Młodzi wyborcy? Zamiast buntu widzę bekę

Tomasz Sawczuk: Czy Janusz Palikot miał rację, że najmłodsi wyborcy to jest „pokolenie wyjebongo”?

Mateusz Galica: Miał rację powierzchownie. Ale jeśli się spojrzy głębiej, to nie miał racji. 

Dlaczego?

MG: Mamy taką zbetoniałą wizję rzeczywistości i dlatego nie rozumiemy tego krzyku młodych ludzi, który słychać między innymi w naszym badaniu. Po prostu rozumiemy świat po swojemu. 

Na przykład, tegoroczni wyborczy debiutanci – czyli osoby w wieku 18–21 lat – wyznają tradycyjne wartości, takie jak miłość, zdrowie, rodzina. Ale to nie są tradycyjnie rozumiane konserwatywne wartości – Bóg, honor, ojczyzna znaczą dla nich mniej. Podobnych zmian jest więcej. 

To w czym się Palikot mylił?

MG: No oczywiście można powiedzieć „wyjebongo”, bo nie chcą pójść do wyborów. Ale do wyborów idą ludzie, którzy mają nadzieję na jakąś zmianę. 

A to są ludzie, którzy od dzieciństwa wyrastają w konflikcie Kaczyński–Tusk. Wszystko organizuje wojna PiS-u i PO. Do tego dojrzewają w kulturze indywidualnego dochodzenia do sukcesu – i w ogóle w kulturze sukcesu, bo przez większość życia ich starzy mieli się coraz lepiej. Nowe auta, nowe telewizory. To była miara powodzenia. Stąd zresztą ich niskie zaangażowanie społeczne, bo nie mają innych wzorców, że można coś zrobić razem. I tuż przed wylotem z gniazda przychodzą kryzysy – pandemia, gospodarczy, wojna.

I dlatego się wycofują?

MG: Wyraźnie mówili w badaniach jakościowych: nie oczekują teraz kogoś, kto przyniesie im worek pieniędzy, tylko kogoś, kto będzie miał plan, jak sobie poradzić z tymi kryzysami.

No dobra, ale ja tu sobie wynotowałem z badania trzy najważniejsze wartości, które wymieniają debiutanci: dobre relacje z przyjaciółmi, zdrowie i dobre zarobki. To nie są jakieś takie wielkie idee, tylko skromne mieszczańskie cele życiowe, zwykle kojarzone z klasą średnią. Do tego 70 procent zgadza się ze stwierdzeniem: „Chcę prowadzić spokojne, przyjemne życie bez konieczności angażowania się w sprawy społeczne czy polityczne”. Czy to znaczy, że młodzi ludzie są starzy i zmęczeni?

Zuzanna Szybisty: Gdyby zadać takie pytania starszemu pokoleniu, to chyba nie byłoby drastycznie innych odpowiedzi. 

Ale po młodych czasem spodziewamy się rewolucyjnego zewu – świat stoi otworem, działamy! 

ZS: Ale czy my byliśmy rewolucjonistami w tym wieku? Ja nie byłam. Może tak było z pokoleniem siedemdziesięciolatków, którzy cały czas sprawują władzę w Polsce. 

Pokolenie „Solidarności”. 

ZS: Może więc oni mają takie postrzeganie świata, trochę wykoślawione przez historię.

Czyli po prostu ich doświadczenie nie jest typowe?

ZS: Żyjemy w czasach względnego dobrobytu ekonomicznego – nie wszyscy i nierównomiernie, ale żyje się tej młodzieży lepiej niż ich rodzicom w ich wieku. Przynajmniej póki co, bo oni się obawiają, że to może się zmienić. Dlatego ta deklaracja, że chcę mieć dobre relacje i żyć w spokoju, bez angażowania się w sprawy społeczne, wydaje mi się bardzo naturalna. 

To znaczy, że nie ma się przeciwko czemu buntować? 

ZS: Mam wrażenie, że to nie jest pokolenie buntu, tylko pokolenie, które uważa, że pewne sprawy powinny być już dawno załatwione. Na przykład kwestia związków partnerskich czy małżeństw osób tej samej płci. 66 procent popiera związki partnerskie, niezależnie od tego, na którą partię chcą głosować. Nawet wielu zwolenników Konfederacji. To się zgadza z tym, że od polityków oczekują rozwiązywania konkretnych spraw, nie ideologii.  

Czyli żeby każdy robił swoją robotę – politycy rozwiązywali problemy, a ludzie mogli się zająć swoim życiem? 

MG: A szczególnie teraz – bo była obietnica, że rośniemy, rośniemy, rośniemy, a 75 procent młodych wyborców mieszka z rodzicami i nie widzą perspektywy, żeby to zmienić. 

Zamiast buntu widzę bekę, stymulowaną przez media społecznościowe. Zrobiliśmy projekt na TikToku. Sprawdzaliśmy, jak młodzi ludzie reagują na posty w temacie jakości powietrza i środowiska naturalnego. Mainstreamowe media w 2019 roku po szczytowym momencie młodzieżowych strajków klimatycznych i wystąpieniu Grety Thunberg w ONZ generalnie uznały, że w młodych nadzieja. Ale wniosek jest taki, że to wcale nie był głos młodych. Wręcz przeciwnie, zaobserwowaliśmy takie zjawisko, że kiedy Greta i MSK pojawili się w mainstreamowych mediach, TVN-ie, Polsacie, Onecie… to stali się elementem systemu. 

Zaskoczyło mnie w waszym badaniu, że ekologia nie była dla młodych zbyt ważna. To wbrew stereotypowi. Co o tym myślicie? 

ZS: Może mainstreamowi wydawało się, że dla najmłodszego pokolenia to jest coś bardzo istotnego, pokoleniowe doświadczenie.

Jak nie dla starszego, to może chociaż dla młodszego. 

ZS: Młodsze czuje się przyparte do muru, że to oni powinni wziąć sprawy w swoje ręce – ale skoro starsi nabroili, to powinni się sami zaangażować, a nie tylko oczekiwać tego od nich. Przy czym, z ekologią jest tak: jeśli się ich pyta wprost o zmiany klimatu czy jakość powietrza, to jest obojętność. Ale jak się zapyta głębiej albo konkretniej, czyli o lasy albo transport publiczny, które wpływają na jakość życia – to wtedy mamy zdecydowanie większe zaangażowanie. 

MG: Żeby załatwiać kwestie środowiskowe, nie można używać słowa „środowisko” albo „klimat”. 

A jakiego używać?

MG: To zależy, do kogo mówimy. Tak naprawdę nie walczymy o wymierające foczki i pszczółki, które w większości mamy w dupie. Dziennikarz Adam Wajrak pokazywał ostatnio na konferencji zdjęcie, które najbardziej kojarzy mu się ze zmianą klimatu – z Afganistanu z lat siedemdziesiątych. Tam były kobiety bez zasłoniętych twarzy, poprawiająca się sytuacja społeczna. A potem przez trzy lata była susza, w efekcie do władzy doszli ekstremiści. Taka zmiana generuje wielkie napięcia. 

Wracając do Polski. Kiedyś pracowaliśmy dla Rybnika, pomagając im znaleźć narrację dla miasta na 2050 rok, kiedy już nie będzie węgla – a teraz to jest tam prawie połowa zatrudnienia. Ale wymazaliśmy ze strategii słowo „klimat” i napisaliśmy, że Rybnik to jest miasto i społeczność, które w mądry sposób, lepiej niż inni, będą potrafiły dostosować się do dziwnego świata, w którym żyjemy.

 

I dlaczego wykreśliliście słowo „klimat”?

MG: Bo ono już nic nie znaczy i kojarzy się z depresją. „Zmiana klimatu” to jest straszenie – a to powoduje bierność. A człowiek lubi mieć wpływ, żeby działać. 

ZS: W naszym badaniu widać, że młodzi chcą pozytywnej opowieści, nie chcą tego straszenia. I ona musi być powiedziana prostym językiem, który dotyka przyziemnych spraw.

Na przykład?

MG: Jeśli pojawi się polityk, który przedstawi reformę transportu i będzie mówić, że trzeba uruchomić fundusze i programy rozwoju komunikacji publicznej i dzięki temu będziemy mieli czystsze powietrze – to nic nie znaczy. Natomiast jeśli powie, że chodzi o to, żebyście mogli w 15 minut dojechać i załatwić swoje sprawy, i żebyście nie stali w deszczu na przystanku, to się przyjmie. 

Czy wśród najmłodszych wyborców ważne są różnice między mężczyznami i kobietami?

ZS: Płeć jest najbardziej różnicującym czynnikiem w odpowiedziach. Nie miejsce zamieszkania czy sytuacja finansowa. Te różnice są rzędu kilkunastu albo kilkudziesięciu punktów procentowych. 

Jakie to różnice?

ZS: Kobiety są bardziej progresywne kulturowo, bardziej interesują się tematami związanymi ze środowiskiem naturalnym. Mężczyźni częściej deklarują, że interesują się tematami makro – bezpieczeństwem czy inflacją. Kobiety są bardziej lewicowe, a mężczyźni bardziej konserwatywni. 

Czy wiemy dlaczego? 

MG: Myślę, że to jest efekt bardzo skutecznej komunikacji nowoczesnej lewicy w ostatnich dekadach, która daje kobietom prawa, których wcześniej nie miały. A mężczyźni w tym czasie nic nie dostali. W sprawie kobiet jest progres, a w sprawie mężczyzn wręcz regres, bo tracą ostatnie bastiony swojej przydatności, gdzie potrzebna była jakaś siła czy sprawność. Dotychczasowy podział ról nie był dobry, ale to było 1000 lat pewnego układu, który zaczął się szybko zmieniać. I mężczyźni, szczególnie młodzi i mniej wykształceni, na razie nie widzą dla siebie alternatywy. 

ZS: Ale jest też różnica między mężczyznami, którzy jeszcze się uczą w szkołach średnich, a tymi, którzy są na studiach albo pracują – oni trochę zmieniają swoje poglądy i nie są już tak tradycyjnie konserwatywni. To może być kwestia nowych doświadczeń albo nowych znajomych.

Debiutanci to osoby w wieku 18–21 lat, to jest 1,4 miliona osób. Jaki będzie ich wpływ na wybory?

ZS: Jeśli pójdą, to będzie. Ale nie wiadomo, czy pójdą. Zawsze ta grupa wyborców najrzadziej chodzi do wyborów. Dużo zależy więc od tego, czy politycy do nich dotrą. 

MG: A to jest kilka procent głosów, a więc w wyborach, w których można wygrać niewielką przewagą, to może zrobić różnicę. 

Jaką?

MG: Panowie są bardziej zdecydowani. Chcą wywrócić stolik. Chociaż nie jest prawdą, że w większości głosują na Konfederację – to jest około 30 procent głosujących, czyli 15 procent całej grupy. A panie są niezdecydowane. Albo pójdą za głosem serca, głosując w lewo, albo pójdą głosować razem z mężczyznami, albo zostaną w domu. 

ZS: W tym sensie młode kobiety mogą być języczkiem u wagi. Ale nie oczekujmy, że będą jakoś głęboko wczytywać się w programy wyborcze. 

No właśnie, to była dla mnie dość szokująca liczba – tylko 4 procent debiutantów twierdzi, że ważna jest dla nich polityka. Czy wiemy dlaczego? I co by się musiało stać, żeby polityka stała się dla nich bardziej interesująca?

ZS: Po pierwsze, są nią sfrustrowani. W sferze memotwórczej, którą oni widzą, to jest cały czas naparzanka PO i PiS-u, agenci i zdrajcy. To jest zniechęcające. 

MG: A po drugie, to polityka się nimi nie interesuje. Zasada wzajemności – środkowy palec na środkowy palec. Cały czas mówi się o innych grupach, głównie starszych. 

Ale jak ktoś jest sfrustrowany, to może się też pobudzić, a nie tylko wycofać.

MG: No tak, tylko że oni nie wierzą w sprawczość. Wyraźnie to mówili. Nie wierzą, że politycy spełnią swoje obietnice. Wręcz nam powiedzieli coś takiego: nawet jak się pojawi jakaś partia, która powie dokładnie to, co chcemy usłyszeć, to przez sam fakt, że to jest partia i brać udział w tej grze, to na pewno skończy tak samo jak inni. Czyli po prostu nie spełni tych obietnic.

Bardzo pesymistyczne. 

MG: Do tego stopnia, że ci, którzy popierają Konfederację, ale mają liberalne poglądy na prawa osób LGBT albo aborcję, to jak ich się pyta, że przecież Konfederacja jest przeciwko, to mówią: „Nieee, to polityka tak wygląda, że trzeba tak mówić, żeby się dostać do Sejmu. Na pewno nic złego nie zrobią”.

ZS: Mieliśmy pytanie o to, co by cię przekonało do pójścia na wybory – i jedna z najpopularniejszych odpowiedzi to była taka, żeby były kary dla polityków, jeśli nie spełnią obietnic wyborczych. Do tego oni bardzo cenią autentyczność. 

Pytaliście o partię idealną. Najpopularniejsze postulaty: obniżenie podatków i wysokiej jakości usługi publiczne. To się chyba nie spina? 

MG: Cóż, to jest partia idealna, sam bym tak wybrał [śmiech]. Natomiast obniżyć podatki – ponieważ uważają, że ten system to są złodzieje i przekręty. Czyli żeby mniej szło na afery. Mówią też w badaniu: przyszły trudniejsze czasy i trzeba tym mądrze zarządzić. Tymczasem zamiast długoterminowej perspektywy są napitalanki na boisku i załatwianie spraw bieżących. 

Ale mnie najbardziej uderzył krzyk rozpaczy, jeśli chodzi o psychikę. Zrobiliśmy test, który mierzy poziom dobrostanu. I wyszło, że 15 procent młodych ludzi, a 20 procent młodych kobiet, w zasadzie wymaga profesjonalnej pomocy. A potem pytamy o partię idealną – i okazuje się, że zaraz po podatkach mamy postulat zwiększenia pomocy w zakresie zdrowia psychicznego. Oni naprawdę zostali mocno poturbowani. 

Jaki jest ich stosunek do państwa? Jarosław Kuisz zwrócił uwagę w książce „Koniec pokoleń podległości”, że po raz pierwszy od zaborów mamy kolejne pokolenia Polaków, którzy dorastają we własnym państwie. A tu mówimy o grupie, która dorastała już po wejściu Polski do Unii Europejskiej. 

ZS: Dla nich debaty o tym, co się działo w Polsce w latach osiemdziesiątych albo dziewięćdziesiątych to jest kompletna abstrakcja. Na pewno chcieliby bardzo dobrych usług publicznych, ale tego nie widzą. Mają w tej sprawie duży żal. 

MG: Państwo ma zapewnić podstawowe potrzeby, ale przede wszystkim nie odbierać wolności. Wolność jest dla nich rzeczą ważną, czymś oczywistym, a nie wywalczonym – przynależy się jak powietrze. 

Zetki to pokolenie zmiany, a nie żadne płatki śniegu

Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Pokolenie Z, czyli osób urodzonych po 1995 roku, nazywasz „pokoleniem zmiany”. „Opiekują się nowymi dla nas tematami, jak równość małżeńska i prawa osób LGBT czy ubóstwo menstruacyjne, a do tego oswajają niepełnosprawność. I zmieniają język”. Jednak piszesz też, że charakterystyka jest umowna. Jak nie klasyfikować zetek?

Justyna Suchecka-Jadczak: Myślę, że chcielibyśmy dostać klasyfikację, według której wszyscy są tacy sami, co da nam przepis na rozwiązanie nawet nie ich problemów, tylko naszych problemów w komunikacji z nimi. Czyli, jeśli będziemy wiedzieli, że oni robią coś tak czy owak, to dzięki temu będzie nam łatwiej na przykład z nimi pracować. Albo nawet – zagonić ich do pracy, takiej jak my ją sobie wyobrażamy.

Kiedy myślałam o tej klasyfikacji, to redaktor książki zapytał, czy jestem pewna, że standardy amerykańskie czy brytyjskie w przedziałach wiekowych określających generacje można stosować do Polski.

I rzeczywiście, o ile w przypadku na przykład milenialsów [pokolenie Y urodzone między 1980 a 1995 rokiem – przyp. red.] wydaje się, że jest pewne przesunięcie, to w przypadku zetek w zasadzie nie było różnic. Mają dostęp do tej samej kultury masowej, tak samo są zanurzone w nowych technologiach.

Polska już nie jest krajem za żelazną kurtyną ani krajem na dorobku przed wejściem do Unii Europejskiej. Polska jest dla młodzieży takim samym krajem jak Francja, Belgia czy Hiszpania, oferuje jej te same możliwości. 

Więc w tej klasyfikacji patrzę na nich nie jak na młodych Polaków, nie jak na młodych wyborców tej czy innej partii, tylko na młodych żyjących w zglobalizowanym świecie.

Są radykalni. Bo są młodzi, ale też dlatego, że wychowują się i żyją w internecie. Piszesz, że życie online i offline przenika się. Magdalena Bigaj, autorka książki „Wychowanie przy ekraniepostuluje wręcz o nieoddzielanie tych dwóch sfer, bo obie składają się na życie. Młodzi siedzą więc dużo w mediach społecznościowych – czy widzisz, że to powoduje u nich radykalizm?

Myślę, że tak, ale trochę inaczej niż myślałam, zanim zabrałam się za książkę. Dobrze to widać na przykładzie młodych wyborców Konfederacji.

Kiedy ja byłam studentką, to znajomi sympatycy Korwina czy Młodzieży Wszechpolskiej w pewnym momencie zderzali się ze światem, który wyglądał inaczej niż to środowisko. Na przykład wyjeżdżali na studia albo szli do pracy, gdzie spotykali ludzi o innych poglądach. I ich własne poglądy docierały się, czasem bardzo zmieniały. 

A teraz przez to, jak bardzo bańkowe są media społecznościowe, szans na spotkanie „innego” jest coraz mniej. Tym bardziej, że idąc na studia, młodzież raczej trzyma się starych znajomości. I w takim sensie to ma wpływ na radykalizację, bo trudno jest zobaczyć innego człowieka. 

Kiedy na TikToku młodzi oglądają filmiki ze Sławomirem Mentzenem, to algorytm będzie już im podsuwał Mentzena. A jeśli podsunie Biedronia, to tylko po to, żeby pokazać jak ktoś go zaorał, by utwierdzić ich w przekonaniu, że ten inny pogląd jest głupi. 

Te konfederackie treści są dla mnie ciekawe, bo jak ktoś jest wyborcą, na przykład właśnie Mentzena, to widzi go jako sprawnego, błyskotliwego człowieka, który w 30 sekund na TikToku potrafi opowiedzieć całą gospodarkę, zaorać debatanta. Ten ktoś nie widzi, że jest go w stanie rozwalić w dyskusji na żywo Ryszard Petru. 

I w tym sensie te radykalizmy nie mają szansy wystudzić się z wiekiem, jak kiedyś. Jednak dla zetek spolaryzowani, radykalni jesteśmy my w tym swoim świecie, w którym może rządzić tylko Kaczyński albo Tusk. 

Ale zetki nie chcą się angażować politycznie. Dlaczego?

Myślę, że bardzo skutecznie obrzydziły im to starsze pokolenia, które działają w polityce, ale też o niej opowiadają. Mój tata jest kierowcą ciężarówki, wychowałam się w domu, w którym on wciąż opowiadał, jak jest wyzyskiwany przez państwo. Przy każdej wypłacie, przy każdym rozliczeniu słyszałam o tym, jak ZUS go okrada, jak to nigdy nie korzystał z publicznej służby zdrowia i tak dalej.

Młodzi słyszą to w domach o politykach – ci złodzieje, oszuści, gorsi od tamtych, którzy rządzili poprzednio, nakradli się. I to nie jest tylko narracja z takich ludowych domów jak mój. To jest też narracja z wielkich miast, z inteligenckich rodzin, bo myśmy się też zacietrzewili. Nie jesteśmy zadowoleni z naszych polityków i przekazujemy to dalej. 

Jeżeli więc ktoś ma osiemnaście lat i ciągle słyszy takie rzeczy, to sobie myśli, że tak nie chce.

A ci, którzy próbują, zniechęcają się. W mojej książce jest historia Julki Pyzińskiej, która w wieku szesnastu lat włączyła się do prac jednej demokratycznych z młodzieżówek przed wyborami w 2020 roku. I czuła się, jakby była znowu w gimnazjum. Wciąż była kontrolowana, ludzie w wieku jej rodziców sprawdzali, jakie profile polajkowała, z kim robi sobie zdjęcia. Męczyły ją ciągłe kłótnie, toksyczna atmosfera, przekonanie, że jeśli chcesz zrobić karierę w polityce, to musisz najpierw nosić za kimś teczkę. Nie liczą się twoje kompetencje, tylko to, kogo znasz. Musisz być cwany, ale nie w tym sensie, że pomysłowy, tylko śliski.

No to mało kto, jak ma osiemnaście lat, chciałby aspirować do zawodów, w których wymaga się takich przymiotów. 

A młodzi są ideowi. I waleczni. Wystarczy spojrzeć chociażby na młode grupy lewicowe w mediach społecznościowych.

Czasem strach coś napisać. Czasami zapala mi się lampka i zastanawiam się, czy to zostanie na pewno właściwie zrozumiane. 

Ostatnio zastanawiałam się, czy mogę napisać, że coś jest schizofreniczne. To słowo od dawna funkcjonuje jako opis jakiegoś rozdwojenia, wewnętrznej sprzeczności. No ale już wiem, że używając go w tym kontekście, stawiam w negatywnym kontekście ludzi z chorobą psychiczną. I ja nie wiem tego wcale dlatego, że napisałam książkę o młodzieży i o zdrowiu psychicznym. Po prostu parę razy zostałam pouczona w rozmowie z nastolatkami o lewicowym światopoglądzie, że tak się nie mówi.

Różne rzeczy głęboko osadzone w języku nagle okazują się niebezpieczne i wielu moich znajomych to wkurza. Mówią, że przecież się zgadzamy, chcemy tych samych rzeczy, dlaczego tak się nas rozlicza? Prawica tak nie robi.

Myślę, że mogłoby być coś pomiędzy wrzucaniem pod pociąg każdego, kto użyje źle słowa „schizofreniczne”, a bronieniem każdego w ciemno. Może z tego się jednak wyrasta?

Albo będzie to miało wpływ na politykę.

Przebłyski widać. Młodzi na przykład pilnują, żeby na scenie podczas debat była reprezentacja kobiet, żeby to kobiety występowały w programach telewizyjnych o sprawach kobiet, na przykład o aborcji. Nie tylko oni tego chcą, ale oni najgłośniej się o to upominają.

Niektórych tematów już nie się da bagatelizować, na przykład zdrowia psychicznego. Pamiętam, że przed pandemią, pisząc teksty na ten temat do „Gazety Wyborczej”, słyszałam pytanie, czy to nie jest przesada. Że skąd właściwie są te statystyki, wtedy w 2019 roku, że około 400 tysięcy dzieci potrzebuje pomocy psychiatrycznej. Teraz nikt już tego nie podważa.

Wciąż pojawiają się ludzie, którzy mówią, że depresja to moda. Czytałam teksty o tym, że jest moda na terapię i że jest kultura psychoterapii.

Tak, też czytałam takie teksty. Ale na przykład Ministerstwo Edukacji nie mówi, że nie da pieniędzy na psychologów, bo nie są potrzebni. Przeciwnie, to Ministerstwo Edukacji w tym rządzie szuka grubych milionów, żeby tych zorganizować w szkołach wsparcie psychiczne dla młodych, bo oni tego potrzebują. 

Mówiłaś, że oni są tacy sami jak młodzi z innych krajów Unii Europejskiej. Dla nich Polska w Unii to jest stan naturalny. W książce „Koniec pokoleń podległości” Jarosław Kuisz pisze o pierwszym pokoleniu, które od XVIII wieku urodziło się i wychowało w suwerennym państwie. Jest ono pierwszym pokoleniem bez doświadczenia utraty państwa. Czy widzisz u dzisiejszych nastolatków, dwudziestolatków pewność, że państwo będzie trwało, czy lęk przed tym, że mogłoby upaść?

Myślę, że w dużej grupie wojna w Ukrainie zachwiała przekonaniem młodego pokolenia, że państwo zawsze było i będzie. Mistrzostwa piłki nożnej Euro 2012, które robiliśmy razem z Ukrainą, jest często ich pierwszym intensywnym dziecięcym wspomnieniem. Zwłaszcza tych, którzy mieszkali w dużych miastach i pamiętają, jak chodzili z rodzicami do stref kibica. Organizowaliśmy więc Euro z Ukrainą, a w nią uderzyła Rosja. Uderzyła więc bardzo blisko.

Myślę, że aż do tej pory to było pokolenie, które czuło, że państwo jest pewne. Pewnie z tego powodu nie trafiały do niego hasła z pierwszych marszów kodu o jakimś zamachu na demokrację. Jaki zamach na demokrację? Przecież oni mogą wyjść, gdzie chcą, robić, co chcą, napisać w mediach społecznościowych, co chcą. Nic się nie zmieniło.

A dlaczego nie byli na marszach KOD-u, a potem byli już na demonstracjach w obronie sądów w 2017 roku?

Pamiętam, jak podczas marszu KOD-u, który opisywałam jako dziennikarka, młodym ludziom kazano wyjść z niego, bo nieśli tęczową flagę. Pouczono ich, że tu jest walka o Polskę, a oni przychodzą z jakimiś elgiebetami, tych spraw nie należy mieszać. I do ludzi w wieku moich rodziców, tak myślę, w ogóle nie trafiało, że to nie są różne sprawy. Ale dla tych osiemnastolatków, którzy przyszli z tęczową flagą, to jest absolutnie jedna i ta sama sprawa – wolności obywatelskich, praw człowieka.

Podczas demonstracji w obronie sądów zmieniło się to chyba dlatego, że zadziałał efekt rozgłosu w mediach społecznościowych.

Opisuję w książce dowody ze Snapchata na to, że młodzi brali udział w demonstracjach. To aplikacja, która była wtedy bardzo popularna wśród młodych użytkowników. Jedna z jej funkcjonalności pozwala zlokalizować na mapie, gdzie są jej użytkownicy. I gdy trwały protesty, zdecydowana większość stołecznych użytkowników aplikacji znajdowała się między Pałacem Prezydenckim a Sejmem, czyli na trasie demonstracji. W innych miastach było podobnie.

Dlaczego dla zetek tak ważne jest, żeby nie dyskryminować osób LGBT?

Bo to jest prawo człowieka, które najłatwiej jest wyrazić i zrozumieć, jak się jest osobą młodą. 

Kiedy ja uczyłam się w gimnazjum o prawach człowieka, to była to dla mnie jakaś teoria z WOS-u. Wiadomo było, że prawa człowieka są łamane w Białorusi, gdzieś w Azji, w jakichś dyktaturach. Nie potrafiłabym wtedy i długo jeszcze jako młoda dorosła odnieść kwestii praw człowieka do siebie w Polsce. Czyli tego, co one dla mnie oznaczają.

A to, jak w ostatnich latach zmieniła się popkultura, seriale, muzyka, książki, sprawiło, że wielu ludzi pierwszy raz zobaczyło swoją reprezentację, że można wyglądać inaczej, zachowywać się inaczej, kochać inaczej niż określa to jakiś ogólny kanon.

To pozwoliło im się na nowo, czy w ogóle po raz pierwszy zdefiniować, powiedzieć: To jestem ja i to też jest normalne. To jest moim życiem i będę o to walczyć.

W dodatku ich idole zabierają głos w sprawie orientacji seksualnej czy tożsamości płciowej. To przestało być czymś wstydliwym, prywatnym, jest właśnie taką na maksa mocną częścią tożsamości.

Piszesz jednak też, że przed rządami PiS-u młodzi ludzie chodzili w koszulkach patriotycznych, a teraz chodzą z tęczowymi torbami. Więc to może być też bunt przeciwko światu, w którym się wychowują. 

Myślę, że tak. Rozmawiałam niedawno z socjologiem Przemysławem Sadurą o moralizowaniu, straszeniu – że to przestaje działać na Polaków, ale szczególnie na młodych, bo to jest coś przeciwko czemu chcą i mogą się buntować. 

Im bardziej będzie im narzucany kult Jana Pawła II, tym więcej będzie z nim memów. I jestem absolutnie przekonana, że obecny rząd robi wszystko, żeby ta spirala się nakręcała.

Zauważasz, że w Polsce jest półtora tysiąca szkół i przedszkoli, którym patronuje Jan Paweł II.

A niewiele jest w internecie zjawisk, które byłyby tak trwałe jak to, że kolejne roczniki na imprezach o godzinie 21.37 śpiewają „Barkę”. To się działo, kiedy ja byłam na studiach i dzieje się prawie piętnaście lat później i nie zanosi się, żeby miało wygasnąć, jeśli jeszcze dorzucimy kilka papieskich lektur i kilka lotnisk imienia Jana Pawła II.

Młodzi nie chodzą do kościoła, nie są religijni, laicyzacja w tym pokoleniu jest największa. Jak pisze Jarosław Kuisz, dla starszych pokoleń, które doświadczały utraty państwa, kościół pełnił rolę państwa zapasowego. Młodym kościół nie jest i nie był do tego potrzebny, bo mają państwo właściwe. Myślisz, że to może być jakiś powód, dla którego nie są zainteresowani kościołem?

To jest super trafny opis. Uzupełnię go o coś jeszcze, co nie będzie zaskoczeniem, bo to powtarza się w rozmowach z tymi, którzy odsunęli się od tego kościoła, jak i z tymi, którzy w nim trwają i słowo „trwają” jest kluczowe, bo oni tak to czują.

Bratanie się polityki i kościoła dziś nie kojarzy się z wolnością, którą można było poczuć w państwie zapasowym. Teraz kościół odbiera jakąś część wolności razem z państwem. Przeciw temu były czarny protest czy obrona praw osób LGBT.

W kościele wszystko jest albo czarne, albo białe, albo jesteś z nami, albo jesteś przeciwko nam. Nie możesz sobie wziąć tylko trochę, nie możesz wątpić, nie możesz podważać, masz to wszystko przyjąć jako dogmat. Więc to państwo zapasowe, w którym można było szukać oparcia, stało się państwem wiodącym, które ci po prostu coś narzuca.

Przypomniałam sobie o Kubie spod Krakowa, który w książce mówi, że kiedyś ludzie pytali, dlaczego nie idziesz do kościoła, a dzisiaj pytają, dlaczego idziesz.

Jednak młodzi potrzebują w coś wierzyć, mieć w czymś oparcie, zwłaszcza że przytłaczają ich bardziej niż starszych problemy psychiczne. Piszesz też, że jest im potrzebna wspólnota, a w związku z tym to pokolenie wychowane w internecie wcale nie chce pracować zdalnie.

Nie wiem, czy było coś, co mnie bardziej zaskoczyło, niż podejście zetek do rynku pracy z tej strony. Ja bym mogła już do końca życia pracować tylko zdalnie. A jak o tym rozmawiałam z młodymi, to mówią: przecież tak się nie da poznać ludzi, mieć więzi, no i jak ja mam się czegoś nauczyć?

Rzeczywiście, ja się nauczyłam prowadzić rozmowy i zadawać pytania, podsłuchując Iwonę Szpalę w „Gazecie Wyborczej”. Jak zdalnie nauczyć się pracy w praktyce?

Tu jest głębszy problem. Nastolatkom, które kończyły liceum w pandemii, przepadły osiemnastki, studniówki, pierwsze randki, imprezowanie nad Wisłą na schodkach. To są rzeczy, które sprawiają, że nawiązujesz relacje na lata. A licealiści z czasu pandemii, z którymi rozmawiałam, zwłaszcza ci, którzy chodzili do trzyletniego liceum, na koniec nie byli pewni nazwisk wszystkich swoich kolegów i koleżanek z klasy. Bo to byli obcy ludzie.

I myślę, że to się potem przekłada na to, że jest wielki głód, żeby być z kimś. I po tym względem kościół miałby niesamowitą szansę, gdyby chciał z niej skorzystać.

Ale nie korzysta. Kto korzysta z tej szansy? Aktywizm?

Aktywizm i NGO-sy mają dużą szansę. Także dlatego, że zmieniła się ich formuła. Organizacja pozarządowa to nie jest już tylko wielka organizacja w stylu Polskiej Akcji Humanitarnej. To już nie są tylko organizacje, które mają załatwiać wielkie problemy społeczne, z siedzibą w Warszawie. To coraz częściej organizacje, które młodzi ludzie sami zakładają po to, by rozwiązać jakiś lokalny problem, nawet nie zawsze formalnie zarejestrowane. 

Myślę o Nastoletnim Azylu, w którym Angelika Friedrich i grupa innych osób wspiera nastolatki z problemami psychicznymi. To nawet nie jest fundacja, one nie mają żadnej osobowości prawnej. Stworzyły strony, platformy i ludzie się do nich dołączają. Robią to totalnie z oddolnej, wolontariackiej potrzeby, bo to bezpośrednio nie daje im żadnych pieniędzy.

Podobnie jest z klimatyczną Inicjatywą Wschód. Dziewczyny dopiero co założyły fundację, a wcześniej przez wiele miesięcy po prostu krzyczały, robiły transparenty i rzeczy, bo było to dla nich ważne. 

Niestety, takie grupy trudno znaleźć i do nich dołączyć. I jak ktoś ogląda w internecie tych młodych aktywistów, to często czuje, że też tak chce, ale nie może. To bywa onieśmielające, bo ci, co działają, są tacy odważni, wygadani, a on nie. Kiedy jest się młodym człowiekiem, który nie wie, co chce robić, to widzi się więcej przeszkód niż szans.

Stąd dla mnie taka duża rola nauczycieli, którzy mogą pokazać, że to jest dostępne, że to jest dla nich, co nie zdarza się często.

Rozmawiamy o ludziach, którzy angażują się poważnie, nastawiają na cel, są ideowi. Czyli robią coś, czym nie jest współczesna polityka. Ona jest cyniczna, bezideowa, nastawiona na sondaże. Może to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego młodzi nie chodzą na wybory, nie angażują się politycznie. I dlaczego w związku z tym partie mają ofertę dla starszych pokoleń. 

Partie mają ofertę dla starszych, także ze względów demograficznych. Starsze roczniki są dużo liczniejsze, to też bardziej zdyscyplinowany elektorat, który na pewno pójdzie głosować i niewiele trzeba mu obiecać, bardzo dużej grupie wyborców wystarczy, że albo obalimy PiS, albo nie pozwolimy wrócić Tuskowi.

A tym młodym coś by trzeba było dać. To nawet nie musiałoby to być coś finansowego, bo tu się zgadzam, że im by wystarczyło dać ideę. Ale w polskiej polityce to nie jest „tylko” idea, to jest „aż” idea.

Czy zgadzasz się, że zetki to „płatki śniegu”? Starsze pokolenie narzeka, że są nadwrażliwe na swoim punkcie, że nie jest wystarczająco oddane pracy, bo domaga się respektowania swoich praw.

Ja nienawidzę tego określenia. Jedyna forma, w jakiej je akceptuję, to definicja, którą usłyszałam od Lucyny Kicińskiej, wieloletniej szefowej telefonu zaufania 116-111, dzisiaj pedagożki i suicydolożki – płatki śniegu, czyli każdy jest inny.

Tak, jak nie znam kogoś, kogo przekonałabym do głosowania na jakąś partię, mówiąc, że jego poglądy są głupie, tak trudno jest mi sobie wyobrazić, jak dogaduję się z kimś, powtarzając mu, że jest za słaby, za kruchy, niewystarczający, zbyt wrażliwy, że przesadza.

Jeśli zetkom powie się, że są leniwe, roszczeniowe, gnuśne, świat się przez nie skończy i są płatkami śniegu, to one od tego nie wezmą się za siebie, tak by spełnić oczekiwania starszych. 

Nazwa „płatki śniegu” podszyta jest fałszywą troską – niby troszczymy się o młodzież, która jest słaba psychicznie, ale wkurza nas, że taka jest. A mnie się zdaje, że najbardziej nas wkurza, że nią nie jesteśmy. Że tak nie umiemy, że chcielibyśmy tak samo postawić granice, zażądać od szefa podwyżki, zamiast czekać, aż on nas zauważy, wychodzić z pracy o 17, zamiast pracować do 21.

To, co robi młodzież, jest możliwe, bo zmienił się świat. Jak ja wchodziłam na rynek pracy, to bezrobocie sięgało powyżej 10 procent. Dziś jest kilkuprocentowe. Jak praca się nie podoba, można ją zmienić. I można wrócić do rodziców, bo teraz rodzice są dużo bardziej zasobni niż dawniej.

Ta zmiana pokoleniowa jednak dla większości działa na korzyść. Bo stawianie granic, nazywanie rzeczy po imieniu, to są przydatne kompetencje dla każdego pokolenia.

O młodym pokoleniu mówi się, że to obywatele świata, że wszędzie sobie poradzą ze swoim świetnym angielskim. I nagle czytam u ciebie, że to jest nieprawda.

Pisałam o tym wcześniej w portalu TVN 24, gdzie pracuję, a potem dodałam to też do książki. Kiedy pewnego razu zobaczyłam, jak wyglądają rozkłady wyników z egzaminów ósmoklasisty z języka angielskiego, to pierwsza moja myśl była taka, że tu musi być jakiś błąd. Jak wiele osób miałam wcześniej wyobrażenie, że angielski to dla nastolatków nawet nie jest język obcy, to jest drugi język w Polsce. A potem zobaczyłam, że to jest wycinek rzeczywistości.

Piszesz: „Otóż w ostatnich latach na żadnym innym egzaminie ósmoklasisty różnice między uczniami i uczennicami ze wsi a tymi z miasta nie były tak duże jak na egzaminie z języka angielskiego”.

To są tysiące, dziesiątki tysięcy nastolatków w każdym roczniku, które po dwunastu latach edukacji nie są w stanie porozumieć się po angielsku na podstawowym poziomie.

I złe wieści. Za chwilę to samo, bo już widzimy tego pierwsze symptomy, wydarzy się z matematyką, bo tam rozkład wyników już od dwóch lat wygląda bardzo podobnie jak z angielskiego. Jak zainwestujesz w korepetycje i wesprzesz dziecko, to ono sobie z tą matmą poradzi, tak samo jak z angielskim. Ale jak nie masz tej szansy, to zostaniesz tam, na tym pierwszym garbie wielbłąda, prawdopodobnie na zawsze.

Późną jesienią powinniśmy poznać wyniki badania PIAAC – międzynarodowego badania kompetencji dorosłych. Ostatni raz Polska brała w nim udział ponad dekadę temu. Było wtedy widać duży problem z funkcjonalnym analfabetyzmem w Polsce, dorośli Polacy nie rozumieli czytanych tekstów, co też sprawia, że są podatni na populizm. Jestem bardzo ciekawa, jak w tym badaniu wypadnie młodzież. Myślę, że politycy powinni je bardzo uważnie czytać, ale z nadzieją, że zobaczą w nich nie tylko tych łatwych do złowienia hardkorowych wyborców, tylko też drugą stronę, która rośnie.

Dobry świat to ten, w którym zniknie strach przed Innością. Recenzja książki „Marta na białej szkole” Agnieszki Świrniak [KL dzieciom]

Ta książka prawdopodobnie stanie się ważnym punktem wielu społecznych i edukacyjnych debat. Jej jedenastoletnia bohaterka Marta, wychowywana w rodzinie ateistycznej, niemieszczącej się w paradygmacie polskiego katolicyzmu, musi zmagać się w szkole i w przestrzeni społecznej z wieloma przykrymi sytuacjami.

Agnieszka Świrniak od lat porusza w swych publikacjach temat świeckiego oraz ateistycznego wychowania dzieci i młodzieży, wielokrotnie też została nagrodzona za swoją pracę. Szczególnie interesujące są jej opowiadania o Marcie, na których autorka nie poprzestała, rozwijając je w książkę „Marta na białej szkole”. Dziecięcy czytelnicy z rodzin ateistycznych odnajdą w tej opowieści podobne im postaci oraz sytuacje, z którymi na co dzień się zmagają. Lektura może okazać się ciekawa również dla dzieci z rodzin katolickich, gdyż dzięki Marcie spojrzą na rzeczywistość jej oczami, co może być przyczynkiem do narodzin zrębów empatii oraz mostów tolerancji i wzajemnego zrozumienia.

Fabuła „Marty na białej szkole” jest prosta: uczniowie wyjeżdżają na białą szkołę do Zakopanego. Będą uczyć się jeździć na nartach. Wychowawczyni klasy, pani Marzenka, jest osobą wrażliwą, pogromczynią kłótni, docinków i ataków na dzieci słabsze fizycznie oraz psychicznie. Nie pozwala na bulling, mobbing, przemoc dosłowną i symboliczną, zwłaszcza na tle szeroko rozumianej Inności, a także na tle rasowym, religijnym lub związanym ze statusem majątkowym dziecka. Pilnuje, aby dzieci zwracały się do siebie z szacunkiem, piętnuje język nienawiści. Sama w sposób kulturalny mówi o własnych poglądach. Nie daje się też zastraszyć uczniom, którzy indoktrynują koleżanki i kolegów w sposób rasistowski, homofobiczny oraz stygmatyzują te z dzieci, które są ateistami lub uczęszczają do innych kościołów niż katolicki. Dodajmy, że najgorsi inkwizytorzy w klasie – Hania i Szymon wraz z poplecznikami – mają niewielką wiedzę na temat „wyznawanej” przez nich religii katolickiej oraz instytucji kościoła katolickiego, ale chętnie bombardują wyzwiskami dzieci, które do kościoła katolickiego nie należą. Zdarza się, że stosują przemoc fizyczną, tak jakby byli wyzuci z uczuć lub zaprogramowani na hejt wobec tych, którzy żyją inaczej. Ci rzekomo Inni nie chcą mieć do czynienia z manipulacjami, hipokryzją, dyskryminacją oraz marginalizowaniem ludzi ze względu na jakąkolwiek odmienność w celu dowartościowania własnego ego.

Marta to mądra dziewczynka. Ma oddane koleżanki i kolegów, tworzą zgraną     paczkę. Wuj Marty mieszka poza Polską, jest gejem, ma męża oraz adoptowanego w Afryce syna. Rodzice Marty są wegetarianami, ateistami i żyją w nieformalnym związku. Z powodu sytuacji rodzinnej Marta staje się celem ataków grupy dowodzonej przez Hankę i Szymona, którzy notorycznie obrażają ją i jej rodzinę, powołując się na rzekome wartości katolickie oraz samą instytucję kościoła katolickiego. Są niestety bardzo napastliwi, dlatego w czytelniku od razu rodzi się pytanie: gdzie  podziewa się deklarowana przez nich postawa chrześcijańska? Dobroć i współczucie względem bliźnich? Zapewne w nieczytanym przez nich i ich rodziców (do czego się przyznają) Piśmie Świętym. Wstydem okrywają się więc domniemani piewcy Boga, gdyż oprócz sztucznych frazesów nic o nim nie wiedzą, co budzi w paczce Marty i w wychowawczyni smutek oraz niesmak.

Gdy kwestie religijne nie dzielą

Atutem opowieści jest potraktowanie dziecka jako podmiotu i dowartościowanie różnych twarzy dziecięcości, zgodnie z zasadą: „nic co ludzkie, nie jest mi obce”. Również Marta bywa protekcjonalna i zazdrosna, na przykład o umiejętność tworzenia poetyckich porównań przez jej przyjaciółkę Helenę. Innym członkom paczki także zdarza się działać w emocjach lub złośliwie odpowiadać na zaczepki nieżyczliwych im dzieci. Grono przyjaciół Marty obejmuje jednak trudne tematy i klasowe przepychanki wspólną refleksją, dyskutując o własnych przywarach i dążąc do ich gruntownego przepracowania. Taka rozważna rozmowa ma miejsce, kiedy niektóre dzieci wyznają, że zamiast iść na katolicką mszę, wolą towarzyszyć grupie kolegów i koleżanek do tego kościoła niechodzących. Pani Marzena dzwoni w tej sprawie do wyszczególnionych rodziców, przekazując im informację o decyzji dziecka. Co ciekawe, rodzice popierają wybór swoich pociech. Jedna grupa udaje się zatem na mszę, druga na światełkowy spektakl, który wywołuje w niej ogrom pozytywnych uczuć. Niektóre dzieci mówią wprost, że cieszą się, iż dokonały takiego wyboru i będą rozmawiać z rodzicami o zerwaniu z przymusowym, coniedzielnym chodzeniem na msze. Wolą, aby wynikało to z ich wewnętrznej potrzeby, wcześniejszej rozmowy z rodzicami, a nie arbitralnie narzuconych społecznych i rodzinnych nakazów.

Dzieci dużo rozmawiają o religiach: katolicyzmie, protestantyzmie, ateizmie. W klasie i w paczce Marty są dzieci wyznania katolickiego, które godnie reprezentują swoją wiarę, okazując sympatię i szacunek wszystkim kolegom i koleżankom, stając odważnie po stronie poszkodowanych, zgodnie z zasadą, że trzeba zawsze postępować po ludzku i przyzwoicie. Taką postawą dają świadectwo głębokiego zrozumienia religii katolickiej, której nie traktują instrumentalnie, lecz wyznają ją umysłem i sercem. Rozmowy młodych są burzliwe, mimo to dyskutanci dochodzą do konsensusu. Kwestie religijne przestają paczkę dzielić, za to stają się podwalinami pod tworzącą się silnie zróżnicowaną światopoglądowo i religijnie wspólnotę przyjacielską.

Potrzeba asertywności

Szczególne emocje wywołuje we mnie sytuacja, w której Hanka – wyliczająca uczniom grzechy i żywiąca pogardę dla dzieci innych wyznań, innego koloru skóry, dzieci z różnymi deficytami oraz tych adoptowanych lub poczętych metodą in vitro – prosi Martę o pożyczenie jej sukienki na dyskotekę. Marta, która ma jeszcze dwie sukienki, przypomina sobie słowa mamy na temat kłamstwa: „Jeśli chcesz skłamać, musisz sprawdzić, czy twoja decyzja jest bezpieczna dla ciebie – twoje bezpieczeństwo to podstawa”; „Jeśli chcesz skłamać, sprawdź, czy odmowa nie przyczyni się do bezpośredniej fizycznej lub psychicznej krzywdy proszącego o pomoc”; „Kłamstwo dobrodziejstwo” – „Chodziło o takie warunki, gdzie kłamstwo ratuje mnie przed osobą, która mogłaby mnie skrzywdzić albo po prostu jest mi nieżyczliwa”. To jedna z najcenniejszych lekcji asertywności, jaką wyniosłam z tej opowieści. Jestem pod wrażeniem stanowczości Marty. Dziewczynka nie pożycza sukienki Hance, która od razu straszy ją grzechem kłamstwa. Wtedy padają ważne słowa Marty – kulturalne i prawdziwe. Przywołajmy tę rozmowę:

„– Wiesz, że kłamstwo to grzech? – spytała Hania, pokazując moją półkę z ubraniami, wśród których wyróżniały się dwie sukienki.

– Po pierwsze – odpowiedziałam bez zastanowienia – grzechy mnie nie dotyczą, bo nie wierzę w nie. Po drugie – ciągnęłam, biorąc się pod boki – nie powiedziałam, że nie mam innej sukienki. Powiedziałam, że akurat TOBIE nie mam nic do pożyczenia”.

Marta nie kłamie, nie może tolerować złych słów o swojej rodzinie, które Hanka wygłaszała od dawna. Pisarka w jasny sposób pokazuje, której bohaterce brak pokory i jak ważna jest asertywność dla naszego własnego dobra.

„Marta na białej szkole” porusza szereg kluczowych dla współczesności tematów, takich jak: konflikty wyznaniowe, pogarda wobec ateistów i wyznawców różnych religii (WŚRÓD DZIECI!); wrogość wobec Innych, Obcych, słabszych psychicznie i fizycznie (WŚRÓD DZIECI!); homofobia, rasizm choćby w stosunku do członków rodziny (WŚRÓD DZIECI!); wyrachowane, okrutne, małostkowe traktowanie mniejszych, nieśmiałych, wrażliwych (WŚRÓD DZIECI!). W opowieści padają poważne pytania: kto wychowuje i socjalizuje dzieci do promowania skrajnych antywartości? Czy uczynimy dziecko lepszym, przydzielając je – jako rodzic lub opiekun – do gwardii nienawistników, którzy nie uznają Inności kolegów i koleżanek z klasy w szkole podstawowej? Dlaczego pozwalamy dzieciom oceniać Inne dzieci przez pryzmat stereotypów? A czasami przez pryzmat uproszczonych i traktowanych stricte populistycznie kryteriów światopoglądowych dominującego w Polsce kościoła katolickiego?

Tymczasem paczka Marty, zróżnicowana religijnie – wyróżnić należy Hansa wyznania protestanckiego, oczytanego, serdecznego wobec wszystkich tych, którzy nie krzywdzą niewinnych – jest pomocna, nastawiona na czynienie dobra, ale i asertywna. W końcu człowiek, który próbował osłabić psychicznie drugiego człowieka, a także jego poczucie własnej wartości, jeśli nie potrafi przeprosić, powinien ponieść symboliczną (w przypadku dziecka) karę. Myślę, że każdy czytelnik sam przemyśli, na jaką karę zasługują Hanka, Szymon oraz ich stronnicy, i zaboli go fakt, że nie są gotowi, aby przeanalizować swoje dyskryminujące słowa i czyny. Brak im podstawowej refleksji o sobie samych, nie mają poczucia winy, nie są zdolni do szczerych przeprosin. Wstydzą się tylko tego, że zostali na złych uczynkach przyłapani, bo to czyni wyłom w ich społecznym odbiorze samych siebie.

Perspektywy edukacyjne

Utwór dobrze się czyta, bohaterowie są ciekawi, chcemy ich poznać. Opowieść wciąga, żyjemy losami postaci, zainteresowani ich zachowaniem do końca. Warto podkreślić, że książka jest cenna przede wszystkim pod względem edukacyjnym. „Otwiera oczy” na sytuację współczesnego dziecka w polskiej szkole i w społeczeństwie. Pisarka nakreśliła problemy subtelnie, nie tracąc proporcji między ważnymi tematami. Czasami kieruje naszą uwagę na konkretne dzieci i trapiące je problemy, których się domyślamy. Zatem nie tylko grupa, ale też jednostka jest dla autorki priorytetowa.

Reasumując, wysoko oceniam „Martę na białej szkole” Agnieszki Świrniak. Jestem pewna, że opowieść ta może służyć nauczycielom etyki jako preludium do dyskusji na ważne tematy, na przykład: kościół katolicki – prawdomówny, transparentny, demokratyczny; kościół katolicki – uznający wielokulturowość, różnorodność religijną oraz ateizm; kościół katolicki – rozliczający się z kłamstwami historycznymi, zbrodniami, pedofilią. Równie istotnymi zagadnieniami z perspektywy edukacyjnej są: prawa osób LGBTQ – ludzi, którzy nie są ideologią; prawa par jednopłciowych – możliwość zawarcia przez nie małżeństwa w Polsce oraz adopcji dzieci, niezależnie od koloru skóry. Mogłabym długo wymieniać listę istotnych spraw poruszonych w „Marcie…”, ale wierzę, że sami sięgniecie po tę książkę.

Gratuluję pisarce odważnej opowieści, co warte podkreślenia, skierowanej do dzieci młodszych. Chciałabym, aby dzięki niej zrozumiały, czym jest pełna akceptacja Innego, tolerancja i szacunek wobec różnorodnych wyznań, różnorodnych kultur, różnorodnych płci społeczno-kulturowych, indywidualnych wyborów oraz trudnych decyzji życiowych, często okupionych bólem, strachem, rozpaczą, brakiem wsparcia, poczuciem beznadziei. Wierzę też, że „Marta…” otworzy oczy dorosłym – w końcu to oni mają decydujący wpływ na wychowanie dzieci – na szeroko rozumianą różnorodność, bo tylko różnorodność czyni nas oryginalnymi, odmiennymi, pięknymi i patrzącymi bez strachu na drugiego człowieka. Już nie Innego, lecz bliźniego, którego – o czym chyba zapomnieli Hania, Szymon, ich poplecznicy, a przede wszystkim ich rodzice – powinniśmy kochać jak siebie samego.

 

Książka:

Agnieszka Świrniak, „Marta na białej szkole”, il. Dorota Klewicka, wyd. Biblioteka Człowieka Myślącego, Warszawa 2023. 

Proponowany wiek odbiorcy: 9+

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

Dlaczego papież namawia Rosjan do celebrowania kolonializmu?

Ostatnie wypowiedzi papieża Franciszka nakazywałyby twierdzić, iż Watykan, a ściślej głowa kościoła katolickiego oraz watykańska dyplomacja nie rozumieją Rosji i nie znają historii tego kraju. Jak bowiem inaczej interpretować słowa Franciszka skierowane do młodzieży katolickiej w Petersburgu: „Nigdy nie zapominajcie o dziedzictwie. Jesteście dziedzicami wielkiej Rosji, wielkiej Rosji świętych, rządców, wielkiej Rosji Piotra I, Katarzyny II, tamtego imperium – wielkiego, oświeconego [kraju] wielkiej kultury i wielkiego człowieczeństwa. Nigdy nie wyrzekajcie się tej spuścizny, wy – spadkobiercy wielkiej Matki Rosji, idźcie z tym naprzód. I dziękuję wam – dziękuję za wasz sposób bycia, za wasz sposób bycia Rosjanami”. 

Te słowa, skierowane do młodych katolików rosyjskich, stoją w sprzeczności z tym, czym w istocie była historycznie owa „wielka Rosja […] Piotra I, Katarzyny II”. A była krajem o imperialnych zapędach, bezlitośnie podbijającym ziemie sąsiadów i zniewalającym ludy, które z tradycjami Księstwa Moskiewskiego niewiele miały wspólnego. Wszak to za rządów Piotra I, celem politycznym Rosji stało się uzyskanie dostępu do niezamarzających portów Bałtyku oraz Morza Czarnego. To Piotr I podjął także próby podporządkowania sobie chanatów Azji Centralnej, co wiązało się z podbojem terytoriów sąsiedzkich.  

Z kolei rządy Katarzyny II, to czas rosyjskich podbojów i kolonizacji ziem w regionie Morza Czarnego – to zajęcie przez Rosjan kolejnych terytoriów syberyjskich aż po Kamczatkę i Półwysep Czukocki. Zdobycze terytorialne na Syberii wiązały się z brutalną rusyfikacją syberyjskich autochtonów. Ani Buriaci, ani inne ludy syberyjskie przez stulecia nie miały bowiem wiele wspólnego z Rosją i rosyjskim stylem życia. Żyły swoimi tradycjami i odmienną od rosyjskiej cywilizacją. Rządy Katarzyny II to wreszcie także współudział w rozbiorach Polski. 

Nawoływanie do celebrowania kolonialnego dziedzictwa carskiej Rosji, której ekspansjonistyczne zapędy były kontynuowane przez Sowietów i do których nawiązuje współczesny projekt odbudowy „wielkiej Rosji”, jest delikatnie mówiąc zaskakujące. 

Watykan próbuje się tłumaczyć

Niewiele znaczyła w tej sytuacji opublikowana przez biuro prasowe Watykanu oficjalna informacja, iż „papież zamierzał zachęcić młodych ludzi do zachowania i promowania tego, co jest pozytywne w wielkim rosyjskim dziedzictwie kulturowym i duchowym, a na pewno nie do wychwalania imperialistycznej logiki i osobistości rządzących, cytowanych, by wskazać niektóre historyczne okresy odniesienia”. Trudno bowiem stwierdzić, co miałoby znaczyć to wyjaśnienie w kontekście oryginalnej wypowiedzi Franciszka. 

Czy zatem ludzie Watykanu nie rozumieją Rosji i nie znają jej historii? O tym mogłyby świadczyć liczne wypowiedzi kościelnych hierarchów z ostatnich lat. Wynikało z nich, że traktują oni Rosję jako kraj, z którym można prowadzić dialog na zasadach partnerstwa –  ze zrozumieniem dla interesów Moskwy oraz rządzących tym krajem elit, ale również taki, w którym Moskwa rozumie i bierze pod uwagę stanowiska strony przeciwnej. 

Jednakże przekonanie, iż niekwestionowane błędy w watykańskiej polityce wobec Rosji, są podyktowane jedynie niezrozumieniem, byłoby daleko idącym uproszczeniem. Powodów do – nie waham się napisać – umizgów pod adresem Moskwy Watykan ma więcej. 

Nieodwzajemniona sympatia Watykanu do Cerkwi

Jednym z nich jest wciąż żywy w Watykanie mit o możliwości „nawrócenia Rosji”. Gdy w 1992 roku podróżowałem po Rosji i Azji Centralnej z księdzem Stanisławem Opielą SJ, wielokrotnie słyszałem słowa o potrzebie rechrystianizacji ziem rosyjskich. Duchowny nie mówił o szerzeniu na tych ziemiach wyłącznie tradycji katolickiej, ale właśnie o niesieniu chrześcijaństwa. Tyle tylko, że owa ponowna chrystianizacja, bez względu na intencje, wiązała się z kontaktami z cerkwią moskiewską. A to już wówczas wydawało się ułudą. Przywołam słowa cerkiewnego dysydenta księdza Gleba Jakunina, które zapisałem na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku: „Patriarchat [moskiewski], reagując tak niechętnie na fakt mianowania biskupów katolickich w Rosji, przyznaje […], że uważa kościół katolicki za konkurencję. […] Patriarchat odkrywa wreszcie swój rzeczywisty stosunek do katolicyzmu i katolików”.

Cerkiew nie była i nie jest zainteresowana jakąkolwiek współpracą z katolikami. Co prawda były w przeszłości epizody współpracy władców rosyjskich, choćby Piotra I ze Świętą Ligą, czyli związkiem państw katolickich tworzonym przez papieży w Europie. Była to jednak współpraca podyktowana jedynie doraźnymi interesami Moskwy i nie trwała długo. 

Katolicyzm bowiem postrzegany był w Rosji od stuleci jako cześć wrogiej Rosji kultury zachodniej. Istotne było przy tym przekonanie artykułowane przez ludzi patriarchatu moskiewskiego, iż Rosja i Rosjanie to kraj i naród szczególny. Mówił mi o tym przed laty prawosławny duszpasterz moskiewskiej inteligencji ksiądz Aleksander Borisow, opowiadając o sojuszu cerkwi z rosyjskimi nacjonalistami: „Tych ludzi łączy przede wszystkim poczucie wielkoruskiej dumy, wynoszenie się ponad inne narody i społeczeństwa. […] my Rosjanie, my prawosławni, my zawsze na pierwszym miejscu. Logiczną konsekwencją takiego myślenia jest pragnienie odbudowy imperialnej Rosji, ogromnego państwa…”.

Rosyjski sojusz ołtarza z tronem 

Tak więc podejmowanie prób rechrystianizacji Rosji przy współudziale katolików jest z historyczno-politycznego punktu widzenia raczej niewykonalne. Rosyjski antyokcydentalizm jest silny, a nurty antykatolickie w łonie cerkwi moskiewskiej ten antyokcydentalizm jeszcze podsycają. Tym bardziej, że patriarchat moskiewski od lat jest wiernym sojusznikiem carskiej, sowieckiej, a obecnie rosyjskiej władzy. Obecna elita rządząca widzi w prawosławiu przydatne narzędzie służące do manipulowania nastrojami i wyborami społeczeństwa. Niedostrzeganie tego sojuszu lub też przymykanie na ten sojusz oka w nadziei, że Watykan odegra jakąś rolę w „nawróceniu Rosji”, jest wyrazem naiwności. 

Rosja pozwala katolikom na pewien rodzaj obecności na swoim terytorium, ale jednocześnie reaguje zdecydowanie, gdy instytucje tworzone przez wspólnoty katolickie lub wpływowe osoby z kręgu wspólnot katolickich wybijają się na pewien rodzaj niezależności wobec władz rosyjskich. Doświadczył tego między innymi w kwietniu 2002 roku biskup Jerzy Mazur, ordynariusz Irkucka, którego władze zatrzymały na lotnisku w Moskwie i odesłały do Polski. Podobnie postąpiły z księdzem Stanisławem Opielą SJ, który we wrześniu 1992 roku doprowadził do rejestracji zakonu jezuitów w Rosji. W 2020 roku władze rosyjskie odmówiły mu przedłużenia wizy. 

To tylko dwa przykłady – można byłoby je mnożyć. Mimo to, przekonanie, że ze względu na wiarę w możliwość „nawrócenia Rosji” warto być wobec Moskwy życzliwym, zdaje się nadal kształtować watykańską politykę wschodnią. 

Watykan antyzachodni 

Umizgi Watykanu w stronę Moskwy mają zresztą swoją długą historię. Zwracali na to uwagę nawet romantyczni poeci. Juliusz Słowacki w poemacie „Beniowski” pisał: „O Polsko! […] Krzyż twym papieżem jest – twa zguba w Rzymie!”. W „Kordianie” w usta papieża Słowacki włożył takie słowa: „Niech się Polaki modlą, czczą cara i wierzą…”. To echo polityki ówczesnych papieży, którzy nigdy nie potępili rozbiorów Polski w imię nadziei na „nawrócenie Rosji”. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku z ust katolików rosyjskich słyszałem słowa zaskoczenia postępowaniem Jana Pawła II, który po upadku Związku Sowieckiego, pragnąc odwiedzić Rosję, unikał krytycznych słów pod adresem gospodarzy Kremla. Dla moich rozmówców było to mało zrozumiałe.

Współczesna polityka Watykanu, która przejawia się z wypowiedziach papieża Franciszka, mają jeszcze jedno źródło. Pochodzący z Ameryki Południowej papież jest w pewnym stopniu antyamerykański. Nie jest to jednak cecha wyłącznie obecnego pontyfikatu. Cywilizacja i trendy kulturowe wywodzące się ze Stanów Zjednoczonych, czy z szerzej rozumianego Zachodu, niekoniecznie cieszą się w Watykanie powodzeniem. 

Sceptycyzm wobec nurtów cywilizacyjno-kulturowych pochodzących z kręgu zachodniego wyrażali już poprzednicy Franciszka, a także wysocy rangą przedstawiciele Watykanu. Paradoksalnie wiele tez o upadku kultury Zachodu lansowanych przez cerkiew prawosławną znajdowało potwierdzenie w wypowiedziach dostojników Kościoła katolickiego.

Odwołanie się przez Franciszka do wielkiej tradycji rosyjskiej wpisuje się w pewien mit kultywowany w kręgach nie tylko watykańskich, lecz także w kręgach zachodnich intelektualistów. Osób zafascynowanych literaturą, sztuką i trudnym do zdefiniowania, ale nadal pokutującym przekonaniem o niebywałych walorach rosyjskiego modelu cywilizacyjno-kulturowego. Trudno dzisiaj powiedzieć, na czym miałyby one polegać, a polityka prowadzona na podstawie takiego mitu okazuje się szkodliwa i bezproduktywna

 

Kryzys wieku średniego. Premiera książki!

Szanowni Państwo! 

„W życia wędrówce, na połowie czasu, Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi…” – pisał Dante w słynnym cytacie z „Boskiej komedii” [przeł. E. Porębowicz]. Temat doświadczenia, które przychodzi do ludzi w okolicach połowy życia, był od wielu wieków przedmiotem refleksji filozofów i artystów. Obecnie często wykorzystuje się w tym kontekście zbiorcze hasło: kryzys wieku średniego. 

Oczywiście, nie każdy problem, z którym borykają się ludzie w średnim wieku, to od razu kryzys tożsamościowy. Jeśli jednak spróbowalibyśmy uchwycić znaczenie tego wyrażenia, to zapewne mielibyśmy na myśli swego rodzaju doświadczenie egzystencjalne: wrażenie, że na naszej życiowej drodze pewne wybory zostały nieodwołalnie dokonane, a pewne ścieżki bezpowrotnie zamknięte. Teraz zaś w oddali rysuje się już nie horyzont otwartych możliwości, lecz mało ekscytująca, a może nużąca perspektywa trwania na dotychczasowym szlaku, wreszcie zaś perspektywa śmierci. 

Continue reading

Kryzys wieku średniego [Fragment książki]

Kiedy mówię znajomym, że piszę książkę filozoficzną o kryzysie wieku średniego, czekam, aż przestaną ze mnie żartować, a następnie proszę o propozycje lektur. Większość znajomych – zwłaszcza mężczyźni – podsuwa mi głównie powieści. Niektóre już wymieniłem, a do niektórych z czasem dojdziemy. Inne mieszczą się w przedziale od komicznych (Richard Russo, „Prawy człowiek”) przez sarkastyczne (Saul Bellow, „Herzog”) po ponure (Richard Yates, „Droga do szczęścia”). Ogólnie rzecz biorąc, wpisują się w stereotyp wieku średniego jako okresu utraconych szans, zawiedzionych nadziei i uciążliwych powinności społecznych. Osiągnąć wiek średni to patrzeć, jak życie nas omija. 

Niektórzy znajomi opowiadają mi o swoich osobistych doświadczeniach. Oto co napisał do mnie kolega, naukowiec z bogatym dorobkiem: 

W połowie 1994 roku dopadło mnie coś na kształt kryzysu wieku średniego. Latem tego roku skończyłem czterdzieści lat. […] Wszystko mi się w życiu świetnie układało. Miałem jednak trójkę małych dzieci i ogromny kredyt hipoteczny, przez co ogarnęło mnie nieodparte uczucie, że już nigdy niczego nie zmienię. Że już nigdy… jak by to powiedzieć… nie napiszę powieści, nie nakręcę filmu, nie zostanę piosenkarzem folkowym i nie zrobię żadnej z innych rzeczy, o których zawsze marzyłem. Miałem pozostać na zawsze uwięziony w potrzebie osiągania dochodów na określonym poziomie, co mnie potwornie przygnębiało. To było oczywiście strasznie egoistyczne i moja żona nie chciała o tym słyszeć. Teraz jednak znajduję dziwną pociechę w fakcie, że być może istnieje cały gatunek literacki na ten temat! 

Niewątpliwie można znaleźć pociechę w fakcie, że nie jesteśmy w czymś sami, ponieważ rozpoznanie się w losie innych to wstęp do zrozumienia. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej dodającego otuchy niż świadomość, że poczucie „życie mnie omija” dotyka tak wielu innych ludzi? Musimy spojrzeć w oczy rzeczywistości, która w moim przypadku wygląda następująco: 

Na początku chciałem zostać poetą. Pierwszy utwór, który można by od biedy nazwać wierszem, napisałem jako siedmiolatek: rymowane kuplety o smutku placu zabaw, T.S. Eliot spotyka Ogdena Nasha. To się nadawało tylko do kosza. Podszedłem do sprawy trochę poważniej, kiedy wziąłem udział w warsztatach przeprowadzonych przez Carol Ann Duffy, wtedy szerzej nieznaną późniejszą laureatkę wielu nagród. Kazała nam pisać sonety z punktu widzenia podmiotów lirycznych losowanych z kapelusza na karteczkach papieru. W pierwszych czterech linijkach mieliśmy opisać, co widzą przez okno. Mnie się trafiła „modelka”. Miałem wtedy dwanaście lat i zazdrościłem dziecku, które wylosowało „astronautę”. Stremowany i zawstydzony, chyba po raz pierwszy w życiu próbowałem wyobrazić sobie świat widziany oczami innej osoby. Wiersz podobał się Duffy, mnie się podobało jego pisanie, a także fakt, że nie przypominał niczego, co do tej pory popełniłem. Mimo to nie zostałem poetą. 

Przez jakiś czas myślałem o medycynie. Mój ojciec jest lekarzem i chciał, żeby jeden z jego synów kontynuował rodzinną tradycję, według wzoru z sitcomu z lat osiemdziesiątych „Don’t Wait Up”, o dwóch dermatologach, ojcu i synu. Ojciec uważał dermatologię za wdzięczną dziedzinę medycyny, ponieważ niewielu pacjentów umiera. Mnie bardziej interesowało ratowanie życia, chociaż mdleję na widok krwi. Kiedy przyszło co do czego, poszedłem za swoją muzą i zapisałem się na filozofię, czego efekty widać na załączonym obrazku. 

Nie żałuję podjętej decyzji. Nie sądzę, abym lepiej ułożył sobie życie jako poeta czy lekarz – jeśli już, to gorzej. Los obszedł się ze mną bardzo łaskawie. Mam to szczęście, że w czasach, kiedy w środowisku akademickim pewność dochodów daje tylko profesura, jestem profesorem filozofii – i to na kryzysoodpornym MIT. Mam wspaniałych kolegów i studentów. Jeśli liczycie na katastrofę, to musicie zaczekać do następnego rozdziału, który mówi o tym, co powinniśmy czuć, kiedy w naszym życiu źle się dzieje. W tym rozdziale narzekamy, kiedy w życiu dzieje się dobrze. Bo prawda jest taka, że kiedy powtarzam eksperyment z warsztatów literackich i z kapelusza mojej osobistej historii wyciągam „lekarza” albo „poetę”, rysując gałąź drzewa możliwości, która została bezpowrotnie odcięta, mam poczucie utraty, która ociera się o żal. Myślę o wierszach, których nigdy nie napiszę, o ludziach, którym nie uratuję życia. Z miejsca, w którym się znajduję, nie widzę drogi do życia tych innych ludzi, nie widzę przyszłości, w której studiuję medycynę albo zostaję znośnym poetą. (Z pewnością żałujecie, drodzy czytelnicy, że los hojniej mnie nie obdarzył talentem poetyckim). A nawet jeśli, nie byłoby to życie, które sobie wyobrażałem w wieku siedemnastu lat. Z zazdrością patrzę na moje młodsze „ja”, na możliwości, które wtedy przede mną stały, na wybory, których nie dokonałem. Ten nastolatek mógł zostać, kim tylko chciał, a ja jestem skazany na podążanie wyznaczonym kursem, określoną drogą, wszystkie inne drzwi są przede mną zamknięte. 

Obraz samego siebie, który tutaj przedstawiam, nie jest zbyt pochlebny: to nieprzyzwoite skamleć, że nie możemy mieć wszystkiego. Ale warto tu dostrzec interesujący wątek. Może wy również przywołujecie duchy niezrealizowanych życiorysów i żałujecie, że nie zrobiliście i już nigdy nie zrobicie pewnych rzeczy, które mogliście zrobić. Nie musicie uważać, że popełniliście błąd, aby mieć poczucie, że coś was ominęło albo odczuwać nostalgię za czasem, kiedy nie wiedzieliście, jaki kształt przybierze wasze życie. Gdybym mógł, to napisałbym o was. Wybór mnie samego jako obiektu analizy jest nie tylko znacznie bardziej praktyczny, ale ma również tę wielką zaletę, że moja historia jest taka nudna. Powołanie, które ukształtowało moje plany życiowe, nadało mojemu życiu postać, która idealnie się nadaje do prostego eksperymentu myślowego. Przeciętny czterdziestoletni amerykański pracobiorca dwanaście razy zmieniał pracę i cały czas rozgląda się za nową. Jego drzewo tworzy skomplikowaną sieć rozgałęzień symbolizujących życia, które ta osoba przeżyła lub nie. Moje życie przypomina raczej dzieło pieczołowitego ogrodnika, który nieustannie przycina drzewo. Trzy gałęzie: poeta, lekarz, filozof – jedna żywa, dwie martwe. Dzięki swojej prostocie moje drzewo doskonale ilustruje coś, co dotyczy każdego: fakt, że coś nas w życiu ominęło. Czy filozofia może nam pomóc się z tym pogodzić? Czy może nas nauczyć zadowolenia się tym, co mamy? I czy może nam wyjaśnić, dlaczego tak łatwo wpadamy w nostalgię, kiedy rozmyślamy o przeminionej młodości? Tak, może, przynajmniej w jakimś stopniu. Jak wygląda ta pomoc, dowiecie się w tym rozdziale.

Życie mięczaka 

Jak to często bywa, rola filozofii zaczyna się od dokonania rozróżnienia i nadania mu nazwy. Nie wszystkie podjęte w życiu decyzje budzą w nas poczucie straty, którym się tutaj zajmujemy. Musimy zatem podzielić nasze decyzje na dwie grupy. 

Załóżmy, że zaproponowano wam nagrodę pieniężną i dano wam do wyboru dwie możliwości: jeden banknot pięćdziesięciodolarowy albo dwa. Gdyby pozostałe warunki były identyczne, wybralibyście zapewne sto dolarów i dłużej byście się nad tym nie zastanawiali. Decyzja ta nie wzbudziłaby w was żadnych rozterek, a po jej podjęciu nie odczuwalibyście żalu ani rozczarowania. Nie opłakiwalibyście straconej szansy na mniejsze pieniądze. Wartość stojących przed wami możliwości była – aby posłużyć się trochę nadużywanym terminem – współmierna. 

Współmierne wartości mierzy się za pomocą jednej skali: większa wartość zawiera w sobie mniejszą i rekompensuje jej utratę. Nie ma powodu odczuwać żalu z powodu rezygnacji z jednego banknotu pięćdziesięciodolarowego, ponieważ za obiema decyzjami kryje się to samo pragnienie: pragnienie pieniędzy, lepiej zaspokajane przez dwa banknoty. 

Tego rodzaju decyzje są względnie rzadkie. Przypuśćmy zatem, że musicie wybrać między wykładem na interesujący was temat – na przykład podróże międzygwiezdne albo historia matrioszki – a pójściem na urodziny niedawno poznanej osoby, z którą chcielibyście się zaprzyjaźnić. Jesteście rozdarci, ale ostatecznie uznajecie, że przyjęcie jest ważniejsze. Inaczej niż w przypadku stu dolarów, wasza decyzja pociąga za sobą niepowetowaną stratę: wartość wiedzy i wartość przyjaźni są niewspółmierne i chociaż możecie być zadowoleni z tego, że w tym przypadku wybraliście przyjaźń, większa wartość nie zawiera w sobie mniejszej. Pragnienie, które stoi za chęcią posłuchania wykładu, nie znajdzie zaspokojenia na przyjęciu urodzinowym. Pozostanie niespełnione w waszym sercu. 

Powyższy scenariusz brzmi zapewne nadmiernie dramatycznie. Wspomnienie wykładu, który was ominął, nie będzie was dręczyło. Ale niewspółmierność może przybierać znacznie bardziej drastyczną postać. W powieści Williama Styrona z 1979 roku „Wybór Zofii” matka musi zdecydować po przybyciu do Auschwitz, które z dwójki jej dzieci będzie żyło, a które umrze; jeśli odmówi dokonania wyboru, zginą obydwoje. Postanawia poświęcić córkę. Przez całe późniejsze życie dręczą ją wyrzuty sumienia, mimo że nie miała lepszego wyboru i uratowała przynajmniej jedno dziecko. Wartość życia jednego dziecka jest niemożliwa do porównania z wartością życia drugiego. W znanym eseju Jean-Paul Sartre pisze o studencie, który przyszedł do niego z prośbą o radę: czy powinien narażać życie w ruchu oporu, czy też zaopiekować się matką, która bez niego byłaby samotna i zrozpaczona? Nie ma sposobu na uniknięcie niepowetowanej straty. 

Najprostsze przypadki niewspółmierności dotyczą środków do realizacji określonych celów, na przykład pieniędzy. Jednak także w przypadku wartości ostatecznych może występować współmierność. Jeremy Bentham, którego poznaliśmy w rozdziale 2, rozumiał szczęście – „miarę dobra i zła” – w kategoriach „rachunku szczęścia”, czyli zrównoważenia jednostek przyjemności i unikania jednostek bólu. Przyjemność była dla niego jednorodnym, mierzalnym odczuciem bez żadnych różnic jakościowych: im więcej, tym lepiej. John Stuart Mill następująco to wyraził w swoim słynnym (aczkolwiek niepoprawnym) cytacie z Benthama: „Przy jednakowych ilościach przyjemności push-pin jest równie dobre jak poezja”. (Push-pin to dziewiętnastowieczna brytyjska zabawa dla dzieci.) Dla Benthama wybór między dwoma przyjemnymi doświadczeniami niczym się nie różni od wyboru między dwiema ofertami pieniężnymi: należy bez namysłu wybrać większą. Doznawana przyjemność zawiera w sobie tę odrzuconą i ją rekompensuje. Nic nas nie omija, ponieważ dostajemy więcej tego samego. Tymczasem w odróżnieniu od pieniędzy przyjemność ma wartość ostateczną. Według Benthama przyjemność jest podstawowym celem ludzkiego życia. 

Czy powyższa terminologia w czymś nam pomaga? Ile czerpię pociechy z myśli, że wartość poezji, medycyny i filozofii jest niewspółmierna, kiedy myślę o tych wszystkich rzeczach, których nie zrobiłem, o nienapisanych wierszach i nieuratowanych życiach? A wy? Czy o waszej drodze życiowej myślicie teraz z mniejszym żalem, mimo wszystkiego, co was ominęło? Podejrzewam, że nie. 

Ale chwila moment! Na naszą sytuację można spojrzeć zupełnie inaczej. Dlaczego w ogóle się zajmujemy niespełnionymi pragnieniami, mimo że w naszym życiu wszystko idzie dobrze? Dlaczego po osiągnięciu wieku średniego uznajemy, że coś nas ominęło? To, że nie możemy mieć wszystkiego, czego chcemy, a to, co mamy, nie zawiera w sobie i nie rekompensuje tego, czego nie mamy, wynika z niewspółmierności, ze zróżnicowania wartości, z faktu, że w ludzkim życiu jest tak wiele rzeczy, których warto chcieć, o które warto zabiegać i walczyć. Tylko ludzie, którzy nie dostrzegają tej niewyczerpanej skarbnicy albo mają chorobliwie spaczony gust, mogą uniknąć poczucia, że coś ich ominęło. A takimi ludźmi raczej nie chcielibyśmy być. 

Spróbujcie sobie wyobrazić, jak musiałoby wyglądać wasze życie, abyście całkowicie uniknęli niepowetowanej straty. Gdybyście musieli wybrać między dwiema rzeczami, których nie dałoby się ze sobą porównać, ich wartość musiałaby być współmierna albo jedna z tych rzeczy musiałaby nic dla was nie znaczyć. Nie moglibyście jednocześnie kochać poezji, medycyny i filozofii. Większość tego, co w życiu dobre, musiałoby zostać przed wami zatuszowane lub zlikwidowane. Wasze doświadczenia emocjonalne byłyby monochromatyczne: nie przeżywalibyście konfliktów wartości, ale też nie znalibyście różnorodności życia emocjonalnego, która z tych konfliktów wyrasta. 

Moglibyście uznać za kuszące, aby podążyć za hedonistyczną zasadą Benthama i zastosować rachunek szczęścia, w którym jedynym dobrem jest przyjemność i brak bólu. Jednak teoria Benthama nie przekonuje, po pierwsze dlatego, że w życiu chodzi nie tylko o to, jak się czujemy, a po drugie dlatego, że również przyjemności często są niewspółmierne. Zmuszeni do wyboru między oglądaniem zachodu słońca a słuchaniem symfonii możecie się zdecydować na to drugie, ale poczucie konfliktu jak najbardziej ma tutaj sens. Muzyka nie zaspokoi chęci zobaczenia koloru zachodzącego słońca. Pragniemy określonych przyjemności, a nie jednorodnego hedonistycznego pobudzenia zmysłów. 

Aby osiągnąć współmierność w rozumieniu Benthama, musielibyśmy zrezygnować z rozróżniania poszczególnych rodzajów przyjemności. Musiałoby nam zależeć wyłącznie na ilości, a nie jakości lub przedmiocie naszej radości. Musielibyśmy radykalnie uprościć nasze pragnienia, unicestwiając większość dobrych rzeczy lub na nie obojętniejąc. „I tak by żył, nie jak człowiek – pisze Platon w «Filebusie» – ale jakiś mięczak albo jakiś stwór morski, obdarzony duszą, między ostrygami”. 

Życzyć sobie szczęścia bez straty to życzyć sobie głębokiego zubożenia świata albo naszych relacji z nim, drastycznego ograniczenia horyzontów. Jednak za tym życzeniem wiele przemawia. Niewspółmierność komplikuje nam życie, toteż jest najzupełniej zrozumiałe, że się przeciwko niej buntujemy. Per saldo jednak byłoby przewrotne, gdybyśmy z jej powodu zrezygnowali z wielu dobrych rzeczy, które oferuje nam życie. 

Powyższe rozważania nie podsuwają nam reguł unikania kryzysu wieku średniego, lecz wskazówek na temat radzenia sobie z nim. Można znaleźć pociechę w fakcie, że jeśli różne rzeczy nas w życiu omijają, to tylko na skutek jego nieprzebranego bogactwa. W odkryciu tym zawiera się cudowna myśl: życie ma nam do zaoferowania tyle pięknych rzeczy, że jeden człowiek nie zdąży ich wszystkich zakosztować. Nie wystarczyłaby nawet nieśmiertelność: wasza wieczna biografia musi się różnić od innych wiecznych biografii, które mogły być waszym udziałem. Nadal coś by was ominęło. 

Powiedzcie sobie zatem następującą rzecz: chociaż mogę ubolewać nad tym, że czuję żal, i pragnąć, żeby żadne pragnienie nie pozostało niespełnione, koniec końców nie mogę życzyć sobie wyłącznie pragnień, które dają się w całości spełnić. Poczucie straty jest realne, ale powinniśmy się z nim pogodzić zamiast próbować je usunąć. Potraktujcie swoje straty jako uczciwą zapłatę za bardzo wartościowy fakt, że żyjecie.

Kryzys wieku średniego może człowieka rozwinąć

Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: W okolicach trzydziestego piątego roku życia amerykański filozof Kieran Setiya poczuł niepokój. Z zewnątrz wszystko wyglądało świetnie, miał stabilne życie rodzinne i zawodowe, był profesorem na dobrym wydziale uniwersytetu, w przyjemnym do życia mieście, a jednak perspektywa, że będzie już zawsze robił to samo, a jego życie będzie przebiegać z góry wyznaczoną drogą przez awanse, schyłek kariery do emerytury i śmierci sprawiała, że czuł żal, klaustrofobię i pustkę. Zidentyfikował te uczucia jako kryzys wieku średniego i napisał książkę, w której próbuje zrozumieć i oswoić go za pomocą narzędzi filozoficznych. A jak z kryzysem wieku średniego rozprawia psychoterapia? Czy on w ogóle istnieje? A może to problem dla uprzywilejowanych, którzy nie mają gorszych zmartwień? 

Bogdan de Barbaro: Spotkałem się niedawno z teorią, zwaną – pół żartem, pół serio – „tozależyzmem”. Kiedy pyta pani o kryzys wieku średniego w podejściu terapeutycznym, chętnie zaproponowałbym – także z przymrużeniem oka – teorię zwaną „bywaróżnyzmem”. W sprawie kryzysu wieku średniego nie ma jednego stanowiska czy jednej recepty. Bywa różnie. Rzadko się zdarza, by do gabinetu przyszedł pacjent i powiedział: „Proszę o pomoc, bo mam kryzys wieku średniego”. Na ogół ludzie przychodzą z konkretnymi problemami, na przykład z kryzysem w małżeństwie, depresją, stanami lękowymi czy innymi objawami obniżającymi komfort życia. Kategorię „kryzys wieku średniego” można więc traktować jako zwrócenie uwagi na szczególny kontekst, kontekst egzystencjalny.

Setiya też pisze, że pytania egzystencjalne, które go wtedy dopadły, można stawiać w każdym wieku – jak się ma dwadzieścia lat albo siedemdziesiąt, jednak najczęściej dotyczą chyba ludzi w jego grupie wiekowej. Pisze: „chodzi w nich o życie, którego się pragnęło, a którego się nie ma”.

Kiedy już używa się określenia „kryzys wieku średniego”, to mówimy o latach czterdziestych życia danego człowieka. W pierwszej chwili chciałem powiedzieć „danego mężczyzny”, ale może trafniej będzie powiedzieć „danej osoby”.

Kryzys wieku średniego kiedyś rzeczywiście był przypisywany mężczyznom, teraz ma dwie płcie.

Rzeczywiście, zmieniają się czasy, zmieniają się wzorce kulturowe, a niepokoje dawniej dotyczące mężczyzn coraz częściej dopadają też kobiety. 

Ale, jak wspomniałem, kategoria „kryzys wieku średniego” może coś naświetlić, może nas uwrażliwiać na określony problem, ale to nie jest główny drogowskaz w pracy terapeutycznej. Ta kategoria jest o tyle interesująca, że uwyraźnia silne połączenia między tym, czym się zajmuje psychoterapeuta, a refleksją filozoficzną. 

Bo filozof zgłębia pytanie o sens życia, analizuje lęk przed śmiercią, wnika w istotę niepokoju egzystencjalnego. Natomiast w pracy terapeutycznej – i to być może, byłoby istotnym rozróżnieniem – wnikamy w indywidualne przyczyny objawu, sięgamy po biografię pacjenta, dotykamy tego, co jest jego przeżyciem podświadomym czy przedświadomym. Badamy to, co określamy traumą dzieciństwa, analizujemy traumy z późniejszych okresów życia, zastanawiamy się nad tym, jaka była więź z rodzicami we wczesnym dzieciństwie. 

W książce Kierana Setiyi nie przypadkiem spojrzenie filozoficzne zatrzymuje się raczej na troskach egzystencjalnych, a nie wnika szczegółowo w to, co się dzieje w dzieciństwie danej osoby. A jednocześnie chociaż podtytuł ma wskazywać, że jest to poradnik filozoficzny, to autor często dzieli się refleksjami psychologicznymi, czy wręcz psychoterapeutycznymi. A więc podejście psychoterapeutyczne jest bliskie filozoficznemu.

Co więc je łączy, skoro różni analiza dzieciństwa? 

Myślę, że to, co wspólne, to – obecny zwłaszcza w podejściu humanistyczno-egzystencjalnym – namysł nad sensem życia i innymi trwogami, z którymi konfrontuje się osoba dorosła. Zwłaszcza wtedy, gdy pojawi się świadomość kruchości i przemijalności życia. Dojrzałość emocjonalna, która bywa, chociażby pośrednio, celem psychoterapii, może być sprzężona z dojrzałością egzystencjalną, której częścią będzie przyjęcie do wiadomości, że kariera, bogactwo, sława, chwała, władza mogą nie wystarczyć do tego, by uczynić życie sensownym. Tak więc perspektywa emocjonalna łączy się tu z perspektywą egzystencjalną.

Aut. Marco Verch, lic. Creative Commons 2.0, źródło: https://foto.wuestenigel.com/man-watching-sunrise/

Setiya, prezentując różne dziedziny, które badają kryzys wieku średniego, odwołuje nawet do podejścia ekonomicznego. Pisze o ekonomii dobrostanu, która proponuje, aby mierzyć rozwój społeczny nie wartością towarów, a możliwością poprawy warunków życia i realizacją ludzkiego potencjału. Potencjał to jest chyba słowo-klucz w tej książce. Setiya opisuje, że kiedyś był drzewem, które miało wiele gałęzi, czyli możliwości życiowych. Został filozofem i reszta gałęzi została ucięta. I tak postrzega kryzys wieku średniego – jako stratę możliwości wyboru na pewnym etapie życia. Czy tak samo widzi to psychoterapia? Przerabia się brak możliwości wyboru?

Na tę redukcję potencjału życiowego pacjenta można patrzeć poprzez namysł nad jego autoportretem i poziomem akceptacji siebie samego. Takie ujęcie prowadzi nas także do akceptacji drogi życiowej i akceptacji własnych ograniczeń. Jeśli uznamy, że życie jest swego rodzaju wędrówką przy zmieniającym się krajobrazie, to wędrowiec uznaje, że wybranie jednej drogi oznacza zarazem rezygnację z innej. Psychoterapeuta pomaga pacjentowi w nadaniu sensu przebytej już drodze i w konstruowaniu dalszej trasy.

Ta przyszłość będzie swego rodzaju projektem, opartym o dotychczasowe doświadczenia, ale także w oparciu o odkrywane zasoby oraz poprzez zbudowanie zgody na to, co przeszłe. Dla kogoś, kto ma życzliwy stosunek do siebie samego, zmieniający się krajobraz nie będzie przeszkodą, tylko pewnego rodzaju źródłem wyzwań i zaciekawień. Krajobraz się zmienia, perspektywa się zmienia, refleksja się zmienia. Być może również – system wartości. 

W tym momencie znów miałbym ochotę sięgnąć po „bywaróżnyzm”. Bo przecież są osoby, dla których zmiana wizji życia pobudza ich do odkrywania nowych wartości, a są też tacy, którym trudno jest pożegnać się z dotychczasową wizją, opartą na iluzjach omnipotencji albo na postmodernistycznym haśle „nic nie musisz, wszystko możesz”. 

W takich sytuacjach filozofowie będą się odwoływać na przykład do stoików czy innych recept na sensowne życie, zaś psychoterapeuci będą pomagać konkretnemu pacjentowi dotrzeć do jego indywidualnej, osobistej i tylko jemu pasującej odpowiedzi na pytanie, jak rozumieć to, co dotąd – i co z tego wynika dla jego przyszłości.

A może kryzys wieku średniego jest po prostu kryzysem, który zawsze może się przydarzyć? Poczucie, że straciłam możliwości, nie mam wyboru, może pojawiać się zawsze, kiedy ktoś jest w złej sytuacji życiowej. Przyczyny kryzysów mogą być różne i jeżeli przywiążemy się do myśli, że jest to kryzys wieku średniego, możemy je lekceważyć. 

Bliskie jest mi przesłanie autora tej książki, że kryzys wieku średniego może być rozumiany jako zakwestionowanie dotychczasowego pomysłu na życie. Czy frustracja będzie dotyczyła dwudziestolatka, trzydziestolatka czy sześćdziesięciolatka, to jej wspólnym mianownikiem będzie odkrycie, że dotychczasowa droga już nie dostarcza satysfakcji, nie daje spełnienia, przestała mieć sens. 

Taka pogłębiająca się świadomość, że trzeba zmienić sam projekt, trzeba iść inną drogą, może się pojawić nie tylko u osoby czterdziestokilkuletniej. Jeśli tak na to popatrzymy, to ten kryzys wieku – nazwijmy go umownie średnim – jest użyteczny, bo może człowieka udoskonalić, pogłębić. Może dać mu wgląd w to, że dotąd szedł drogą mniej wartościową, niż jest w stanie iść. W ten sposób taki kryzys może być rozwojowy.

W stereotypowym postrzeganiu to jest ten moment, kiedy kupuje się przysłowiowe porsche, młodzieżowe ciuchy i realizuje się potrzeby, których wcześniej się nie realizowało. Czy pan zauważa, że coś takiego rzeczywiście istnieje i ma związek z jakimś etapem? 

Nie trzeba aż XXI wieku i turbokapitalizmu, żeby zauważyć takie sytuacje. Antoni Kępiński, zmarły ponad pół wieku temu krakowski psychiatra wyprzedzający swą myślą epokę, określał to metaforycznie jako „kryzys domku jednorodzinnego”. Ludzie pracowali, pracowali, żeby ten domek zbudować. W końcu zbudowali go i… co dalej? Pojawia się jakaś nieprzyjemna pustka. Bo skoro już ten domek mamy, to właściwie powinniśmy być szczęśliwi. 

Nie wątpię, że w naszych czasach, kiedy hedonizm i konsumpcjonizm mają się świetnie, kryzys wieku średniego ma doskonałe warunki do powstania. Reklamy namawiające do kupowania coraz większej liczby rzeczy i wmawiające nam, że na tym polega nasza wolność, ułatwiają znalezienie się w tej ślepej uliczce. Bo to wszystko w pewnym momencie okazuje się ułudą, jakimś niespełnieniem. Pojawia się wówczas świadomość swojej skończoności, przypadkowości, niespełnienia, przygodności. I wtedy jedni sięgną po refleksję filozoficzną, a inni będą potrzebowali pomocy psychoterapeuty. 

Nawiasem mówiąc, trochę mi żal, że Kieran Setiya rzadko odwołuje się do stoików. W stoicyzmie można znaleźć wiele bardzo przydatnych, niekoniecznie wprost psychoterapeutycznych porad i sugestii, co warto by zrobić z życiem, żeby było ciekawe, godne i sensowne.

Jednak daje rady, jak zaakceptować swoją drogę, zamiast się z nią zmagać. Wspomniał pan o nadchodzącej świadomości skończoności ludzkiego życia. Setiya proponuje oswajać lęk przed śmiercią filozoficznie w ten sposób, aby pomyśleć o tym, co było, kiedy jeszcze nie istnieliśmy. Skoro się tego nie boimy, to nie bójmy się tego, co będzie, kiedy przestaniemy istnieć. Jak psychoterapia oswaja lęk przed śmiercią? To chyba jest najważniejsze zadanie psychoterapii?

Najważniejszym zadaniem terapeuty jest pomóc temu, kto przychodzi po pomoc, żeby sięgał po własne myśli, po własne zasoby i żeby go w tym nie ograniczały lęki albo inne traumy. Terapeuta nie ma być ani zwolennikiem chrześcijaństwa, ani antychrześcijaństwa, ani buddyzmu, ani antybuddyzmu. Terapeuta ma pomóc w tym, żeby klient czy pacjent miał wewnętrzne emocjonalne warunki do własnych poszukiwań. Żeby jego poszukiwania nie były sparaliżowane przez lęk, przez konflikt rodzinny czy wewnętrzny, przez cokolwiek, co go cofa lub blokuje w jego poszukiwaniach. Terapeuta nie ma się zamieniać w przewodnika. Ma przyczyniać się do tego, by podróżnik miał warunki do własnych poszukiwań. 

Mówiąc o lęku przed śmiercią, warto go odróżniać od lęku przed umieraniem. Umieranie jest procesem osamotnienia, bólu fizycznego i psychicznego. I to są te strachy, które w sobie nosimy. Zaś namysł nad śmiercią, nie-istnieniem jest w swojej istocie problemem ontologicznym. Terapeuta nie ma podpowiadać rozstrzygnięć ontologicznych, ale ma pomóc usuwać przeszkody w poszukiwaniu tych rozstrzygnięć.

Może być to też lęk przed samotnością?

Przed taką samotnością, która jest bolesna, a więc jest zarazem osamotnieniem. Bo jeżeli używa pani słowa „samotność”, to warto zwrócić uwagę, że wielu z nas ceni chwile bycia samemu. Warto wychodzić z rejwachu, w którym żyjemy, z tego hałasu, który nas oddala od samych siebie. Taka samotność, kiedy mamy czas na siebie samych i która pozwala na spotkanie z samym sobą, może być wzbogacająca. Natomiast bolesne bywa osamotnienie. I rzeczywiście, wtedy może pojawić się lęk egzystencjalny, o którym pisze autor książki, a nad którym pracuje się podczas psychoterapii.

Setiya pisze też, żeby pomyśleć o potrzebach egzystencjalnych, to jedna z jego rad filozoficznych na lęk określany umownie jako kryzys wieku średniego. Czyli nie tylko o tym, co jest konieczne do życia, ale także o tym, co nie jest potrzebne, ale po postu sprawia przyjemność. Może to być gra w karty, obcowanie ze sztuką, co kto lubi, ale jest to jeden ze sposobów na złagodzenie niepokoju. Proponuję też życie tu i teraz. Psychoterapia też to proponuje, by łagodzić lęk, prawda? 

Rzeczywiście, kategoria „tu i teraz” jest popularna, zwłaszcza wśród terapeutów ze szkoły Gestalt. Cenimy sobie sytuację, kiedy potrafimy żyć chwilą, a refleksje filozofów wnoszą tu dodatkową perspektywę. Na przykład święty Augustyn uważa, że właściwie nie ma innego czasu niż teraźniejszy: istnieje czas przeszły teraźniejszy, teraźniejszy teraźniejszy i przyszły teraźniejszy. 

Terapeuci pomagają w dotarciu do „tu i teraz”, bo jest ono okazją do głębszego spojrzenia na siebie i swoje uczucia oraz okazją do zorientowania się, co się dzieje gdzieś w głębi w człowieku. Paradoksalnie, odpowiedź na pytanie, „co teraz czujesz?”, wcale może nie być łatwa. A jednocześnie to poszukiwanie może być bardzo użyteczne. Dodałbym, że niekoniecznie to, co czujemy, czego pragniemy, to, na co mamy ochotę, cały ten obszar emocjonalności czy uczuciowości miałby być głównym, by nie rzec – jedynym drogowskazem. Bo jest jeszcze coś takiego, jak nasz system wartości i nasza decyzyjność. Więc emocjonalne „tu i teraz” jest ważne, ale niekoniecznie ma być naszym dowódcą.

Dlaczego? Co będzie wtedy z decyzyjnością?

Ważne jest znać, rozumieć i brać pod uwagę sferę uczuć, emocji, pragnień, popędów. Ale oprócz „wewnętrznego dziecka” mamy w sobie jeszcze „wewnętrznego rodzica” i „dorosłego”, a więc taką instancję, która rozstrzyga spory między – w skrócie rzecz ujmując – wartościami a pragnieniami. 

Wierzę, że w dojrzałej wersji naszego życia naturalne skądinąd konflikty między wewnętrznym dzieckiem a wewnętrznym rodzicem rozstrzyga wewnętrzny dorosły. Chodzi więc o to, żebyśmy słyszeli nie tylko to, co mówi dziecko, czego chce, na co ma ochotę, o czym marzy, jakie są jego pragnienia, lęki. I nie tylko to, co trzeba, należy, powinniśmy. To nasz wewnętrzny dorosły powinien być naszym kierownikiem.

Jeśli w pewnym momencie życia żałujemy, że nie mamy już wyboru ścieżek, Setiya radzi zastanowić się, czy na pewno sama możliwość wyboru jest cenna, skoro może to być gorszy wybór. Czy tracę coś przez sam fakt, że nie mogę wybrać już kariery muzyka rockowego, skoro pewnie byłaby gorsza niż ta, którą wybrałem? A jeśli wybraliśmy źle, to co by było, gdybyśmy wybrali inaczej – czy z obecnej perspektywy byłoby to dla nas lepsze? Podaje przykład dziecka, które zdecydowaliśmy się urodzić, chociaż wiadomo było, że będzie miało problemy ze zdrowiem. I ma, ale my nie żałujemy, że zdecydowaliśmy się na nie, bo je kochamy. Podpowiada więc, jak oswajać się z tym, że wybrało się jakąś ścieżkę, zamiast żałować wyboru. Jednak ludzie czasami naprawdę wybierają źle, na przykład ofiary przemocy domowej. Czy to więc jest dobre, by zawsze oswajać się ze swoim życiem i zagłuszać lęk przed tym, że nie jest inne? 

Dla mnie czymś innym jest akceptacja tego, co się było wydarzyło, a czymś innym jest budowanie pomysłu na przyszłość. Innymi słowy, dobrze by było przyjąć do wiadomości przeszłość, uznać jej biologiczne, psychologiczne, społeczne, kulturowe i wszelkie inne uwarunkowania. Uznając je, jednocześnie poznajemy siebie i swoje odpowiedzi na zewnętrzne czynniki.

Zaś myśląc o własnej przyszłości, warto dostrzegać własną sprawczość i poczucie, że przy uwzględnieniu wszelkich uwarunkowań jest jeszcze miejsce na własne wybory. Odpowiadamy na rzeczywistość i w ten sposób realizujemy własną odpowiedzialność. 

Oczywiście nie lekceważę traum i tych doświadczeń, które osłabiają nasze „ja”. Ale wierzę też, że przy „przyszłościowym” nastawieniu mniejsze jest ryzyko, że zanurzymy się w poczuciu krzywdy pomieszanym z poczuciem winy. W wersji rozwojowej przeszłość może być życzliwym nauczycielem, a do jej zgłębiania przydatna może być psychoterapia. Zrozumienie przeszłości ma pomagać w dokonywaniu sensownych i odpowiedzialnych wyborów. Zaciekawienie tym, co nowe, może wówczas pokonać lęk przed tym, co inne. 

W podanym przez panią przykładzie osoby, która była ofiarą przemocy domowej, istotna będzie nie tylko analiza, jak doszło do przemocy i co ją podtrzymywało, ale jaka będzie na tę sytuację odpowiedź dziś i jutro. 

Sądzę, że w tej pracy pomocny może być zarówno Marek Aureliusz, jak i psychoterapeuta.

Kryzys wieku średniego. Czy coś mnie jeszcze czeka w życiu?

Jarosław Kuisz: Kryzys wieku średniego – pojęcie wszystkim znane, ale co ono tak naprawdę oznacza? Kieran Setiya, autor książki o tym tytule, cytuje opinię trzydziestokilkuletniego pacjenta z eseju psychoanalityka Elliotta Jaquesa z 1965 roku: „Do tej pory moje życie wydawało się bezkresną wspinaczką pod górę, a przed oczyma miałem tylko odległy horyzont. Teraz jednak nagle ogarnęło mnie wrażenie, że dotarłem na szczyt. Teraz ciągnie się przede mną droga w dół, a na jej końcu, trzeba przyznać, że dosyć odległym, czeka śmierć”. 

Tomasz Stawiszyński: Książka bardzo mi się podobała, nawet do tego stopnia, że napisałem blurba na okładkę – ale jedna mała krytyka. To mnie właśnie zdziwiło, że autor tak głęboko spenetrował historię myśli psychoterapeutycznej i filozoficznej, a nie natrafił na kogoś, kto w moim przekonaniu jest właściwym ojcem współczesnego myślenia o kryzysie w wieku średniego, czyli na Carla Gustava Junga. On nie używa może tego sformułowania, ale mówi o trudnym i przełomowym momencie kryzysowym w połowie życia. Poświęca temu bardzo dużo miejsca w swoich tekstach, opisuje przypadki pacjentów, którzy zmagają się właśnie z tego typu problemami. 

Zasadnicza myśl Jungowska jest taka – czy do dzisiaj tak jest we współczesnym świecie, to możemy jeszcze za chwilę porozmawiać – że struktura społeczna, kulturowa tak nas prowadzi przez życie, że mniej więcej przez pierwsze 30, 35, 40 lat całe swoje siły inwestujemy w budowanie pozycji społecznej, zdobywanie kompetencji, pięcie się po drabinie, realizowanie tego wszystkiego, co podobno w życiu trzeba zrealizować: praca, miłość. I potem powstaje pytanie: co dalej? Czy jeszcze coś więcej czeka mnie w życiu? No i też powstaje pytanie o konfrontację z przemijaniem, ze stratą. Z tym, że śmierć przestaje być abstrakcją, a staje się czymś bardzo realnym, bo bliscy zaczynają odchodzić. Rodzice, dziadkowie, może też przyjaciele. I zaczyna się moment poszukiwania głębszego sensu, jakiejś narracji, która mi to wszystko opowie. 

No a dzisiejsza kultura jest taką, w której narracje przestały być tak wszechogarniające. Nie ma już jednej religii, która formuje ludziom światopogląd, jednej opowieści metafizycznej, jednego mitu. Potrzebujemy nowych i stąd ten kryzys staje się taki dojmujący. Tu autor pokazuje, że na te wszystkie pytania filozofia ma ciekawe, a w każdym razie inspirujące odpowiedzi. 

W pewnym miejscu autor przywołuje tekst kultury ze starożytnego Egiptu – już 2000 lat przed Chrystusem ktoś miał przeżywać kryzys wieku średniego.

Katarzyna Kasia: Wiecie co, czytałam te książki i myślałam sobie o tym, że są takie różne wynalazki współczesności, jak kryzys wieku średniego czy blue Monday – dzień, kiedy jesteśmy statystycznie najbardziej nieszczęśliwi. No a tutaj autor pisze, że kryzys wieku średniego to jest faza względnego niezadowolenia z życia, która koreluje z wiekiem. Przywołuje różne statystyki, według których okazuje się, na przykład, że tym najtrudniejszym dla człowieka wiekiem jest 46. rok życia. 

I generalnie w filozofii to, o czym Tomku przed chwilą mówiłeś, czyli świadomość własnej śmiertelności, jest kwestią absolutnie centralną. Trudno pomyśleć o filozofii, nie odnosząc się do tego, co Jaspers nazywał sytuacją graniczną, wokół czego zbudowano filozofię egzystencji. To jest cała myśl Schopenhauerowska, a jakbyśmy się tak cofali, to pewnie dojdziemy do Talesa z Miletu.

Ale myślę sobie, że jest tu coś takiego, co być może nie było nazwane, akurat w tej połowie wędrówki życia, jak u Dantego. Być może – i to wykracza poza przywoływane w książce dane statystyczne – to jest kwestia osobista. I tego, że te rozwiązania filozoficzne, jeżeli mielibyśmy szukać jakichś wskazówek na życie, są o wiele bardziej uniwersalne. Bo to nie jest tak, że to jest zestaw rad dla ludzi, którzy właśnie wkroczyli w ten niebezpieczny 46. rok życia – zarówno osoby starsze, jak i młodsze się w tych radach odnajdą. To jest to, co filozofia obiecuje od samego początku swojego istnienia, czyli pocieszenie.

To jest też propozycja o tyle szczególna, że próbuje przyszpilić opisywany już od dekad fenomen społeczny, który ma swoją historię. W dość ustabilizowanych społeczeństwach – bo takie założenie chyba mamy w tej książce – jest taki moment, kiedy ludzie mogą pozwolić sobie na luksus zastanowienia się nad swoim życiem dłuższej perspektywie niż dziś i jutro. I ten kryzys wieku średniego przesuwa się w dziejach – dwudziestolatkowie, później trzydziestolatkowie, teraz czterdziestolatkowie. 

TS: Z drugiej strony autor przytacza w książce empiryczne badania, które wydają się falsyfikować tezę o tym, że to właśnie ten moment w średnim wieku jest najstraszniejszy, ponieważ wynika z nich, że ludzie w średnim wieku są generalnie rzecz biorąc najbardziej zadowoleni ze swojego życia. 

Ale odwołałbym się też do książki, o której rozmawialiśmy poprzednim razem, czyli „Kociej filozofii” Johna Graya. 

KK: Czy koty mają kryzys wieku średniego?

TS: John Gray powiedziałby pewnie z zazdrością, Kieran Setiya również, że koty kryzysu wieku średniego nie miewają. Ale ten sposób życia kota można odnieść do pierwszego okresu naszego życia. Wtedy trochę tak jak te koty funkcjonujemy w bezpośredniości doświadczenia, oczywistości tego, co jest do zrobienia, co jest przed nami. Nie myślimy za bardzo o tym, że jest ono tylko tymczasowe. 

KK: Ale dlaczego tak jest? Bo wszystko mamy przed sobą. Wszystko się może wydarzyć. Świat jest pełen nieskończenie wielu możliwości. I ten kryzys wieku średniego przychodzi w momencie, kiedy sobie zdajemy sprawę, że już nie zjemy wszystkich dań. Czyli przestajemy być kotem, wracając do twojej metafory, kiedy okazuje się, że zjemy sto tych myszy z buszującego po strychu miliona, ale pozostałe po prostu tam zostaną. I będzie tam musiał zajrzeć kto inny, bo my nie damy rady.

TS: To jest właśnie super interesujący moment, kiedy widzę już, że jest cały szereg wariantów, których już nie zrealizuję. Przeszedłem jedną drogą i ileś dróg jest przede mną nieodwołalnie zamkniętych. 

KK: Wiecie, pocieszające jest to, że podobno ludzie z naszego pokolenia statystycznie muszą się przekwalifikować dwa razy rzadziej niż nasze dzieci. My jesteśmy jeszcze z takiej generacji, która miała większe szanse na stabilizację – i może oni nie będą mieli kryzysu wieku średniego, bo po prostu nie będą mieli na to czasu? W związku z błyskawicznym postępem technologicznym będą musieli cały czas zdobywać nowe kompetencje.

Doświadczenie kryzysu wieku średniego jest ściśle związane z wyczerpaniem się zasobów cielesnych. Jak mówicie o tym, że wszystkiego nie zrobimy, to jest to również związane z tym, że przychodzi taki subiektywny moment, gdy osoba usłyszy w swoim organizmie taki „klik” – i wie, o co chodzi. Zwykle to prowadzi do rozmowy o psychoterapii, natomiast autor mówi: a może byśmy pofilozofowali na ten temat? Przywołam jeszcze jeden cytat. W latach siedemdziesiątych ukazała się książka na temat kryzysu wieku średniego, która zrobiła furorę: osiągamy wiek średni i „wtedy ludzie mają poczucie, że czas nam się kończy. Dla kobiet życie po trzydziestce i czterdziestce oznaczało punkt zwrotny. W 1974 roku większość z nich nie miała wyższego wykształcenia, a ich dzieci dorastały i odchodziły z domu. Kobiety te musiały wymyślić i zbudować swoje życie na nowo. Na mężczyzn kryzys wieku średniego spadał w wieku około wieku lat 40. Musieli się pożegnać z nierealistycznymi marzeniami, poskromić i przekierować młodzieńcze ambicje. Jest to mało zróżnicowany i zniuansowany obraz kryzysu wieku średniego, ale silnie się zakorzenił w społeczeństwie”. 

KK: I autor zastanawia się nad tym, co możemy zrobić w tym momencie przewartościowania, kiedy trzeba przyjąć inne życiowe priorytety, niż się miało wcześniej. On pisze, że kluczem do szczęścia jest zarządzanie oczekiwaniami – i to jest taki moment, który mi się bardzo podoba. To jest ten aspekt Arystotelesowski, bo on pisze w „Etyce nikomachejskiej” o tym, że szczęśliwy może być człowiek, który dobrze żyje i dobrze się ma – w życiu, które osiągnęło pewną długość. I to jest dla mnie kluczowe. Jak byłam młodsza, to myślałam sobie, że najważniejsze jest to, żeby dobrze żyć i dobrze się mieć. To jest bardzo praktyczne, że po prostu chodzi o to, żeby człowiek miał zaspokojone wszystkie potrzeby – bo zresztą brak dobrego urodzenia czy wykształcenia może zepsuć szczęście bardzo skutecznie, zwłaszcza w starożytnych Atenach.

Ale im jestem starsza, tym bardziej skupiam się na tym, że szczęście można osiągnąć w życiu, które osiągnęło pewną długość. Tu się pojawia aspekt dojrzałości. Człowiek być może po to musi przeżyć ten kryzys, skonfrontować się z własną słabnącą cielesnością czy skonfrontować oczekiwania z rzeczywistością, żeby sobie uświadomić własne szczęście. I potem dopiero można być tak naprawdę człowiekiem świadomie szczęśliwym – odpowiedzieć sobie na pytanie o to, z czego jestem w stanie zrezygnować, na czym jestem się w stanie skupić. Przecież jeżeli człowiek wszystko może, to cytując Kierkegaarda, szybuje w świecie możliwości, ale nie ma zakorzenienia w konkretnym lokalnym szczęściu, które jest możliwe chyba właśnie dopiero po tym, jak się przez ten kryzys przejdzie.

TS: Dlatego tak centralna dla tej problematyki jest kwestia tego, w jakim społeczeństwie żyjemy. Z tego wynika ta mobilność punktu kryzysowego, bo bardzo się zmienia rzeczywistość. W czasach Junga czy nawet w szóstej dekadzie życie mogło mieć klarowną strukturę – człowiek do 30. czy 35. roku życia buduje swoją pozycję zawodową, spłodził dzieci, zarobił pieniądze, osiągnął to, co miał do osiągnięcia – i teraz musi się skonfrontować z głębszymi zagadnieniami dotyczącymi egzystencji, sensu życia. Dzisiaj ludzie w wieku 20–30 lat bardzo często mają poczucie totalnej niestabilności. 

Czy to jest tak, że w sytuacji, w której mamy nakładające się na siebie kryzysy, znika możliwość przeżycia takiego momentu, w którym stwierdzamy, że już dotarliśmy na ten szczyt górki i teraz tylko droga w dół? 

TS: Z jednej strony mamy świat bardzo niestabilny, chaotyczny, w którym trudno o poczucie bezpieczeństwa. I nieustannie się konfrontujemy z różnymi ograniczeniami – i z tym, że nasze różne fantazje i marzenia się rozmijają z rzeczywistością. A z drugiej strony kultura nas pompuje tymi ideałami i marzeniami. Daje nam taki komunikat, że można wszystko. Nawet bariery cielesne nie istnieją, bo jak masz 60 lat to też możesz być fantastycznie umięśnionym, biegającym ultramaratony, supersprawnym gościem. Mam więc wrażenie, że młodsze pokolenia bardzo wcześnie zderzają się z takim z ideałem – i tym właśnie, że nie są w stanie zrealizować tych wszystkich możliwości. Wskaźniki depresji, zaburzeń lękowych, różnego rodzaju problemów psychologicznych w młodszych pokoleniach dzisiaj nie biorą się znikąd. W dużym stopniu wiążą się z tym, w jaki sposób kultura pewne sprawy przedstawia. 

KK: Często słyszymy o tym, że żyjemy w świecie, w którym wszystko jest bardzo płynne. Ta granica wieku też jest płynna. Cały czas mamy teksty – i to zwłaszcza dotyczy kobiet – że sześćdziesiątka jest nową czterdziestką, czterdziestka jest nową dwudziestką itd. Myślę, że takim bohaterem, o którym Setiya nie mógł napisać, a który jest kluczowy dla zrozumienia, o co chodzi z kryzysem wieku średniego, jest inżynier Stefan Karwowski, bohater „Czterdziestolatka”. Jak byliśmy mali, to oni nam się wydawali strasznie starzy. Oni siebie widzieli jako starych. Żyli życiem, którym prawdopodobnie żadne z nas nie żyło i nigdy nie będzie żyć – stała praca w ustabilizowanych godzinach, czas na życie prywatne. Tam to wszystko działa.

To był trochę, a nawet bardzo, film propagandowy – tam Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej.

KK: Ale jest to pewna wizja wieku średniego, na której wyrośliśmy. I mamy problem z kryzysem wieku średniego – cały czas nie wiem, czy ja już go mam, czy go jeszcze nie mam. Tak samo mamy problem z takim Arystotelesowskim szczęściem, wynikającym z tego, że się już osiągnęło dojrzałość. Bo my żyjemy w świecie, w którym wszyscy jesteśmy jakoś tak fundamentalnie niedojrzali. Wzorce dojrzałości, na których nasze pokolenie wyrosło, były ustalone, a my żyjemy w świecie płynnym, który jest wielką zmianą. A już nie mówię o przyspieszeniu tej zmiany, z którym mamy do czynienia od wybuchu pandemii. 

[Azja w zbliżeniu] Indie i zamieszki w Manipurze. Tragiczne skutki nacjonalizmu

Zamieszek, która trwają od kilku miesięcy w indyjskim stanie Manipur, nie można traktować w kategoriach lokalnych. Od miesięcy narasta tam fala przemocy wywołana przez hinduistyczny fundamentalizm i wąsko rozumiany nacjonalizm. Fuzja tych dwóch nurtów w polityce realizowanej przez Indyjską Partię Ludową (BJP) pod przewodnictwem premiera Narendry Modiego, prowadzi do rosnących napięć społecznych. Znajdują one swój finał we wrogości wobec wszystkich „innych”.

Zrabowane magazyny wojska i policji 

Efektem starć i narastającej przemocy w Manipurze jest ponad 150 ofiar śmiertelnych, setki zgwałconych kobiet, tysiące rannych, kilkadziesiąt tysięcy osób pozbawionych domostw i zmuszonych do migracji. Tysiące domów mieszkalnych, a także setki miejsc kultu zostały zdewastowane lub doszczętnie spalone. 

Przedstawiciele skonfliktowanych ze sobą stron zrabowali z policyjnych i wojskowych magazynów broń oraz materiały wybuchowe. Głównymi stronami konfliktu są dwie społeczności – ludność wywodząca się z plemienia Meitei, oraz przedstawiciele społeczności plemiennej Kuki. 

Meitei zamieszkują doliny, łącznie z tą, w której znajduje się stolica stanu, czyli miasto Imphal. Kuki to ludność zamieszkująca pasma górskie otaczające doliny Manipuru. Meitei to ludność osiadła, uprawiająca rolnictwo lub też związana z indyjską administracją. Kuki to rolnicy uprawiający gospodarkę żarowo-odłogową wymagającą mobilności. Meitei to w przeważającej liczbie wyznawcy hinduizmu, Kuki to w większości chrześcijanie. Te różnice wyraźnie wskazują na to, że interesy obu tych grup wzajemnie się wykluczają, a konflikt narastał od lat. 

Manipur jest niewielkim stanem sąsiadującym z Asamem oraz terytoriami, które zdecydowanie różnią się od tego, co popularnie można określić mianem indyjskości. Owe niewielkie w sumie terytoria sąsiadujące z Asamem to Nagaland, Mizoram, Tripura, Meghalaya, Manipur oraz Arunaczal Pradeś. 

Te odmienne od siebie obszary łączy w zasadzie jedno – zamieszkałe są przez grupy plemienne niewywodzące się z pnia indoeuropejskiego, ale tybeto-birmańskiego. Będąc niegdyś w tym rejonie Indii niejednokrotnie słyszałem: „A cóż my mamy wspólnego z Hindusami”.

Góry kontra doliny

Ta odmienność od hinduskiego modelu cywilizacyjnego nie oznacza, że ludy plemienne owych „siedmiu sióstr”, jak określane bywają ziemie północno-wschodnich Indii, stanowią kulturowy i cywilizacyjny monolit. W regionach górskich różnice religijne oraz cywilizacyjne cechują bardzo często nawet ludność poszczególnych dolin. 

Efektem takiego stanu rzeczy są spory o ziemię, dostęp do wody czy kontrolę nad szlakami komunikacyjnymi. Zazwyczaj są to konflikty bardzo lokalne, pomiędzy mieszkańcami gór, które nie prowadzą do masowych migracji oraz wielu ofiar.

Teraz jest inaczej, bo wydarzenia w Manipurze mogą być detonatorem znacznie poważniejszych wystąpień antyindyjskich o charakterze rebelii w sąsiadujących z tym regionem stanach. O konflikcie w Manipurze mówił nawet premier Narendra Modi w swoim wystąpieniu z okazji Święta Narodowego Indii 15 sierpnia, a indyjski rząd centralny wysłał na miejsce siły interwencyjne liczące 50 tysięcy funkcjonariuszy sił policyjnych i wojska. 

Mariaż tronu i ołtarza

Na terenie wszystkich terytoriów należących do konglomeratu kulturowo-cywilizacyjnego „siedmiu sióstr” działają ruchy separatystyczne i rebelianckie. Ich członkowie podejmują walkę z siłami indyjskimi, żądając większej autonomii dla terenów plemiennych albo niepodległości i niezależności. Motorem ich działań jest przekonanie, że kulturowo i cywilizacyjnie nie są oni powiązani z tradycją hinduistyczną.

Z tego powodu rząd centralny utrzymuje w tej części kraju silne kontyngenty sił policyjnych oraz oddziały wojska, których zadaniem jest neutralizacja działań separatystycznych i walka o utrzymanie integralności terytorialnej Indii. 

Od czasów zdobycia władzy przez Indyjską Partię Ludową oraz aktywizacji przybudówek polityczno-bojówkarskich tej partii w rodzaju Rashtriya Swayamsevak Sangh (RSS, Narodowe Stowarzyszenie Ochotników) oficjalna polityka indyjska staje się coraz bardziej religijno-nacjonalistyczna. Mariaż teoretycznie świeckiego państwa z tradycją hinduistyczną prowadzi do coraz częstszych ataków na tych, którym z hinduizmem oraz wizją państwa wyznaniowego nie po drodze. 

Korzenie tragicznych wydarzeń w Manipurze sięgają właśnie instrumentalizacji religii jako narzędzia dla osiągania celów politycznych. W tym przypadku chodzi także o interesy: prawo do ziemi, zasobów i środowiska. 

Religia zapewnia ziemię 

Hinduistyczna społeczność Meitei należy od lat do tak zwanych kast rejestrowanych (scheduled castes), natomiast plemieńcy Kuki mają jako społeczność status rejestrowanego plemienia (scheduled tribes). Przynależność do grupy społeczności plemiennych gwarantuje – przynajmniej w teorii – ludności mającej taki status ochronę ich ziem przed wykupywaniem jej przez  osoby spoza plemienia. Ma to zapobiegać zajmowaniu plemiennych terenów przez osadników z innych części Indii.

Plemieńcy w Indiach nie byli tradycyjnie hinduistami. Ich religią był animizm, szamanizm, a od czasów działań misjonarzy katolickich i protestanckich także chrześcijaństwo. Obecna polityka władz indyjskich sprawia, że tereny plemienne stały się obszarem ekspansji hinduizmu. Jest to zgodne z tezą, iż obywatele Indii to wyłącznie hinduiści. Z tego powodu coraz więcej społeczności hinduistycznych zamieszkujących tereny sąsiadujące z terenami plemiennymi dąży do uzyskania statusu plemienia rejestrowanego. Meitei występowali o to od lat, a stanowy Sąd Najwyższy przyznał im ten status w tym roku.

Oprócz pewnych przywilejów, w rodzaju kwot w instytucjach edukacyjnych, urzędach państwowych gwarantowanych społeczności plemiennej, status scheduled tribes daje także prawo do kupowania i posiadania ziemi na terenie zamieszkiwanym przez inne grupy plemienne. Możliwość przyznania społeczności Meitei statusu plemienia rejestrowanego i wpisania Meitei do tej grupy ludności, było posunięciem podyktowanym przede wszystkim chęcią rozszerzenia wpływów grupy związanej z hinduizmem na tereny plemienne, na których dominuje chrześcijaństwo.

Społeczeństwo nie może być monolitem

Działania te wywołały sprzeciw społeczności Kuki, która zaczęła obawiać się inwazji Meitei na swoje tradycyjne obszary. Co więcej, sytuację w Manipurze zaostrzyła również narastająca migracja ludności z sąsiedniej Birmy/Mjanmy oraz niedalekiego Bangladeszu, która również zaczyna zajmować ziemie plemienne.

Problem w tym, że w kraju tak zróżnicowanym pod względem religijnym, kulturowym i cywilizacyjnym jak Indie dążenie do budowy społeczeństwa monolitycznie hinduistycznego jest niebezpieczne. Będzie to prowadzić do kolejnych konfliktów i eskalacji przemocy.

Przykłady ruchów rebelianckich w Indii Północno-Wschodnich, na ziemiach w Indiach Środkowych, gdzie działa partyzantka plemienna czy wreszcie konflikt zbrojny w Kaszmirze wyraźnie pokazują, iż dawna indyjska dewiza, realizowana od lat pod hasłem „jedność, ale w różnorodności”, rozumiana jako alternatywa dla narodowo-religijnego monolitu, pozwala zachować w kraju harmonię i spokój.

 

Kanibalizm ery MTV. O serialu „Yellowjackets”

Najpierw słyszymy tylko przyspieszony oddech i odgłosy stóp na śniegu. Bosa dziewczyna biegnie przez las. Świta. Na drzewach ktoś wyrył tajemnicze symbole, a wokół wiszą dziwne artefakty z kości i patyków. Z oddali słychać narastające głosy, naśladujące zwierzęta. Nagle dziewczyna wpada do pułapki ukrytej pod śniegiem. Zamaskowana postać zbliża się do krawędzi dołu, żeby spojrzeć na swoją ofiarę. Jest ubrana w skóry i koszulkę piłkarską.

To sekwencja otwierająca „Yellowjackets”, serialowy przebój o licealnej drużynie piłkarek, która przeżyła katastrofę samolotu w latach dziewięćdziesiątych i przetrwała dziewiętnaście miesięcy w dziczy. Pytanie, które stawiają przed nami scenarzyści, brzmi: jakim kosztem?

Serial „Yellowjackets” [Showtime, 2021–], stworzony przez Ashley Lyle i Barta Nickersona, doskonale wypełnia niszę pomiędzy prestiżowymi dramatami a licznymi produkcjami franczyzowymi. Jest na tyle oryginalny, że wypada świeżo na tle kolejnych adaptacji, spin-offów i rebootów, ale jednocześnie każdy widz znajdzie w nim coś znajomego. Sprawia wrażenie składanki, w której na nowo zremiksowano elementy najpopularniejszych produkcji ostatnich kilku dekad. Jest to serial, których mógł powstać tylko teraz, ale jego sukces bazuje na kreatywnym przetworzeniu tego, co wydarzyło się w telewizji od czasów „Miasteczka Twin Peaks” [ABC, 1990–1991].

Na pierwszy rzut oka fabuła serialu Lyle i Nickersona najwięcej zawdzięcza słynnym „Zagubionym” [ABC, 2004–2010]. Podobnie jak w tamtej wpływowej produkcji, punktem wyjścia fabuły jest katastrofa samolotu i próby przetrwania ocalałych z dala od cywilizacji, a paliwem napędowym narracji jest napięcie pomiędzy dwiema płaszczyznami czasowymi. „Yellowjackets” wyróżnia jednak wierność stylistyce horroru ze sporą domieszką czarnego humoru. Pomimo dość częstych drastycznych scen i mierzenia się z poważniejszymi tematami, na przykład dotyczącymi traumy, scenarzyści nie traktują swojego dzieła ze śmiertelną powagą, przez co serial ogląda się tak dobrze.

© Showtime Networks Inc. All Rights Reserved

Siła ansamblu

„Yellowjackets” to nazwa żeńskiej drużyny piłki nożnej, reprezentującej jedno z liceów w New Jersey. Pod koniec pierwszego odcinka dziewczyny lecą na rozgrywki do Seattle, kiedy ich samolot rozbija się w głębi kanadyjskich lasów. To właśnie tutaj rozgrywa się główny i najbardziej zajmujący wątek serialu, jednak stanowi on zaledwie część narracyjnej układanki. Katastrofa wydarzyła się w 1996 roku, ale śledzimy również losy bohaterek współcześnie, dwadzieścia pięć lat po tragicznych wydarzeniach. To stosunkowo ograny fabularny zabieg, ale w wykonaniu scenarzystów „Yellowjackets” pozostaje on jedną z najmocniejszych stron całego serialu.

Produkcja Ashley Lyle i Barta Nickersona ma szereg zalet, ale żadna z nich nie miałaby znaczenia, gdyby nie doskonały casting. Jego wartość jest tym bardziej odczuwalna, że mamy do czynienia z dwiema wersjami każdej z głównych postaci – nastoletnią i dorosłą. To coś w rodzaju nieuchwytnej ekranowej magii, kiedy dwie aktorki z różnych pokoleń wcielają się w tę samą bohaterkę, bez uciekania się do CGI czy innych filmowych trików, a my, jako widzowie, wierzymy w to całym sercem. I tak Sophie Nélisse (wersja nastoletnia) i Melanie Lynskey (wersja dorosła) wspólnie powołują do życia zagubioną Shaunę, Jasmin Savoy Brown i Tawny Cypress odgrywają ambitną Taissę, Samantha Hanratty i Christina Ricci portretują niestabilną Misty, a Sophie Thatcher i Juliette Lewis stają się charakterną Nat.

Młodsza część obsady nie tylko dorównuje tej bardziej doświadczonej, ale też aktorki z obu generacji zdają się inspirować siebie nawzajem, co ma niebagatelny wpływ na rozwój postaci i to, jak je postrzegamy. Przejścia montażowe pomiędzy przeszłością a teraźniejszością stają się dzięki temu niezwykle elektryzujące. W ten sposób rozgrywa się też fundamentalna dla serialu gra wyobraźni, uzupełniająca to, co widzimy bezpośrednio na ekranie. Scenarzyści wciągają nas w meandry świata przedstawionego, prowokując do snucia własnych teorii na temat tego, co wydarzyło się pomiędzy katastrofą w 1996 a współczesnością. Najpierw wyciągamy wnioski na podstawie tego, jak wygląda życie dorosłych bohaterek. Jeśli w ogóle pojawiają się na ekranie, to znaczy, że przeżyły, ale jeśli nie – wciąż pozostaje pole do spekulacji.

Dorosła Shauna wiedzie pozornie szczęśliwe, stereotypowe życie na przedmieściach, z mężem Jeffem (Warren Kole) i córką Callie (Sarah Desjardins). Taissa jest kobietą sukcesu, która kandyduje do senatu New Jersey. Misty pracuje jako pielęgniarka w domu opieki, ale w wolnym czasie zgrywa kogoś w rodzaju obywatelskiego detektywa, przy okazji śledząc z ukrycia poczynania swoich koleżanek z licealnej drużyny. Nat wydaje się najmniej pogodzona z przeszłością i po powrocie z odwyku próbuje poznać okoliczności tajemniczego samobójstwa Travisa (Kevin Alves/Andres Soto), który także był jednym z ocalałych z katastrofy. Kiedy ktoś zaczyna szantażować ocalałe Yellowjackets, wysyłając im tajemniczy, znany tylko im symbol, pojawia się coraz więcej wątpliwości co do ich przeszłości i publicznego wizerunku.

Struktura „Yellowjackets” niewątpliwie flirtuje z bardzo popularnym niegdyś modelem opowiadania historii, zwanym przez jego orędownika, J.J. Abramsa, mystery box. Różnica polega na tym, że tajemnice w serialu Lyle i Nickersona nie stanowią o jego tożsamości, są raczej elementem budowania nastroju i nie trzeba czekać do samego końca na ich rozwiązanie. Narracja serialu nie polega na stopniowym wyjaśnianiu poszczególnych elementów świata przedstawionego, ale raczej powolnym odkrywaniu tego, co naprawdę się wydarzyło pomiędzy węzłowymi punktami fabularnymi. W ten sposób poznajemy także osobowości głównych bohaterek i motywacje ich działań. Shauna, Taissa, Misty i Nat dobrze wiedzą, co się stało w ich przeszłości – tylko widzowie pozostają w mroku i mogą jedynie skrupulatnie łączyć fakty na podstawie tego, co odsłonią przed nimi bohaterki.

W licznych scenach, w których bohaterki na różne sposoby walczą o przetrwanie i pozycję w grupie, czasem trudno przewidzieć, czy za chwilę zaczną się całować czy raczej mordować (dzieje się jedno i drugie).

Karol Kućmierz

Parada hitów

Oprócz wciągającej fabuły, „Yellowjackets” dysponuje także precyzyjnie skonstruowaną estetyką, która pozwala twórcom skutecznie lawirować pomiędzy horrorem, thrillerem a czarną komedią. Już sama czołówka zapowiada radosne plądrowanie wszystkich aspektów popkultury kojarzącej się z latami dziwięćdziesiątymi – przedstawieniu bohaterek towarzyszą zniekształcenia obrazu charakterystyczne dla ery kaset VHS i grunge’owa piosenka tytułowa „No Return”, skomponowana przez Craiga Wedrena i Annę Waronker (swoją wersję „No Return” nagrała na potrzeby serialu również ikona tamtych czasów, Alanis Morissette). Wykorzystywanie ikonicznych utworów rockowej muzyki lat dziewięćdziesiątych to zresztą fundament stylu „Yellowjackets”, wyśmiewany przez niektórych krytyków za zbytnią oczywistość wyborów – w kluczowych sekwencjach serialu pojawiają się między innymi piosenki Radiohead, The Cranberries („Zombie”), Echo & The Bunnymen, Nirvany, The Smashing Pumpkins czy The Prodigy.

Za wizualny kształtu serialu była odpowiedzialna Karyn Kusama, niedoceniana autorka takich filmów jak „Zbuntowana” [2000], „Zabójcze ciało” [2009] czy „Zaproszenie” [2015], która wyreżyserowała pierwszy odcinek i finałowy epizod drugiego sezonu. Jej styl doskonale koresponduje z założeniami „Yellowjackets” – Kusama potrafi zbudować odpowiedni nastrój, który sugeruje widzowi, że wszystko może się wydarzyć – na przykład nagłe przejście z komediowej sceny do wybuchu brutalnej przemocy. Reżyserka stworzyła w „Yellowjackets” także przekonującą wizję lat dziewięćdziesiątych, a raczej tego, jak sobie je wyobrażamy poprzez kino i popkulturę. Atmosfera całości przywołuje szeroko pojętą twórczość Stephena Kinga i rozmaite adaptacje jego dzieł (od „Stań przy mnie” [1986] po „To” [1990; 2017; 2019]). W bardziej subiektywnych sekwencjach znajdziemy echa twórczości Sama Raimiego czy nawet Davida Lyncha, ale to nie jeden z tych seriali, w których w co drugim ujęciu można znaleźć hołd dla innego tytułu z annałów popkultury. Oglądając „Yellowjackets”, dość często można odnieść wrażenie, że gdzieś to już widzieliśmy, skojarzenia te pozostają bardziej płynne niż konkretne – myślimy raczej o całych gatunkach i podgatunkach: filmach o dorastaniu, komediach licealnych, horrorach i ich final girls – bohaterkach, które jako ostatnie pozostają przy życiu.

To opowieść o nastolatkach, którymi targają sprzeczne emocje – pragną się kochać i pożerać nawzajem, chcą pożądać i być pożądane, potrafią być okrutne i empatyczne; jednocześnie chciałyby sprawować kontrolę i być akceptowane przez grupę, ale też podążać za silną liderką.

Karol Kućmierz

Trauma i tabu

W tej części serialu, w której śledzimy przygody nastoletnich bohaterek, twórcy zwracają szczególną uwagę na cielesność i emocjonalność postaci, co buduje napięcie raczej niespotykane w innych produkcjach dotyczących nastolatek. W licznych scenach, w których bohaterki na różne sposoby walczą o przetrwanie i pozycję w grupie, czasem trudno przewidzieć, czy za chwilę zaczną się całować czy raczej mordować (dzieje się jedno i drugie). Pomimo fabuły zaczerpniętej wprost z kina gatunkowego, scenarzyści rysują całkiem zniuansowany psychologicznie portret nastoletnich bohaterek i relacji pomiędzy nimi. Wszystko jest stylistycznie podkręcone, ale jednocześnie emocje postaci są traktowane poważnie. Z kolei warstwa rozgrywająca się współcześnie dodaje kolejny wymiar bohaterkom, pokazując, na jakie sposoby wydarzenia z przeszłości ukształtowały Shaunę, Taissę, Nat i Misty w dorosłym życiu. Dzięki temu całość wykracza poza założenie, że to po prostu żeński „Władca much”. Stereotypy są zaprezentowane jedynie po to, żeby po jakimś czasie ulec tu dekonstrukcji. Shauna tylko na pierwszy rzut oka przypomina zwyczajną mamę z przedmieść, a Nat nie jest jedynie twardą kobietą w skórzanej kurtce, ale być może najbardziej empatyczną osobą z całej grupy. W podobny sposób twórcy rozprawiają się z licealnymi stereotypami.

„Yellowjackets” w dużej mierze dotyczy traumy i jej długofalowych konsekwencji. Żeby o tym opowiedzieć, twórcy wykorzystują metaforykę horroru – w serialu pojawia się kanibalizm i morderstwa (na zimno i w afekcie), oniryczne wizje i sugestie nadnaturalnych zdarzeń – co jednak nie sprawia, że pokazywany problem staje się mniej realny. Wykorzystanie takich formalnych elementów sprawia jednak, że, „Yellowjackets” to poniekąd spacer po linie – wielu widzów zapewne odrzuci ten gatunkowy sztafaż i makabryczne sceny. Dla tych, którzy dostroją się do emocjonalnej częstotliwości serialu i zaakceptują jego krwawe metafory, kolejne odcinki oferują jednak wiele fantastycznych wrażeń. To opowieść o nastolatkach, którymi targają sprzeczne emocje – pragną się kochać i pożerać nawzajem, chcą pożądać i być pożądane, potrafią być okrutne i empatyczne; jednocześnie chciałyby sprawować kontrolę i być akceptowane przez grupę, ale też podążać za silną liderką. Sekwencja z drugiego sezonu, w której dziewczyny po raz pierwszy przełamują tabu (co jest sugerowane od samego początku) jest równocześnie szokująca, czuła, poruszająca i niepozbawiona delikatnego poczucia humoru – to „Yellowjackets” w pigułce. Scenarzyści zagłębiają się w ten skomplikowany tygiel, stawiając na bezpośrednie emocje raczej niż logikę i spójność fabuły. Jednocześnie tempo akcji „Yellowjackets” praktycznie nie pozwala nam odetchnąć i zastanowić się na tym, czy to, co oglądamy, ma sens – fabularna maszyneria prze do przodu, zabierając nas ze sobą w podróż do jądra ciemności.

© Showtime Networks Inc. All Rights Reserved

Trudno jednoznacznie określić, dlaczego akurat „Yellowjackets” odniosło taki sukces wśród amerykańskich widzów i dla wielu z nich stało się obsesją, ale jest kilka wskazówek. Jednym z czynników może być nostalgia za latami dziewięćdziesiątymi, poparta ścieżką dźwiękową z samymi hitami rodem z najlepszych czasów MTV. Kolejny to renesans horroru, o którym świadczą dobre wyniki kolejnych premier z tego gatunku w kinach. Nie bez znaczenia pozostaje też atrakcyjna obsada, z powracającymi idolkami sprzed lat – Juliette Lewis i Christiną Ricci – na czele. To wszystko jednak dość powierzchowne tropy.

„Yellowjackets” wyróżnia się spośród innych seriali tym, że zdaje się nie aspirować do emblematów prestiżowego dramatu. Jego fabuła i estetyka są dość mocno osadzone w inspiracjach klasy B, emocje są wyraziste i bezpośrednie, a narracja – nieustępliwa. Serial bierze to, co najlepsze, z seriali młodzieżowych, na przykład takich jak „Riverdale” [CW, 2017–], komediowych dramatów w rodzaju „Wielkich kłamstewek” [HBO, 2017–2019] i oczywiście z horrorów. Pozostawia także spore pole do spekulacji na temat poszczególnych elementów fabuły i ich znaczenia, ale bez zafiksowania na zagadkach i mitologii. Ponadto serial jest idealnym materiałem, który można reprodukować w nieskończoność w mediach społecznościowych – nastoletnie emocje bohaterek idealnie opisują intensywność przeżyć w sieci. „Yellowjackets” wpisuje się także w ofensywę seriali, które opowiadają o kobietach w sposób inkluzywny, zniuansowany i otwarty (jak na przykład „Nierozłączne” [Amazon, 2023] czy „Hacks” [HBO, 2021–]). Być może najważniejsze pozostaje to, że twórcy i aktorki traktują z niezwykłą czułością te drobne, zwyczajne momenty, w których bohaterki są dla siebie wsparciem. Te subtelne interakcje, które tak łatwo zepsuć jedną fałszywą nutą, w „Yellowjackets” po prostu wybrzmiewają prawdziwie. Kiedy mamy taki fundament, można na nim oprzeć nawet najbardziej niedorzeczne zwroty akcji, kanibalistyczne rytuały i nadnaturalne zdarzenia, a tych w serialu nie brakuje.

Jak wymienić rasizm na klasizm. Recenzja „Nie jestem Twoim Polakiem” Ewy Sapieżyńskiej

Długo wahałem się, czy sięgnąć po „Nie jestem twoim Polakiem” Ewy Sapieżyńskiej. Przed treścią książki jednak nie dało się uciec, bo liczne wywiady z autorką – najpierw w norweskich, a potem w polskich mediach po ukazaniu się tłumaczenia – były szeroko i burzliwie komentowane na internetowych forach polonijnych. Nie chciałem jednak zabierać głosu w dyskusji tylko na podstawie wywiadów. Jak się potem okazało, niepotrzebnie, bo niemal wszystkie anegdoty, które „niosą” książkę, zostały w wywiadach powtórzone, często po wielokroć.

W dużym skrócie – to bardzo osobista książka, w której autorka jest też główną bohaterką, a jej „ja” wybrzmiewa donośnie. Choć w zamierzeniu był to przede wszystkim mocno polityczny pamflet, polski podtytuł zapewnia czytelnika, że jest to „reportaż z Norwegii”. Słowo „reportaż” we współczesnym polskim dziennikarstwie coraz częściej znaczy „utwór mocno subiektywny” i w tym sensie pewnie taki opis pasuje do treści. Parafrazując jednego z czołowych przedstawicieli tej polskiej szkoły pisarskiej, „fakty muszą zatańczyć”. I rzeczywiście, w książce Sapieżyńskiej tańczą. Do melodii wyznaczonej przez tezę.

Nazwałem książkę pamfletem – to nie zarzut, raczej stwierdzenie faktu. Sapieżyńska chciała zwrócić uwagę na bardzo konkretny problem w norweskim społeczeństwie. Problem ten to stereotypizacja emigrantów, szczególnie Polaków, choć autorka częściej nazywa go rasizmem i dyskryminacją. Słowo na R jest oczywiście mocno nacechowane, więc w wielu miejscach Sapieżyńska nieco się kryguje – że przecież inni mają gorzej – ale jednak zestawia swoje doświadczenia z doświadczeniami czarnych Amerykanów albo pozaeuropejskich imigrantów, bo polskie „grey lives matter” [sic!]. Brak poczucia proporcji w antyrasistowksim pamflecie prowadzi też autorkę do dygresji na temat „Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego, historii, która ma jakoś współbrzmieć z sytuacją Polaków w Norwegii, a jest – przypomnijmy – metaforą Holokaustu.

Historie pod tezę i nadinterpretacje

Pod tę tezę, to znaczy, żeby pokazać, jak bardzo i powszechnie Polacy są w Norwegii dyskryminowani, Sapieżyńska zbiera historie: własne, opowiedziane, zasłyszane. Wiele z nich brzmi znajomo, wiele jest nawet wstrząsających, niektóre czyta się raczej jak miejskie legendy. W pewnych przypadkach czytelnik znający Norwegię może mieć wrażenie, że ktoś trochę koloryzuje – czy to autorka, czy jej rozmówca, albo oboje po trochu. Na przykład gdy czytamy o Polce i Norweżce pracujących na tym samym stanowisku, choć ta druga zarabia „dwa razy więcej” przez ukryte dodatki. W kraju, w którym „dwa razy więcej” to różnica między pensją rektora uniwersytetu i doktoranta, byłby to z całą pewnością skandal wymagający interwencji inspekcji pracy. Może chodziło o to że „tak jakby dwa razy więcej” – nie wiem, ale dużo w tym tekście jest „tak jakby”.

Jako reportaż książka broni się tylko tak jakby. Sapieżyńska jest doktorką socjologii, a jednak pozwala sobie na typowy dobór danych pod tezę – cherry picking. To był zdecydowanie najbardziej powszechny zarzut na polonijnych forach, szczególnie ze strony emigrantów z dłuższym (tak jak i autorka) stażem.

Sama Sapieżyńska zdaje się kwitnąć, pracując i studiując w Ameryce Łacińskiej, gdzie wreszcie się realizuje, a nieodmiennie cierpi w Norwegii, gdzie w pracy spotyka ją, przynajmniej takie czytelnik odnosi wrażenie, permanentny mobbing.

Norwegia z jej opowieści jest nie do poznania dla kogoś, kto mieszka tu na co dzień. Oczywiście, można powiedzieć, że podważając jej tezę siłą naszych własnych osobistych doświadczeń, robimy dokładnie to samo, że są one równie niereprezentatywne, co jej historie. Tak, ale w formule, jaką Sapieżyńska wybrała, gdzie każda historia waży – to wystarczy.

Tak jak autorka, od wielu lat mieszkam w Norwegii. Nie odnajduję się w odmalowanym przez nią obrazie. Co więcej – z dużym wysiłkiem przeszukiwałem w pamięci lata spędzone w Oslo, żeby odnaleźć choćby jedną historię nadającą się do tej książki. Czytając książkę i przygotowując w głowie recenzję, postanowiłem też przeprowadzić minieksperyment, to znaczy doprowadzić do sytuacji, w której ktoś nieznajomy zapyta, skąd jestem, co według Sapieżyńskiej zdarza się obcokrajowcom stale. Nie było to łatwe, bo wbrew temu, co sugeruje autorka, takie sytuacje wcale nie zdarzają się często w mieście, w którym ponad jedna trzecia mieszkańców jest „skądinąd”. No ale udało się, trzy razy ktoś zapytał, skąd pochodzę. Gdy odpowiedziałem, że z Polski, nikt ani nie uciekł, ani nie westchnął z wyraźnym zawodem. Ani nie poczęstował mnie krzywdzącym komentarzem. Raz usłyszałem – „o, a myślałem, że z Niemiec”, raz dowiedziałem się, że interlokutor kocha Polskę, bo spędził pół roku na wolontariacie w Olsztynie, a raz, że ktoś w rodzinie studiuje w Poznaniu stomatologię. Nie najgorzej.

Dodajmy, nie mam na czole napisane, gdzie pracuję. Większość moich interakcji z nieznajomymi Norwegami odbywa się na boiskach piłkarskich w rozmaitych dzielnicach Oslo, gdzie jeżdżę z drużynami moich synów. Jestem tam zupełnie anonimowym gościem w czapce lokalnego klubu i dresowej bluzie. Może po prostu Oslo trochę się zmieniło przez te dwadzieścia lat, jakie upłynęły, odkąd autorka przeżyła swoje najgorsze spotkania z tubylcami.

Fakty to jednak często za mało. Autorka dokłada do nich swoją interpretację, która jest tyleż negatywna, co nieuprawniona. Napotkaną gdzieś urodzoną w Polsce emigrantkę, która według opisu spędziła na obczyźnie całe dekady i zdążyła dawno zmienić imię i nazwisko, autorka zagaduje po polsku. Zaskoczenie i brak chęci do rozmowy w tym języku interpretuje jako mechanizm obronny przed uprzedzeniami. Nie jako, powiedzmy, utratę swobody mówienia po polsku, która wielu zanurzonym w innym języku emigrantom przytrafia się czasem już po kilku latach bytności poza krajem. W innym miejscu twierdzenie, że „Polacy pracują jak konie” – które najprawdopodobniej miało być komplementem, bo takie wyrażenie istnieje w niektórych norweskich dialektach (my mówimy „jak wół”) odbiera jako krzywdzące porównanie do zwierząt domowych.

Nie jestem takim Polakiem

Selektywność doświadczeń Polek i Polaków, którym Sapieżyńska udzieliła głosu, nie był jednak problemem w norweskiej wersji książki. Tu może nawet dobrze sprawdza się pamfletowe przerysowanie. Każda taka historia ma boleć, zawstydzać, uwierać. Najpoważniejszy zarzut pod adresem norweskiego wydania jest inny. 

Tak naprawdę książka mogłaby być zatytułowana „Nie jestem takim Polakiem”. Bo w większości anegdot przytoczonych przez Sapieżyńską spotykamy polską klasę średnią, inteligencję, najczęściej z artystycznymi aspiracjami, która skarży się, że Norwegowie mylą ich z „tymi innymi Polakami” – przypisują im cechy dominującej liczebnie wśród emigrantów „klasy ludowej”. Sapieżyńska oburza się, że największy norweski dziennik opinii używa słowa „Polacy”, mając na myśli „robotnicy z Europy Wschodniej”, i że „czyni przedstawicieli całej nacji synonimem pracowników, którzy stoją na najniższym szczeblu norweskiej drabiny społecznej”, co prowadzi do tego, że polskość „w pewnych kontekstach [może] stać się obelgą”.

A przecież to nie tak! Osoba X przyjechała do Norwegii w poszukiwaniu pracy zgodnej  z wykształceniem, a proponuje jej się pracę fizyczną. I choć pewnie w swojej świadomej, deklarowanej lewicowości wszyscy bohaterowie powiedzą, że żadna praca nie hańbi, to jednak z kart książki bije wyrzut, niedocenienie, resentyment. Bo stereotyp Polaków w Norwegii budują ci najliczniejsi, a więc przede wszystkim, zgodnie z danymi demograficznymi, samotni pracujący fizycznie mężczyźni w wieku 30–50 lat. 

Gdy raz sama spotyka „takich Polaków” mieszkających w sąsiedztwie, pisze rozbrajająco: „zaskakuje mnie, że słuchają tej samej muzyki co ja”, a cel swojej książki przedstawia im jako pokazanie Norwegom, że „nie wszyscy Polacy są tacy sami, że jest wśród nas duża różnorodność”. Napięcie pomiędzy deklarowanymi celami książki a tym, co autorka naprawdę robi, jest widoczne na każdym kroku. Oczywiście, poznajemy ciekawe historie nietuzinkowych emigrantów, ale to nie w ich doświadczeniu kryje się prawda o realnej dyskryminacji Polaków na norweskim rynku pracy i w społeczeństwie. O tym Sapieżyńska niestety tylko wspomina pobieżnie, powołując się na dane i badania norweskich związków zawodowych. Szkoda, bo widać, że jej lewicowe zacięcie i socjologiczny warsztat, a także osobiste doświadczenia z bardziej spolaryzowanych społeczeństw latynoamerykańskich, mogłyby poskutkować naprawdę ciekawym reportażem w pełnym tego słowa znaczeniu.

Biją naszych

Zamiast tego mamy zbiór historii, który został wydany po polsku i w Polsce zyskał nowe, inne życie. Zebrane w jednym miejscu historie o tym, jak źle żyje się Polakom w Norwegii, okazały się doskonałą pożywką dla goniących za clickbaitem mediów, bo temat „sąsiad wyjechał i ma gorzej” zawsze dobrze się klika. Co gorsza, w ten sposób Sapieżyńska niechcący dostarczyła amunicji rodzimym antyeuropejskim i antyzachodnim populistom, którzy zawsze chętnie dopowiedzą, że miejscem Polaków jest Polska, a Zachód w niczym nie jest lepszy – popatrzcie sami, rasizm na każdym kroku.

Taka wymowa książki może i jest niezamierzona, ale trudno uwierzyć, że ani autorka, ani wydawca o niej nie pomyśleli. Po co więc w ogóle powstało polskie wydanie? Sapieżyńska mówiła norweskiej publiczności, że chce „dać głos Polakom”, którzy według niej – choć są największą w Norwegii mniejszością – pozostają słabo słyszalni. Szum wokół polskiego wydania pokazuje raczej, jak słabo słyszalni i niewidzialni pozostają emigranci w społeczeństwie, które ma poza granicami kilka milionów krajan i jest wysoko na liście państw wysyłających za granicę swoich obywateli nie tylko w skali Europy, ale historycznie – świata. Czytając polską publicystykę, ale też internetowy „głos ludu”, można dojść do wniosku, że mimo dwóch wieków emigracyjnej tradycji Polacy nie rozumieją doświadczenia migracji. Bardzo trudno wyjść im poza proste schematy i – tak właśnie – stereotypy. Niestety, ta książka niekoniecznie w tym pomoże. Doda za to kilka opowieści do puli doświadczeń emigracyjnych. Szkoda, że w sposób tak pozbawiony kontekstu i właściwej skali.

 

Książka:

Ewa Sapieżyńska, „Nie jestem twoim Polakiem. Reportaż z Norwegii”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2023.

Spojrzenie z dystansu. O „Ziemianach” Ewy Solarz i Roberta Czajki [KL dzieciom]

Gdy po raz pierwszy zobaczyłem okładkę książki „Ziemianie”, pomyślałem: reprint! Łudząco przypominające ilustracje z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku obrazy wydawały mi się co najmniej zastanawiające, a jeszcze większe zastanowienie wywołały umieszczone nad tytułem nazwiska. Jak najbardziej współcześni – a więc jednak nie reprint! – twórcy Ewa Solarz i Robert Czajka mają na koncie choćby całkiem współczesne pod względem graficznym i świetne merytorycznie „Wszystko widzę jako sztukę”. W zestawieniu z tym tytułem „Ziemianie” zaskakują: kreska Czajki jest nie do poznania, podobnie nad pomysłowością i oryginalnością myśli Solarz zdaje się dominować natłok encyklopedycznych informacji zebranych z różnych źródeł (skrupulatnie wymienionych na stronie redakcyjnej), takich jak strona internetowa Światowej Organizacji Zdrowia, Encyclopædia Britannica czy… Wikipedia. 

Z jednej strony publikację można traktować jako raczej drogą (cena okładkowa 69,90 złotych) zabawę z czytelniczkami i czytelnikami, na co wskazuje konwencja wizualna i słowna. Ilustracje Czajki nie tyle nawiązują do estetyki połowy XX wieku, ile raczej całkiem sprawnie ją odwzorowują [1]. Być może Czajka chciał w ten sposób ukazać Ziemian jako lekko przykurzonych, staroświeckich, a ponad wszystko niemal jednorodnych: na kolejnych stronach, choć prezentujących różne przedmioty, miejsca i osoby, większość postaci nosi długie płaszcze i kapelusze, a stała paleta barw (czerwony, granatowy, brudnożółty) tworzą wrażenie nie tyle różnorodności, ile homogeniczności. Estetyczny powrót do przeszłości może tak w młodszych, jak i starszych odbiorczyniach i odbiorcach wywołać uśmiech, pytanie jednak, na ile ten żart zostanie dostrzeżony i doceniony. Zdecydowanie czytelniejsza jest humorystyczna koncepcja tekstu, wyrażona we wstępie do książki rozpoczynającym się od zdania: „Oddajemy w Wasze ręce przełożony na język Ziemian raport Międzyplanetarnej Ekspedycji Badawczej” [3]. Spojrzenie z dystansu – i to całkiem sporego, bo liczonego w latach świetlnych – uzasadnia obecność w publikacji nieraz oczywistych, a tym samym niezbyt porywających faktów na temat Ziemi i jej mieszkańców, które mimo wszystko mogą wywołać mimowolny uśmiech na twarzy. Również z tej perspektywy kilka zawartych w tekście myśli, takich jak: „Ziemianie są przekonani o swojej wyjątkowości” [s. 5] czy: „Ziemianom często się wydaje, że panują nad życiem na swojej planecie” [s. 14] może stanowić pretekst do rozmowy z dziećmi na temat naszego miejsca w świecie.

Z drugiej strony traktuję „Ziemian” jako poważną, niosącą treść i wartość estetyczną propozycję czytelniczą, lektura książki pozostawiła mnie jednak przy tym z wieloma wątpliwościami dotyczącymi wyborów dokonanych przez Solarz i Czajkę. Historyczna – czy jak kto woli, vintage – oprawa graficzna każe zapytać o to, o jakich czasach traktuje publikacja. Czasem brakuje jasnego wskazania, gdy chodzi o sprawy uniwersalne, takie jak sposoby jedzenia na świecie (sztućce, pałeczki i ręce), w innych partiach mowa jest o lądowaniu na księżycu, wspomniany zostaje Usain Bolt czy porównane zostaje „kiedyś” i „teraz” („Kiedyś tatuaże nosili królowie i piraci, a dziś – prawie połowa Ziemian” [s. 35], „W 1950 roku 7% Ziemianek farbowało włosy. Teraz robi to 75% kobiet i 10% mężczyzn” [s. 42]). Wydaje się więc, że mowa jest o współczesności czytelniczek i czytelników, te i ci na ilustracjach Czajki zauważą jednak termometr rtęciowy czy wagi szalkowe w miejscu dobrze im znanych urządzeń elektronicznych. Czytając „Ziemian” zwyczajnie czułem się zagubiony (być może o to chodzi, a zagubienie miało być źródłem humoru?): z jednej strony mogłem podążać za Solarz i Czajką w ich zabawie teraźniejszością i przeszłością, z drugiej miałem poczucie, że warstwa tekstowa prezentuje sprawdzone i autentyczne informacje na temat planety Ziemia Anno Domini 2023 (lub coś koło tego), a ilustracje próbują odtworzyć dawno zapomniane (a dziecięcym odbiorczyniom i odbiorcom zapewne całkowicie nieznane) sceny.

Pomocne w odnalezieniu się w tej konwencji byłoby być może kilka słów komentarza, jednak – jak informuje nota edytorska – „Kosmici nie oceniają, nie analizują. Przedstawiają fakty”. Z tego względu informacje przyjmują formę krótkich, wyjętych niczym z encyklopedii czy raportów organizacji międzynarodowych zdań pozostawionych bez komentarza, co jednak tylko z pozoru sprawia, że „fakty” o Ziemianach są pozbawione oceny. Dobrze jednak, by wybrzmiała sprawa oczywista: selekcja faktów przez Solarz, a następnie ubranie ich w takie a nie inne zdania sprawia, że „ukryty” w tekście przekaz i tak daje się łatwo wyłapać, jak po lekturze zdania: „Tylko 2% postaci, które możemy oglądać w telewizji i kinie, to osoby z niepełnosprawnościami. W 95% przypadków tacy bohaterowie są grani przez pełnosprawnych aktorów” [s. 49]. Czytelniczki i czytelnicy sami mogą wyrobić sobie zdanie na ten temat, choć zwrócenie uwagi na brak reprezentacji osób z niepełnosprawnościami w obsadach filmów i seriali jest pośrednio wyrażoną krytyką tego stanu rzeczy. Zresztą pod kątem społecznego zaangażowania raport Międzyplanetarnej Ekspedycji Badawczej jest zaskakująco nierówny: obok problemów z reprezentacją osób z niepełnosprawnościami, zaburzeń odżywiania, chorób psychicznych czy seksizmu mowa jest o kobietach, mężczyznach i „trzeciej płci”, co można traktować jako językową niezręczność, ale przy rosnącej (także w Polsce) świadomości dotyczącej złożoności tożsamości płciowej czy niebinarności zwyczajnie nie powinno się zdarzyć.

W „Ziemianach” razi mnie również kilka innych kwestii, jednak podstawowym problemem wydaje mi się próba całościowego ujęcia licznych zagadnień w formie krótkich ciekawostek stanowiących kompilację wyimków z różnorodnych źródeł internetowych, po które sięgnęła autorka. Z ambitnego zadania zawarcia wiedzy o Ziemianach na siedemdziesięciu bogato ilustrowanych stronach nie udało się wyjść obronną ręką. Artystyczny żart okraszony pełnymi wdzięku, oldskulowymi ilustracjami? Jak najbardziej, ale dla smakoszy. Kompendium wiedzy i inspirująca lektura dla współczesnych czytelniczek i czytelników? Być może. W radiowym wywiadzie Solarz przyznała jednak, że długo szukała ilustratora, który zgodziłby się włączyć do tego projektu, niełatwo było też z wydawnictwem: na informację o tym, że jedna z wydawczyń odmówiła, dziennikarka odpowiedziała: „Nie uwierzyła w «Ziemian»” [2].

I ja również miałem z tym kłopot.

Przypisy:

[1] W jednym z wywiadów Robert Czajka przyznał, że to nie był zamierzony efekt („po prostu tak mi wyszło”), zob. „Niedzielny Poranek”, 4 czerwca 2023, RDC 
[2] Tamże.

 

Książka:

Ewa Solarz, Robert Czajka, „Ziemianie”, wyd. Druganoga, Warszawa 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 8+ (wskazanie wydawcy)

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

Czy rozliczenie PiS-owców jest niemożliwe?

Szanowni Państwo!

Kiedy minister zdrowia Adam Niedzielski ujawnił treść recepty, jaką wystawił krytykujący go lekarz, wywołał oburzenie i zdecydowane reakcje. Naczelna Izba Lekarska zapowiedziała, że złoży zawiadomienie do prokuratury w związku z możliwością popełnienia przestępstwa przez funkcjonariusza publicznego, wyśle też pisma do Rzecznika Praw Obywatelskich, Rzecznika Praw Pacjenta i Urzędu Ochrony Danych Osobowych.

NIL zawiadomiła też premiera, że środowisko lekarskie utraciło zaufanie do ministra i dalsza współpraca jest niemożliwa. Sprawa do tej pory jest powszechnie komentowana, chociaż minęło już kilka dni. Rzecznik Ministerstwa Zdrowia Wojciech Andrusiewicz tłumaczył, że minister nie ma dostępu do danych pacjentów, sprawdzono jedynie, czy lekarz próbował, jak mówił, wystawić bezskutecznie e-receptę pacjentowi. Jednak to, że minister ujawnił treść recepty, jest faktem. Po raz kolejny okazało się, że politycy sprawujący władzę wykorzystują dostęp do wiedzy na temat obywateli, by potem wykorzystywać ją, kiedy chcą osiągnąć polityczną korzyść. Continue reading

Czy Julia Przyłębska odpowie za wyrok w sprawie aborcji?

Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Czy można rozliczyć Trybunał Konstytucyjny z działalności za rządów PiS-u? Ma niekonstytucyjny skład, wątpliwie powołanego prezesa – czy można w przyszłości cofnąć jego decyzje? I czy sędziowie TK mogą ponieść odpowiedzialność za swoje niekonstytucyjne orzecznictwo? 

Ewa Łętowska: Za głupstwa królów płacą ich narody. Historia się nie odstanie. Czasu cofnąć nie można. 

Jeśli zaś chodzi o wątek the day after, czyli, jeśli mamy na myśli przywracanie praworządności, co niewątpliwie jest konieczne, jeśli myślimy serio o zejściu z drogi konserwowania państwa policyjnego, to nie będzie jeden moment, lecz łańcuch zdarzeń i decyzji, różnych ludzi, na różnych szczeblach, w granicach ich umiejętności i kompetencji. Tak jak psucie trwało długo, tak i proces odwracania skutków psucia będzie trwał długo.

Osiem lat?

Myślę, że dużo więcej. Psucie idzie szybciej niż restytucja. Jestem sceptyczna co do dyskusji na wskazany przez panią temat, bo to musiałaby być rozmowa nie o tym, „co”, tylko „jak” to zrobić. 

W grze w szachy chodzi o to, aby wygrać, w grze w bierki chodzi o to, aby zebrać je z kupki. Ale jak się ułoży kupka oraz jak się rozwinie gra w szachy, z góry nie wiemy. 

Zanim zacznie się mówić o przywracaniu praworządności, trzeba wygrać wybory. Czy mamy perspektywę, że w cuglach wygrywa jedna opcja i ona ma dostateczną większość konstytucyjną, która umożliwia działania legislacyjne na poziomie Konstytucji? Najprawdopodobniej nie. Przy zmianie warty politycznej można liczyć na niewielką większość niekonstytucyjną. Będą potrzebne kompromisy. Już teraz mówi się o taktycznych sojuszach, wyciąganiu posłów. Czy przy tego rodzaju działaniu można liczyć na to, że będzie osiągalna jakakolwiek szerzej zakrojona jedna ustawa restytucyjna? A przecież do działań legislacyjnych potrzebny jest też podpis prezydenta. Czeka nas więc trudna kohabitacja.

Jeśli chcemy na serio wrócić na drogę konstytucyjną, to musimy myśleć o przywracaniu praworządności. Jeżeli chcemy mieć porządek z Unią Europejską, musimy naprawić to, co się zepsuło, wykonywać zobowiązania międzynarodowe. Ale na jakim poziomie to nastąpi – nie wiem.

Pytając o rozliczenia, stawia pani pytanie o odpowiedzialność ujętą w kategoriach prawnych. W tych kategoriach można mówić o odpowiedzialności za złamanie prawa, Konstytucji. Do tego rodzaju deliktu jest przewidziany Trybunału Stanu. 

Jako profesor prawa bardzo wątpię, czy oczekiwania dotyczące radykalnych rozliczeń są realne.

Dlaczego?

Z przyczyn politycznych, o których już wspomniałam, ale także innego rodzaju. Z historii wiemy, że nigdy nie następowały rozliczenia środkami prawnymi w sposób zadowalający. Jeżeli zacznie się majstrować, to oczywiście można wyobrazić sobie coś takiego dzięki sztuczkom prawnym. Można też wyobrazić sobie działania gwałtowne o charakterze rewolucyjnym, ale wtedy proszę nie prosić prawnika o ocenę, bo dla mnie to jest nie do przyjęcia. Gwałt się gwałtem odciska. Ja wierzę w ewolucyjną działalność. Wierzę w potrzebę usiłowania i podejmowania rozliczeń, ale nie wierzę, że oczekiwania co do radykalizmu „stawania w prawdzie”, które są czasami zgłaszane, mogą być zrealizowane.

W latach dziewięćdziesiątych w parlamencie była powołana komisja pod przewodnictwem Jana Rokity do oceny przestępstw i naruszeń prawa okresu PRL. Wielkie zamierzenia i równie wielkie rozczarowania. Nic się nie dało zrobić. 

Jaka jest podstawa w prawie, która mogłaby służyć do rozliczeń? Artykuł 231 kodeksu karnego, który mówi o odpowiedzialności funkcjonariusza publicznego za niedopełnianie obowiązków albo przekraczanie uprawnień. To bardzo płynna kategoria. A to jest „ta” podstawa prawna. Proszę sobie wyobrazić, kto będzie to osądzał i ile czasu to zajmie.

Weźmy Trybunał Konstytucyjny. Mogę sobie wyobrazić sytuację, w której urzędujący, na nieszczęście, sędziowie TK, których działalność w sferze publicznej może budzić uzasadnione wątpliwości, czy jest zgodna z zasadami statusu sędziowskiego, mogą być postawieni przed sądem dyscyplinarnym. Ale to wymaga czasu. Jest projekt społeczny stosownej ustawy, który przewiduje tu pewne możliwości i pewnie będą one wykorzystane, ale tylko jeśli będzie sprzyjający klimat polityczny.

Doświadczenie mi mówi, że nie można zanadto pokładać nadziei w oczyszczenie do czystego. Ale tym bardziej należy nazywać po imieniu już teraz to, co nieprzyzwoite. Jeśli nie można w pełni liczyć na działanie sądowe, legalistyczne, to można liczyć chociaż na potępienie przez opinię publiczną.

Aby nie przyzwyczajać się do złego standardu?

Dokładnie tak. A my już trochę przyzwyczailiśmy się. To demoralizuje, bo jest łatwe. Myślimy – ktoś za nas zrobi porządek w przyszłości, jakiś organ, jakiś sąd, nie my. Nie musimy więc zastanawiać się, czy komuś podać rękę, czy nie, czy komuś się ukłonić. A jeśli nie będziemy się nad tym zastanawiać, to strasznie rozczarujemy się w przyszłości, a jednocześnie stworzymy podglebie, na którym wyrośnie nowa warstwa nieprzyzwoitości, złego standardu i czegoś, co wzbudza nasze słuszne obrzydzenie. Bo prawo to nie jest tylko bipolarność – dualizm, tekst – nie tekst. To jest również standard przyzwoitego zachowania.

Jeśli jednak mówimy o TK, to jest jeszcze jeden problem, wyrok o ustawie aborcyjnej. Rozmawiałyśmy o nim niedługo po tym, jak został wydany. Jak pani wówczas mówiła, powstał na błędnym założeniu, że Konstytucja chroni życie od chwili poczęcia. Przewidziała pani wtedy też, że orzeczenie wywoła efekt mrożący i lekarze będą się bali wykonywać legalne aborcje z powodu zagrożenia życia kobiety. Po latach znamy już imiona kilku kobiet, które zmarły w szpitalach, kiedy ciąża zagrażała ich życiu, ale nie została przerwana. Nie potwierdzono jeszcze oficjalnie, że za każdym razem lekarzy powstrzymywał strach przed prokuratorem. Gdyby jednak tak było, to czy można odpowiedzialnością za to obciążyć sędziów, którzy wydali wyrok oparty na błędnym założeniu i prowadzący do takich skutków?

Wątpię. Prawną odpowiedzialnością na pewno nie, ale moralną zdecydowanie tak. TK w orzeczeniu uznał, że aborcja z przyczyn tak zwanych eugenicznych jest niezgodna z Konstytucją. Jednak przyczyną złożenia wniosku do TK była wątpliwość dotycząca trisomii, a nie wszystkie wypadki, w których płód był niezdolny do życia z przyczyn wad letalnych. Tutaj TK postawił kropkę dalej niż przyczyny wniosku. 

W normalnym państwie powinno więc było po wyroku nastąpić działanie ustawodawcze Sejmu. Każde orzeczenie TK jest zawsze niszczycielem systemu prawnego – wyrywa coś z niego, a nie może niczego dopowiedzieć. Do tego jest Sejm i on powinien był wtedy działać. Jednak umył ręce.

W ferworze publicystyczno-polemicznym powiedziano, że PiS ma krew na rękach. To jest określenie figuratywne, dotyczące tego, że zaniedbano dalszych działań polityczno-legislacyjnych, które powinny były nastąpić w takim wypadku. Zasłonięto się Trybunałem, zdano się na oportunizm lekarzy. W naszym kraju można zawsze liczyć na oportunizm jakiegokolwiek środowiska zawodowego. Stworzono warunki, aby ktoś zrobił brudną robotę za polityków. I w tym sensie jednak mają oni krew na rękach. 

Ten sam mechanizm jest stosowany w kwestii referendum, które ma się odbyć wraz z wyborami. Warunki ważności referendum i wyborów są różne, a zbicie razem tych głosowań powoduje, że człowiek, kwitując karty, które dostaje, nie wie, że już zrobił coś przesądzającego dla ważności referendum. Bo jeżeli wezmę kartę głosowania w referendum i pokwituję to, przyczyniam się do osiągnięcia wymaganego kworum. 

Politycy stworzyli sytuację, jak przy aborcji, w której sprawczość człowieka jest przesuwana na inny poziom. Jest taki stary i niezbyt elegancki kawał z czasów mojej młodości. Przepraszam, ale przytoczę. Jak zmusić kota, aby zjadł musztardę? „Kultura Liberalna” wydała z resztą książkę o filozofii według kotów – to będzie dobry przyczynek do tych rozważań. Zakładają się Stalin, Mussolini i Hitler. Hitler wygraża kotu bezskutecznie. Mussolini, równie nieskutecznie, mówi: „dobra kicia, zjedz musztardę”. Stalin bierze łyżeczkę musztardy i smaruje kotu pod ogonem, więc kot to wylizuje. Jesteśmy teraz postawieni w sytuacji tego kota. Tak nami manipulują politycy. Uczyniono nas wszystkich – w przypadku wyroku o aborcji środowisko lekarskie – egzekutorami projektu politycznego, który wykracza poza zamierzenie Trybunału. Nie posądzam sędziów zasiadających w TK aż o perfidny zamiar, ale powinni być w stanie to przewidzieć.

Pyta pani o odpowiedzialność. Moim zdaniem prawnie nie da się tutaj nic zrobić, jeśli chodzi o odpowiedzialność prawną za orzeczenie. Natomiast moralnie za własny oportunizm, brak przewidywania i krzywdę, którą zrobiono społeczeństwu obywatelskiemu – oni są odpowiedzialni.

A odpowiedzialność zawodowa?

No cóż. Mało przewidujący prawnik jest marnym prawnikiem. 

Tylko tyle? 

Obawiam się, że tak. Mogę sobie wyobrazić postępowanie dyscyplinarne. Ale nie wierzę w możliwość doprowadzenia do pozytywnego skutku. Obym się myliła.

Wynika z tego, że można robić, co się chce, a prawo jest bezsilne.

Prawo jest w wielu wypadkach bezsilne. Dlatego że zakłada w warunkach demokracji aktywność tych, którzy występują: to znaczy, że sędzia będzie miał odpowiedni poziom moralnej odwagi i zdolności przewidywania wymagany do sprawowania tej funkcji. Czy każdy głupiec, który podejmuje się funkcji, których nie może pełnić ze względu na brak przygotowania zawodowego czy odwagi, zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej? 

Ponadto tutaj ta wina się rozmywa, bo przecież ktoś zaproponował na przykład sędziów TK i ktoś to przegłosował. Łatwo powiedzieć, że ktoś, kto się nie nadaje do wykonywania danej funkcji, nie powinien jej pełnić. Ale czy tylko on jest prawnie odpowiedzialny za to, że się jej podjął? 

Czy też cały Sejm? 

Jest duży problem z odpowiedzialnością w przypadku ciał zbiorowych. Jak to się rozkłada? Ponosi ją większość, która głosowała, czy ten, kto się aktywnie nie sprzeciwił? 

Pewna miękka otoczka prawa związana z moralnością, z odpowiednim poziomem odwagi, powoduje, że nasza demokracja kuleje. A to jest tlen, którym powinna oddychać.

Ale przecież sprzeciw społeczeństwa był bardzo duży. Zwłaszcza w przypadku decyzji TK o aborcji.

Tak, ale to był sprzeciw uliczny, a trzeba jeszcze, aby sprzeciwili się sędziowie. To jest problem napisania votum separatum w odpowiednim momencie, nie tylko podniesienia ręki przy głosowaniu. A to jest trudne. Największej odwagi wymaga sprzeciwienie się kolegom z sąsiedniego biurka, kolegom lekarzom z tej samej zmiany, wyproszenie policjanta za drzwi gabinetu lekarskiego.

Jako sędzia w NSA miałam kiedyś taką sytuację, będąc przewodniczącą składu, że do mojej sali weszli funkcjonariusze w czarnych mundurach, z bronią, bo mylnie przypuszczali, że na sali sądowej będzie ktoś, kogo chcieli capnąć. Wyrzuciłam ich, a potem poszłam do strażnika, który powinien pilnować, żeby nikt uzbrojony nie wszedł na salę sądową. Pytam: dlaczego pan dopuścił, żeby oni weszli? A on na to: pani sędzio, przecież oni byli w mundurach i z bronią.

Bał się, że zaczną strzelać?

Nie, uznał, że ponieważ mają broń, to mają prawo. Kiedy pojawia się patrol policyjny w gabinecie lekarskim, to znaczy, że widocznie ma prawo. A on nie ma prawa. Z jednej strony jest więc uzurpacja, a z drugiej – brak odwagi sprzeciwienia się jej. 

Wracam tutaj do głośnej ostatnio sprawy pani Joanny. Jej psychiatra, która wezwała pogotowie, a wraz z nim policję, tłumaczyła się, że nie miała pojęcia, że policja coś takiego zrobi [funkcjonariusze pojechali z pacjentką do szpitala, kazali jej się rozebrać, oddać telefon i laptop – przyp. red.]. To teraz już wie – zarówno psycholożka, jak i inni lekarze. Niech uważają, jak biorą za telefon i dzwonią pod 112.

Być może psychiatrka rzeczywiście nie przewidziała skutków swoich działań.

Przemawia teraz przeze mnie advocatus diaboli – czy pani sądzi, że ci, którzy wydawali orzeczenie w sprawie aborcyjnej, przewidywali, że nie będzie dalszego działania parlamentu?

Mogli, bo parlament sam na nich zrzucił tę decyzję.

To prawda, parlament podrzucił zgniłe jajo Trybunałowi. Jednak sędziowie TK pewnie tłumaczyli sobie, że działali w granicach prawa i konstytucyjności. To jest właśnie ta cienka granica pomiędzy tym, czego wymaga prawo względem działania w granicach kompetencji, a przewidzeniem, że nasz partner w dalszym działaniu może zachować się źle, opacznie. 

W tej chwili doświadczenie nam mówi, że nie możemy liczyć na innych partnerów. Musimy się liczyć z tym, że nasze działanie będzie interpretowane opacznie, złośliwie, może prowadzić do dalszych konsekwencji. Jeżeli jesteśmy odpowiedzialnymi osobami, musimy to brać pod uwagę. Oczekiwanie na the day after za nas tego nie załatwi.

Uważa pani, że Polska spełnia już znamiona państwa policyjnego, bo policja nie działa w granicach prawa, tylko uznaniowo. Może być tak dlatego, że policja nie przewiduje konsekwencji swoich działań, tylko stara się spełnić oczekiwania polityczne czy dowództwa. 

Bo to jest organizacja hierarchiczna, jak wojsko. Rozkaz trzeba wykonać. 

Tylko wobec kogo jest odpowiedzialny policjant? Wobec swojego dowódcy czy wobec młodego demonstranta, którego wywozi w nocy za miasto do odległego komisariatu?

Nie mogę dojść do siebie z podziwu, że można tak rozmyć odpowiedzialność za coś takiego, co się stało chociażby we Wrocławiu w sprawie Igora Stachowiaka, który został zabity w komisariacie policji. Przecież to było filmowane. Jak można dopuścić do czegoś takiego, że posłanka wymachująca legitymacją poselską, Barbara Nowacka, dostaje w nos bombą gazu łzawiącego – i odpowiedzialność się rozmywa?

Jakieś przepisy zostały tutaj naruszone?

Tak, tu łatwiej jest dojść do tego, kto wydał rozkaz, kto był dowodzącym akcją, kto podejmował dalsze decyzje. Odsyłam do świetnego wywiadu Violetty Krasnowskiej w jednym z numerów „Polityki” właśnie o państwie policyjnym, w którym jej rozmówczyni, profesor Ewa Gruza, opowiada, na czym polega wyłączenie bezpieczników prawa, przy obecności których polska policja powinna działać. 

Weźmy to czarodziejskie rozładowywanie się kamer w czasie filmowania akcji. Czy policjanci mają ludzi za durniów? Przecież to widać.

Im niżej schodzimy, tym łatwiej jest uchwycić, kto konkretnie psiknął gazem, kto dowodził konkretną akcją, kto wydał zgodę na konkretne zachowanie. Tu można to uchwycić, wskazać precyzyjnie kogoś, kto odpowiada i kogo da się rozliczyć.

To jednak oznacza, że to jest bardzo skomplikowany proces i długotrwały. Jeżeli każda sprawa będzie tak badana, a było ich bardzo dużo, to rzeczywiście miną lata, jak pani mówi, zanim wszystko zostanie wyjaśnione.

Problem polega też na tym, że drastycznie ograniczono czas szkolenia policjantów. Wielokrotnie skrócono okres przygotowania do służby. I oni po prostu są źle przygotowani. Policja się ponoć połapała i teraz tych niedoszkolonych policjantów po cichu wysyła na doszkolenie. Bogu dziękować, tylko publiczności o tym się nie mówi. 

Żyjemy w świecie wykreowanej rzeczywistości medialno-informacyjnej. Zostaliśmy wychowani w przekonaniu, że jeśli coś się w państwie dzieje, media o tym raportują, a ludzie nabierają zrozumienia dla otaczającej ich rzeczywistości. Jednak są wykorzystywane w sposób celowy do kreowania sztucznej rzeczywistości. Bo dostarczenie czy niedostarczenie wiadomości jest bronią. 

Policja idzie w zaparte, chociaż sama wie, że jest niedobrze i trzeba doszkolić policjantów. Trzeba coś naprawić, tylko społeczeństwo o tym nie wie. Więc co to jest za demokracja? I co to jest za odpowiedzialność w takim przypadku? Albo ktoś oprzytomnieje, że niedoszkolony policjant może narobić straszliwych rzeczy i trzeba go doszkolić, albo nie, i wtedy trafimy na kogoś, kto powie – nic nie szkodzi.

Czy to jest ten zepsuty standard?

Zepsuty w takiej skali, że ja już na pewno nie dożyję doprowadzenia tego do porządku. To wszystko, czego doświadczamy – naruszenie praworządności, obalenie zaufania do sądów, wiary w to, że wyroki trzeba wykonywać – pokazuje, jakie są zniszczenia. 

Weźmy media społecznościowe. Przeczytałam, że jest teraz jakaś szalona awantura, bo ktoś, kto w imię dochodzenia do prawdy, opisuje działania jakiejś celebrytki. Spór trafił do sądu, sąd zakazał publikacji na ten temat. A autor tych publikacji, w imię wolności słowa, publikuje dalej duży film. I ludzie go bronią, bo „staje w prawdzie”.

Uznał, że ten zakaz go nie dotyczy, tak zinterpretował jego brzmienie. 

Wszyscy, którzy go popierają, ci inteligentni ludzie, powiadają: to fatalnie, że nie wykonujemy zabezpieczeń ETPC i TSUE. A z drugiej strony mają za psi pazur orzeczenie polskiego sądu.

Czy pani zdaniem to jest efekt ostatnich ośmiu lat?

Nie tylko. To padło na urodzajną glebę. To efekt przede wszystkim ośmiu lat, ale gleba była niedostatecznie oczyszczona z zarodków, które w niej tkwiły. Przecież Polska Ludowa przyzwyczaiła do fikcyjności dyskursu, do gulaszowego socjalizmu – byleby były półki pełne, to ludzie nie będą się buntowali. 

Przecież jeżeli będziemy nieaktywni, jeżeli będziemy siedzieć przed telewizorem i żuć czipsy, oglądając zapowiedzi rozliczeń, to wtedy nie zaprotestujemy, kiedy na naszą salę przyjdą ludzie w mundurach i będą się szarogęsić. Wbrew temu, co my powinniśmy powiedzieć jako medycy, wbrew temu, co ja powinnam powiedzieć jako prawoznawca, będą mi opowiadali, że to, co robią, jest zgodne z Konstytucją.

Jest więc kwestia odwagi, odpowiedzialności. Kiedy pani mnie pyta o tak zwane day after, to nie jest tylko sprawa tego, co się na nowo zrobi z jakimiś ustawami. Także tego, jaki mamy stosunek do tego obecnie, czy głośno mówimy o tym, co się dzieje.

Trzeba jasno powiedzieć: politycy, którzy zignorowali następstwa wyroku TK w sprawie aborcji, są odpowiedzialni moralnie za to wszystko, co stało się później z panią Dorotą, Joanną, Izabelą. I za to, że kobiety boją się zachodzić w ciążę.

Polityka prorodzinna PiS-u jest fikcją, pisaliśmy już o tym w „Kulturze Liberalnej”.

Jest hipokryzyjna. Jednak nie jest tak, że ktoś za nas coś załatwi. My możemy to zrobić w ramach własnych kompetencji – ja na przykład już nie wydaję wyroków, ale mogę nazywać po imieniu nieprawidłowości. 

Jeżeli nazywam budzeniem złudnych nadziei, tezę, że prawo samo nam załatwi rozliczenia, to uważam, że bardzo dobrze spełniam swój obowiązek. Nie ma nic gorszego niż kołysanie złudzeń. Natomiast należy wyraźnie nazywać po imieniu te nieprawidłowości, które nas otaczają. Dlatego, że inaczej możemy gorzko zawieść się na nadziejach, że jakiś cudowny środek po ewentualnie wygranych wyborach, po ewentualnie zmienionym prawie, załatwi nam sprawę. 

Dlatego namawiam do trzeźwości. Nie odbieram nikomu nadziei – przeciwnie. Uważam, że właściwie ulokowana nadzieja polega na tym, że realnie ocenia się szanse. 

Użyła pani porównania do odpowiedzialności funkcjonariuszy za czasy PRL. A przecież poglądy na to, w jaki sposób rozliczać i czy w ogóle to robić, były bardzo różne. Rozliczenia, do których doszło, trwały bardzo długo. 

Dyskusja na ten temat przypadła akurat na czas, kiedy byłam Rzecznikiem Praw Obywatelskich. Uważałam, że jeżeli ktoś w ewidentny sposób łamie prawo, łatwo go złapać, to wtedy niech odpowiada. Ale za rozmyte działania nie da się go rozliczyć. 

Poza tym my jesteśmy teraz mądrzejsi o czas PRL, o tę trudność rozliczeń. Dlatego teraz można być bardziej surowym, bardziej wymagającym wobec obecnej sytuacji. Bo my już wiemy, czym to się kończy.

Tamto nie skończyło się dużymi rozliczeniami.

Część osób odeszła z zawodu. Części trzeba dać odejść. Prawo jest wspaniałym instrumentem, ale ma określoną wydolność czasową, instrumentalną i personalną. Bardzo często jest tak, że coś się stało, a nie można tego udowodnić. Tutaj też tak będzie, jeżeli będziemy chcieli stosować prawo. Ono nie jest czarodziejskim narzędziem. A jeszcze nasz kryzys praworządności wynika z prymitywizmu i ułomności we władaniu instrumentami prawnymi. I ta ułomność i prymitywizm nie znikną, gdy będziemy chcieli przywracać praworządność. 

To niemistrzowskie władanie instrumentami profesjonalnymi doprowadzi nas do niewydolności w zakresie rozliczeń. Trzeba przecież umieć w sposób przekonywający napisać, że konkretne zachowanie człowieka pozostaje w wymaganym przez prawo związku przyczynowym z jakimś wypaczeniem praworządności. 

Wiele zależy od ludzi. A my mamy marne kadry. Weźmy niebezpieczne śmieci. Przecież wiadomo, co się dzieje. Nie potrafimy we właściwym momencie wytropić tych, którzy te śmieci wrzucają na wynajmowane działki i je tam składują. Ale czego tu oczekiwać, gdy na teren Polski wlatują śmigłowce, a ci którzy powinni pilnować granic, mówią, że nie wleciały i nic nie zauważyli.

Weźmy kwestię zatrucia Odry. Minął rok. Czy skłoniło ono kogokolwiek do rewizji dawniej wydanych pozwoleń na zrzucanie ścieków kopalnianych do Odry, w czasach zmian klimatycznych?

Wszędzie jest to samo. Nie mówmy o rozliczeniach za naruszenia praworządności, jeśli w ogóle nie umiemy rozliczać błędów i wyciągać nauk na przyszłość. Nie mamy świadomości, że te same przyczyny, które decydują o powtarzaniu zaniedbań i katastrofach, które nas dotykają, działają także i tu. 

Funkcjonowanie aparatu państwowego, czy to chodzi o ścieki, czy o wojskowość, czy o działanie sądu, mają wiele wspólnego. Nie umiemy dopilnowywać i naprawiać. Oczekiwanie, że akurat rozliczanie za naruszanie praworządności będzie w tym sensie enklawą umiejętności i konsekwencji – na nic się zda.

Wnioskiem jest więc…

Własna odwaga. 

I raczej nie krzyczeć na demonstracjach „będziesz siedział”, żeby nie usypiać? 

Ja bym na demonstracjach, zamiast „będziesz siedział”, wołała: „rób porządnie to, co masz do zrobienia”. I nie licz tylko na to, że „ktoś” przyjdzie i nam naprawi całe zło. Nie wystarczy obrona świętego spokoju własnego stołka. 

 

Tekst ukazał się w ramach projektu „Strengthening Cooperation Among Independent Media and Civil Society”, który Fundacja Kultura Liberalna realizuje dzięki wsparciu National Endowment for Democracy. 

Czy Jarosław Kaczyński nie pozostanie bezkarny?

Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Mam kłopot. Od lat słyszę, że Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej wydaje orzeczenia, zabezpieczenia, jest ich już sporo, a wciąż dochodzą nowe. Pogubiłam się. Czy mógłbyś mi powiedzieć w punktach, czego TSUE chce od Polski i co na to Polska?

Michał Wawrykiewicz: W przestrzeni publicznej pojawia się często argument rządzących, że Unia Europejska nie ma prawa wtrącać się w kwestie struktury wymiaru sprawiedliwości w państwie członkowskim. I to jest prawda. Ale pod jednym warunkiem – że to sądownictwo jest niezależne, bezstronne i ustanowione na podstawie prawa. Artykuł 19 Traktatu o Unii Europejskiej mówi, że każdemu obywatelowi Unii Europejskiej przysługuje prawo do skutecznej ochrony sądowej, a artykuł 47 Karty Praw Podstawowych, że każdemu z nas przysługuje prawo do niezawisłego, bezstronnego sądu, ustanowionego na podstawie ustawy. Unia Europejska może więc ingerować, jeśli niezależność sądownictwa jest zagrożona, to pierwsza rzecz. 

Druga kwestia – dlaczego mamy tak wiele spraw, zarówno przed TSUE w Luksemburgu i przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu? Dlatego że różne obszary wymiaru sprawiedliwości zostały zdewastowane, począwszy od Trybunału Konstytucyjnego, przez Krajową Radę Sądownictwa, Sąd Najwyższy, po sądy powszechne. I tych naruszeń dotyczą poszczególne postępowania.

Jedno z nich dotyczyło ustawy kagańcowej, czyli restrykcyjnego prawa, które zostało uchwalone w walentynki 2020 roku. Mówi ono, że każdy polski sędzia, który kwestionuje status nielegalnej neo-KRS [Krajowej Rady Sądownictwa powołanej po 2017 roku – przyp. red.], który kwestionuje status powołania przez nią „neosędziów” – jest ścigany dyscyplinarnie. Czyli nakłada się na niego kaganiec. TSUE potwierdził, że ustawa kagańcowa jest niezgodna ze standardami unijnymi, narusza prawo do niezależnego sądu. 

Wcześniej mieliśmy szereg innych orzeczeń dotyczących Sądu Najwyższego. Słynne zabezpieczenie z 19 października 2018 roku, pierwsze duże zwycięstwo instytucji unijnych, ale też społeczeństwa obywatelskiego w Polsce, które domagało się interwencji ze strony Unii Europejskiej. TSUE powiedział, że sędziowie Sądu Najwyższego, którzy zostali usunięci po ukończeniu 65. roku życia, w tym pierwsza prezes Sądu Najwyższego profesor Małgorzata Gerdsorf, powinni wrócić do orzekania. Potem mieliśmy orzeczenia chociażby w sprawie AK [sędziego Andrzeja Kuby – przyp. red.], w której miałem przyjemność razem z mecenas Sylwią Gregorczyk-Abram reprezentować polskich sędziów Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego. I w tej sprawie zostały zadane jedne z pierwszych pytań prejudycjalnych dotyczących tak zwanych reform. 

Pojawiło się strasznie trudne słowo… 

Chodzi o pytania wstępne. Jeżeli polski sąd lub jakikolwiek sąd w kraju Unii Europejskiej ma wątpliwość, czy prawo krajowe jest zgodne z traktatami unijnymi, to może zapytać TSUE, poprosić o interpretację. I wtedy taka sytuacja miała miejsce, Sąd Najwyższy zapytał, czy Krajowa Rada Sądownictwa, utworzona na podstawie przepisów uchwalonych w 2017 roku, jest nadal radą, o której mowa w Konstytucji, czyli niezależnym organem, który może stać na straży niezależności sądownictwa. Czy ta KRS może awansować sędziów, czy może te nominacje przedstawiać prezydentowi. Drugie pytanie dotyczyło Izby Dyscyplinarnej – czy jest sądem.

I w tej sprawie AK trybunał nakreślił bardzo wyraźne kryteria, na podstawie których potem została wydana słynna uchwała połączonych izb Sądu Najwyższego – pamiętamy ten obrazek, gdzie sześćdziesięciu sędziów zasiada w jednej sali. Powiedziano w sposób jednoznaczny, że Izba Dyscyplinarna nie jest sądem, KRS w tym kształcie nie jest niezależną radą, która może powoływać sędziów. 

Podaję przykłady znaczących zwycięstw przed trybunałami europejskimi, które określiły, że wszystkie zmiany, wszystkie, co do jednej, wprowadzone przez obecną władzę w ramach, jak to oni mówią, reformy wymiaru sprawiedliwości, były niezgodne ze standardami europejskimi. 

A jeśli chodzi o Trybunał Konstytucyjny? 

Europejski Trybunał Praw Człowieka w słynnej sprawie Xero Flor w 2021 roku powiedział, że Trybunał z dublerami w składzie nie jest niezawisłym, bezstronnym sądem ustanowionym na podstawie ustawy, czyli narusza artykuł 6 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Teraz mamy kolejne postępowanie, tym razem przed Luksemburgiem, czyli przed TSUE. Komisja Europejska złożyła niedawno skargę, która dotyczy już nie tylko dublerów, lecz także prezesury, bo Julia Przyłębska była wadliwie powołana na stanowisko prezesa. 

Cały ten organ, wszystkie jego orzeczenia wydane z udziałem dublerów, należy więc traktować jako nieistniejące. 

Skoro zaczęliśmy mówić o ETPCz, to on ma też ogromne znaczenie, jego orzecznictwo jest już bardzo szerokie, w tej chwili spraw dotyczących praworządności, które są toczone przed ETPCz, jest ponad sto dwadzieścia.

Czego one dotyczą?

Różnych naruszeń indywidualnych dotyczących usunięcia sędziego, zawieszenia go, nękania. Ostatnia sprawa, którą też mieliśmy okazję prowadzić z Marią Ejchart i Sylwią Gregorczyk-Abram, dotyczyła sędziego Igora Tuleyi. Odnieśliśmy zwycięstwo. ETPCz powiedział o naruszeniu prawa do sądu, prawa do ochrony życia prywatnego i prawa do wolności słowa. Zbadał sprawę nękania sędziego Tulei, odebrania mu możliwości wykonywania pracy przez Izbę Dyscyplinarną. 

Ale też ważny aspekt tej sprawy jest taki, że wszystkie postępowania, w których sędzia Tuleya był sądem karnym, po jego odsunięciu musiały toczyć się od nowa. Podobnie było z sędzią Piotrem Gąciarkiem i wieloma innymi. W sprawach karnych, jeśli zmienia się skład sądu, trzeba sprawę prowadzić od nowa.

A sędziowie Tuleya i Gąciarek orzekają w Sądzie Okręgowym w Warszawie, gdzie toczą się postępowania o morderstwa, o udział z zorganizowanych grupach przestępczych. To są poważne, skomplikowane, wielotomowe sprawy, które trwają niekiedy latami. 

Na koniec tego podsumowania dodam, że TSUE w wyroku z lipca powiedział, że wszystkie orzeczenia Izby Dyscyplinarnej należy traktować jako nieistniejące i pomijać je. Nie ma żadnych konsekwencji prawnych tych orzeczeń, a to z kolei powoduje, że na przykład strony postępowań [spraw prowadzonych wcześniej przez zawieszonych przez Izbę Dyscyplinarną sędziów – przyp. red.], w sprawach karnych, które musiały prowadzić postępowanie od nowa, mogą to zaskarżać. Mogą powiedzieć, że przecież te postępowania powinny być kontynuowane, bo sędzia Tuleya, sędzia Gąciarek i wielu innych sędziów, którzy orzekali i zostali odsunięci, powinni prowadzić te procesy do końca. 

Obecna władza wywołała w wymiarze sprawiedliwości niewyobrażalny chaos, utratę zaufania, spowolnienie postępowań, brak respektowania polskich orzeczeń na arenie międzynarodowej.

Będą też inne konsekwencje tych działań – po wyborach, jeśli zmieni się ekipa rządząca, trzeba będzie je odwrócić. To nie będzie łatwe. W Sejmie będzie bardzo silna opozycja, którą stanie się Prawo i Sprawiedliwość, a jeśli potwierdzą się sondaże, będzie silna Konfederacja, będą politycznie podważać próby naprawy. Prezydentem jeszcze przez jakiś czas będzie Andrzej Duda, więc może nie podpisywać ustaw. W dodatku obóz prodemokratyczny nie jest jednomyślny na temat tego, do jakiego stopnia odwracać zmiany w systemie sprawiedliwości. Wolne Sądy mają dość daleko idącą wizję.

My się trzymamy litery prawa i tego, co mówią europejskie wyroki. Mapę drogową, jak należy restytuować praworządność w Polsce, nakreśliły trybunały europejskie, które opisały naruszenia. Jest to w zasadzie wszystko, co zostało wprowadzone, bo nie oszukujmy się, od samego początku obecna władza miała jeden cel – podporządkować sądownictwo politycznie. Każdy autokratyczny rząd na świecie w pierwszej kolejności chce zneutralizować sądy, spowodować, żeby wydawały takie orzeczenia, jakich oczekuje władza. 

Zgadzam się, że naprawa państwa prawa, to będzie to trudny proces, bezprecedensowy, nie mieliśmy do czynienia z taką sytuacją. Natomiast prawnicy nie przespali tych ostatnich lat. Przygotowali cały szereg już gotowych rozwiązań legislacyjnych. 

To rozwiązania dotyczące nie tylko odwrócenia szkód, ale i reformy systemu sądownictwa. Pisaliśmy o tym w „Kulturze Liberalnej”. A co będzie z autorami tych zmian? Nazwisko jednego z nich łatwo wskazać, to minister Zbigniew Ziobro. Jednak inny autor, Jarosław Kaczyński, nie jest pod nimi podpisany. Po drugie, jeżeli PiS przegra wybory, odpowiedzialnych za szkody i tak będą najprawdopodobniej chronić immunitety poselskie. Czy jest więc możliwa jakakolwiek odpowiedzialność za naruszenia praworządności? 

Absolutnie jest to możliwe i wręcz konieczne. Wydarzył się zamach konstytucyjny, skrzywdzono ludzi, bo przecież wielu sędziów, prokuratorów było nękanych, rozkręcono przeciwko nim kampanię hejtu – pamiętamy przecież słynną aferę hejterską. Tego zła było i jest wiele. Nadal, pomimo tego, że Polska stara się o środki z Krajowego Planu Odbudowy, wszczynane są kolejne postępowania dyscyplinarne [chociaż ich zaniechanie jest jednym z warunków odblokowania funduszu – przyp. red.]. Za co? Nie za to, że oni popełnili jakieś delikty, tylko za to, że stosują prawo europejskie. 

Bezwzględnie uważam, że jest możliwe, by winni tego ponieśli odpowiedzialność. Przy czym to nie ma być odpowiedzialność o charakterze politycznym, czyli to nie politycy przyszłej partii rządzącej mają do niej pociągać. Ma to zrobić niezależny, bezstronny sąd. A ewentualne akty oskarżenia ma formułować niezależna prokuratura.

Ale jak to robić, kiedy kogoś chroni immunitet?

Parlament może uchylić immunitet na wniosek organu ścigania, więc nie ma problemu także z odpowiedzialnością karną. Ale podstawą jakiegokolwiek systemu pociągania do odpowiedzialności za to zło, za przestępstwa, które były popełnione, jest utworzenie od nowa prokuratury, która będzie niezależnym organem ścigania, działającym w interesie publicznym. Stowarzyszenie Prokuratorów Lex Super Omnia przygotowało już projekt ustawy o nowej prokuraturze.

Ale odpowiedzialność powinna też mieć charakter cywilny, finansowy, bo przecież Polska już od półtora roku nie ma dostępu do 58 miliardów euro z Funduszu Odbudowy. To jest kwota odpowiadająca mniej więcej połowie rocznego budżetu Polski. I konkretne osoby, które doprowadziły do tego, ostentacyjnie lekceważąc orzeczenia europejskich trybunałów, są odpowiedzialne za to, że tych pieniędzy nie mamy. 

Wspomniałaś o prezesie partii rządzącej, który nic nie podpisał. Pamiętajmy jednak, że formy popełnienia przestępstwa są różne. To nie jest tylko sprawstwo, czyli podpisanie konkretnej decyzji, to także pomocnictwo, podżeganie, to także sprawstwo kierownicze. Nie przesądzam, ale wierzę, że w przyszłości niezależna prokuratura i sądy ocenią to należycie. A nie mam wątpliwości, kto kieruje państwem, kto wydaje polecenia, kto podżega do tego, aby w ten sposób funkcjonowała struktura władzy, aby lekceważyła standardy konstytucyjne i europejskie.

Jednak nie można pominąć perspektywy politycznej. W roku 2015 dużo mówiło się o tym, że teraz ludzie PiS-u zaczną zamykać polityków PO w więzieniach, że szykują już akty oskarżenia. To się nie stało. Czy uważasz, że byłoby politycznie korzystne, gdyby przyszła władza zrobiła to obecnej? 

Myślę, że obecnej ekipie rządzącej to się nie udało, bo nie znaleźli żadnego przestępstwa. Gdyby znaleźli, to przecież mają w swych rękach prokuraturę, mogłaby składać dowolne akty oskarżenia. Próbowano działać przeciwko różnym politykom, aresztować mecenasa Giertycha. Przez ostatnich osiem lat władza biła się o to, żeby podporządkować sobie politycznie sądy tak, że jeśli prokurator złoży wniosek o tymczasowe aresztowanie, to ten sąd go klepnie. Okazało się jednak, że w sądach zasiada większość odważnych, niezależnych sędziów, którzy oparli się temu efektowi mrożącemu. Chociażby ostatnio, kiedy minister sprawiedliwości zapowiadał, że będzie przyglądać się aktom pani sędzi, która wydała niekorzystny wyrok w sprawie jego ulubienicy [chodzi o Marikę, która napadła na osobę z tęczową torbą, a minister Ziobro kwestionuje wysokość wyroku – przyp. red.]. To jest efekt mrożący, ale sędziowie nie poddali się temu i to jest piękne. Myślę, że dlatego nie udała się operacja zamykania w więzieniach opozycji. Nie mam wątpliwości co do tego, że gdyby mogli, to by to zrobili. 

Ważna też okazała się rola instytucji unijnych i społeczności międzynarodowej, która zdecydowanie zareagowała, utrudniając całkowite podporządkowanie wymiaru sprawiedliwości władzy. Gdybyśmy nie byli w tych strukturach, mielibyśmy teraz pewnie sytuację jak w Turcji.

W Izraelu trwa właśnie wielka społeczna obrona praworządności, ludzie wychodzą na gigantyczne demonstracje. W Polsce w roku 2017 obywatele też protestowali, teraz przestali. Czy praworządność stała się mniej porywająca? 

Niezwykle trudno jest utrzymać wysoką temperaturę protestu społecznego przez długie lata. My się po prostu, jako społeczeństwo, przyzwyczailiśmy do wielu naruszeń. Gdyby to, co się dzisiaj dzieje, co działo się w roku 2015 czy 2016, to pewnie mielibyśmy milion osób protestujących na ulicach. 

Na początku te naruszenia dotyczyły Trybunału Konstytucyjnego, o którym ogromna część społeczeństwa niewiele wiedziała – po co jest, do czego służy. W październiku 2020 roku po wyroku dotyczącym prawa do aborcji, duża część społeczeństwa dostrzegła, iż rzeczywiście ten Trybunał jest obecnie atrapowy i podporządkowany władzy, a ma ogromne znaczenie dla naszego życia. 

Natomiast w roku 2017 wydarzyło się coś niesamowitego, bo jednak ludzie wyszli na ulice w obronie wartości abstrakcyjnych, takich jak niezawisłość sędziowska, niezależność sądownictwa. To jest naprawdę trudne do opowiedzenia i do zrozumienia. My, jako Wolne Sądy, zaczęliśmy wtedy tłumaczyć, dlaczego niezależność sądownictwa dotyczy każdego obywatela, że każdy z nas może zderzyć się z władzą i stanąć przed sądem, który powinien być niezależny i wolny.

Dlaczego jest taka wysoka temperatura protestów społecznych w Izraelu, a u nas jest już chłodno? Po pierwsze u nas minęło dużo czasu. A po drugie – społeczeństwo obywatelskie w Izraelu wie, że nie ma innej ochrony. My mamy Unię Europejską i konwencję, te dwa trybunały, a oni tego nie mają. Wiedzą, że jeżeli przegrają batalię o państwo prawa, to utopią się w autorytaryzmie na lata i być może nie odzyskają już nigdy demokracji. I dlatego społeczeństwo, które przez kilkadziesiąt lat nasiąkło kulturą demokratyczną, nie chce tego oddać. 

Jednak u nas wsparcie społeczeństwa obywatelskiego było i jest nadal bardzo ważne. Od samego początku, od dnia zero, kiedy rząd zaatakował Trybunał Konstytucyjny, dziesiątki tysięcy ludzi wychodziły na ulice bronić go. I to jest różnica między nami a Węgrami. Na Węgrzech protestu społecznego, takiego odczuwalnego, czy też reakcji środowisk prawniczych praktycznie nie było i nie ma. I dlatego Węgry utonęły w autorytaryzmie i myślę, że Viktor Orbán będzie tam rządził do końca swoich dni, jeszcze przez długie lata. 

W tej chwili w systemie takim, w jakim są Węgry, już nie da się wygrać wyborów na zasadach fair rywalizacji i nasza władza też do tego dąży. System wyborczy został zmieniony, organy, które są odpowiedzialne za przeprowadzenie wyborów i liczenie wyników, też są już podporządkowane władzy, Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych w Sądzie Najwyższym składa się wyłącznie z neosędziów i mieliśmy przykład, jak ona działa w 2020 roku, po wyborach prezydenckich. Sześć tysięcy czterysta protestów wyborczych z Polski i z całego świata wpłynęło do Sądu Najwyższego, a Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych powiedziała, że nie są one uzasadnione. Jesteśmy już w sytuacji, w której nie będziemy mieli fair elections. Będziemy mieli wybory na nierównych zasadach finansowych, organizacyjnych.

Propagandowych?

Oczywiście, media publiczne są podporządkowane politycznie, podobnie jak media lokalne przejęte przez Orlen. To jest dysproporcja, więc trudno jest w takiej sytuacji wygrać wybory, a na Węgrzech jest jeszcze gorzej, bo tam nie ma już wolnej prasy, nie ma środowiska obywatelskiego, NGO-sów, wspólnota prawnicza jest bierna.

Jest więc różnica między nami a Węgrami i wierzę, że mimo wszystko ta reakcja społeczna, reakcja środowisk prawniczych, nasze ogromne zaangażowanie w relacje z instytucjami unijnymi, zainicjowane sprawy przed trybunałami – to wszystko pomogło i pomoże wyzwolić się z autokratycznych kleszczy. 

 

Tekst ukazał się w ramach projektu „Strengthening Cooperation among Independent Media and Civil Society”, który Fundacja Kultura Liberalna realizuje dzięki wsparciu National Endowment for Democracy.