzy mogą chwilę pobrylować, nawiązując kilka towarzyskich pogawędek, oraz zapalić papierosa na świeżym powietrzu. W kinie nie ma to jednak najmniejszego sensu: ze świata operowego wychodzimy na „krużganki” z nachosami, popcornem i colą, co burzy atmosferę elitarności, którą opera tak lubi się przecież otaczać.

Opera w kinie jawi się jako symulacja również w zakresie pokazywanych na ekranie obrazów. Myliłby się ten, kto przypuszcza, że na początku oglądamy czarne tło, które znika w momencie rozpoczęcia uwertury, ukazując nam twarze dyrygenta i muzyków. Retransmisja zaczyna się dużo wcześniej, sam spektakl każe natomiast na siebie czekać. Najpierw oglądamy rzędy przeważnie pustych krzeseł, które jedno po drugim zajmują przybywający w uroczystym nastroju widzowie. Sam statyczny plan operowej sali to jednak za mało, zdają się mówić realizatorzy, i serwują bywalcom kin na całym świecie szczegóły wnętrza English National Opera: zbliżenia na balkony i rzeźbione ornamenty wprowadzają do multipleksu powiew patyny i nobliwości. Wystarczy patrzeć na całą tę rozgrzewkę – pod pewnymi względami ciekawszą od samego widowiska muzycznego – dostatecznie długo, żeby można było choć przez chwilę poczuć się mentalnym Anglikiem.

Bolączki artysty

Następująca po tych atrakcjach opera, tak świetnie przyjęta przez recenzentów „Guardiana” i „Telegrapha”, jawi się jako zrobiony z werwą, fachowy produkt, który cierpi jednak na kompleks niższości wobec innych dzieł Gilliama. Nie wiadomo, czy opery znanych reżyserów uznawać za pełnoprawną część ich dorobku, czy raczej za zrobione na boku, prestiżowe chałtury. Przypadek „Benvenuto Celliniego” jest skomplikowany także dlatego, że uważa się tę operę Berlioza za inscenizacyjnie niewdzięczną – z powodu miałkiej akcji oraz dłużyzn. Obecna premiera w English National Opera to pierwsze od 40 lat wystawienie tego dzieła w Anglii. Sam Gilliam przyznał, że lubi zajmować się mało znanymi operami, ponieważ nie musi wówczas konkurować z klasycznymi inscenizacjami. Biorąc na warsztat Berlioza, reżyser chciał uczynić to dzieło stuprocentowo swoim.

„Benvenuto Cellini” opowiada o tytułowym renesansowym rzeźbiarzu (i autorze słynnej autobiografii) oraz jego próbach zdobycia serca urodziwej Teresy Balducci, córki niechętnego Celliniemu podskarbiego papieskiego. W tle wątku romansowego toczy się intryga artystyczna: utracjusz Benvenuto musi wykonać na zamówienie papieża posąg Perseusza. Gilliam dokonał w porozumieniu z dyrygentem skrótów partytury, próbując wycisnąć z libretta chociaż odrobinę napięcia. W opublikowanym na łamach „Guardiana” pamiętniku dokumentującym realizację spektaklu wyraża on swoją fascynację postacią Celliniego, co zachęciło wielu do utożsamienia rzeźbiarza z filmowcem. Niemal cały trzeci akt dramatyzuje bolączki artysty, który z wielkim trudem doprowadza swoje dzieło do końca, oferując para-Gilliamowską figurę twórcy pokaranego rozmiarem własnych ambicji.

Jednak „Benvenuto Cellini” (zarówno w wykonaniu Berlioza, jak i Gilliama) jako wypowiedź o losie artysty w ogóle się nie sprawdza. Zarysowany w spektaklu konflikt na linii mecenat-twórca jest już niezwykle przestrzały, a i sam Benvenuto to po prostu drobny kanciarz, którego domniemany geniusz rzemieślniczy sprawia wrażenie zająca wyciągniętego z kapelusza czarodzieja. Centralny punkt opery stanowi blisko półgodzinna scena karnawału, którą Gilliam szczelnie wypełnia korowodem barwnych, dziwacznych postaci, wykonujących na scenie akrobacje i rozkosznie obsceniczne żarty (w peletonie indywiduów przoduje typ starego satyra z różkami i masywnym ogórkiem zamiast przyrodzenia). Całej energii zawartej w tej części przedstawienia musimy się jednak domyślać. Kamera rzadko daje nam ogląd całej sceny, bo skupia się raczej na bliskich planach, utrudniając ocenę organiczności inscenizacji. Cyrkowa stylistyka jest przy tym ściśle teatralna, a nie filmowa: nagrana i zmontowana ujawnia swoją nieco drażniącą na dużym ekranie umowność.

06 ENO Benvenuto Cellini - Corinne Winters and Paula Murrihy (c) ENO_Richard Hubert Smith (Kopiowanie)

Zdjęcie dzięki uprzejmości English National Opera. Autor: Richard Hubert Smith

Ta wpisuje się zresztą w uniwersum Gilliama, którego elementy wydają się połączone w luźną strukturę za pomocą gumki recepturki. Jego świat sprawia przy tym wrażenie, jakby opiekował się nim samozwańczy, chaotyczny spec od ogrzewania, którego zagrał w „Brazil” Robert De Niro. W „Benvenuto Cellinim” różne inspiracje krzyżują się z imponującą swobodą. Dom Balducciego, w którym dzieje się pierwszy akt, wydaje się trójwymiarowym szkicem Piranesiego (grafiki XVIII-wiecznego architekta stanowiły dla Gilliama i współpracowników bezpośrednie źródło inspiracji, a scenografia była – tak samo jak one – rysowana ręcznie). Akt środkowy, rozegrany w rzymskiej gospodzie, wprowadza z kolei klimat rodem z powieści Dickensa, świetnie komponujący się z narzekaniami współpracowników Celliniego, wyzyskiwanymi przez zleceniodawców. Operowa poetyka umożliwia Gilliamowi zgrabne zszycie tych motywów: w końcu i tak reżyseria tego typu widowisk jest zwykle sztuką inteligentnego poruszania się między różnymi, mniej bądź bardziej wyeksploatowanymi, konwencjami.

Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że spektakl English National Opera stanowi skansen z dawnymi pomysłami Gilliama, które – po przewędrowaniu przez tuzin jego filmów – odbijają się w „Benvenuto Cellinim” czkawką. Papierkiem lakmusowym, pozwalającym ocenić podejście reżyserów oper do materiału muzycznego, jest często sposób, w jaki radzą sobie oni z kilkuminutową uwerturą: czy zaczynają spektakl w momencie rozpoczęcia muzyki, czy też czekają na koniec wstępu z opuszczoną kurtyną. Gilliam wybrał wyjście pośrednie. Po kilku minutach od rozpoczęcia uwertury z tyłu sali zaczynają iść w kierunku sceny postaci, które później zobaczymy w scenie karnawału. „Spontaniczność” tego fragmentu (i quasi-interakcja, jaka zawiązuje się wówczas między aktorami a widzami) jest trochę wymuszona i zdradza raczej niezdecydowanie Gilliama, aniżeli stanowi przedsmak wartych uwagi fajerwerków.

Pieczęć Gilliama

Oglądanie (re)transmisji oper pociąga więc za sobą szereg problemów: na ekranie widać szwy i szczegóły, które w teatrze z pewnością umknęłyby naszej uwadze, a poza tym techniczne zapośredniczenie utrudnia odbiorcy pełne zaangażowanie. Drażni choćby obsada: zmysłowa, wspaniale śpiewająca i przepiękna Corinne Winters jako Teresa tworzy duet z Michaelem Spyresem w roli Celliniego. Para oglądana z oddali, w którymś z rzędów English National Opera może sprawiać dobre wrażenie, ponieważ Spyres też potrafi udźwignąć wokalnie swoją trudną partię. Mnóstwo zbliżeń, które serwują nam realizatorzy retransmisji, ujawnia jednak zasadnicze fizyczne niedopasowanie dwojga śpiewaków. Spyres ma zgrabność niedźwiedzia, tuszę amatora bankietów i niewiele z uroku gorącego włoskiego kochanka. Obsadę dobiera się przede wszystkim pod kątem jakości głosu, to jasne, ale sfilmowana opera wydobywa na wierzch również problem cielesności, stanowiącej w teatrze niezwykle ważny element.

08 ENO Benvenuto Cellini - Willard White (c) ENO_Richard Hubert Smith (Kopiowanie)

Zdjęcie dzięki uprzejmości English National Opera. Autor: Richard Hubert Smith

Mimo wszystko, przejście filmowca o operowym zacięciu na teren opery jest zjawiskiem pozytywnym i obiecującym. Choćby dlatego, że nazwisko Gilliama może zachęcić szerszą publiczność, żeby w ogóle opery zacząć oglądać – czy to na żywo w sali lokalnego teatru, czy też na dużym ekranie w kinie (albo na Blu-rayu w domu, albo na YouTubie…). Terry Gilliam dał się wciągnąć w świat brawurowych, kosztownych inscenizacji, i nawet jeśli nie spełnił w pełni pokładanych w nim nadziei, to poszerzył własne uniwersum o kolejnych bohaterów, sprawdził swą wyobraźnię na nieznanym wcześniej materiale i z sukcesem zainscenizował względną operową ramotę. Dobrze, że zamiast walczyć z wiatrakami, ten najpopularniejszy współczesny Don Kichot zdecydował raczej, że nauczy się, jak z nich korzystać.

 

Opera:

„Benvenuto Cellini”, reż. Terry Gilliam, lib. Hector Berlioz
Premiera: 5 czerwca 2014 roku, English National Opera
Projekcja: 25 września 2014 roku w wybranych polskich kinach

Czy Europa posiada wspólną pamięć? O książce „Pamięć europejska jako pamięć spleciona”

Fot.  Jose Maria Cuellar. Źródło: Flickr

Fot. Jose Maria Cuellar. Źródło: Flickr

Na pierwszy rzut oka o pamięci europejskiej, tudzież jej braku, powiedziano w ostatnich latach już tak dużo, że niewiele można dodać. Ale ów „splot” w tytule wspomnianej książki (entanglement, jak autorzy nazwali to zjawisko po angielsku) jest intrygujący. Dodatkowym powodem do sięgnięcia po tę publikację są jej nietypowe początki. Pięcioro młodych i zdolnych badaczy, którzy spotkali się w prestiżowym niemieckim kolegium (Studienstiftung des deutschen Volkes), zaczęło drążyć temat, któremu poświęcili wspólnie kolejnych kilka lat. Nim cokolwiek napisali, prezentowali swoje przemyślenia na seminariach znamienitych historyków i socjologów z całej Europy. Potem przedstawili swoje refleksje na łamach wiodących, międzynarodowych czasopism naukowych, by w końcu wydać stosunkowo niewielką, ale za to bardzo „gęstą” książkę, do napisania której zaprosili kolejnych pięcioro „młodych i zdolnych”. W efekcie powstała publikacja przemyślana w najdrobniejszym szczególe. Pozytywnie wyróżnia się ona na tle wielu innych tomów zbiorowych, które pod jedną okładką zbierają teksty o dość zróżnicowanej tematyce i zróżnicowanej jakości.

Pamięć Europy: początki

Dyskusja poświęcona pamięci europejskiej trwa od dawna. Paradoksalnie za inicjacyjny moment tej refleksji uznaje się dziś przemówienie Winstona Churchilla, wygłoszone w 1946 roku w Zurychu, w którym apelował on o zapomnienie, nie o pamiętanie: „musimy wszyscy odwrócić się od okropnej przeszłości. (…) Jeżeli Europa ma być uratowana od nieszczęścia bezgranicznej nędzy i od ostatecznego przekleństwa, koniecznym jest ten akt wiary i zaufania pomiędzy rodziną państw europejskich i ten akt zapomnienia w stosunku do wszystkich zbrodni i szaleństw przeszłości”. Po doświadczeniach II wojny światowej i Holokaustu doktryna „nigdy więcej” stanęła u podstaw tworzących się wspólnot europejskich. Preambuła traktatu paryskiego (1951) głosiła więc konieczność „zachowania stosunków pokojowych” oraz „zastąpienia historycznej rywalizacji narodów połączeniem ich istotnych interesów”. Kulminacyjnym punktem tego długiego procesu był podpisany w 2004 roku, ale nieratyfikowany Traktat ustanawiający Konstytucję dla Europy, w którym czytamy o „Europie zjednoczonej po gorzkich doświadczeniach…” oraz o narodach Europy, które „pozostają dumne ze swojej tożsamości narodowej i historii” i „zdecydowane są pokonać dawne podziały oraz, zjednoczone jeszcze silniej, ukształtować wspólną przyszłość”. Traktat ten nie wszedł jednak w życie, a jednym z najbardziej zapalnych punktów towarzyszącej mu dyskusji były słowa przywołanej preambuły.

Wydaje się, że do momentu wybuchu debaty na temat Traktatu pamięć europejska miała charakter negatywny, tj. podkreślała, że u źródeł Wspólnot Europejskich leży konieczność zapobieżenia kolejnym konfliktom. Afirmatywnych wątków było niewiele, także dlatego, że poszukiwano ich w poszczególnych historiach narodowych. Tymczasem to, co było sukcesem jednych, zwykle okazywało się klęską innych. Pamięć europejska rozumiana jako wspólny mianownik pamięci narodowych okazała się niemożliwa. Dobrze ilustruje to wydana w 2010 roku książka „A European Memory?” pod redakcją Małgorzaty Pakier i Bo Stråtha.  Jej autorzy omawiają polityki historyczne poszczególnych krajów, pokazując przy tym znacznie więcej konfliktów niż kompromisów. Dominują strategie wyłaniania ofiar i winnych oraz problemy usprawiedliwiania zła i legitymizacji władzy. Dlatego w „Europie niedokończonej przygodzie” Zygmunt Bauman pisał: „«europejska tożsamość» była utopią na wszystkich etapach jej historii. Niewykluczone, że jedynym stałym elementem czyniącym z europejskiej historii logiczną i w efekcie spójną opowieść był właśnie duch utopii, określający istotę jej tożsamości, tożsamości zawsze jeszcze-nie-gotowej, drażniąco nieuchwytnej i notorycznie sprzecznej z aktualną rzeczywistością”. To samo można by powiedzieć o „europejskiej pamięci”, która przez lata była projektem nakierowanym w przyszłość.

Miejsca pamięci

W ciągu dekady, jaka minęła od uchwalenia i upadku Traktatu Konstytucyjnego, coś się jednak zmieniło. Jedną z pierwszych badaczek, która przedstawiła afirmatywny projekt pamięci europejskiej była Aleida Assmann. Postuluje ona tzw. „dialogiczne pamiętanie” (polski przekład wykładu na ten temat, który wygłosiła w 2009 roku Wiedniu, ukazał się w „Kulturze Współczesnej” 2010 nr 4). Jej zdaniem, pokonanie narodowych rozbieżności polega na uznaniu przez poszczególne grupy nie tylko własnych ofiar, ale także cierpienia zadanego innym. Wzorem jest tu niemieckie upamiętnianie ofiar Holokaustu. Słusznie zarzucono jej jednak, że postuluje działania tyleż pożądane, co nierealne. Niemniej jej zainteresowanie ponadnarodową pamięcią jest znamienne dla humanistyki europejskiej ostatnich lat.

W 2012 roku Etienne François i Thomas Serrier (francuscy historycy, zawodowo związani z Niemcami) wydali bogato ilustrowaną broszurę „Lieux de mémoire européens” („Europejskie miejsca pamięci”), która przedstawia różne aspekty upamiętniania europejskiej historii. Niedługo później w Niemczech ukazało się trzytomowe dzieło pod tym samym tytułem: „Europäische Erinnerungsorte”, zredagowane przez Pima de Boera, Heinza Durchardta i Georga Kreis. Ponad stu autorów z dwunastu krajów szuka elementów charakterystycznych dla tożsamości europejskiej, które obejmują tak odmienne zjawiska jak „prawa człowieka” i „pizza”. Oba projekty czerpały z koncepcji „miejsc pamięci”, wypracowanej w latach 80. przez francuskiego uczonego Pierre’a Norę. Posługując się tym pojęciem, określał on „punkty krystalizacyjne francuskiej tożsamości”, mając na myśli nie tylko faktyczne miejsca, takie jak Bastylia czy Wieża Eiffla, ale też daty (np. 14 lipca), postaci (np. Napoleon) czy elementy życia codziennego (np. wino). W ten sposób Nora reagował na postępujący rozpad tożsamości narodowej, wywołany m.in. udziałem Francji w procesach globalizacji i europeizacji. Zastosowanie tej samej metody do badania pamięci europejskiej wymaga więc traktowania Europejczyków jako w miarę spójnej wspólnoty. Tymczasem wszystkie warianty „europejskich miejsc pamięci” okazały się dość chaotyczne i niejednorodne.

Konstruowanie Europy

Redaktorzy książki, o której wspomniałam na początku: Gregor Feindt, Félix Krawatzek, Daniela Mehler, Friedemann Pestel i Rieke Trimçev, unikają błędów poprzedników. Jest to osiągnięcie tym bardziej godne podziwu, że zespół reprezentuje pokolenie znacznie młodsze niż wyżej wspomniani autorzy. Na pierwszy rzut oka proponują kolejne europejskie miejsca pamięci, tym razem w wersji mikro. Jako przykłady do analizy wybrali bowiem jedynie sześć figur i wydarzeń: Karol Wielki, Wikingowie, Turcy, ucieczka i wypędzenie, powstanie warszawskie, masakra w Srebrenicy. Motywy te trzeba potraktować jako precyzyjne case studies, pokazujące różnice w dyskursach pamięci w Europie. Każdy z tych tekstów jest tak gęsty i dopracowany, że z powodzeniem mógłby zostać przerobiony na osobną książkę. Nie ma tu nonszalancji i pisania „spod grubego palca”, charakteryzujących wiele prac bardziej uznanych badaczy.

Autorzy odrzucają podział na dwa dominujące nurty w postrzeganiu Europy – nie definiują jej ani jako wspólnych korzeni różnych narodów, ani też jako przestrzeni konfliktów narodowych. Proponują natomiast znacznie bardziej skomplikowany obraz. Z podziwu godną konsekwencją unaoczniają różne procesy wyobrażania i konstruowania Europy oraz pokazują złożoną sieć europejskich wątków w lokalnych debatach na temat pamięci. W ten sposób Europa ujawnia się na obrzeżach bardzo odmiennych dyskursów. Klaus Oschema opisuje na przykład, jak postać Karola Wielkiego z patrona dwóch narodów, Francji i Niemiec, stała się figurą ucieleśniającą ideę zjednoczonej Europy. Rolę tę zaczęto przypisywać mu dopiero po drugiej wojnie światowej, równolegle z tworzeniem wspólnot europejskich i szukaniem odpowiednich mitów legitymizacyjnych – jednym z historyków, którzy najsilniej rozpowszechniali tę narrację, był Bronisław Geremek. W tekście o Wikingach Roland Scheel ilustruje, jak śladów europejskiej pamięci poszukiwać w dyskursach regionalnych, w tym wypadku: nordyckich. Co istotne, autorzy nie tylko zastanawiają się nad wpływem „mniejszych” dyskursów na kształtowanie się wyobrażeń o przeszłości Europy, ale też omawiają wpływ współczesnej polityki europejskiej na lokalne narracje. Pod takim kątem Daniela Mehler analizuje impulsy z Unii Europejskiej, OECD i Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, które doprowadziły do zmian w upamiętnianiu ofiar masakry w Srebrenicy.

W wyobrażeniach o Europie, które odkrywają przed nami młodzi badacze, dominują trzy dyskursy narodowe – niemiecki i francuski (co jest dość oczywiste), a także polski. Warto dostrzec, że Rzeczpospolita jawi się tu jako centralny i odwieczny gracz na europejskiej arenie. Z eseju Simona Hadlera o Turkach jako „znaczących innych” dla Europejczyków  wynika, że kluczową rolę w wyobrażeniach Europy budowanych na opozycji wobec orientu odgrywa bitwa pod Wiedniem i postać Jana III Sobieskiego, a także – mocno zakorzeniona w naszej rodzimej kulturze – idea „chrześcijańskiego przedmurza Europy”. Gregor Feindt w tekście o ucieczce i wypędzeniu podkreśla znaczenie sprzeciwu polskich historyków wobec pomysłu Centrum przeciw Wypędzeniom autorstwa Eriki Steinbach. Ich głos zburzył rodzące się porozumienie dotyczące postrzegania Europy jako przestrzeni przymusowych migracji. Wreszcie w eseju poświęconym powstaniu warszawskiemu Marcin Napiórkowski analizuje miejsce tego wydarzenia w pamięci Europy. Nie chodzi mu o nieobecność powstania w międzynarodowych rytuałach upamiętnienia, ale raczej o to, jak narodowy dyskurs staje na przeszkodzie budowania pamięci ponadnarodowej, w której oprócz polskiego zrywu podkreślano by niemiecką agresję i aliancką bierność.

Ta niewielka (ale niestety niełatwa w lekturze i trochę za bardzo naszpikowana przypisami) książka obnaża bezradność wcześniejszych projektów poświęconych pamięci europejskiej. Okazuje się bowiem, że jest ona pochodną zmieniających się wyobrażeń o samej Europie, które najpierw trzeba odtworzyć. Zadanie to jest tym trudniejsze, że pamięć Europy – jeśli w ogóle istnieje – funkcjonuje na skrzyżowaniu różnych dyskursów, ma charakter utylitarny, jest każdorazowo konstruowana przez podmioty lokalne, regionalne, narodowe i ponadnarodowe w imię legitymizacji własnych interesów.

 

Książka:

„Europäische Erinnerung als verflochtene Erinnerung. Vielstimmige und vielschichtige Vergangenheitsdeutungen jenseits der Nation”, red. Gregor Feindt, Félix Krawatzek, Daniela Mehler, Friedemann Pestell, Rieke Trimçev, wyd. Vandenhoeck & Ruprecht, Göttingenn 2014.

Komiks to – czy projekt? O „Żydzie Faginie” Willa Eisnera

Will_Eisner_okladka

Wprowadzenie na polski rynek dzieł Willa Eisnera stanowiło bez wątpienia jeden z kamieni milowych w naszym nadrabianiu komiksowych zaległości. Eisner cieszy się – niekwestionowaną chyba przez nikogo – opinią wielkiego ojca powieści graficznej, klasyka, który przełamał konwenanse i wytyczył nowe horyzonty sztuki opowiadania obrazkami. Choć zaczynał jako – po prostu – jeden z wielu zdolnych, z czasem awansował do roli komiksowego geniusza.

I wydane u nas w ostatnich latach albumy pozwoliły nam zrozumieć, skąd ta sława. „Umowa z Bogiem. Trylogia” (zawierająca tom o Dropsie Avenue), „Sprawa rodzinna” czy „Życie w obrazkach” to znakomicie narysowane i z rozmachem napisane historie, pod względem treści przebijające niejedną opasłą powieść. Kreska Eisnera – realistyczna, acz przechylona lekko w stronę niedosłownego humoru, subtelnej karykatury, tradycji żartu rysunkowego – idzie tu w parze z umiejętnością pokazywania historii (jak w albumach nowojorskich) czy międzyludzkich relacji (co szczególnie widać w „Sprawie rodzinnej”), a jednocześnie znajduje się tu miejsce na pogłębione portrety psychologiczne postaci. (Każdego, kto używa przymiotnika „komiksowy” w znaczeniu „płytki, powierzchowny, łatwy”, należałoby odesłać do prac Eisnera). Dostaliśmy też wybór komiksów z wcześniejszego etapu, kiedy to Eisner zajmował się zasadniczo serią przygód niejakiego Spirita.

Wydany kilka miesięcy temu „Żyd Fagin” należy do najpóźniejszych prac rysownika i sprawiać może wrażenie nie tyle po prostu albumu, ile czegoś w rodzaju kulturowego projektu komiksowego. Dość imponująca jest obudowa wydania: zaopatrzone zostało w przedmowę niejakiego B. M. Bendisa, wstęp do pierwszego wydania samego autora, aneks pióra tegoż i jeszcze na koniec posłowie J. Heera, z podręczną bibliografią na dobitkę. Wszystko to służy zasadniczo jednemu celowi (może za wyjątkiem tekstu Bendisa, który wydaje się dość miałki i w zasadzie pozbawiony warstwy informacyjnej), a mianowicie wyjaśnieniu, skąd wziął się pomysł na ten album i jakie cele stawiał sobie Eisner, tworząc go.

Zyd_Fagin_2

Fagin jest bowiem, rzecz jasna, postacią z „Oliwera Twista” Charlesa Dickensa, tym „chytrym staruchem” o „złowrogiej, odrażającej twarzy”, który wciąga bohatera w bagno londyńskiego półświatka. Eisner swój wywód zaczyna od przywołania Ebony’ego, humorystycznej postaci z serii o bohaterskim Spiricie, jeszcze z lat 40. Ebony był czarnoskóry i Eisner rysował go w czysto karykaturalny sposób, każąc mu też wysławiać się w błędny sposób stereotypowo przypisywany Afroamerykanom. Oczywiście w tamtych czasach nie było w tym nic dziwnego, epoka równouprawnienia i poprawności politycznej miała dopiero nadejść, ale jak wyznaje Eisner, ta stereotypowa i – co tu kryć – rasistowska postawa wobec Ebony’ego (a mówimy przecież o komiksie, w Stanach gatunku masowo czytanym, a więc o dużej mocy rażenia) zaczęła uwierać rysownika po zakończeniu służby wojskowej w 1945 r.

Ta potrzeba okłamywania etnicznych i kulturowych stereotypów miała powracać w dalszej twórczości (przede wszystkim w istotnym jej nowojorsko-żydowskim paśmie) i „Żyd Fagin” jest jej ostatnim owocem. Eisner bowiem postanowił opowiedzieć na nowo – ale też po raz pierwszy dokładniej – historię jednej z negatywnych postaci z „Oliwera Twista”, z którą Dickens, zdaniem rysownika, zrobił mniej więcej to samo, co on z Ebonym: wpisał weń stereotypy etniczne typowe i w swojej epoce naturalne, ale dziś nie do przyjęcia. W aneksie i posłowiu mamy całkiem poważną analizę postaci, uzupełnioną materiałami graficznymi (w tym klasycznymi ilustracjami z Dickensa), które pokazują, że Fagin mieści w sobie pełną gamę antysemickich przesądów i wyobrażeń. Dlatego też Eisner postanowił rozwinąć i opowiedzieć jego historię, uczynić zeń bohatera wielowymiarowego, niejednoznacznego, autentycznego, tworząc coś w rodzaju alternatywnej wersji dickensowskiego klasyka.

Zyd_Fagin_1

Brzmi to wszystko bardzo słusznie i ciekawie, ale muszę przyznać, że po lekturze tekstów, w jakie opakowano komiks, miałem spore obawy, czy „Żyd Fagin” nie okaże się nie tyle autonomicznym dziełem, tylko takim właśnie kulturowym projektem, literackim „retellingiem”, gdzie ważna jest reinterpretacja i obalanie stereotypów, a sama historia schodzi na plan dalszy.

Niesłusznie się bałem. „Żyd Fagin” to komiks pełną gębą i uważam, że nawet gdybyśmy darowali sobie otaczające go teksty (acz nie warto, przynajmniej trzech z nich), ba! – nawet gdybyśmy nie mieli pojęcia, kim jest Fagin i kim ów Oliwer Twist (co wcale nie wydaje mi się aż tak nieprawdopodobne), to i tak tom okaże się lekturą satysfakcjonującą. Historia Fagina opowiedziana została od dzieciństwa po śmierć jej bohatera i z jednej strony czyta się ją tak dobrze, jak dickensowskie fabuły (pełno tu dramatycznych zwrotów akcji, zawirowań, afer, podróży), z drugiej zaś sięgnąć można głębiej. To nie tylko obraz sytuacji żydowskich emigrantów z Europy Środkowej do Anglii, w której wcześniej byli przecież Żydzi, ale z której przenieśli się znacznie wcześniej i w XIX wieku zdążyli się już mocno zintegrować, i zajmowali wysoką pozycję w społecznej hierarchii, ale też w ogóle dramatyczna opowieść o próbach wyrwania się ze społecznych nizin, próbach skazanych na porażkę – wciąż, niestety i mimo dziewiętnastowiecznego sztafażu – zupełnie aktualna.

No i do tego ten rysunek: subtelny i zarazem pełen ekspresji, realistyczny i karykaturalny zarazem. Znakomicie, że mamy jeszcze jednego Eisnera!

 

Komiks:

Will Eisner, „Żyd Fagin”, tłum. Jacek Drewnowski, Egmont Polska, Warszawa 2014.

Nieliberalna demokracja [DEBATY TISCHNEROWSKIE – REAKTYWACJA!]

Szanowni Państwo,

trudno w to uwierzyć! Minęło już 25 lat, od kiedy pewien filozof polityki zyskał światową sławę, gdy na łamach czasopisma „The National Interest” zapytał o ostateczny tryumf liberalnej demokracji i związany z nim koniec historii. Wiele osób ostro skrytykowało kategoryczność tezy Francisa Fukuyamy. Dziś można podejrzewać, że niemało osób skrycie kibicowało jednak politologowi, życząc jemu (i sobie), aby piękna opowieść o sukcesie dobra nad złem okazała się prawdą.

Niestety, w 2014 roku to już tylko piękne wspomnienia. Mamy do czynienia z niepokojącym trendem: pochwałą nieliberalnej demokracji. Kolejne państwa chwalą sobie ustrojowe eksperymenty. Węgry, Turcja, Rosja – to zaledwie trzy najbardziej znane przykłady. Określenie „nieliberalna demokracja” dla przywódców tych krajów bynajmniej nie jest obelgą. Pomysłom na sprawowanie władzy przez „mocnych ludzi” z wielkim zainteresowaniem przyglądają się partie eurosceptyczne i skrajnie prawicowe.

Continue reading

O nieliberalnej demokracji. Debaty Tischnerowskie – Reaktywacja!

Timothy Snyder: Ćwierć wieku po rewolucjach, które przeszły do historii jako Jesień Narodów, po tym jak jedni serio, a inni na wpół poważnie rozmawiali o końcu historii w formie ostatecznego zwycięstwa demokracji liberalnej, mamy do czynienia ze zjawiskiem zastanawiającym i groźnym. Oto widzimy wokół nas coraz więcej przykładów demokracji zaledwie formalnej, półdemokracji i demokracji nieliberalnej. Ustroje te często cieszą się poparciem społecznym, legitymizują się w oparciu o mechanizmy i prawa demokratycznego państwa. Mam na myśli zarówno kraje funkcjonujące w ramach Unii Europejskiej – jak Węgry – jak i inne, np. Turcję. Jeszcze ważniejszy przykład stanowi Rosja. Nie dlatego, że to państwo po prostu większe, ale dlatego, że stara się eksportować swoje wzorce, także do Europy. Dąży do dezintegracji modelu demokracji liberalnej. Mamy zatem do czynienia z problemem o charakterze nie tylko wewnątrzeuropejskim, ale i globalnym. Jest to także wyzwanie filozoficzne. Pierwsze pytanie chciałbym więc zadać Marcinowi Królowi. Dlaczego zjawisko demokracji nieliberalnej narasta właśnie teraz?

Marcin Król: Zarówno demokracja, jak i liberalizm to rzeczy prawdziwie nadzwyczajne, jednak niekoniecznie mające ze sobą wiele wspólnego. Czasami występują w przyjaźni, czasem tylko współistnieją, czasem są wrogami. Dziś przeżywamy okres, w którym dominuje ten trzeci rodzaj ich wzajemnej relacji. Tłumaczy to pewne współczesne zjawiska, z których występowania zdajemy sobie sprawę, ale których być może nie umiemy właściwie nazwać.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_003

Prof. Marcin Król

Jednym z protoplastów demokracji był Edmund Burke, który w Bristolu pod koniec XVIII w., zapytany przez swoich wyborców, czy będzie reprezentować ich interesy, odpowiedział: „Nie. Ale będę reprezentować cały naród”. Mimo to został wybrany – co po takiej wypowiedzi może trudno sobie dziś wyobrazić. Na tym polega głęboki sens demokracji: na reprezentowaniu interesów pewnej wspólnoty i na organizacji współżycia tejże społeczności za pomocą określonych instytucji i procedur.

Mniej więcej trzy dekady po wystąpieniu Burke’a, w 1819 r., Benjamin Constant w mowie „O wolności starożytnych i nowożytnych” wygłoszonej w Athénéé Royal sformułował zasadę liberalizmu, która obowiązuje do dziś, a chodzi w niej o to, aby każdy mógł uzyskać maksimum wolności prywatnej lub indywidualnej – bo słów tych Constant używał zamiennie. Pod koniec wykładu Constant przyznaje, iż nie jest jasne, jak ta wolność ma się do demokracji. Problemu tego rozwiązać nie potrafił.

Przez dziesięciolecia, które potem nastąpiły, z jednej strony poszerzał się zakres demokracji, z drugiej – zakres liberalizmu. Jednak ci, którzy byli zagorzałymi demokratami, często nie byli liberałami, zaś tym, którym blisko było do ideałów liberalnych, nie zawsze przyświecały wartości demokratyczne. Na przykład John Stuart Mill, największy do dziś teoretyk i obrońca liberalizmu, był co najwyżej wymuszonym demokratą. Zdawał sobie sprawę, że sformułowana przez niego koncepcja wolności jest zbyt wymagająca dla większości społeczeństwa. Kłopot ten starał się rozwiązać w książce „O rządzie reprezentatywnym”, argumentując, że bardziej wykształceni powinni dysponować większą liczbą głosów niż inni. Z demokracją – opartą na zasadzie: „jeden obywatel, jeden głos” – nie miało to zbyt wiele wspólnego, a sam Mill zwyczajnie wolałby nie wypowiadać w ogóle słowa „demokracja”.

Dziś wygrywa nieszczęśliwa odmiana radykalnego, nie tylko ekonomicznego liberalizmu, czy raczej neoliberalizmu. Każdy chce mieć jak najwięcej i każdy chce mieć święty spokój.

Marcin Król

Trochę wcześniej niż Mill, w latach 40. XIX w., François Guizot, znakomity historyk, premier rządu francuskiego, bronił demokracji metodami, które niekoniecznie muszą się nam dziś podobać. Na pytanie biednych, pozbawionych praw obywatelskich ludzi o to, dlaczego nie mają prawa głosu, Guizot udzielał słynnej odpowiedzi: „Enrichissez-vous” –„Wzbogaćcie się”. Kupcie sobie własność, a wtedy będziecie mogli głosować. Zauważmy, że jest to odpowiedź demokratyczna, dająca jasną procedurę inkluzji. Dziś jesteśmy nią oburzeni, ponieważ w ciągu stulecia mechanizm ten uległ zasadniczej zmianie.

Druga połowa XIX w. była czasem niezwykłej popularności myśliciela, który zupełnie na nią nie zasługiwał. Mam na myśli Herberta Spencera, twórcę angielskiego neoliberalizmu. Dla niego demokracja nie miała najmniejszego znaczenia. Jeśli dziś jest on nieco zapomniany, to głównie dlatego, że współcześni neoliberałowie nie lubią przypominać sobie, że to nie oni wszystko wymyślili. Zdaniem Spencera, państwo powinno odgrywać minimalną rolę – jeśli w ogóle nie zniknąć – zaś jednostkom trzeba zapewnić maksymalną wolność, aby rozwijały swoją przedsiębiorczość i popychały cywilizację do przodu. Na tym ma wedle Spencera polegać ich moralnie pozytywna rola. Liberalizm w tym wydaniu nie potrzebuje ani demokracji, ani wspólnoty. Milton Friedman i kontynuatorzy jego spuścizny w gruncie rzeczy kontynuowali ten model myślenia, nawet jeśli w sposób bardziej atrakcyjny intelektualnie.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_006

Prof. Timothy Snyder

Jednak to dopiero w XX w. ujawniło się ważne, a wcześniej rzadko identyfikowane zjawisko – demokracja wygrywa wtedy, gdy jest źle. Zaś gdy jest dobrze – wygrywa liberalizm. We wspaniałej książce „Wojna i sumienie liberalne” Michael Howard mówi wyraźnie, że podczas wojny liberałowie uciekają do domów, a wychodzą z nich, gdy gospodarka kwitnie. To właśnie temu zjawisku zawdzięczamy w Europie fenomenalne odrodzenie demokracji po II wojnie światowej.

Dziś jednak wygrywa nieszczęśliwa odmiana radykalnego, nie tylko ekonomicznego liberalizmu, czy raczej neoliberalizmu. Każdy chce mieć jak najwięcej i każdy chce mieć święty spokój. Jeśli jednak naprawdę zależy nam na demokracji, to po pierwsze musimy dzielić się z innymi – czyli potrzebujemy solidarności – a po drugie: nie możemy pozwolić sobie na święty spokój, bo trzeba angażować się publicznie. Mamy zobowiązania wobec pewnej wspólnoty.

Timothy Snyder: Dziękuję bardzo. Kiedy pan mówił, uderzyło mnie, że jest jeszcze jedna forma polityczna, o której wcześniej nie wspomniałem: niedemokratyczny liberalizm. Unia Europejska gwarantuje nam dziś pewne swobody utożsamiane z liberalizmem: każdy może wyjechać do innego kraju, pracować, gdzie sobie życzy, podróżować. Nie ma jednak gwarancji demokracji. Dla kogo to jednak jest problem? I dlaczego zjawisko nieliberalnej demokracji jest tak ważne? Proszę o głos Iwana Krastewa.

Iwan Krastew: Chciałbym zacząć od pewnej sceny z „Marszu Radetzkiego”, słynnej książki Józefa Rotha o upadku Imperium Habsburskiego. W nocy po zabójstwie arcyksięcia Ferdynanda grupa oficerów rozmawia o tych dramatycznych wypadkach. Wszyscy są tak zdenerwowani, że nawet nie zauważają, iż każdy mówi we własnym języku: Węgier po węgiersku, Czech po czesku… Nikt nikogo nie rozumie, aż pewien bardzo lojalny oficer błagalnym tonem woła: „Proszę, mówcie po niemiecku!”. To bardzo poruszająca scena, nie tylko ze względu na kontekst historyczny, w jakim wypowiedziane zostały te słowa. Współcześni znawcy ludzkiego mózgu twierdzą, że gdy mówimy w obcych językach, jesteśmy… bardziej racjonalni i zupełnie inaczej odnosimy się do naszych przeżyć.

Sukces nieliberalnych demokracji wynika ze sposobu, w jaki reprezentanci większości traktują mniejszość.

Iwan Krastew

Dziś, 25 lat po upadku komunizmu, rozmawiamy w Europie o nieliberalnej demokracji, ale każdy z nas mówi w swoim własnym języku, mimo że jeszcze do niedawna używaliśmy niemieckiego lub angielskiego. Co więcej, inaczej niż jeszcze kilka lat temu, terminu „nieliberalna demokracja” nie używa się, aby kogoś zaatakować. Wręcz przeciwnie: pojęcie to zaczęło służyć do samoidentyfikacji. Viktor Orbán, jeden z polityków cieszących się dziś największą popularnością w swoim kraju, podczas spotkania z węgierską mniejszością w Rumunii oświadczył wprost: „Jestem nieliberalnym demokratą. A Węgry będą nieliberalną demokracją”.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_011

Na czym polega główny problem z tego rodzaju stwierdzeniami? Otóż, gdy mówimy o nieliberalnej demokracji, mówimy w istocie o niezwykle popularnym reżimie. O reżimie, w którym odbywają się wolne wybory. Nieliberalna demokracja jest zatem ustrojem opartym na rządach większości, która świadomie ceduje władzę na swoich reprezentantów. To bardzo interesujące, szczególnie, gdy porównamy tę sytuację z okresem największego nasilenia totalitaryzmu w Związku Radzieckim. W latach 30. i 40. XX w., gdy terror był największy, jednocześnie społeczeństwa były najbardziej zmobilizowane do działania. Tak jak dziś odbywają się tajne głosowania, podczas których każdy może w sekrecie postawić krzyżyk przy nazwisku wybranego polityka, tak wtedy można było skrycie kogoś zadenuncjować. Do urzędów, gdzie to robiono, ustawiały się długie kolejki. Najwyraźniej tajność ma w sobie coś, co daje obywatelom poczucie siły. Wynika z tego, że demokratyzacji i terroru nie da się od siebie łatwo oddzielić.

Politykom, o których dziś mówimy, nie tylko udaje się uzyskać stanowisko w wyniku wolnych wyborów. Powoływane przez nich rządy dysponują silnym mandatem. Koncentrują swoje wpływy w egzekutywie, a następnie zaczynają wojnę ze wszystkimi niezależnymi instytucjami: sądami, mediami, organizacjami obywatelskimi.

Jednak sukces nieliberalnych demokracji wynika nie tylko z tej praktyki, ani również nie z tego, że w relatywnie krótkim czasie prowadzą one do zamknięcia społeczeństw przed światem zewnętrznym, czy też z tego, że promują skrajnie konserwatywne zasady współżycia społecznego. Wynika on ze sposobu, w jaki sposób reprezentanci większości traktują mniejszość.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_013

Prof. Shalini Randeria, prof. Marcin Król, prof. Timothy Snyder i prof. Iwan Krastew.

Jest taki dowcip, w którym trzej chłopcy – Niemiec, Francuz i Szwajcar – dyskutują o tym, skąd biorą się dzieci. Niemiec mówi, że dzieci biorą się z nieba i że ludzie znajdują je pod drzwiami swoich domów. Francuz go wyśmiewa, tłumacząc, że dzieci biorą się z sypialni rodziców. Obaj zaczynają się kłócić, a wtedy Szwajcar krzyczy: „Proszę, nie generalizujcie! Bywa różnie, w zależności od kantonu!”. Nieliberalna demokracja nie ma w sobie nic z tego trzeciego zdania. Jej zadaniem jest przede wszystkim wykazanie, że jeśli ktoś ma inne zdanie niż większość, to jest to zdanie błędne. I choć przekonuje mnie wypowiedź Marcina Króla, z której wynika, że historia Europy składa się z następujących po sobie cykli, w których przeważa raz liberalizm, a raz demokracja, to jednak sądzę, że im więcej będziemy mieć nieliberalnych demokracji, tym gorzej dla Unii Europejskiej. Jesteśmy więc dziś w wielkiej mierze w takiej sytuacji, jak ów lojalny oficer z „Marszu Radeckiego”. Jeśli chcemy, by Unia istniała, zacznijmy lepiej wszyscy mówić po niemiecku.

Timothy Snyder: Chciałbym poprosić teraz o głos Shalini Randerię. Jak kwestia recepcji demokracji i liberalizmu wygląda dziś na globalnym Południu? I czy współcześnie język liberalny nie jest skierowany przeciw samemu liberalizmowi?

Shalini Randeria: Demokracji udało się rozpowszechnić o wiele lepiej niż liberalizmowi. Częściowo stało się tak dlatego, że istnieje jedynie ograniczona przestrzeń dla wolności jednostki w państwach Afryki, Ameryki Łacińskiej czy Azji Południowej, w społeczeństwach które są bardzo komunitariańskie. Wielu naukowców starało się przekonywać, że możliwa jest tam demokracja nie tyle liberalna, co właśnie komunitariańska, czyli taka, która gwarantuje prawa poszczególnym grupom, jest zdolna instytucjonalizować różnice między nimi, budować instrumenty prawne zapewniające tolerancję oraz zadawać pytania o dopuszczalny poziom zróżnicowania społeczeństwa, który ustrój jest w stanie jeszcze unieść. To jest właśnie przypadek Indii.

Nacjonaliści domagają się likwidacji wszelkich specjalnych uprawnień dla mniejszości, uznając je za formę dyskryminacji grupy większościowej. Posługują się liberalnym słownikiem, ale skutkiem tych działań jest pogwałcenie substancjalnej równości obywatelskiej.

Shalini Randeria

Zarówno ideały demokratyczne, jak i liberalne dotarły do Indii, a także do wielu skolonizowanych krajów w warunkach, których nie można nazwać ani demokratycznymi, ani liberalnymi. W Indiach o ideały demokratyczne i liberalne walczono – paradoksalnie – w geście sprzeciwu wobec europejskiej dominacji. Nie są zatem w żadnym razie prezentem cywilizacji europejskiej dla reszty świata. Kiedy Gandhiego zapytano o to, co sądzi o zachodniej cywilizacji, ten odpowiedział: „To mógłby być dobry pomysł”.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_012

Europa wytworzyła nie jedną, ale wiele twarzy modernizacji. I tak – podczas gdy Stary Świat się sekularyzował, w koloniach trwała intensywna działalność misyjna. Podczas gdy w Europie myślano o prawach człowieka, w koloniach panował zupełnie inny klimat intelektualny.

Gdy więc w Indiach budowano demokrację komunitariańską, bardzo świadomie oparto ją na zupełnie innych zasadach niż te, które znaleźć można na Zachodzie. Nie były to zasady indywidualizmu, a Indie nie przeszły przed demokratyzacją procesu sekularyzacji. Sekularyzacja – owszem – następuje teraz, lecz już po demokratyzacji i bez stadium indywidualizacji. Mówię o tym dlatego, że kolejność sekwencji tego rodzaju jest niesłychanie istotna dla charakteru nowoczesności, która się powstaje na skutek tych procesów.

Z racji na specyfikę naszego kraju nauczyliśmy się myśleć o ochronie mniejszości i znaleźliśmy formułę instytucjonalizacji tej ochrony znacznie wcześniej niż Europejczycy. W strukturze politycznej Indii nie sposób jest określić dominującej religii, czy przeważającej kultury, ponieważ w punkcie wyjścia jest to społeczeństwo o zbyt wysokim poziomie zróżnicowania. Dziś Indie się zmieniają.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_016

Prof. Shalini Randeria

Narendra Modi, obecny premier Indii, mówi o sobie: „Jestem patriotą, jestem nacjonalistą, jestem hindusem”. Takie stwierdzenie byłoby nie do pomyślenia jeszcze 20-30 lat temu. Modi zrównuje tym samym indyjskość z hinduizmem, a w rezultacie uznaje muzułmanów i chrześcijan zamieszkujących Indie za obcych. Dlaczego? Ponieważ ich religie powstały poza granicami Indii. Ten niebezpieczny argument może prowadzić do otwarcia debaty na temat „jedynie słusznych i obowiązujących wartości cywilizacyjnych Indii” – co z kolei bardzo przypomina mi to, co słyszymy z ust Władimira Putina, który powołuje się na wartości rosyjskie. Już samo mówienie w imieniu jakiejś większości, może prowadzić do jej stworzenia. Żadna większość nie istnieje przed określeniem jej granic. Jedną ze strategii jej wykreowania jest dostarczenie narracji historycznej, co właśnie dokonuje się w Indiach wraz z przepisywaniem podręczników do historii. W większości z nich trwa reprodukcja historii, wynajdowanie coraz to nowych narodowych tradycji.

Hasło indyjskich nacjonalistów to „sprawiedliwość dla wszystkich”. Powołując się na nie, domagają się likwidacji wszelkich specjalnych uprawnień dla mniejszości, w tym wspólnot religijnych, uznając je za formę dyskryminacji grupy większościowej. Posługują się więc liberalnym słownikiem braku dyskryminacji, wolności religijnej i proceduralnie rozumianej równości, ale skutkiem tych działań jest pogwałcenie substancjalnej równości obywatelskiej. Co więcej, hinduizm zostaje uznany za jedyną liberalną religię, ponieważ tylko on nie nakazuje nawracania niewiernych. Pozostałe prowadzą działalność prozelityczną – w związku z czym są nieliberalni i łamią zasadę tolerancji. To wszystko sprawia, że bardzo trudno zaatakować tę politykę za pomocą liberalnego słownika, ponieważ ona sama posługuje się ideami liberalnymi, a jednak wykorzystuje je do realizacji celów nieliberalnych, głównie do poprawy pozycji większości.

W wierszu Konstadinosa Kawafisa „Czekając na barbarzyńców” oczekuje się nadejścia barbarzyńców z zewnątrz, a kiedy ci nie przychodzą, ludzie czują się zawiedzeni, ponieważ to właśnie zewnętrzni barbarzyńcy dawali im pewne poczucie wspólnoty i sensu. Wiele społeczeństw chętnie dostrzega barbarzyńców poza sobą. Kiedy dorastałam w Indiach w latach 60., tym zewnętrznym sprawcą wszelkich nieszczęść zawsze była CIA lub – jak mówiono w oficjalnym dyskursie – „zagraniczna ręka” (foreign hand). Dziś może to być Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Światowa Organizacja Handlu czy Bank Światowy. W każdym z tych przypadków mamy do czynienia z barbarzyńcą zewnętrznym. Tymczasem, moim zdaniem, wyzwanie polega na tym, że musimy najpierw stawić czoła barbarzyńcom przychodzącym z wnętrza naszych społeczeństw.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_018

Prof. Iwan Krastew

Timothy Snyder: Każda z wypowiedzi dotykała rozmaitych wątków, ale wydaje mi się, że poruszyły one co najmniej dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze, stajemy w obliczu procesu społecznego konstruowania grup większościowych, które w założeniu mają być trwałe, ponieważ opierają się o kryterium etniczne lub religijne. Jak słusznie zauważyła profesor Randeria są one tworzone sztucznie – czy zdolność do tworzenia takich większości powinniśmy uznać, za nowy rodzaj władzy? Nie wszędzie bowiem jest to równie łatwe – ktoś może być zdolny do stworzenia większości na Węgrzech, ale już nie w Stanach Zjednoczonych.

Shalini Randeria: W tych państwach, gdzie potęgi kolonialne dowolnie wyznaczały granice, mamy obecnie do czynienia z głęboko podzielonymi społecznościami. Aby wpisać się w model europejskiego, homogenicznego państwa narodowego – a ten model w XX w. był również eksportowany przez Zachód – potrzebne jest stworzenie homogenicznego państwa narodowego. Czy da się tego dokonać jedynie na podstawie wspólnoty etnicznej lub religijnej – to już całkowicie inne pytanie. A jednak dziś w krajach Afryki, Azji Południowej i Południowo-Wschodniej większości społeczne buduje się właśnie na takich podstawach.

Timothy Snyder: Z tym wiąże się moje drugie pytanie – czy przypadkiem demokracja i liberalizm nie operują na różnych poziomach? Być może liberalizm zdolny jest do funkcjonowania na poziomie międzynarodowym, co widzimy chociażby w przypadku globalnych instytucji gospodarczych – podczas gdy demokracja lepiej sprawdza się na niższym poziomie, np. państwowym. Taki stan rzeczy może mieć przełożenie na sposób tworzenia owych większości, o których rozmawiamy. Dobrym przykładem jest strategia obrana przez Władimira Putina, który przedstawia świat zewnętrzny jako ziejącą nienawiścią, zepsutą liberalną większość, nastającą na bronione przez Rosję wartości tradycyjne. Innymi słowy: Rosja prezentowana jest nie jako mocarstwo nuklearne grożące innym państwom, ale jako ostoja gnębionej przez resztę świata mniejszości. Wydaje mi się, że wewnątrz Unii Europejskiej mamy do czynienia z podobnymi sposobami uprawiania polityki. Za każdym razem, gdy wybrany demokratycznie polityk stwierdza, że nie może zrealizować jakiegoś postulatu ze względu na opór Brukseli, mówi tak naprawdę, że na zewnątrz istnieje pewna większość, przed którą dana wspólnota – na przykład Polacy – musi się bronić.

Marcin Król: Pojęcie większości i mniejszości jest relatywne i uwikłane w spory ideologiczne. Nie powinniśmy pokładać wielkiego zaufania w różnego rodzaju typologiach systemów demokratycznych, tworzonych przez rozmaite organizacje międzynarodowe. Opierają się one na prostych, kilkuczynnikowych kryteriach. Jeśli w danym kraju są organizowane wybory i są relatywnie wolne, jeśli istnieją partie polityczne i mogą działać względnie swobodnie, jeśli istnieją wolne media – wówczas mamy do czynienia z demokracją. Gdy z kolei któryś z tych czynników nie występuje, mamy do czynienia z krajem mniej demokratycznym. Moim zdaniem to całkowicie błędne podejście. Powinniśmy myśleć o demokracji nie tylko w kategoriach instytucji – choć są one dla jej funkcjonowania konieczne – ale w kategoriach normatywnych. Analizowanie wyłącznie procedur lub środowiska instytucjonalnego prowadzi niekiedy do absurdalnych rezultatów. Rok temu jedna z organizacji monitorujących stan demokracji na świecie podliczyła liczbę krajów demokratycznych, a następnie zbadała frekwencję wyborczą w każdym z nich. Na 214 analizowanych państw, Polska znalazła się na 176 miejscu za Chinami, ale przed Kamerunem. Z tego rodzaju wyliczeń nie da się wyprowadzić żadnych sensownych wniosków.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_019

Prof. Shalini Randeria

Iwan Krastew: Chciałbym odnieść się do tego, co to oznacza być dzisiaj w większości, ponieważ mam wrażenie, że pod tym względem wiele się ostatnio zmieniło. Spośród 34 krajów OECD jedynie w czterech rządy tworzone są przez jedną partię. W pozostałych władze sprawują koalicje. Co więcej, w każdym z tych krajów odbywają się rozmaite wybory – prezydenckie, parlamentarne, lokalne – w których mogą zwyciężać rozmaite ugrupowania, niekoniecznie te dominujące w parlamencie. Reprezentowanie większości stało się politycznie bardziej skomplikowane, także ze względu na częste badania nastrojów społecznych. Z sondaży możemy dowiedzieć się, że w danej kwestii większość obywateli popiera rozwiązanie A, ale rząd decyduje się na wybór rozwiązania B. Czy to oznacza, że władza przestała reprezentować obywateli? I co zrobić w sytuacji, gdy większość jest tak znacznie bardziej niestabilna niż niegdyś, kiedy to scenę polityczną wyznaczały jasne podziały o charakterze ideologicznym?

Być może z tego powodu Władimir Putin nie dąży do stworzenia zwykłej większości, ale większości przygniatającej. To większość, która sprawia, że wszelka opozycja traci legitymizację, a przynależność do mniejszości ma być dowodem błędnego myślenia. Oto na czym polega paradoks Władimira Putina – dlaczego ktoś, kto według wiarygodnych sondaży mógłby swobodnie wygrać uczciwe wybory, nigdy nie organizuje wolnych wyborów. Nie tylko fałszuje wybory, ale jeszcze robi to tak, by wszyscy wiedzieli, że wybory są zmanipulowane. Po pierwsze, taka polityka służy przekonaniu obywateli, że nie ma alternatywy. Po drugie, rosyjskiemu przywódcy chodzi o zdobycie nie tyle demokratycznej, co autorytarnej legitymizacji. Putin potrzebuje tak wysokiego poparcia, by przypisać sobie prawo do wyznaczania i zmieniania reguł gry. Spadek poparcia, nawet do poziomu 60 proc. – o którym lider państwa demokratycznego mógłby tylko pomarzyć – jest dla prezydenta Rosji niebezpieczny, ponieważ podważa tak rozumianą legitymizację jego władzy. Analizując rzecz z tego punktu widzenia, możemy uznać, że również zajęcie Krymu było do pewnego stopnia motywowane polityką wewnętrzną Rosji. Potrzebne było do odbudowania owej przygniatającej większości.

Druga zasadnicza zmiana, z jaką mamy dziś do czynienia, polega na tym, że coraz częściej komunikujemy się jedynie z ludźmi o poglądach podobnych do naszych. Jeszcze przed 30 laty połowa Amerykanów mieszkała w okolicach, gdzie zarówno Partia Demokratyczna, jak i Partia Republikańska miała szanse na wygraną. Dziś 70 proc. mieszka w okręgach zdominowanych przez jedną z partii. Mamy więc do czynienia z bardziej homogenicznymi wspólnotami. Przyczyniają się do tego również media społecznościowe, gdzie stykamy się przede wszystkim z ludźmi o podobnych poglądach. Dlaczego ludzie, którzy dwa lata temu wyszli na ulice Moskwy, w roku 2012 uznali, że tworzą większość, która może zmienić system? Na podstawie zmian, które dostrzegli w gronie ich znajomych na portalach społecznościowych. Kiedy użytkownik widzi, że pewna część jego znajomych zmienia swoje poglądy, odnosi zwykle mylne wrażenie, że oto tworzy się nowa większość – a ludzie wychodzą na ulice wtedy, kiedy uważają, że są w większości.