Nie sukces, lecz sens. O filozofii i politycznym zaangażowaniu Jana Patočki w rocznicę ogłoszenia Karty 77

Od ogłoszenia czeskiej Karty 77 – inicjatywy na rzecz przestrzegania praw człowieka w komunistycznej Czechosłowacji – minie w styczniu czterdzieści sześć lat. Pierwszymi rzecznikami sygnatariuszy tego dokumentu byli między innymi Václav Havel i Jan Patočka.

Havel, pisarz i dramaturg, stał się wkrótce jednym z najbardziej rozpoznawalnych czeskich intelektualistów. Z o trzydzieści lat starszym Janem Patočką, który w momencie ogłoszenia Karty był niekwestionowanym autorytetem moralnym wśród czeskich dysydentów, historia obeszła się nieco surowiej. W wyniku długotrwałego przesłuchania zmarł trzy miesiące po ogłoszeniu Karty. Dziś o jego roli w czeskiej opozycji demokratycznej wiedzą poza Czechami przede wszystkim historycy tego ruchu.

Nie lepiej jest z recepcją jego filozoficznego dorobku. Chociaż w 1977 roku odchodził jeden z najważniejszych przedstawicieli drugiego pokolenia fenomenologów, którego niemieckie tłumaczenie „Esejów heretyckich z filozofii dziejów” miało zostać w przyszłości opatrzone komentarzami Paula Ricœura i Jacques’a Derridy, Patočce nadal nie udało się przebić do pierwszej ligi filozofów. Również w Polsce, z którą przecież był związany. Po niemal półwieczu od jego śmierci warto sobie zadać pytanie, kim był ten najważniejszy czeski filozof XX wieku i co ma on nam nadal do powiedzenia?

Czeski Sokrates

Dzieło Jana Patočki, zresztą jak każdego innego myśliciela, można zrozumieć przede wszystkim w kontekście czasów, w których żył. XX wiek nie dał mu możliwości, by spokojnie studiował i poświęcił się myśleniu. Zmusił go do zaangażowania, za które czeski filozof ostatecznie zapłacił najwyższą cenę. 

Patočka urodził się w 1907 roku w Turnovie. Po maturze podjął studia z romanistyki, slawistyki i filozofii na Uniwersytecie Karola w Pradze, które go rozczarowały. Z tego powodu postarał się o stypendium do Paryża, gdzie poznał między innymi: historyka filozofii średniowiecznej Étienneʼa Gilsona i Henriego Bergsona, a także samego Edmunda Husserla. Po obronie doktoratu w Pradze udał się na stypendium Humboldta do Berlina i Fryburga Bryzgowijskiego, gdzie słuchał wykładów Edmunda Husserla i Martina Heideggera. Zgłębiał u nich fenomenologię, która była głównym przedmiotem jego późniejszych badań naukowych. Jednocześnie starał się połączyć światy europejskiego Zachodu i Wschodu: wszczepić czeską filozofię w europejską myśl, a poglądy zachodnie spopularyzować w Czechach.

Karierę naukową Patočki przerwał wybuch drugiej wojny światowej. W czasie działań wojennych filozof próbował wykazać, że istnieją głębokie związki czeskiej kultury narodowej i kultury ogólnoeuropejskiej – ich wspólnym mianownikiem była scheda odziedziczona po starożytności. Po wojnie, gdy tworzył się nowy system polityczny, nadal publikował teksty na tematy społeczne. Najważniejszy dla niego był człowiek postrzegany jako ktoś więcej niż jednostka w systemie, podporządkowana jego celom. Pisane w duchu niezgodnym z komunistyczną nowomową publikacje Patočki uniemożliwiły mu dalszą karierę uniwersytecką. Nowy ustrój oznaczał również kres kontaktów z Zachodem.

Dopiero po śmierci Stalina Patočce udało się wyjechać znowu za granicę i wygłaszać wykłady w Niemczech. W 1964 roku został powołany na członka Institut International de Philosophie w Paryżu, a w 1968 roku został wreszcie profesorem filozofii w Pradze. Jego profesura trwała jednak tylko trzy lata, ponieważ w 1971 roku z powodów politycznych został przedwcześnie emerytowany. Od tego czasu nauczał już tylko we własnym mieszkaniu, a jego dzieła ukazywały się wyłącznie za granicą albo w podziemnych wydawnictwach.

W świetle reflektorów Patočka pojawił się dopiero w 1977 roku, gdy razem z Václavem Havlem oraz innymi czeskimi intelektualistami, działaczami i artystami napisał deklarację Karty 77 – wspomnianej już obywatelskiej inicjatywy na rzecz praw człowieka i przeciwko ich łamaniu przez reżim komunistyczny. Za ten protest, będący jednocześnie wołaniem o odwagę, która mogła zablokować coraz dalej idące działania komunistów, oraz za upominanie się o ofiary systemu, przyszło zapłacić Patočce najwyższą cenę: po wielogodzinnych przesłuchaniach przez czechosłowacką SB zmarł 13 marca 1977 roku. Głoszenie prawdy, której nie tylko szukał, ale w obronie której oddał życie, przyniosło mu miano czeskiego Sokratesa.

Historia to nie teatr

Żeby zrozumieć Patočkę, trzeba zgłębić poza kontekstem historycznym oraz zaangażowaniem politycznym jego dorobek filozoficzny. W jednym z listów do Krzysztofa Michalskiego – późniejszego profesora filozofii w Warszawie i Bostonie oraz założyciela wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku – pisze Patočka o szczególnym znaczeniu filozofii Heideggera dla krajów wschodnioeuropejskich. Według czeskiego myśliciela prezentuje ona alternatywę dla marksistowskiego determinizmu historycznego, którego źródeł można doszukiwać się u Hegla. Powyższe rozumienie roli filozofii Heideggera staje się, jak pisze Michalski we wstępie do swojej pracy doktorskiej, odtrutką „na «ukąszenie heglowskie», tak długo zmieniające pełne życia twarze intelektualistów w nalane gęby sekretarzy”.

Jeśli Patočka ma rację, że historia nie ma z góry określonego celu, musi to oznaczać, że historia albo nie ma żadnego sensu, albo jest on jej nadawany przez indywidualne zaangażowanie każdego człowieka. Zadanie filozofii polega więc na tym, żeby poruszyć człowieka do konkretnego działania. Michalski napisze o tym w swoim tekście „Historia jako pokusa”: „Proces historii otwiera się dla naszego rozumienia – powiada Patočka – nie wtedy, gdy biernie kontemplujemy go jako gotowy podmiot, ale wtedy, gdy po prostu jesteśmy; gdy żyjemy. Rozumienie dziejów samo jest czymś, co się dzieje: żyjąc, czyniąc coś i powstrzymując się od działania, otwieramy albo zamykamy sobie możliwość rozumienia tego, co nam się przydarza. Znaczy to jednak, że nasze czyny i zaniechania są czymś jak najbardziej ważnym: współtworzą one sens historii. Nie uda nam się uniknąć odpowiedzialności za nią”. Sam Patočka powie o historii, że nie jest ona „teatrem rozgrywającym się przed naszymi oczami, tylko odpowiedzialną realizacją relacji, jaką jest człowiek. Historia to nie widok, lecz odpowiedzialność”. 

Tak rozumiana historia ma swoje polityczne konsekwencje. Jeśli nie ma ona żadnych z góry nadanych praw, jeśli nie jest zdeterminowana, to nikt z nas nie może pozostać bierny. Tylko od nas zależy, czym dzieje są i czym się staną. Oznacza to, że każdy nasz czyn i każde zaniedbanie, każde słowo i każde milczenie nie pozostają bez wpływu na to, kim jesteśmy i jaki jest świat wokół nas.

Takie myślenie prowadzi do podjęcia odpowiedzialności za własne życie, za relacje z innymi, za społeczeństwo. Filozofia jest tu wrogiem wszelkich ideologii i fundamentalizmów. Zmusza nas ona do ciągłego stawiania pytań w obliczu wszelkich idei, szkół myślenia, systemów politycznych i światopoglądowych — nie po to jednak, by je wszystkie zrelatywizować (dla Patočki istnieją jasne kryteria, co przystoi, a czego nie przystoi czynić), ale po to, by zawsze stawić w centrum konkretnego człowieka. Z troski o jego duszę, jak mawiał Patočka za Platonem.

Solidarność wstrząśniętych

Historia XX wieku wykazała niestety aż nazbyt precyzyjnie, że to nie dobro człowieka stoi w centrum ludzkich dziejów. Doświadczenia tego stulecia uwydatniły kruchość jednostki oraz jej zależność od innych. Takie doświadczenie było udziałem nie tylko milionów żołnierzy na frontach, lecz także wielu szarych ludzi w trakcie ich codziennych zajęć. Patočka mówi o konieczności „solidarności wstrząśniętych”, a więc tych, którzy zrozumieli, co tak naprawdę jest na świecie najważniejsze. Owa solidarność jest wycelowana przeciwko naiwnemu pragnieniu spokoju, wygody, przeciwko nieograniczonemu żadnymi normami moralnymi postępowi oraz wszelkim ideologiom. Koncepcja solidarności Patočki mówi również „nie” wszystkiemu, co prowadzi do wojny. Pozwala ona odczuwać wolność w momentach największego zniewolenia i prowadzi do tej jedynej bitwy, która ma znaczenie: do troski o duszę oraz do przekonania wyrażonego przez Sokratesa, że lepiej jest być ofiarą niesprawiedliwości, aniżeli samemu popełniać niesprawiedliwe czyny – nawet gdy prowadzi to do ofiary z życia. 

Bez gwarancji sukcesu

Co pozostaje po Patočce? Patočka był humanistą, który stawiał pytanie o historię, cel filozofii, sens bycia człowiekiem, duszę Europy i tożsamość własnego kraju.

Historia nie może mieć jego zdaniem nadanego z zewnątrz uniwersalnego sensu – każdy taki sens ostatecznie okazywał się ideologią, w której pojedynczy człowiek stawał się ofiarą w imię „wyższych celów”. Filozofia z kolei nie jest po to, by formułować dogmaty, ale po to, by zadawać pytania, by chronić przed ideologiami oraz by skłaniać nas do troski o innych. Człowiek ma – tak jak to ukazał Sokrates – nie tylko mówić o dobru, ale też dobro ucieleśniać. Owa idea dobra stanie się zresztą nie tylko odtrutką na zwątpienie czy relatywizm, ale również miarą każdego systemu politycznego. Europa z kolei tylko wtedy pozostanie wierna samej sobie, gdy z jednej strony będzie pamiętać o swoich fundamentach (przede wszystkim dziedzictwie starożytności), a z drugiej będzie stale stykać się i konfrontować z obcością. Na końcu, badając czeską kulturę, uczy Patočka krytyki mitów, z których wywodzi się konkretny naród, i wzywa każdego jego członka do wzięcia za ów naród odpowiedzialności. Jest to zadanie, które stoi przed każdym nowym pokoleniem. 

Patočka dając nam tę lekcję, pokazuje też, co jest miarą sukcesu w tych filozoficznych staraniach. Najlepiej podsumowują to jego słowa, które napisał w liście z 26 kwietnia 1976 roku do Krzysztofa Michalskiego: „Drogi Panie, proszę nie tracić ducha, niech Pan pozostanie tylko wierny swojej drodze i kroczy nią dalej wytrwale! Może takie postępowanie nie przyniesie ostatecznie sukcesu, jednak zawsze wielkość i sens. I koniec końców jest to także ten sukces, który trwa najdłużej i jest najwięcej wart”.

 

Najlepsze książki pod choinkę [KL dzieciom]

„Jestem tylko moja” Raquel Díaz Reguery – poleca ANNA ANZULEWICZ

Na pierwszy rzut oka „Jestem tylko moja” to pięknie ilustrowana historia miłości dwojga bohaterów – Myszki i Myszora, którzy przeprowadzają się do wymarzonej norki. Na początku wszystko wygląda pięknie, jednak dosyć szybko Myszka orientuje się, że jej nowe życie nie wygląda tak, jak sobie je wyobrażała. Partner Myszki uporczywie zapewnia ją o swojej miłości i prosi, żeby oświadczyła, że „jest tylko jego”. Myszka nie od razu orientuje się, że nie wszystko jest w porządku, widzą to natomiast jej przyjaciele. Niestety Myszka nie reaguje na ich ostrzeżenia, ponieważ jest przekonana, że niepokojące zachowania jej partnera wynikają z miłości. Czy tak wygląda miłość? A jeśli tak – jakie są granice, które się z nią wiążą?

Książka Reguery to tak naprawdę historia opowiadająca o mechanizmach funkcjonowania toksycznego związku, w którym jedna ze stron krok po kroku wykonuje działania, które sprawiają, że druga strona staje się coraz mniej ważna i coraz bardziej zastraszona. Relacji, w której jeden z partnerów staje się coraz mniejszy i mało znaczący, a drugi zamienia się w… no właśnie, co?  

W książce przedstawiono różne techniki manipulacji, z którymi możemy się spotkać w niezdrowych relacjach – mechanizmy biernej agresji, unieważniania doświadczeń, wywoływania poczucia winy, nieustannej kontroli. Co niezwykle ważne, autorka pokazuje również, że stawianie granic i budowanie wsparcia społecznego pomaga poradzić sobie nawet w najtrudniejszej sytuacji.

„Jestem tylko moja” może się wydawać historią o „dorosłych” problemach. Jednak umiejętność stawiania granic, a także rozumienie tego, co jest przejawem miłości, a co zwykłą manipulacją, to nauka ważna dla osób w każdym wieku. Bo każdy z nas jest przede wszystkim „tylko swój”. Niezależnie od tego, czego chcą od nas inne osoby i jakimi uczuciami nas darzą.

 

Książka:

Raquel Díaz Reguera, „Jestem tylko moja”, przeł. Karolina Jaszecka, wyd. Ezop, Warszawa 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 8+


„Tańczące światła” Yuvala Zommera – poleca MAGDALENA FURMANIK-KOWALSKA

„Jesteśmy światłami, które tańczą w nocy”. Taki słowami zostajemy zaproszeni w podróż po pięknych zimowych krajobrazach, w którą zabiera nas zorza polarna – bohaterka opowieści autorstwa Yuvala Zommera. Wędrujemy w jej towarzystwie po niedostępnych lasach Północy oraz nadmorskich wybrzeżach skutych lodem. Spotykamy tam podziwiające ją dzikie zwierzęta – niedźwiedzie polarne, śnieżne zające, sowy, woły piżmowe, lisy polarne, foki, maskonury… Wypływamy na głębokie morze, w którym mieszkają wieloryby. A wracając na ląd, natykamy się na dokazujące rysie, ale także wilki witające barwne światła zorzy „pieśnią piękną, dziką”. Ludzie również patrzą na nią z zachwytem. „Gawędziarze snują pośród długich nocy baśnie o czarownej migoczącej mocy”. Cała Arktyka jednoczy się w podziwie dla tego niezwykłego zjawiska przyrody. 

A Wy mieliście okazję widzieć je na własne oczy? Jeśli nie, warto na nie spojrzeć choćby oczami Yuvala Zommera. Bowiem wykonane przez niego ilustracje zachwycą na równi z widokiem prawdziwej zorzy polarnej. Zbudowane zostały na zasadach kolażu. Tła i przestrzenie, w których artysta umieszcza bohaterów opowieści, cieszą oczy subtelną fakturalnością. Na nie naklejone zostały elementy flory i fauny. Wśród nich uproszczone w formach drzewa i krzewy. Choć każde zupełnie odmienne w kolorze i strukturze, stanowią znakomitą scenografię dla mieszkańców północnego koła podbiegunowego. Ci zaś ukazani są z podkreśleniem dekoracyjności ich futer i piór, a ludzie – wzorzystości ich etnicznych ubiorów. Pomimo pozornej prostoty ich kształtów, na wzór dziecięcych rysunków, ich wizerunki znakomicie oddają dynamikę ruchu, a także emocje, które towarzyszą im podczas oglądania „tańczących świateł”. Ilustratorowi udało się sprawnie odzwierciedlić cechy charakterystyczne poszczególnych gatunków arktycznych zwierząt i roślin, co jest dodatkową wartością publikacji. Gorąco polecam wybrać się w tę wspaniałą podróż na lodowatą Północ, aby poznać jej wyjątkowych mieszkańców i przyjrzeć się ich reakcji na piękno otaczającej ich przyrody.

 

Książka:

Yuval Zommer, Tańczące światła, przeł. Magdalena Jakuszew, wyd. Dwukropek, Warszawa 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 3+


 

„Opowieść wigilijna” Charlesa Dickensa – poleca PIOTR KIEŻUN

Każdy rodzic zna doskonale tę sytuację – bajkę przeczytaną tysiąc razy trzeba przeczytać na dobranoc po raz tysiąc pierwszy. Dorosły jest zazwyczaj zmęczony lekturą, ale dziecko po raz kolejny wpada w zachwyt.

Bądźmy jednak szczerzy – czy tak naprawdę różnimy się w tych czytelniczych obsesjach od dzieci? Spójrzmy na nasz żelazny zestaw lektur. Są tacy, którzy co roku czytają „Lalkę” Prusa, do czego przyznawał się Tadeusz Konwicki. Inni na nocnej szafce zawsze trzymają „Małego księcia”. Jeszcze innym kilka wersów „Odysei” zawsze potrafi przywrócić utraconą równowagę psychiczną, więc obsesyjnie do nie wracają. Zupełnie jak dzieci do ulubionej bajki. Zresztą kto wie, czy właśnie tak nie powinna brzmieć definicja klasyki: to książka, do której wracamy z dziecinną ufnością i nadzieją na przygodę.

Do takich klasycznych utworów należy bez wątpienia „Opowieść wigilijna” Charlesa Dickensa (wyd. oryg.: 1843). Miliony czytelników na całym świecie uparcie wracają w okresie świątecznym do historii Ebenezera Scrooge’a, starego skąpca i mizantropa, który w noc wigilijną zostaje nawiedzony przez ducha swojego zmarłego wspólnika Jakuba Marleya i pod wpływem tego wydarzenia staje się z powrotem szczodrym, serdecznym człowiekiem – takim, jakim był za młodu.

W Polsce A.D. 2023 mamy szczególny powód, by znów sięgnąć po tę lekturę. Oto Wydawnictwo Literackie postarało się o zupełnie nowe tłumaczenie tej książki, które zamówiło u Jacka Dehnela, i wykorzystało olśniewające ilustracje norweskiej pisarki i artystki Lisy Aisato. Oba wybory to strzał w dziesiątkę.

Aisato jest obecnie jedną z najgłośniejszych skandynawskich ilustratorek. Jej styl – zarazem melancholijny i liryczny – łączy w sobie realizm w odwzorowaniu detali i impresjonistyczną paletę kolorów, niekiedy rozmytych i kładzionych delikatnie jak w przypadku akwareli. Jednak to, co przykuwa najbardziej w jej obrazach, to ekspresja twarzy i postaci oraz takie zniekształcenie perspektywy, które pozwala zdynamizować przedstawioną sytuację. W przypadku „Opowieści wigilijnej” daje to z jednej strony efekt bajkowości, sennego marzenia, oglądania wiktoriańskiego świata przez dziurkę od klucza, z drugiej – bezpośredniego uczestnictwa w opowiadanych wydarzeniach.

Jacek Dehnel jest z kolei godnym następcą Krystyny Tarnowskiej, której przekład jest chyba najbardziej kanoniczny z do tej pory istniejących. Co warto zauważyć, tłumacz nie ograniczył się jedynie do przełożenia tekstu. Opatrzył go także bogatymi przypisami, umieszczonymi na końcu książki, które są swoistym słowniczkiem użytych przez Dickensa terminów z epoki i znakomicie tłumaczą nam ówczesne realia (między innymi to jest „koło dreptakowe”, dlaczego na deskach angielskich teatrów nie można było wypowiadać słowa „Bóg”, czy też na czym tak naprawdę zbili interes Marley i Scrooge).

Nowe wydanie „Opowieści wigilijnej, czyli kolędy prozą” (bo tak brzmi pełny tytuł tego dzieła) to książka, która cieszy i umysł, i serce, i wyobraźnię. Jej lektura na pewno nas nie znuży – choćby odbywała się po raz tysiąc pierwszy.

 

Książka:

Charles Dickens, „Opowieść wigilijna, czyli kolęda prozą”, il. Lisa Aisato, przeł. Jacek Dehnel, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 10+


 

„Własna sfora” Marii Nilsson Thore – poleca ANNA MIK 

Poczucie odosobnienia i osamotnienia towarzyszy nam również w Święta, co pozostaje w obszarze nieporuszanym w reklamach promujących gwiazdkową beztroskę i rodzinne szczęście. Dla każdego „odmieńca” czującego się niekomfortowo przy wigilijnym stole pozostaje jednak nadzieja na odnalezienie towarzyszy równie zagubionych, co on sam. Przypomina o tym w swojej książce Maria Nilsson Thore, autorka znana polskim czytelnikom głównie z serii o rezolutnym mrówkojadzie (wraz z Lottą Olsson: „Inna podróż”, „Dziwne zwierzęta”, itd.). W swojej najnowszej opowieści „Własna sfora” Thore przekonuje, że choćbyśmy nie czuli przynależności nawet do własnego gatunku, nie możemy tracić nadziei na odnalezienie wiernych przyjaciół.

Głównym bohaterem „Własnej sfory” jest pies, który zapewnia nas, że: „Najlepsze, co może być, to inne psy. I najgorsze”. Skąd jednak to negatywne przekonanie o czworonogach, a zatem – i o sobie samym? Jak możemy odczytać również z towarzyszących tekstowi ilustracji, nasz bohater nie do końca psem się czuje. Ubiera się i zachowuje jak człowiek: chodzi na dwóch łapach w pozycji pionowej, swoje potrzeby załatwia, siedząc na toalecie, „kocha fikuśne kapelusze, trudne krzyżówki oraz… zapach kawy”. Zupełnie nie odnajduje się w towarzystwie psów nierespektujących zasad dobrego wychowania i cywilizowanej zabawy. Główny bohater, tracąc nadzieję na odnalezienie tytułowej „własnej sfory”, decyduje się na samotność i pocieszenie we własnym towarzystwie. Nie dostrzega jednak, że dosłownie tuż za rogiem czeka na niego bardzo miła niespodzianka. 

Thore przedstawia historię tyleż absurdalną, co pokrzepiającą. Choć tak kulturalnych psów raczej nie odnajdziemy wokół siebie, warto pamiętać, że nawet niemożliwe modele osobowości nie są skazane na życie w osamotnieniu. Zdecydowanie warto pamiętać o „Własnej sforze” przy kompletowaniu prezentów świątecznych dla najmłodszych. Nie tylko ze względu na fantastyczne ilustracje, lecz także, a może przede wszystkim, na przesłanie, że każdy gdzieś przynależy. 

 

Książka:

Maria Nilsson Thore, „Własna sfora”, przeł. Agnieszka Stróżyk, wyd. Zakamarki, Poznań 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 3+


 

„Tajemnica Świętego Mikołaja” Maca Barnetta i Jona Klassena – poleca KRZYSZTOF RYBAK

Przyszła pora, by rozwikłać „Tajemnicę Świętego Mikołaja”! Jak to się dzieje, że ten brzuchaty siwobrody jegomość tak sprawnie przeciska się przez komin, aby na czas trafić do każdego domu na świecie? Badania w tym zakresie przeprowadzili Mac Barnett i Jon Klassen, na kolejnych stronach zadając niezwykle trafne pytania i stawiając coraz śmielsze hipotezy. Może Święty Mikołaj kurczy się do rozmiaru myszki, a może rozciąga się jak ciągutka? Czy brudzi sobie ubranie, a potem pierze je po każdej wizycie? A co, jeśli czyjś dom nie ma komina? Wtedy być może wślizguje się pod drzwiami albo przeciska się przez kran w kuchennym zlewie. O tym, jakie wnioski przynoszą przeprowadzone badania, muszą przekonać się same czytelniczki i czytelnicy.

Klassen to słynny na całym świecie twórca, w Polsce znany choćby z „Gdzie jest moja czapeczka”, a także stworzonej w duecie z Barnettem książki „Sam i Dave kopią dół”. Pomysłowość obu twórców, ich talent i poczucie humoru dają o sobie znać po raz kolejny, „Tajemnica Świętego Mikołaja” to genialny pomysł opracowany werbalnie i wizualnie z dużą dawką absurdu, widocznego także na styku słowa i obrazu. Świąteczny temat zostaje zaprezentowany w nowy, świeży sposób, prowokujący do myślenia dzieci i dorosłych, a przede wszystkim wywołujący szeroki uśmiech na twarzy odbiorczyń i odbiorców. Kolejne pomysły Barnetta nabierają mocy dzięki zaskakującym i przezabawnym ilustracjom Klassena, a autorzy wspólnymi siłami odbrązawiają Świętego Mikołaja, ukazując go choćby jako miłośnika psów, których głaskanie zajmuje całą rozkładówkę. Choć autorom nie brakuje pomysłowości, największą zaletą książki jest otwartość na nowe interpretacje i szukanie przez dzieci i dorosłych własnych sposób na rozwiązanie „tajemnicy Świętego Mikołaja”. Być może komuś uda się ją wreszcie rozwikłać!

 

Książka:

Mac Barnett, „Tajemnica Świętego Mikołaja”, il. Jon Klassen, przeł. Karolina Iwaszkiewicz, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 4+ 


 

„Milion dobrych uczynków” Arnfinna Koleruda – poleca AGNIESZKA SAWALA

Wyświechtane to powiedzenie, że „pieniądze szczęścia nie dają”. A może nawet mogą je popsuć? Mimo szczerych dobrych chęci (którymi wiadomo, co jest wybrukowane…). Norweski autor, Arnfinn Kolerud, przypomina o tym w stylu „ice bucket challenge”: dostajemy nie jeden, a „milion” szokujących przykładów na to, jak wszystko może się zmienić i pójść nie tak, gdy w grę wchodzi kasa. Duuuża kasa – 24 miliony koron wygrane na loterii! 

Frank i jego mama – mieszkańcy niewielkiej miejscowości, w której każdy o każdym wie wszystko – stają się bogatsi właśnie o taką sumę. Bardzo się starają, by nie dać się zwariować, żyć jak dotąd, stąpać mocno po ziemi. Mama dalej chodzi do pracy, Frank do piątej klasy swojej szkoły. Ale z dnia na dzień zmieniają się wszyscy dookoła nich – koleżanki i koledzy, ludzie w pracy, sąsiedzi, rodzina, nawet obcy ludzie, których zaczyna być pełno (poprzez skrzynkę na listy). Nagle pojawia się mnóstwo osób w potrzebie, każdy ma jakieś prośby, życzenia, roszczenia. Zwariować można. Nie dziwota, że mama Franka traci cierpliwość. Wie, że nie jest w stanie pomóc wszystkim (choć kwota, którą dysponuje, jest oszałamiająca), zdaje sobie też sprawę ze skali oszustw i naciągactwa. Szuka rozwiązania tej sytuacji i wymyśla konkurs na dobre uczynki. Najmilszej osobie ma przypaść milion, przez lokalną prasę szybko ochrzczony jako „miłylion”. I zaczyna się prawdziwa parada dobra.

A raczej… parada „dobra” – bo interesowne czynienie dobrych uczynków nie jest prawdziwe i szybko może przerodzić się w wyścig zawiści. Prowadzący do bardzo wielu przykrych, wręcz tragicznych wydarzeń. Kolerud przypomina, że podstawą dobra są wartości i szczerość relacji międzyludzkich, a nie materialne nagrody i chciwość.

PS. Gdy nie mam pomysłu na prezent, zdarza mi się kupić kupon totolotka. Od teraz będę pamiętać, by był on zakładką do tej właśnie książki. Ku przestrodze! (A przy okazji, czyta się ją ciurkiem z zapartym tchem – naprawdę warto!).

 

Książka:

Arnfinn Kolerud, „Milion dobrych uczynków” przeł. Katarzyna Tunkiel, il. Marta Ruszkowska, wyd.  Agora dla dzieci, Warszawa 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 9+


 

„Nieśmiała myszka” Doroty Gellner – poleca KATARZYNA SLANY

„Nieśmiała myszka” Doroty Gellner jest wierszowanym, znakomicie zilustrowanym dziełkiem, które traktować trzeba jako lekturę familijną i terapeutyczną. Nasza protagonistka jest zakładniczką własnych, negatywnych emocji. Najbliżsi nie rozumieją jej zachowań, nie potrafią się z nią porozumieć, gdyż myszka jest pełną lęków introwertyczką, galerniczką wrażliwości, boi się dosłownie wszystkiego. Pewnego dnia poznaje królika, co powoduje przeobrażenie nieśmiałej myszki w myszkę głodną życia! Dzięki przyjaźni z ekstrawertycznym królikiem depresyjne myśli myszki zostają odczarowane. Królik staje się jej przyjacielem, sojusznikiem, suflerem, opiekunem i czym tylko myszka zapragnie! Dzięki niemu nie czuje się już wyobcowana w strasznym świecie. Ta głęboka przyjaźń jest genezą procesu uzdrawiania myszki z symbolicznych barykad, którymi się obudowała i gorsetów społecznych, które na siebie nałożyła.  

Dzięki tej książce dorosły pośrednik lektury oraz dziecko mogą uważnie śledzić warstwę werbalną i niewerbalną utworu, a następnie odbyć pogłębioną pogawędkę o sytuacji psychicznej myszki, zwłaszcza że jest ona literackim ekwiwalentem dziecka. Utwór pozwala zgłębić historię bohaterki i dzięki subtelnym pytaniom dorosłych, w odniesieniu do tekstu oraz ilustracji, dowiedzieć się na ile dziecko rozumie sytuację emocjonalną myszki, a także czy się z nią identyfikuje. Myszka budzi zaufanie najmłodszych, dlatego dzięki odpowiednim pytaniom do tekstu dorosły może poznać myśli i uczucia własnego dziecka. Warto tu zastosować czytanie wrażeniowe lub elementy dramy, by skoncentrować się na dziecku oraz okazać mu czułość, miłość, zrozumienie, jak też zainteresowanie sferą dziecięcej wyobraźni, dziecięcych odczuć, dziecięcego postrzegania świata. 

W pracy nad „Nieśmiałą myszką” to dziecko jest mentorem, a dorośli przyjaciółmi dziecka, które czuje, że jest dla nich najważniejsze i może im bezgranicznie ufać. Książkę należy czytać tyle razy, ile dziecko zechce. Jeśli ciągle o nią prosi, znaczy to, że myszka podbudowuje dziecięce poczucie własnej wartości i kompensuje negatywne postrzeganie dziecka przez samego siebie. Warto zwrócić uwagę na wartości, jakie myszka reprezentuje, jest bowiem osobą empatyczną. To, co napawa myszkę zgrozą, może zostać przekute przez nią w siłę i otwartość na Innych, którzy potrzebują pomocy. „Nieśmiała myszka” to doskonały prezent dla „najnajów” i ich rodziców, ponieważ pozwala wzmacniać własne dziecko psychicznie od maleńkości. Pokazuje, jak budować relacje, więzi, przyjaźnie, dlaczego warto mieć bliskich, z którymi można porozmawiać o wszystkim i czuć się szczęśliwą. I to właśnie stanowi drogocenne przesłanie tej katarktycznej, ciepłej, mądrej opowieści. Dziełka, które pozostanie w wielu domach na lata, służąc mądrością kolejnym generacjom – takie literackie perełki lubię najbardziej!

 

Książka:

Dorota Gellner, „Nieśmiała myszka”, il. Marianna Oklejak, wyd. Bajka 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 3+


 

„Baśnie o rycerkach, wojowniczkach i nie tylko” Anity Ganeri – poleca PAULINA ZABOREK

„Zapomnijcie o zakochanej Roszpunce czekającej latami w wieży na księcia z bajki. Machnijcie ręką na Królewnę Śnieżkę, która leżała w szklanej trumnie aż do przybycia królewicza, który obudził ją pocałunkiem. I może podarujcie sobie Śpiącą Królewnę, która dosłownie przespała swoje życie” – czytamy we wstępie do „Baśni o rycerkach, wojowniczkach i nie tylko”. W zbiorze znajdziemy piętnaście zebranych przez Anitę Ganeri opowieści, których bohaterkami są dziewczynki i młode kobiety. Są to baśnie, podania i legendy z różnych stron świata: Finlandii, Japonii, Indii, Rosji, Anglii, Kanady, Chin, Grecji, a punktem wspólnym są te silne, mądre protagonistki. Wiedzą, czego chcą, podejmują ryzyko, wychodzą z inicjatywą, są samodzielne, odważne, dzielne, inteligentne i sprytne. Jednak nie sprytem przebiegłej wiedźmy, wrednej królowej czy złośliwej wróżki, jak często w negatywny albo karykaturalny sposób portretowano silne kobiety. Bohaterki tu przedstawione są szlachetne, godne podziwu i inspirujące. Rozpoznają i nazywają głośno swoje uczucia, otwarcie mówią o marzeniach i nie boją się ich spełniać. A robiąc to, nie ukrywają się za maską rycerza na białym koniu, lecz tak jak Łachmaniarka, jadą na starej kozie w brzydkich ciuchach, i jeśli czegoś oczekują, to tego, by właśnie takimi je akceptować, szanować i kochać.

Zwykle jednak bardziej niż na sobie skupiają się na innych – na starym, skazanym na wygnanie ojcu, jak Tokoyo, na siostrach i ich dobrej przyszłości, jak Molly Whuppie, na najlepszym przyjacielu i jego zdrowiu, jak Imani, na wtrąconych do lochu braciach i możliwościach zwrócenia im wolności, jak Sumac, na swoich dzieciach i ich życiu, jak Unanana. Nigdy jednak nie zapominają o sobie. Działają wierne swojemu „ja”, dbając o własny dobrostan. To wspaniała lekcja miłości własnej, pewności siebie, odwagi podążania swoją drogą – otwarcie, szczerze, bez krzywdzenia innych, ze świadomością wyzwań i trudów, ale i wewnętrznej siły.

Zbiorek niniejszy będzie świetnym prezentem zarówno dla dziewczynek, jak i chłopców, nawet tych z rzadka sięgających po książki – dość krótkie baśnie są zgrabnie, dynamicznie, z uczuciem przetłumaczone przez Tinę Oziewicz. Lekturę umila szata graficzna – twarda oprawa, finezyjna wyklejka, kredowy papier oraz interesujące, nasycone kolorem, często pełnostronicowe ilustracje Khoa Le. 

 

Książka:

Anita Ganeri, „Baśnie o rycerkach, wojowniczkach i nie tylko”, przeł. Tina Oziewicz, il. Khoa Le, wyd. HarperCollins Polska, Warszawa 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 6+

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

Koalicja 15 października. Jaki będzie rząd Donalda Tuska?

Szanowni Państwo! 

W ostatnią środę Donald Tusk został zaprzysiężony jako nowy premier Polski. Następnie rząd żywo ruszył do pracy i już pierwszy tydzień obfitował w interesujące wydarzenia polityczne. Poznaliśmy pełny skład rządu, a w ostatnich dniach ministrowie przedstawiają wiceministrów. W gabinecie znalazło się wielu bliskich współpracowników Tuska, ale również formacje koalicyjne mają w nim dużo przestrzeni do działania. O wnioskach płynących z konstrukcji nowego rządu pisał w „Kulturze Liberalnej” Tomasz Sawczuk.

Druga rzecz to przywracanie praworządności i sprzątanie po rządach PiS-u. W tej kategorii już wcześniej powołano pierwsze sejmowe komisje śledcze, teraz doszło zaś do kilku działań o znaczeniu symbolicznym, takich jak rozwiązanie komisji smoleńskiej Antoniego Macierewicza albo zwolnienie małopolskiej kurator oświaty Barbary Nowak. Do tego nowa władza złożyła w Brukseli wniosek o wypłatę zaliczki na Krajowy Plan Odbudowy (co nie było zależne od wypełnienia kamieni milowych) i zapowiada staranie o szybkie odblokowanie całości środków. Wszyscy czekają również na to, czy i jak koalicji uda się przeprowadzić zapowiadane zmiany w mediach publicznych.

Continue reading

Trzeci krok. Jaka będzie filozofia rządu Donalda Tuska?

Trzy kroki w obronie demokracji

W ostatnich ośmiu latach można wyróżnić trzy fazy polityki liberalno-demokratycznej w Polsce. Po 2015 roku pierwsze zadanie ówczesnej opozycji brzmiało: ulepszyć opozycję. Zrozumieć źródła siły PiS-u, przestać mówić wyłącznie o państwie prawa (który to temat był ważny i miał istotną publiczność, ale niewystarczającą do zwycięstwa) i przestać myśleć w kategoriach krytyki „rozdawnictwa” (co w przeszłości niepotrzebnie antagonizowało część wyborców do demokracji liberalnej). O tym pierwszym kroku pisałem już szerzej w „Kulturze Liberalnej” (zob. TUTAJ).

Następne zadanie wynikało z przebiegu kampanii wyborczej w 2023 roku i wyniku wyborów 15 października: sprawnie i zgodnie sformułować tęczową koalicję rządzącą, która będzie wykorzystywać mocne strony poszczególnych graczy jak dobra orkiestra, zmierzać do uzdrowienia ustroju i przywrócenia praworządności, jak również sformułować program rządzenia w taki sposób, aby uniknąć niewymuszonych błędów, ułatwiających PiS-owi powrót do władzy. O tym zadaniu również pisałem niedawno w „KL” (zob. TUTAJ). 

Czyja będzie Polska?

Teraz czas na trzeci krok, czyli wypracowanie długofalowej agendy strategicznej – liberalno-demokratycznej doktryny państwowej, zgodnej z wiedzą uzyskaną na poprzednich etapach.

W okresie pierwszych rządów Donalda Tuska doktrynę Platformy Obywatelskiej określano nieraz mianem polityki „ciepłej wody w kranie”, co zwykle rozumiano jako podejście mało ambitne i niepolityczne. Warto jednak zwrócić uwagę na ówczesny kontekst. W 2004 roku Polska weszła do Unii Europejskiej, ostatecznie dołączając do Zachodu. W tym kontekście rządy PiS-u w latach 2005–2007 można było rozumieć jako rodzaj absurdalnego ekscesu. Skoro Polska stała się częścią Zachodu, to idee przesadnie awanturnicze, a już z pewnością marzenia o burzeniu ustroju, mogły się zdawać irracjonalne, dziwne, zbędne. Zadanie polegało na tym, żeby pozwolić się Polakom bogacić, ponieważ wtedy dołączymy do Zachodu zarówno politycznie, jak i materialnie. W konsekwencji porządek konstytucyjny będzie trwać – jego atakowanie będzie się bowiem zdawać nie tylko szalone, lecz także nieopłacalne. 

Współczesna perspektywa rysuje się inaczej. Jest obecnie jasne, że wypełnienie cywilizacyjnego celu dołączenia do Zachodu nie było punktem końcowym naszej polityki, lecz właśnie na nowo otwierało wyobraźnię polityczną – w nowych warunkach, gdy polską polityką nie kierują już zewnętrzne konieczności w postaci wymogów akcesji do zachodnich instytucji, potrzebna była zorientowana na przyszłość polityczna koncepcja rządzenia, ponieważ żadna dalsza droga nie była oczywista. Jeden z projektów zaproponował Jarosław Kaczyński. Był to projekt przekształcenia czy zburzenia liberalno-demokratycznego porządku. Nie wypadek przy pracy, lecz jedna z możliwych opcji na przyszłość. 

Problem prawicowego szantażu

Ten projekt ma swoje liczne konsekwencje polityczne. W ostatnich latach prawica dominowała wyobraźnię polityczną polskiej polityki w kolejnych sferach. To jej pojęcia stawały się punktami odniesienia do dyskusji, a wręcz źródłem moralnego szantażu, do którego trzeba się odnieść, jeśli próbuje się coś powiedzieć w konkretnym wrażliwym temacie. Spośród niedawnych przykładów było to widoczne choćby w kontekście dyskusji na temat reformy traktatów UE, gdzie dominantą debaty stał się lęk przed utratą suwerenności i europejskim superpaństwem – to ta opowieść była narracyjnym punktem odniesienia, mimo że wcale nie musi tak być. Podobnie wyglądała sprawa choćby w kontekście rozmowy o imigracji. Tego rodzaju przykładów możemy znaleźć wiele. Czas to zmienić.  

W okresie długiej kampanii wyborczej PO nauczyła się znacznie lepiej odpowiadać na pułapki dyskursywne zastawiane przez PiS. Zwykle wykonuje w tym kontekście swego rodzaju dwutakt – najpierw uspokaja wyborców, że w zdecydowany sposób odpowie na zagrożenia, o których mówi PiS, a następnie dodaje do tego wolnościową łyżkę miodu. Na przykład, Donald Tusk mówi, że wschodnia granica Polski będzie teraz wreszcie porządnie uszczelniona, czego PiS nie było w stanie uczynić – a jednocześnie, że można to pogodzić z bardziej humanitarnym traktowaniem ludzi. Albo nie tylko popiera w kampanii wyborczej 800 plus, lecz wręcz żąda jego natychmiastowego uchwalenia.

Zadanie na cztery lata

Jest to podejście sensowne politycznie i na pewno dużo lepsze niż wyśmiewanie czy lekceważenie lęków czy aspiracji, które produkuje lub wykorzystuje prawica, jak to bywało w przeszłości. Oznacza to jednak, że nowy rząd musi za każdym razem najpierw wyjść z defensywy, aby dopiero następnie dodać do dyskusji kilka własnych groszy. To zaś sugeruje, że pole gry jest tak ukształtowane, że sprzyja PiS-owi, skoro już od początku trzeba się z czegoś tłumaczyć. W takich warunkach skuteczne działanie polityczne wymaga dużo więcej energii i czasu, które można by wykorzystać w sposób bardziej pożyteczny, a cele siłą rzeczy będą mniej ambitne. Z punktu widzenia polskiej myśli państwowej ostatnich ośmiu lat to w niemałej mierze czas stracony, ponieważ zamiast iść do przodu trzeba było poświęcać wiele uwagi na walkę o podstawy ustroju demokratycznego. 

Można by zatem zmierzać do sytuacji, w której w możliwie szerokim spektrum spraw to liberalno-demokratyczne wyobrażenia polityczne stają się tymi domyślnymi (dlaczego nie jest to takie łatwe zadanie – zob. TUTAJ). Jednocześnie liberalna wyobraźnia polityczna musi przy tym odpowiadać na obiektywne wyzwania, ponieważ jeśli będzie jedynie dominująca, ale nie będzie dotykać istoty problemów politycznych, to istnieje ryzyko, że zawładnie debatą publiczną jedynie na chwilę, aby wkrótce rozbić się o jakąś materialną przeszkodę. Pomocna byłaby więc autonomiczna, swojska (dostosowana do lokalnych warunków) i możliwie wszechstronna filozofia rządzenia, dzięki której na dłuższą metę to prawica znalazłaby się politycznie w defensywie. PiS miało tego rodzaju filozofię, natomiast strona liberalno-demokratyczna wciąż jeszcze zmierza do jej wyrażenia. Ten „trzeci krok” to dobre zadanie polityczne na najbliższe cztery lata. 

[Azja w zbliżeniu] Indie do Zachodu: nie będziemy chronić klimatu kosztem rozwoju

Indie nie powinny podejmować żadnych nowych zobowiązań w sprawie ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Te, które podjęły w ubiegłym roku podczas COP27 w Egipcie, wystarczają całkowicie. Tak przynajmniej twierdzą induscy eksperci, określając stanowisko New Delhi wobec zagadnień zakończonego właśnie szczytu klimatycznego w Dubaju.

Indyjskie deklaracje z Egiptu mówiły, iż do 2030 roku połowa energii elektrycznej wytwarzanej w Indiach pochodzić będzie ze źródeł zeroemisyjnych, natomiast w 2070 roku Indie osiągną zeroemisyjność. Kraj ten jest trzecim pod względem emisji gazów cieplarnianych państwem świata, więc perspektywa 50 lat oczekiwania na indyjską zeroemisyjność może budzić obawy. 

Trzeci emitent na świecie

Na taki stan rzeczy składa się nie tylko fakt, iż ponad 70 procent energii elektrycznej produkowanej przez Indie pochodzi z elektrowni korzystających z węgla kamiennego. Istotnym emitentem gazów cieplarnianych jest również sektor rolniczy, a szczególnie zacofane rolnictwo indywidualne, które odpowiada za ogromną emisję dwutlenku węgla pochodzącego ze spalania w gospodarstwach odchodów zwierzęcych oraz traw i gałęzi słabej jakości energetycznej. 

Niezmodernizowana wieś indyjska daleka jest od idyllicznego wyobrażenia o czystym i rześkim powietrzu. Przekonałem się o tym wielokrotnie, dusząc się w indyjskich wioskach zanieczyszczeniami pochodzącymi ze spalonych odchodów. Używane są one powszechnie w paleniskach pozbawionych jakichkolwiek filtrów i służących do ogrzewania domostw oraz gotowania strawy. Podobnie jest zresztą i w miastach, w których gazy cieplarniane emitowane są zarówno przez gospodarstwa domowe, jaki i przemysł. 

Jednocześnie, w wielu indyjskich metropoliach włodarze tych megamiast skutecznie ograniczyli emisję spalin motoryzacyjnych. Już na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych cały publiczny transport autobusowy w Delhi przestawiony został na zasilanie gazem ziemnym (CNG), czyli paliwem, które w Polsce zaczęło zasilać komunikację miejską dopiero kilkanaście lat temu. Właściwie wszystkie riksze motorowe i większość taksówek w stolicy jest napędzana dzięki CNG. 

Wciąż jednak na liście Fundacji IQAir przedstawiającej 50 miast z najbardziej skażonym powietrzem, aż kilkadziesiąt to miasta indyjskie.

Świadomość zagrożenia 

W Indiach istnieje świadomość, że zmiany klimatyczne uderzą przede wszystkim w kraje szeroko rozumianego Południa.

Podniesienie poziomu wód oceanicznych będzie skutkowało zalaniem niektórych archipelagów oraz obszarów nadmorskich, które już dzisiaj narażone są na katastrofalne powodzie. Przyśpieszone topnienie himalajskich lodowców spowoduje trudne do kontrolowania powodzie oraz lawiny błotno-ziemne, a w przyszłości wysychanie rzek zasilanych wodą pochodzącą z Himalajów. Brak wody już dziś jest odczuwalny na wielu obszarach północnych Indii oraz w Pakistanie.

Nierówna odpowiedzialność

Warto jednak spojrzeć na całe zagadnienie z perspektywy indyjskiej. Indusi są przekonani, że potęga cywilizacji euroamerykańskiej zbudowana została dzięki rewolucji przemysłowej. 

Rozwój ten przez dziesięciolecia w minimalnym stopniu liczył się z wymogami środowiska, a niczym nieskrępowany postęp był istotą działalności gospodarczej. Dlaczego zatem – pytają Indusi – mamy teraz ograniczać nasz rozwój, skoro jesteśmy daleko w tyle za cywilizacją przemysłową Zachodu. 

A jeżeli nawet mamy w jakiś sposób ograniczać swoją aktywność przemysłową, to z pewnością nie tak, by odbiło się to na poziomu życia naszych obywateli. Owszem, chcemy inwestować w zielone technologie, ale większość z nich powstała w świecie zachodnim. 

Indyjska perspektywa

Skoro zatem troska o środowisko naturalne jest obowiązkiem całej wspólnoty ludzkiej, to dlaczego, kupując te technologie na Zachodzie, musimy za nie płacić horrendalne pieniądze. Jesteśmy ciągle państwem na dorobku i podobnie jak inne kraje Południa oczekujemy wsparcia Zachodu w tym procesie. Tego wsparcia – twierdzą politycy z Południa – ciągle jest zbyt mało.

Politycy i eksperci mają także własną odpowiedź na fakt, że Indie są trzecim na świecie emitentem gazów cieplarnianych. Owszem, może i kraj jako całość emituje najwięcej CO2 po Chinach oraz Stanach Zjednoczonych, ale ma to być wyłącznie efekt ogromnej populacji indyjskiej, która przekracza już miliard trzysta milionów ludzi. 

Aby uczciwie podejść do kwestii emisji gazów cieplarnianych, trzeba – zdaniem Indusów – spojrzeć na emisję tych gazów przypadającą na głowę mieszkańca. I tutaj okazuje się, że różnica jest kolosalna. Na głowę jednego mieszkańca Stanów Zjednoczonych przypada 14,5 tony CO2 rocznie, mieszkańca Chin – 8,9, natomiast na jednego Indusa – 1,9 tony CO2 rocznie.

Z takich danych w Indiach wyprowadza się prosty wniosek – tak, emitujemy dużo gazów cieplarnianych, ale jest to efekt liczby mieszkańców naszego kraju, nie zaś szaleńczego rozwoju gospodarczego, który powoduje, że sytuacja klimatyczna globu się pogarsza. Nie możemy być karani – mówią Indusi – za to, że jesteśmy najliczniejszym państwem świata. 

Skoro mówimy o równości wszystkich mieszkańców globu, to sprawiedliwe będzie rozpatrywanie problemu emisji CO2 z perspektywy emisji per capita. Dopiero wtedy widać wyraźnie, które społeczeństwa, dbając o swój dobrobyt i intensywny rozwój, zapominają o trosce o środowisko.

Cywilizacja wzrostu czy przetrwania

Dodatkowo, Indie od lat prowadzą własne badania nad zielonymi technologiami. To w południowych Indiach, w stanie Kerala, działa od kilkunastu lat międzynarodowy port lotniczy, który w całości zasilany jest energią solarną. W wielu regionach kraju budowane są biogazownie, a część z nich jest dotowana przez państwo, tak żeby działały na korzyść lokalnych społeczności. 

W himalajskim Ladaku ludność miejscowa może kupować po preferencyjnych cenach panele solarne oraz zasilane z ich pomocą akumulatorowe lampy. I tam realizowane są projekty budowy niewielkich elektrowni wodnych zasilających energią wysokogórskie wioski. 

Stawianie sobie przez Indie niewygórowanych i odległych celów na rzecz redukcji emisji gazów cieplarnianych nie może jednak być argumentem, że oto najludniejsza demokracji świata nie myśli o przyszłości planety. To nieprawda, choć jednocześnie za jeden z celów stawia sobie podniesienie poziomu życia mieszkańców subkontynentu.

Historia ostatnich kilkudziesięciu lat pokazuje, że niepohamowany rozwój stoi często w sprzeczności z troską o planetę. Otwarte zatem pozostaje pytanie – czy wygra cywilizacja wzrostu, czy cywilizacja przetrwania.

Trzy demony, których należy się strzec po odejściu „dobrej zmiany”

„Nie interesujesz się polityką? Polityka interesuje się tobą!” – w ciągu ostatnich lat mogliśmy jako społeczeństwo wyjątkowo dobrze poczuć sens tej słynnej myśli Peryklesa.

Lekcja płynąca z braku zainteresowania polityką była, jest i jeszcze przez lata będzie bolesna. Nie interesując się polityką, pozwoliliśmy jej tak bardzo zainteresować się nami, że straciliśmy zarówno rzeczy wielkie w skali państwa (jak niezależne sądownictwo), jak i małe, ale dla pojedynczych osób ogromne (jak stosunek państwa do in vitro czy ograniczenie prawa do przerywania ciąży). Polityka zainteresowała się nami – obywatelami i obywatelkami – tak bardzo, że postanowiliśmy jednak zainteresować się nią. 

Sejmflix

To zainteresowanie opisują imponujące liczby: ponad 74-procentowa frekwencja i blisko 22 milionów ludzi, którzy wzięli udział w wyborach do Sejmu i Senatu. Zainteresowaliśmy się, zagłosowaliśmy i… postanowiliśmy oglądać, co z tego wyszło. Obrady Sejmu stały się tak popularne, że zyskały miano „Sejmflixa”. Hitem stały się exposé byłego już premiera Mateusza Morawieckiego i obecnego premiera Donalda Tuska. Na żywo i w związku z tym w godzinach pracy, oglądało je odpowiednio 230 tysięcy i ponad 250 tysięcy ludzi. Kolejne setki tysięcy zrobiły to później. Kanał Sejmu na YouTubie stał się hitem internetu. Posiedzenie z 12 grudnia, a więc dnia, w którym Donald Tusk wygłosił swoje exposé, ma już 4,3 miliona wyświetleń. „Sylwester Marzeń” TVP miał więcej, ale tylko o 800 tysięcy. Można się z tego cieszyć, jednak… jeśli z naszego społecznego zainteresowania się polityką pozostanie tylko oglądanie dla rozrywki posiedzeń Sejmu, to polityka z powrotem zainteresuje się nami. 

Nie chcę narzekać na „Sejmflixa”, zwłaszcza że sama należę do tych setek tysięcy wyświetlających obrady i oczarowanych sprawnością prowadzenia obrad i błyskotliwymi ripostami marszałka Hołowni. Karnawał jednak się skończy, radość z powstania nowego rządu spowszednieje i właśnie wtedy musimy zadbać o to, żeby nie utracić zainteresowania polityką – ani w zakresie rozliczenia rządów Zjednoczonej Prawicy, ani patrzenia na ręce „Koalicji 15 Października”.

Obietnice i rozliczenia

Z pewnością liczną widownię zgromadzą posiedzenia komisji śledczych – i dobrze, bo rozliczenie nadużyć jest ważne. To sprawy medialne, a zainteresowanie nimi łatwo jest mierzyć liczbą wyświetleń obrad, artykułów opisujących działalność Sejmu i Senatu, a nawet powstających memów. Można się zżymać, że to tylko igrzyska, można się cieszyć, że społeczeństwo jest gremialnie zainteresowane procesami stanowienia prawa i jedną z form rozliczania jego łamania. Pozostaje nadzieja, że to zaangażowanie obywateli w sprawy państwowe doprowadzi do tego, że w przyszłości populistom trudniej będzie rządzić. 

Byłabym optymistką, gdybym sądziła, że przy tej okazji widzowie zechcą się dokształcić i zmienić postawy związane z funkcjonowaniem demokratycznego państwa prawa, a nie tylko pałać żądzą politycznej zemsty. Optymistką nie jestem, ale postaram się mieć nadzieję, że będzie to miało jakiś efekt dydaktyczny, choćby w postaci tego, że już nie będzie wypowiedzi „bez żadnego trybu”, wyłącznie na podstawie folwarcznych stosunków w partii rządzącej. Jeśli chcemy pozostać świadomymi i zaangażowanymi obywatelami i obywatelkami, a nie chwilowymi widzami Sejmflixa, to pomimo całej radości i wiary w zmianę na lepsze, musimy interesować się działaniami i zaniechaniami nowego rządu. I, w razie potrzeby, przypominać, szturchać, a także rozliczać. 

Oczywiście zapowiedź 100 obietnic, które miałyby zostać zrealizowane w ciągu 100 pierwszych dni rządów nowej ekipy traktuję jako swego rodzaju metaforę. Nie chodzi o to, czy minęły 3 dni, jak z ustawą o finansowaniu in vitro, czy 150, a raczej o zobowiązanie do traktowania spraw wskazanych w exposé i programie jako priorytetowe. Zarówno przy realizacji obietnic, jak i rozliczaniu z nich musimy brać pod uwagę okoliczności polityczne i – co szczególnie ważne – przestrzeganie standardów obowiązujących w państwie prawa. 

Budzą się demony

Na słynnej grafice zatytułowanej „Gdy rozum śpi, budzą się demony” Francisco Goya pokazał konsekwencje porzucenia rozumowego pojmowania świata, ulegania przesądom i wyobrażeniom, wreszcie – bezmyślnego posłuszeństwa. Brak wiedzy sprawia, że boimy się wyimaginowanych upiorów. Ten przejmujący obraz mógłby służyć zarówno jako ilustracja funkcjonowania parlamentu, jak i polskiego społeczeństwa. Demonów możliwych do obudzenia jest oczywiście wiele. Wybrałam trzy.

Pierwszego – demona ksenofobii, nacjonalizmu, braku tolerancji religijnej i szacunku dla inności – już (ponownie) obudził poseł Grzegorz Braun. Dokonał tego niemal równo w 101. rocznicę zamordowania pierwszego polskiego prezydenta, Gabriela Narutowicza. O tym, jak czyn Eligiusza Niewiadomskiego powinien nas dziś skłaniać do autorefleksji, rok temu pisała na łamach „Kultury Liberalnej” Iza Mrzygłód. O ile rządząca koalicja tego demona raczej nie będzie aktywnie budzić, o tyle musi zrobić wszystko, by przekonać społeczeństwo – niezależnie od barw partyjnych – że tłumaczenie problemów społecznych złowrogimi wpływami Żydów, Brukseli, migrantów lub obecnością Ukrainek i Ukraińców jest nie tylko absurdalne, lecz także sprzeczne z jego własnym interesem. Rząd czeka tu wiele pracy, bo tego demona budzi poczucie zagrożenia, którym łatwo sterować za pomocą mediów. Z jego pobudki skorzystałyby ugrupowania skrajne i oczywiście Rosja. 

Drugim demonem, z nieco innego porządku, jest demon fałszywej jednolitości światopoglądowej. Jego konsekwencją byłaby chęć zaspokojenia potrzeb politycznych wyłącznie bardziej lewicowo-liberalnych światopoglądowo zwolenników Koalicji 15 Października, z pominięciem racji Trzeciej Drogi. O ile w kwestiach społecznych i finansowych Donald Tusk odrobił lekcję, posłuchał bardziej wrażliwych społecznie koalicjantów i znacząco zmienił program w stosunku do tego z 2015, o tyle kwestie związane z rozpalającą emocje sferą seksualności, obecne w programach KO i Lewicy, dzielą zarówno polskie społeczeństwo, jak i – w mniejszym stopniu – samą koalicję. Z jednej strony, potrzeba tu spokojnego działania, brania pod uwagę, że z Trybunałem Julii Przyłębskiej i Andrzejem Dudą w Pałacu Prezydenckim daleko idące zmiany związane choćby z liberalizacją przepisów dotyczących przerywania ciąży mogą być trudne. Z drugiej natomiast, nie można nie robić nic i co najmniej przez ponad półtora roku twierdzić, że ma się związane ręce we wszystkich kwestiach dotykających sfery seksualności – aborcją, związkami partnerskimi, ułatwieniem procesu tranzycji czy choćby wpisywania do polskich aktów urodzenia obydwu matek, jeśli tak stanowi akt urodzenia wydany w innym państwie.

Jednocześnie nie wyobrażam sobie dyscypliny partyjnej w kwestiach dotyczących sumienia, zarówno w całej koalicji rządzącej, jak i samej KO i Lewicy. Zlekceważenie postulatów Trzeciej Drogi dotyczących aborcji osłabi koalicję i będzie policzkiem wymierzonym części wyborców. W odniesieniu do innej grupy będzie nim także niezajęcie się kwestią aborcji. Pomimo trudności nie można zamykać oczu na potrzeby społeczne, ani na to, jakie przemiany światopoglądowe zachodzą w świecie i w Polsce, ani też udawać, że obawy bardziej tradycjonalistycznej części społeczeństwa nie istnieją. Nowy rząd musi się nad nimi pochylić tak, by lęk sporej części obywatelek i obywateli nie obudził demonów pielęgnowanych przez ostatnie 8 lat, by wspomnieć tylko szczucie na osoby LGBT i złowrogiego potwora „dżender”.

Trzeci jest demon zemsty. Pokusa pójścia na skróty, szybkich „rozliczeń” z pominięciem zasad, które powinny obowiązywać w demokratycznym państwie prawa. O tym, jak ważne jest działanie zgodne z polskim systemem prawnym i minimalizacja chaosu prawnego, piszemy w „Kulturze Liberalnej” od samego początku zamachu Zjednoczonej Prawicy na niezależność wymiaru sprawiedliwości. W sierpniu 2023, kiedy wydawało nam się, że znamy skalę zniszczeń, na temat sposobów naprawy polskiej praworządności wypowiadali się wybitni prawnicy – profesorowie Mirosław Wyrzykowski i Marcin Matczak, sędziowie Krystian Markiewicz i Bartłomiej Przymusiński. Dziś wiemy, że jest jeszcze gorzej – w ostatnich miesiącach, a nawet tygodniach rząd PiS-u, ręka w rękę z pierwszą prezes Sądu Najwyższego Małgorzatą Manowską, prezydentem Andrzejem Dudą, upolitycznioną KRS i Trybunałem Julii Przyłębskiej, dokonał dalszych dewastacji.

Naprawienie zła wyrządzonego polskiemu państwu prawa będzie zadaniem trudnym, a być może bez wykorzystania sposobów na miarę PiS-u, nawet niemożliwym do realizacji. Jeszcze pięć dni przed wyborami miałam nadzieję, że państwo prawa możemy po postu odzyskać, stosując się do obowiązujących w nim zasad. Nadal chcę wierzyć, że możliwe jest to, co postulowali profesor Ewa Łętowska, pierwsza rzeczniczka praw obywatelskich, i sędzia Michał Wawrykiewicz, współtwórca inicjatywy Wolne Sądy, czyli oddanie rozliczeń i osądzenia winnych nadużyć niezależnym: prokuraturze i sądom. Obecnie, „dzięki” słynnym „bezpiecznikom” Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry, zamontowanym w prokuraturze (mianowanie prokuratora generalnego przez prezydenta), Sądzie Najwyższym (ostatnie zmiany regulaminu dające decyzyjność dobrozmianowym sędziom) i KRS, na wniosek której prezydent taśmowo powołuje kolejnych sędziów „dobrej zmiany”, będzie to trudne.

Rząd musi zrobić wszystko, by nie obudzić demona zemsty, bo uleganie mu jeszcze bardziej oddali nas od standardów, do których powinniśmy wracać – rządów prawa, szacunku wobec politycznych przeciwników, bezwzględnego stosowania Konstytucji i międzynarodowych traktatów, co do których zawiązaliśmy umowę społeczną, decydując się na wstąpienie do Unii Europejskiej. Tu nie ma miejsca ani na igrzyska, ani na korzystanie z okazji do upolityczniania wymiaru sprawiedliwości tym razem swoimi ludźmi. Jakkolwiek bezsensownie by to nie brzmiało po latach niszczenia Polski przez partię Jarosława Kaczyńskiego, jak powietrza potrzebujemy prawa i sprawiedliwości, tylko pisanych małymi literami.

Przeganianie demonów

Demonów jest oczywiście znacznie więcej. Pojawiają się, gdy społeczeństwo opanowuje strach, irracjonalny lub zupełnie uzasadniony, związany z własnym bytem. Demony wychodzą też z zakamarków rzeczywistości, gdy rządzący zbytnio pofolgują emocjom lub przeciwnie – gdy troskę o dobro wspólne, o rzeczywisty interes państwa i całego społeczeństwa zastępuje chłodna polityczna kalkulacja.

Hannah Arendt pisała, że im mniej polityki, tym więcej wolności. Miała na myśli politykę opierającą się na przemocy, którą rządzący mogą się posługiwać dzięki panowaniu nad tą częścią natury człowieka, która czyni go zwierzęciem zarządzanym przez strach. Jednakże ten sposób prowadzenia polityki ma zdaniem Arendt zasadniczą słabość: człowiek w obronie swej wolności może ten strach pokonać, stawić opór, a więc także sięgnąć po przemoc. Gdyby nie wolność, będąca immanentną częścią natury ludzkiej, prowadzenie polityki opartej na przemocy byłoby możliwe. Wymagałoby tylko starannej kalkulacji potencjalnego oporu w rachunku politycznych zysków i strat. Świat i społeczeństwa nie pozwalają być jednak skutecznym w tak prowadzonej polityce, bo są nieprzewidywalne. Tym, co je takimi czyni, jest wolność.

Jednocześnie wolność daleka jest od koncepcji anarchistycznych. Przejawia się w deliberacji i w posłuszeństwie prawu. To ostatnie nie ma jednak nic wspólnego z poddaniem się państwowej przemocy, tak jak było choćby u Hobbesa. Posłuszeństwo wobec prawa nie jest u Arendt bierne. Wręcz przeciwnie: ma się przejawiać w jego aktywnym wspieraniu, samodyscyplinie, przedkładaniu dobra wspólnego ponad własne partykularne interesy, co z kolei wynika z wewnętrznego przeświadczenia o jego słuszności. To przekonanie występuje we wspólnotach, których funkcjonowanie opiera się na deliberacji, ucieraniu się poglądów, ciągłym dialogu. 

Pisząc, że im mniej polityki, tym więcej wolności, Arendt zwracała uwagę na przemocowy aspekt polityki, który jej zdaniem zarówno zaprzeczał ludzkiej wolności, jak i był przez tę wolność unieszkodliwiany. Niestety, choć demokracja deliberatywna w ujęciu Arendt, całkowicie pozbawiona przemocy, jest piękną ideą, pozostaje ideą. Nie oznacza to, że nie możemy do niej dążyć. Takie podejście do innych ludzi i do społeczeństwa traktowanego jako pewna całość, wspólnota ludzi obdarzonych wolnością, z pewnością pozwoliłoby na przegonienie wspomnianych demonów albo przynajmniej na osłabienie ich. Wzajemna troska, zarówno o państwo, jak i społeczeństwo i pojedynczych ludzi, sprawia, że rozum nie zasypia, bo nie pojawia się strach. W myśleniu o rzeczywistości najbliższych paru lat i kondycji polskiego społeczeństwa, a także dewastacji porządku prawnego, musimy brać pod uwagę te dwa, wydawałoby się sprzeczne postulaty. Zgodnie z rekomendacją Peryklesa musimy interesować się polityką, żeby ona nie zainteresowała się nami. To polityka w znaczeniu starożytnym, zdecydowanie uwzględniająca przemoc, a nawet na niej bazująca. Jednocześnie, mając w pamięci koncepcję Arendt, powinniśmy dążyć do takich relacji społecznych, w których strach przed przemocą ustępuje wolności, z której z kolei wynika dbałość o prawo. Dbajmy więc o nie, bo jeśli nie odzyskamy państwa prawa, obudzą się znane nam demony, a przecież nie chcemy ich powrotu.

Jastrzębie vs. gołębie. Jak przywracać praworządność?

Szanowni Państwo!

Sejm X kadencji rozpoczął już swoją pracę, a jednym z głównych tematów na początek nowych rządów będą sprawy przywracania praworządności i rozliczania nadużyć w ostatnich ośmiu latach. W orędziu w czasie pierwszego posiedzenia Sejmu prezydent Andrzej Duda zapowiedział, że nie zgodzi się „na żadne obchodzenie czy naginanie prawa”. Deklaracja ta wywołała błyskawiczne komentarze, że prezydent nie przyjmował takiej postawy w czasie rządów PiS-u.

Umowa koalicyjna, którą zawarły w piątek Koalicja Obywatelska, Polska 2050, Polskie Stronnictwo Ludowe oraz Nowa Lewica, odnosi się do tematu praworządności w trzech miejscach. Drugi punkt umowy brzmi: „Przywrócimy porządek prawny, zachwiany przez działania poprzedników”. Jest w nim mowa o przywróceniu apolityczności sądów czy niezależności prokuratury.

Continue reading

Zapewniam, że będzie gigantyczna determinacja

Tomasz Sawczuk: Czy jest pan zadowolony z treści umowy koalicyjnej? 

Adam Bodnar: Przede wszystkim, to pierwszy raz w historii Polski, gdy mamy umowę koalicyjną, która jest – moim zdaniem – wystarczająco szczegółowa, uzgodniona w dialogu i jawna dla wszystkich. Po drugie, jest bardzo ważne, że temat przywrócenia praworządności znalazł się tak wysoko, w jej drugim punkcie. 

Trzecia rzecz: proszę zauważyć, że jest cały odrębny rozdział umowy o rozliczeniach, z dość szczegółowym wskazaniem typów spraw i metod rozliczeń. Oczywiście, ktoś mógłby oczekiwać większej precyzji, ale kierunek jest właściwie nakreślony i chyba nie ulega wątpliwości, co będzie z tego wynikało dla dalszych działań koalicji.

W debacie publicznej na temat przywracania praworządności i rozliczania nadużyć rysuje się podział na „gołębie” i „jastrzębie”. Jakie jest pana stanowisko wobec tego podziału? 

Niniejszym odmawiam klasyfikowania siebie w ten czy inny sposób. Bo gdy tylko nie wypowiadam się ostrożniej, to zaraz spotykam się z przymiotnikami, że jestem łagodny, delikatny, w ogóle miękki. A to jest niezgodne z prawdą. Każdy, kto śledził moją działalność jako rzecznika praw obywatelskich, doskonale wie, że byłem w stanie wykorzystać każdą możliwą szczelinę, gdy tylko dało się wcisnąć nogę w drzwi i zabrać głos – i nieraz pokazywałem determinację w wykorzystywaniu wszelkich procedur sądowych dostępnych RPO przeciwko destrukcji państwa prawa albo rozwiązywaniu problemów takich jak uchwały przeciwko „ideologii LGBT” czy przejęcie Polska Press przez PKN Orlen. 

Chciałbym natomiast powiedzieć, że trzeba zrobić wszystko, absolutnie wszystko, żeby przy przywracaniu praworządności nie łamać zasad praworządności. Jeżeli ustawodawstwo, konstytucja, działania w ramach uprawnień władczych rządu, dają szansę na rozwiązanie istniejących problemów, to trzeba zrobić wszystko, co się da – i jak najszybciej się da. Ale jednocześnie zdawać sobie sprawę z tego, że w niektórych przypadkach trzeba będzie nastawić się na dłuższy marsz. Nie można tworzyć miraży i obiecywać obywatelom czegoś, co jest niemożliwe, albo może prowadzić do nieprzewidzianych dramatycznych konsekwencji.

Andrzej Duda będzie prezydentem do 2025 roku. W pana ocenie – do jakiego stopnia można przywracać praworządność bez uchwalania nowych ustaw? 

Wierzę, że niektóre ustawy będzie można uchwalić; że to nie będzie tak, że prezydent będzie wszystko wetował. Poza tym mam wrażenie, że z czasem będziemy się dowiadywali o różnych nadużyciach, także ze strony samego prezydenta, w kontekście destrukcji wymiaru sprawiedliwości w ostatnich latach – o pewnych nadużyciach, które być może nie były do tej pory jawne. Mam wrażenie, że budowana jest teraz wizja prezydenta jako wszechwładnego mocarza, który w ogóle nie odpowiada przed opinią publiczną, w ogóle się niczym nie przejmuje i będzie wetował niezależnie od okoliczności. Jeżeli jednak zaraz wyjdą na jaw różne okoliczności, które będą kompromitowały zaangażowanie prezydenta w kontekście niszczenia praworządności, to może wtedy nie będzie taki skory, żeby z tych wszystkich wet korzystać. Może będzie chciał uniknąć punktów spornych albo pokazywania, jak bardzo broni swojego dawnego podejścia. Tego bym jeszcze nie przesądzał. 

Uważam natomiast, że koalicja rządząca powinna najzwyczajniej w świecie zrobić w kontekście ustawodawstwa wszystko, co do niej należy. Czyli przyjąć kilka podstawowych ustaw związanych z sądownictwem – ustawy dotyczące TK, KRS, SN, ustroju sądów powszechnych oraz prokuratury – a także ustawę dotyczącą nadzoru nad służbami specjalnymi. Należy również przyjąć szereg ustaw szczegółowych: znowelizować postępowanie w sprawach nieletnich, kodeks karny, przyjąć wreszcie ustawę o biegłych sądowych, znieść instytucję ubezwłasnowolnienia i zastąpić ją systemem wspierania w podejmowaniu decyzji. Jeśli prezydent będzie wetował, to trzeba będzie powtórzyć przyjęcie danej ustawy – i tak aż do skutku. Być może w niektórych przypadkach będzie to trwało trochę dłużej.

Jeżeli ustawy nie zostaną podpisane, to oczywiście wciąż można przeprowadzić część zmian. Można w ogóle zmienić atmosferę wokół wymiaru sprawiedliwości, przystąpić do Prokuratury Europejskiej. To może być ważne z punktu widzenia wysłania sygnału do Brukseli – wykorzystywanie środków unijnych jest pod kontrolą. Można też wpłynąć – nie chciałbym teraz szerzej o tym mówić – na pewne zmiany personalne w kontekście funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. To wszystko będzie już stanowiło dużą poprawę. 

PiS wciąż ma wysokie poparcie społeczne. Czy pana zdaniem można tak naprawiać sądownictwo i rozliczać nadużycia ostatnich lat, żeby Polacy mieli ogółem poczucie, że chodzi o sprawiedliwość i zmiany na lepsze, a nie, że to jest czysto partyjna zemsta?

Myślę, że tak. Widzę, że pojawia się teraz taka teza w debacie, że zaraz wszyscy rzucą się na rozliczanie i to będzie jakiś dramatyczny proces; i jak my w ogóle nie szanujemy pozostałej części narodu, która może myśleć inaczej. Po pierwsze, niektóre instytucje są zabetonowane – tak jak prokuratura – i najpierw trzeba doprowadzić do ich sprawnego działania. Po drugie, pozostałe instrumenty, które są do dyspozycji – te polityczne, jak komisja śledcza czy Trybunał Stanu – będą wykorzystywane, ale ich sposób działania jest taki, że nie zawsze powoduje to natychmiastowe konsekwencje prawne. 

Natomiast wydaje mi się, że najważniejsze jest w tych rozliczeniach koncentrowanie się na czystych przypadkach nadużycia władzy i nadużyciach finansowych – żeby ludzie czuli, że chodzi tu przede wszystkim o odpowiedzialność za łamanie prawa. A do tego chodzi też o ich własny interes w postaci finansów publicznych. Bo dlaczego my jako podatnicy mamy płacić za nadużycia? Jeżeli będziemy do tego w ten sposób podchodzili, a jednocześnie unikali narracji, że to jest zemsta, to trzeba podkreślić, że odpowiedzialność za nadużycia to standard w każdym normalnym państwie demokratycznym. 

Czy pana zdaniem Trybunał Stanu będzie miał praktyczne znaczenie, jeśli chodzi o rozliczenia nadużyć władzy w ostatnich ośmiu latach? Niektórzy mówią, że to jest wadliwa instytucja. Z drugiej strony, w kampanii wyborczej było sporo takich zapowiedzi.

Wydaje mi się, że mamy konkretne zobowiązanie w stosunku do wyborców. Mianowicie, wielokrotnie spotykałem się z tezą, że obywatele nie są w stanie zapomnieć, że Zbigniew Ziobro nie został w przeszłości postawiony przed Trybunałem Stanu, bo zabrakło kilku głosów. Ludzie to bardzo pamiętają. I uważają, że to znak słabości i braku determinacji. Trochę na takiej zasadzie, że oni się tam mediach spierają, ale jak przychodzi co do czego, to tak naprawdę są zblatowani. 

Moim zdaniem wydarzyło się tyle złego – choćby Pegasus, wybory kopertowe, Fundusz Sprawiedliwości – że po prostu trzeba te procedury wreszcie uruchomić. I doprowadzić do tego, żeby one były sprawne. W granicach tego, co jest w ustawie o Trybunale Stanu i Konstytucji, po prostu trzeba będzie te postępowania przeprowadzać. 

Porozmawiajmy o Trybunale Konstytucyjnym. Julia Przyłębska powiedziała ostatnio w telewizji publicznej, że przyszłej koalicji nie chodzi o praworządność, tylko przejęcie władzy. Jak pana zdaniem należy traktować Trybunał Konstytucyjny w obecnej postaci? Czy to jest tak, że ewentualny problem prawny dotyczy wyłącznie tak zwanych dublerów czy całego składu Trybunału? Na przykład profesor Wojciech Sadurski twierdzi, że całość składu TK jest nieprawowita.

Bardzo szanuję poglądy profesora Sadurskiego, który ma wielki wkład w budzenie naszych sumień i pokazywanie, na czym polegały niedemokratyczne mechanizmy władzy w ostatnich ośmiu latach. Natomiast wydaje mi się, że w poglądzie pana profesora brakuje jednej rzeczy, a mianowicie: jak to zrobić? 

Po pierwsze, brakuje mi wyraźnej podstawy prawnej do przyjęcia odpowiedniej uchwały Sejmu, która odwoływałaby wszystkich sędziów. Po drugie, jak wdrożyć taką uchwałę? Po trzecie, czy na miejsca tych wszystkich odwołanych sędziów znalazłoby się 15 nowych chętnych, którzy chcieliby w takim Trybunale później zasiadać? Profesor Sadurski rzucił pomysłem, natomiast trochę nas zostawił samych w sprawie wykonania. Być może mam zbyt słabą wyobraźnię, jak można taki proces wymiany wszystkich sędziów doprowadzić do końca w bardzo krótkim czasie.

A pana pogląd?

Mój pogląd jest niezmienny i dość typowy, powtarzany przez wielu komentatorów i ekspertów od lat. Problem dotyczy trzech dublerów – potrzebna jest uchwała Sejmu o ich odwołaniu. Następnie, albo powołanie na ich miejsce nowych sędziów, albo wprowadzenie do Trybunału tych, którzy zostali wybrani w 2015 roku, czyli panów Ślebzaka, Hausera i Jakubeckiego. I następnie przyjęcie ustawy o Trybunale Konstytucyjnym – przy czym tutaj jest ryzyko weta, ale to nie znaczy, że nie należy jej przyjąć. 

Natomiast, niezależnie od ustawy trzeba liczyć na rezygnację niektórych sędziów i doczekać do końca kadencji niektórych pozostałych. Już w 2024 roku przypada koniec kadencji Piotra Pszczółkowskiego i Julii Przyłębskiej. A do tego niektórzy z obecnych sędziów Trybunału mogą „odkryć”, że są prawnikami, a nie osobami czekającymi na sygnał z Nowogrodzkiej. I myślę, że już wkrótce, nawet bez zmiany ustawy, zacznie pojawiać się w Trybunale większość, która jest najzwyczajniej w świecie niezależna, ale przede wszystkim zdolna do wyboru nowego prezesa TK. 

Czyli szykowałbym się raczej na drogę organiczną, a jednocześnie starał się działać w taki sposób, żeby Trybunał nie zatruwał zanadto życia publicznego. Tutaj może być istotna rola prokuratora generalnego, który ma obowiązek stawać we wszystkich postępowaniach. Takie uczestniczenie w postępowaniach przed Trybunałem ma potencjał ograniczania szkodliwej działalności. Gdy byłem rzecznikiem praw obywatelskich, to do wielu spraw przyłączałem się właśnie po to, żeby być tym uczestnikiem od wewnątrz i w ten sposób mówić cały czas „sprawdzam” – i nieraz to się udawało. Było to bardzo stresujące i nietypowe, ale tak należy do tego podejść – czyli bardziej realistycznie niż poprzez szukanie nietypowych rozwiązań.

W umowie koalicyjnej mamy zapowiedź „unieważnienia wyroku Trybunału Konstytucyjnego” w sprawie aborcji. Rozumiem, że dotyczy to problemu ważności orzeczeń wydanych z udziałem dublerów. Ale co to sformułowanie oznacza i czy można coś takiego zrobić zgodnie z prawem? 

Myślę, że teraz będą trwały analizy, w jaki sposób można się pozbyć skutków tego wyroku – jeśli to w ogóle jest „wyrok”, a nie orzeczenie TK; czy można to zrobić w sposób techniczno-prawny, czy raczej poprzez podjęcie różnych działań odwracających skutki tego wyroku.

Ale czy w pana ocenie ten wyrok istnieje?

Na poziomie teoretycznym można mieć wątpliwości, czy ten wyrok istnieje, skoro w jego wydaniu uczestniczyli dublerzy. Problem jednak w tym, że wyrok został opublikowany w Dzienniku Ustaw i doprowadził do wykreślenia z systemu prawnego konkretnego przepisu. Zatem, niezależnie od jego oceny teoretycznej, wyrok wywołuje określone skutki prawne.

Czyli co to znaczy w praktyce? 

Wydaje mi się, że można próbować odwrócić skutki tego wyroku. W tym sensie to „unieważnienie” wpisane do umowy jest być może pojęciem wskazującym określony kierunek, a nie rozwiązanie. Na przykład uważam, że potrzebne są: kompletna zmiana podejścia do kwestii aborcji w odniesieniu do kobiet, które muszą przejść zabieg chirurgiczny w okresie ciąży, wprowadzenie dostępności tabletek „dzień po” bez recepty, do tego kontrolowanie, kto w Polsce korzysta z klauzuli sumienia i czy szpitale finansowane przez NFZ zapewniają dostęp do aborcji. 

I wreszcie ostatnia kwestia, chyba najważniejsza, to szerokie stosowanie interpretacji rzecznika praw pacjenta, że wada genetyczna płodu może powodować zagrożenie dla zdrowia psychicznego kobiety. Konsekwentne stosowanie tych zasad może spowodować zmianę atmosfery i rzeczywistą większą dostępność legalnej aborcji. A jednocześnie postulowałbym, żeby partie koalicji rzeczywiście usiadły do stołu i zaczęły dyskutować na temat tego, jak aborcję uregulować długoterminowo. W mojej publicystyce sugerowałem stworzenie panelu obywatelskiego na ten temat. Można wrócić do tego pomysłu, skoro postulaty Koalicji Obywatelskiej i Lewicy, do których mi blisko, nie zyskają większości parlamentarnej.

A jeżeli istniejący Trybunał Konstytucyjny będzie orzekał o niekonstytucyjności ustaw uchwalanych przez nowy parlament, to jak należy na to patrzeć? To są normalne wyroki czy nie? 

Myślę, że pytanie jest takie, czy Trybunałowi uda się zgromadzić odpowiednią większość i czy w toku tego procesu nie dojdzie do pogłębienia sporu dotyczącego praworządności. Trzeba przede wszystkim doprowadzić do tego, żeby trzej sędziowie dublerzy przestali orzekać w Trybunale, gdyż ich orzekanie jest niezgodne z Konstytucją i z europejską konwencją praw człowieka, o czym przesądził Trybunał w Strasburgu w wyroku Xero Flor przeciwko Polsce.

Spójrzmy na Krajową Radę Sądownictwa – tutaj umowa koalicyjna mówi: „dołożymy wszelkich starań, aby przywrócić konstytucyjny i apolityczny kształt KRS-u i Sądu Najwyższego”. Co pana zdaniem trzeba zrobić w sprawie Krajowej Rady Sądownictwa, żeby tak się stało? 

Trzeba przyjąć ustawę o KRS i przywrócić model, który obowiązuje w Polsce od 1989 roku, w którym 15 sędziów zasiadających w Radzie jest wybieranych przez samych sędziów, a nie polityków.

Czyli w tej sprawie potrzeba ustawy?

Nie bardzo widzę, jak można byłoby to zrobić inaczej.

Słyszałem pomysł, żeby uchwalą Sejmu unieważnić wybór członków KRS przez PiS.

W tej sprawie rysują się dwa stanowiska. Z jednej strony postulat unieważnienia wyboru przez Sejm, popierany przez profesora Safjana. Z drugiej strony profesor Strzembosz postuluje zmianę ustawową i wszczynanie postępowań dyscyplinarnych w stosunku do sędziów – członków KRS. Jest mi bliżej do drugiego stanowiska, tym bardziej, że działania poprzez uchwałę sejmową mogłyby prowadzić do bliżej nieokreślonych konsekwencji prawnych i politycznych.

I co wtedy?

W kontekście takich rozwiązań musimy sobie zdawać sprawę, że wszystko byłoby możliwe do uporządkowania w Polsce, bez kłopotu, gdyby była większość konstytucyjna. A koalicja rządząca ma większość zwykłą i nie ma nawet większości do uchylania weta prezydenta. 

Po drugie, mierzymy się z ośmioma latami budowania i cementowania nowego systemu. A jednocześnie chcemy efekt osiągnąć tu i teraz, natychmiast. Musimy zdawać sobie sprawę ze wszystkich niebezpieczeństw i racjonalnie brać je pod uwagę. I nawet jeżeli w niektórych sytuacjach największym priorytetem jest przywrócenie rzeczywistego znaczenia Konstytucji, to pytanie jest takie, czy jesteśmy w stanie to prawo wyegzekwować bez odwoływania się do środków nadzwyczajnych? 

Dlatego uważam, że w kontekście Krajowej Rady Sądownictwa trzeba przyjąć ustawę, a jednocześnie w taki sposób ograniczyć działalność KRS, żeby nie powodowała w międzyczasie większych szkód. Czyli na przykład nie ogłaszać nowych konkursów na wolne stanowiska sędziowskie. To jest akurat kompetencja ministra sprawiedliwości. A wreszcie – podejmować działania, które mogą skutkować tym, że niektórzy sędziowie obecnej Krajowej Rady Sądownictwa zaczną rezygnować albo zmieniać postawę, po prostu zachowywać się bardziej jak sędziowie, a nie osoby, które mają namaszczenie polityczne. Niezbędne jest także wszczęcie postępowań dyscyplinarnych w stosunku do sędziów, którzy przyjęli nominację do nowej KRS – jako prawnicy musieli być świadomi, że uczestniczą w pracach organu, który jest wadliwy konstytucyjnie.

Jak pana zdaniem należy podejść do sędziów powołanych przez neo-KRS? Tutaj mamy dwa główne pomysły: zbiorcze cofnięcie na poprzednie stanowiska, co proponuje Iustitia, albo indywidualna weryfikacja, co postuluje Fundacja Helsińska. 

Diabeł tkwi w szczegółach. Zasadniczo mamy trzy kategorie sędziów. Pierwsza to absolwenci Szkoły Sądownictwa i Prokuratury. Oni nie mieli wyboru w sprawie tego, kto ich nominuje na stanowisko sędziowskie. W związku z tym przyszła KRS powinna potwierdzić ich nominacje – chyba że pojawiły się okoliczności wskazujące, że ktoś się sprzeniewierzył ślubowaniu; wtedy musi być wentyl bezpieczeństwa. 

Druga grupa to sędziowie, którzy otrzymali w tym czasie awans. Tutaj najbardziej sprawiedliwe rozwiązanie, nawet jeżeli może krzywdzić poczucie dobra niektórych sędziów, to po prostu uznanie, że byli na swoistej nieuprawnionej delegacji do wyższej instancji i należy ich cofnąć do sądu, z którego przyszli. Przecież to nie oznacza, że ich się pozbawia statusu sędziego. Co więcej, nikt im nie broni startować w nowych konkursach. Trzecia grupa to osoby, które w ostatnim czasie dostały się do sądu – na przykład wcześniej byli prokuratorami, adwokatami czy pracownikami naukowymi. Tutaj po prostu trzeba zrobić nowe konkursy.

Czyli w tej ostatniej kategorii oni tracą status sędziów?

Niektórzy mogą stracić status sędziego, jeśli postępowanie przeprowadzone przez KRS wykaże, że nie mają rekomendacji niezależnego organu konstytucyjnego do pełnienia tej funkcji. Trudno mi sobie wyobrazić, jak inaczej można osiągnąć w tym przypadku jakiś poziom sprawiedliwości.

Nie może być tak, że wielu sędziów ponosiło gigantyczne ryzyko zawodowe, rzuciło na szalę całą swoją karierę zawodową, było zawieszanych lub ściganych dyscyplinarnie, a w tym samym czasie wielu prawników zachowywało się na zasadzie: mamy nowy ustrój polityczny i czerpiemy z tego garściami, bo nikt nas nie rozliczy. Neo-KRS i jej procedury stały się tego symbolem, a prezydent to zatwierdzał, wspierał i legitymizował.

Trzeba więc przyjąć ustawę, ona musi być zweryfikowana pod kątem zgodności z odpowiednimi standardami przez Komisję Wenecką. Musi maksymalnie uwzględniać podejście wszystkich środowisk prawniczych. W toku tego procesu mogą pojawić się różne dyskusje i wątpliwości – nigdy nie mierzyliśmy się z taką sytuacją, w której musimy naprawiać żagle na łodzi w czasie sztormu. I oczywiście musimy sobie zdawać sprawę z tego, że prezydent będzie to wetował. Ale prędzej czy później i tak musimy to zrobić, a każdy sędzia w Polsce musi mieć pełną nominację od prawowitej Krajowej Rady Sądownictwa, ponieważ inaczej nie pozbędziemy się problemu systemowego. 

Z tego punktu widzenia procedury zanadto zindywidualizowane, a nie automatyczne, jak dobre by one nie były, mogą prowadzić do takiej sytuacji, że nigdy się z tego nie wygrzebiemy. Należy też zawsze pamiętać o jednej kwestii – nie może się to odbywać ze szkodą dla obywateli. Zasada bezpieczeństwa prawnego, a więc w tym przypadku trwałości wyroków, powinna być co do zasady respektowana. 

Jest jeszcze Sąd Najwyższy – w tej chwili około połowa sędziów w SN została nominowana przez neo-KRS. Ostatnio widzimy próbę zmiany regulaminu sądu, do której dąży prezydent Andrzej Duda, a która miałaby lepiej zabezpieczyć tak zwanych nowych sędziów. Z kolei prezes Manowska powiedziała kilka dni temu, że „nie cofnie się ani o krok”. Co to oznacza dla przyszłości tej instytucji? 

To jest wszystko próba siłowania się, ustawiania się w debacie, robienia z siebie ofiary. Bo środowisko „neosędziów” się nie spodziewało, że taka sytuacja nastąpi. Ich wybory życiowe były motywowane tym, że historia się skończyła, mamy nowy model władzy, będzie jak na Węgrzech – że to już zostało zabetonowane na zawsze. I nikt z nich prawdopodobnie nie dopuszczał, że może nastąpić zmiana. 

Dlatego te obecne deklaracje przypominają mi trochę postawę, którą przyjmuje teraz Mateusz Morawiecki w sprawie tworzenia rządu. Jest to próba pokazania, że mają jeszcze jakiś moralny mandat. Ale nie mają takiego mandatu, bo musieli mieć świadomość wyborów prawnych, jakich dokonali. Pani Małgorzata Manowska doskonale wie, jakie kontrowersje towarzyszyły jej wyborowi na pierwszą prezes Sądu Najwyższego, komu zawdzięcza swoje nominacje, z kim wcześniej pracowała, z jakim obozem politycznym była związana. I cóż, używając swojego autorytetu, wynikającego wyłącznie z zajmowanego stanowiska, usiłuje bronić swojej pozycji. A ostatnio jeszcze podważa nawet nominacje ławników do Sądu Najwyższego, tylko dlatego, że nie chcą oni orzekać razem z neosędziami.

I co z tym zrobić?

Trzeba robić swoje, patrzeć, jak się sytuacja rozwija, być naprawdę zdeterminowanym i powiedzieć: zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby do końca kadencji doprowadzić do tego, że praworządność będzie poukładana. 

I tu chcę powiedzieć ważną rzecz: umowa koalicyjna nie jest na rok, tylko na cztery lata. Nie rozliczajmy więc rządzących za to, co zrobią w pół roku – zobaczymy, co będzie za cztery lata. Zapewniam, że będzie gigantyczna determinacja. Myślę też, że im zmiany będą bardziej konsekwentne i przemyślane, tym społeczeństwo będzie to lepiej odbierało, a wiara w stabilność systemu prawnego będzie odzyskiwana.

Czy pana zdaniem możliwe jest zbudowanie na przyszłość lepszych bezpieczników dla demokracji i rządów prawa? I czy w tym celu potrzebna byłaby nowa konstytucja?

Na pewno czeka nas debata konstytucyjna. To nie ulega wątpliwości, ponieważ dużo się zadziało w Polsce. I to nie tylko ze względu na bezpieczniki, ale też na to, że warto byłoby w Konstytucji uregulować nowe prawa, odnieść się do nowych wyzwań – technologicznych czy związanych ze zmianą klimatu. 

Natomiast uważam, że to nie jest kluczowe i powinniśmy spojrzeć na sprawę z trochę innej perspektywy. A mianowicie, co zadziałało w kontekście odzyskania demokracji w Polsce, a co nie działało, jak powinno? Odpowiedzi pokażą nam, co warto wzmacniać, a gdzie mamy kłopot. Społeczeństwo obywatelskie zdecydowanie na plus, podobnie jak członkostwo w Unii Europejskiej. Bez tego nie bylibyśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy. Na plus samorządy lokalne, postawa indywidualna przedstawicieli niektórych zawodów, zwłaszcza sędziów, adwokatów, prokuratorów. 

A co na minus?

Uniwersytety mogłyby mieć mocniejszą pozycję w czasie tego konfliktu. Do tego niektóre instytucje okazały się zbyt słabo uregulowane i należałoby je wzmocnić. Następna rzecz: chociaż społeczeństwo obywatelskie działało, to czy całe społeczeństwo wiedziało, co się dzieje? Niekoniecznie – a więc szwankuje edukacja obywatelska. Podobnie media – wiele mediów odegrało istotną demokratyczną rolę, ale jednocześnie wiele innych zostało szybko podporządkowanych; czyli jest pytanie o to, jak wzmacniać wolne media. Warto zrobić w ten sposób całościowy audyt, w kontekście tego, co udało nam się osiągnąć. Bo to, co wydarzyło się 15 października, to jest gigantyczny sukces. 

Cierpliwie czy spektakularnie – jak naprawiać państwo i rozliczać za jego psucie?

Jarosław Kuisz: Suweren poszedł do wyborów i w sposób spektakularny wyraził swoją wolę. Prawie 75 procent uprawnionych zdecydowało się oddać głos, to najwyższy wynik w historii Polski. Niebywała rzecz, ale schody są przed nami. Jakie są scenariusze w sprawie przywrócenia praworządności? Ja widzę dwa. Pierwszy, żebyśmy jak najbardziej to możliwe wrócili do sytuacji sprzed 2015 roku i naprawili to, co zostało przez osiem lat popsute. I drugi – osiem lat minęło, życie popłynęło swoim torem, nie da się zawrócić rzeki, szukajmy jakiegoś kompromisowego rozwiązania. 

Ewa Łętowska: Kreśli pan fałszywą alternatywę. Owszem, nie da się powrócić do punktu wyjścia, czas płynie i otoczenie też się zmieniło, ale to nie oznacza finalnego kompromisu. Trzeba wrócić na właściwy tor, który się nazywa państwo prawa. Ale to wcale nie znaczy, że można po prostu powiedzieć: stop i zawrócić, osiągając punkt wyjścia. To jest inna droga, kręta, trudniejsza, ale bynajmniej nie zamykająca się grubą kreską, że użyję metafory. Powrót do państwa prawa nie jest powrotem do punktu wyjścia. 

Czyli? 

EŁ: Ustępująca władza chyba już wybrała drogę konfrontacyjną. Jeżeli naszym pilnym zadaniem jest uporządkowanie spraw z Unią Europejską na tyle, abyśmy w końcu mieli dostęp do funduszy na KPO, to nie może być tak, że jednocześnie kontynuuje się postępowania wyjaśniająco-dyscyplinarne wobec sędziów odwołujących się do prawa europejskiego. A tak się właśnie dzieje i to nie są pojedyncze wypadki. To manifestuje wolę niechęci do współpracy i będzie komplikować powrót na drogę praworządności. 

Słuchałam wystąpienia prezydenta Dudy, który mówi o konieczności współpracy i współdziałania. Cóż z tego, kiedy czyny o tym nie świadczą. Obawiam się więc, że czeka nas, niestety, model konfrontacyjny. Mówię o tym z ubolewaniem, dlatego że to jest marnotrawstwo energii, użeranie się. 

I jeszcze jedno – sprawa powrotu na ścieżkę cnoty oznacza, że ci, którzy ustępują politycznie, będą starali się wbijać klin, szczuć, opowiadać, że teraz to oni są dyskryminowani. Czyli, krótko mówiąc, hasła państwa prawa, praworządności będą przez nich wykorzystywane instrumentalnie.  

Panie profesorze, jak wrócić na ścieżkę cnoty? 

Wojciech Sadurski: Ja bym wrócił do alternatywy, którą zarysował nasz prowadzący i przyjąłbym, że jest ona realna. I być może wystawię się na ciosy, niemniej powiedziałbym, że w tej alternatywie, czy przywracamy dawny stan rzeczy, czy też szukamy jakiegoś nadzwyczajnego modus vivendi, jestem przy pierwszej opcji. Czeka nas droga sprawiedliwości restoratywnej, czyli odtworzenia tego, co zostało zniszczone. 

Oczywiście, nigdy nie ma prostego powrotu do rzeki, zwłaszcza po ośmiu latach, ale musimy się zdecydować, o czym właściwie rozmawiamy. Jeżeli ze względu na nasze kwalifikacje, tak pani profesor, jak i moje, rozmawiamy o prawie, to uważam, że pierwszą rzeczą do zrobienia jest odtworzenie tego, co uda odtworzyć konstytucyjnie. Mieliśmy w miarę przyzwoite instytucje i w miarę dobre prawo, poza tym, że te instytucje nie okazały się dostatecznie wydolne, by udźwignąć ciężar ataku na siebie.

Więc co konkretnie zrobić? Od czego by pan zaczął naprawę?

WS: Zacząłbym od trzech koronnych instytucji polskiego systemu prawnego, które zostały zrujnowane, a od których istnienia zależy polska demokracja. Są to: Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa i prokuratura. Bez nich nie ma mowy o konstytucyjnym państwie prawa. I na każdą z tych trzech instytucji trzeba będzie mieć odrębne rozwiązania.

Zacznijmy więc od Trybunału Konstytucyjnego. Pani profesor, jak by pani naprawiła Trybunał?

EŁ: Chciałabym najpierw ad vocem. Pan zwraca uwagę na naprawę poszczególnych instytucji, ja raczej na naprawienie mechanizmów. Dlatego w uszeregowaniu trzech instytucji, które pan wskazał, zmieniłabym kolejność. Krajowa Rada Sądownictwa – tak. Prokuratura – tak. Trybunału nie da się naprawić gładko. Oczywiście, znam pańską teorię, jak to zrobić, ale ja się z nią nie zgadzam. 

Ja bym zaczęła od skrupulatnego wykonania na tyle, ile się da, zapadłych wyroków Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. I to otwiera już pewną przestrzeń do dalszych działań.

Panie profesorze, jaka jest pana recepta na uzdrowienie Trybunału?

WS: Moja recepta wynika z dwóch punktów wyjścia. Pierwszy jest fundamentalny i pryncypialny. Uznanie, że Trybunał działający co najmniej od roku 2017, czyli od pierwszego dopuszczenia sędziów dublerów do składów orzekających, w całości przestał być Trybunałem w rozumieniu konstytucyjnym. A zatem, że przez ostatnie siedem lat działał w sposób niekonstytucyjny. Jestem w tym absolutnym legalistą i formalistą. To jest jak z neo-KRS – jeśli to jest organ niekonstytucyjny, to trzeba przyjąć, że go nie ma i że musi być powołany na nowo.

Ale drugi filar mojego myślenia to myślenie o konsekwencjach. Nawet jeżeli trzech dublerów zostanie usuniętych z Trybunału Konstytucyjnego, a na ich miejsce wprowadzonych trzech prawidłowo wybranych sędziów, to i tak do mniej więcej pierwszej połowy 2026 roku sędziowie nominaci PiS-owscy zachowają w Trybunale większość. Będą wetowali każdą ustawę mającą naprawić polski stan prawny na wniosek chociażby opozycji PiS-owskiej. Trybunał będzie więc mógł unieważniać wszelkie reformy. Jeżeli tego wymaga polska konstytucja, to ja za taką konstytucję dziękuję. 

EŁ: Jak pan profesor wyobraża sobie teraz potraktowanie Trybunału per non est i wybranie nowego? To oznacza wojnę z prezydentem. To oznacza anarchizację i tak już zanarchizowanego systemu. Moim zdaniem ta propozycja byłaby bardzo dobra, tylko mało realna. 

Dlatego najpierw trzeba uruchomić mechanizmy bez działań legislacyjnych. Jest ich całkiem sporo, ale nie dotyczą one akurat Trybunału Konstytucyjnego. Inaczej jest z KRS, wobec której trzeba wykonać po prostu wyroki TSUE i ETPC. To, co proponuje pan wobec Trybunału, jest dopiero konstruktem intelektualnym. 

Jakby więc pani, najprościej mówiąc, uzdrowiła sytuację z Trybunałem?

EŁ: Nie uzdrowię jej kompletnie. Uzdrowić można w tej chwili sytuację z trzema osobami, które były wybrane nieprawidłowo. Ich miejsca są wadliwie obsadzone i tu można coś zdziałać poprzez parlament. Oczywiście, obsadzenie tych trzech miejsc prawidłowo wybranymi sędziami to stawianie tych osób w roli kamikadze z pełną świadomością, że to nie bardzo uzdrawia sam Trybunał Konstytucyjny. Dlatego więc właśnie nie stawiam Trybunału na pierwszym miejscu i koncentruję się na drobniejszych, może bardziej praktycznych elementach powrotu na ścieżkę praworządności, na tyle, na ile to się da.

Natomiast uważam za sensowny projekt ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, który powstał pod egidą Fundacji Batorego.

Czyli?

EŁ: Czyli projekt, który zakładał wymianę trzech dublerów na trzech prawidłowo wybranych sędziów. A wobec innych – przeprowadzenie postępowań dyscyplinarnych. Widzę jednak co do tego sporo przeszkód o charakterze organizacyjno-technicznym. Nie wszystkie osoby mogą być pociągnięte do odpowiedzialności. I zajmie to dużo czasu. Poza tym, czy można liczyć na niezawetowaną ustawę?

Jednak Trybunał realnie może torpedować wszelkie próby reform, wystarczy, że 50 posłów PiS-u, skieruje wniosek.

EŁ: Reformy przeprowadza się nie tylko poprzez ustawodawstwo.

WS: Z największym szacunkiem, ale nie zgadzam się z panią profesor. Kiedy jest słoń w pokoju, a nie wiemy, co z nim zrobić, nie możemy uznać, że go nie widzimy. Jeżeli czegoś nie zrobimy, będziemy mieć rodzaj konstytucyjnej bezradności. 

Moim zdaniem projekt Fundacji Batorego jest słuszny, ale tylko w trzech piętnastych. Czyli trzy spośród piętnastu osób należy wycofać, ale pozostaje dwanaście, o których nie możemy nie myśleć, tylko dlatego, że nie wiemy, co z nimi zrobić. Projekt Fundacji Batorego przewiduje wobec nich postępowania dyscyplinarne, a w składach dyscyplinarnych, aby zapewnić im niezależność, mają zasiadać sędziowie Trybunału w stanie spoczynku, czyli takie osoby, jak pani profesor, jak pan profesor Mirosław Wyrzykowski. Czy my rzeczywiście możemy państwu narzucić taką odpowiedzialność, byście usuwali jednego po drugim rozmaitych nierobów z Trybunału Konstytucyjnego? Metoda na pozostałą dwunastkę zaproponowana przez Fundację Batorego wydaje mi się czymś w rodzaju sztuczki prawnej niewłaściwej w wykonaniu poważnych prawników. Ja bym jednak przyjął, że cały Trybunał został skompromitowany i z tego powodu musi być wyzerowany.

EŁ: Wydaje mi się, że w obecnym stanie rzeczy rozwiązanie Fundacji Batorego straciło na realności. Natomiast trochę się dziwię, że akurat pan podnosi wobec tego rozwiązania argument, że jest to „sztuczka prawna”, a nie wobec bardziej radykalnej sytuacji, którą sam proponuje. Kto miałby stwierdzić, że Trybunał trzeba „wyzerować”? Parlament w opozycji do prezydenta? 

Wydaje mi się, że koncentrowanie się na problemie Trybunału Konstytucyjnego nieuchronnie prowadzi nas do wniosku, jakoby głównym problemem powrotu na drogę cnoty były kwestie legislacyjne. Moim zdaniem przede wszystkim ważne jest, żeby zmieniła się praktyka. Akademicy, a w ślad za nimi publiczność, myślą, że aby coś zrobić, trzeba koniecznie zrobić to ustawą. Tymczasem musimy zmienić praktykę i standard. I akurat na tych elementach reformy bym się skupiła. Praktykę można zmienić bez zmiany ustawy.

Czy ktoś powinien personalnie ponieść odpowiedzialność? Profesor Marcin Matczak uważa, że Andrzej Duda powinien stanąć przed Trybunałem Stanu. Inne osoby podają inne nazwiska. Kto powinien odpowiedzieć za to, co się działo przez ostatnie osiem lat w zakresie praworządności? 

WS: Moim zdaniem jest czymś w rodzaju pięknoduchostwa mówienie, że Andrzej Duda powinien stanąć przed Trybunałem Stanu. Jasne, że powinien – i Andrzej Duda, i Mateusz Morawiecki, i pani premier Szydło. Wszyscy oni powinni stanąć przed Trybunałem Stanu, ale żadne z nich nie stanie, bo taki wniosek musi zdobyć tak wysokie poparcie Zgromadzenia Narodowego w przypadku prezydenta, albo Sejmu w przypadku członków rządu, że oni z całą pewnością tego unikną. Sejmowa większość będzie mogła więc pisać wnioski o pociągnięcie tych osób do odpowiedzialności, bo dla wniosków mają wystarczającą większość, ale to będzie wyłącznie działanie nękające, czysto symboliczne. 

Natomiast z całą pewnością, gdy już będzie niezależna prokuratura, gdy miną immunitety najpierw obecnego premiera i ministrów, a potem prezydenta, nadejdzie kwestia normalnej odpowiedzialności karnej. Na przykład za przestępstwo urzędnicze polegające na niedopełnieniu obowiązków albo przekroczeniu uprawnień, z czym mieliśmy do czynienia.

EŁ: Przypomnę historyczny przykład ze Stanów Zjednoczonych. Al Capone odpowiadał nie za to, co zrobił, tylko za różnego rodzaju przekręty księgowe. Problemem przy odpowiedzialności tego typu jest przede wszystkim przypisywalność i dowody. Wątpliwe jest, czy nasze organy przygotowujące tego rodzaju wnioski są zdolne przygotować je w tak przyzwoity dowodowo sposób, żeby w efekcie do czegoś doszło. 

Poza tym zwracam uwagę, że nasza regulacja dotycząca Trybunału Stanu jest wadliwa. Ma bardzo często spotykany w Polsce grzech: łatwo obiecuje – dlatego, że łatwo jest sporządzić wniosek i znaleźć do niego większość – natomiast niesłychanie utrudnia doprowadzenie wniosku do końca. I to jest prawo hipokryzyjne. W swoim czasie tak samo było z regulacjami, które pozwalały zrobić legalny strajk. 

Wydaje mi się, że problem leży nie w tym, żeby znajdować podstawy prawne, abstrakcyjne i potencjalne, które można zastosować, bo można wysypać cały worek przepisów i wskazać potencjalnych adresatów tego rodzaju odpowiedzialności. Istotne jest to, żeby znaleźć te konkretne wypadki niebudzące wątpliwości dowodowo, które można doprowadzić do sensownego końca w sposób, który przekona nie tylko prawników zasiadających w sądach, ale i publiczność, że nie robi się właśnie żadnego wybiegu, nie stosuje triku. Dlatego ja bym wolała jednego czy dwóch przyzwoicie osądzonych za, powiedzmy, nieporządek w kwitach dokumentujących staranność działania urzędniczego, niż szukanie ewentualnych podstaw dla wysoko ulokowanych oficjeli, które potem się rozlezą. Bardziej istotne jest, żeby doszło do realnej odpowiedzialności za konkretne sytuacje, a nie do potencjalnej. 

Ma pani na myśli jakieś konkretne osoby?

EŁ: Celowo nie podaję personaliów. Ale widzę dużo możliwości na stanowiskach ministerialnych, w związku z różnymi okazjami, dajmy na – organizacji wyborów kopertowych, przecież to jest kopalnia naruszeń. Podobnie jak transfery majątku państwowego z naruszeniem procedur. Natomiast długa lista ewentualnych zarzutów do Trybunału Stanu, gdzie postępowania nie uda się doprowadzić do końca, tylko deprecjonuje jakikolwiek sens odpowiedzialności. To jest puste wymachiwanie szabelką. Jestem temu przeciwna.

Panie profesorze, jak pan zalecałby procedować w konkretnych przypadkach?

WS: Nie należy sięgać tylko po panią premier, która nie publikowała orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego, czy prezydenta, który nie przyjął ślubowania od prawidłowo wybranych sędziów. Trzy drobne przykłady. Pierwsze – dopiero co przeczytałem, że trzech członków zarządu Centralnego Portu Komunikacyjnego pobrało w ciągu jednego tylko roku ponad 2,1 miliona złotych wynagrodzeń. Drugi przykład: Fundusz Sprawiedliwości dla ofiar przestępstw hojnie dotował pismo „Do Rzeczy” – za ten fundusz jest odpowiedzialny pan wiceminister Romanowski. I trzeci przykład – generalnie spółki skarbu państwa, które dają zero reklam do najbardziej wysoko nakładowych pism opinii, takich jak „Newsweek” czy „Polityka”, a potężne reklamy czołgów, czy tam, nie wiem, okrętów, dla pism bardzo nisko nakładowych, ale prorządowych. 

To są szokujące niegospodarności, a właściwie ordynarna, wulgarna systemowa korupcja. I tego jest bardzo dużo. 

Pani profesor, proszę ad vocem.

EŁ: Pan profesor Sadurski chyba nawrócił się trochę na moją wiarę, bo ja właśnie mówiłam o wypadkach niegospodarności, możliwych do dokładnego przygotowania dowodowego. Ale ostrożnie z szeroką ławą. Nie chodzi o to, żeby epatować propagandowo, że wszczęło się już tyle najrozmaitszych postępowań, tylko o to, by zrobić porządnie choćby jedno do końca. Niezmiernie boję się tego, co nam się ciągle powtarza w historii – dużo słów i mało treści. Marzyłabym, żeby nasze stawanie na drodze cnoty charakteryzowało się odwróceniem tych proporcji.

Jednak wśród tych, którzy tak licznie poszli do wyborów, jest oczekiwanie przełomu i chyba jednak rozliczenia ostatnich ośmiu lat nie tylko w sposób symboliczny.

EŁ: Oczekiwania są rozbudzone populistycznie i, co więcej, będą na pewno w jakiś sposób eksploatowane propagandowo przez tych, których powinny dotyczyć. Wolę chłodzić oczekiwania, żeby były zrealizowane, niż je rozbudzać, bo to do niczego nie doprowadzi.

WS: Nie chciałbym epatować pojęciem populizmu. Nie zgadzam się, że oczekiwania społeczne co do tego, by rozliczyć przekręty, to kwestia populizmu. Nie jestem zwolennikiem rewolucyjnego rozumienia poczucia sprawiedliwości, natomiast uważam, że jest ono czymś, co musimy brać pod uwagę. Musimy szanować oczekiwania, że winni oczywistych przestępstw zostaną pociągnięci do odpowiedzialności, a nie zbywać je mianem populizmu. 

EŁ: Ja ich nie zbywam, mówię, żeby nie rozbudzać nadmiernych oczekiwań i żeby przepuszczać przez trzeźwy osąd, co można zrobić porządnie. Nie rozbudzać nadmiernych nadziei, tylko doprowadzić do końca to, co się zaczęło.

WS: Z tak sformułowaną konkluzją głęboko się nie zgadzam. Selektywność, moim zdaniem, jest niezgodna z zasadami rządów prawa. Trzeba rozpocząć postępowania wobec największej liczby osób, wobec których są uzasadnione przypuszczenia, że złamali prawo, a jeżeli ze względu na to, że nie mamy tylu prokuratorów, tyle czasu i tyle pieniędzy, nie wszystkich uda się pociągnąć do odpowiedzialności, no to już trudno, to jest siła wyższa. Ale należy iść jak najszerszą ławą.

Stań się silna, stań się potężna! Recenzja filmu „Siostrzeństwo świętej sauny” w reżyserii Anny Hints

Grupa nagich, spoconych, mokrych od potu kobiet, pokazywanych często bez twarzy. Kamera skupia się na wilgotnych fragmentach ich ciał, zlepionych kosmykach włosów. Wbrew pozorom nie jest to relacja z pornograficznego filmu o lesbijskiej orgii, ale skrótowy opis filmu „Siostrzeństwo świętej sauny”, estońskiego kandydata do Oscara, wyreżyserowanego przez Annę Hints. Przed jego obejrzeniem sama wybrałam się z przyjaciółką na saunę, nie była to jednak estońska sauna dymna wpisana na Reprezentatywną Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego Ludzkości Unesco, tylko jedna z wielu dostępnych w centrum Warszawy. Wyprawę do szklanego wieżowca trudno porównać do pobytu w drewnianej chatce na obrzeżach lasu pokrytego śniegiem (tak jak na początku filmu), przywodzącego na myśl domek czarownicy. Jednak i tutaj można było poczuć, jak gorąc i para spopielają bariery między nagrzanymi ciałami. Sauna jest tutaj też jedną z bohaterek filmu, przyglądamy się jej w różnych porach roku, a odwiedzające ją kobiety kierują do niej uroczyste pozdrowienia: „Witaj sauno!”. 

W saunie zwierzeń, bohaterki wyznają historie swoich ciał, opowiadają o formatujących wydarzeniach, w których te ciała grały główną rolę.

Zofia Krawiec

W brzuchu matki

Wchodzą do niej zupełnie nagie, jakby wchodziły do rozgrzanego brzucha matki, żeby narodzić się na nowo. Zresztą regularne przebitki na scenę przedstawiającą nagie dziecko przytulone do piersi matki jeszcze bardziej umacniają to wrażenie powrotu do bezpieczeństwa i pierwotności. W oparach dymu kobiety medytują w bezruchu i w milczeniu, nacierają wzajemnie swoje ciała, polewają włosy lub snują opowieści o swoim życiu. Na próżno szukać tu wyfotoszopowanych ciał z okładek magazynów czy filmów głównegonurtu. Obrazom „Siostrzeństwa świętej sauny” zdecydowanie bliżej jest do ruchu ciałopozytywności.

W saunie zwierzeń bohaterki wyznają historie swoich ciał, opowiadają o formatujących wydarzeniach, w których te ciała grały główną rolę. Rozmawiają o społecznej presji wyjścia za mąż, wyczerpującego ciśnienia wokół wymogów urodowych, kulcie szczupłości, życiu w kobiecym świcie, którego synonimem jest niezadowolenie z siebie. O tym, że dobrze mogą poczuć się ze sobą dopiero po wykonaniu ciężkiej i wieloletniej pracy nad postrzeganiem samych siebie, zamiast w siłowni nad swoimi mięśniami. Wytwarza się między nimi bliskość i z biegiem czasu rozmowy stają się coraz bardziej intymne i trudne. Dotyczą walki z chorobą, niosącą ze sobą groźbę przedwczesnej śmierci, a także ciąży, śmierci dziecka, gwałtu. Wyznania z szeptanym co jakiś czas zdaniem „Stań się silna, stań się potężna!” – jak zaklęciem, przywodzą na myśl terapię grupową.

Materiały dystrybutora Against Gravity

Detoksykacja i czarownice

W kobiecej saunie dokonuje się zatem detoksykacja przez temperaturę i słowa. Jak to w grupowych terapiach bywa, procesowi leczenia poddawane są nie tylko osoby opowiadające, ale również słuchające, czyli w tym wypadku także my, widzowie filmu Hints. Zakryte twarze bohaterek z jednej strony dają im komfort anonimowości, która w takiej sytuacji może być warunkiem bezpiecznej przestrzeni do opowiadania o intymnych doświadczeniach, czy nawet wręcz częścią ochrony. Z drugiej strony – nadają one historii wymiar bardziej uniwersalny. Film dzieje się współcześnie, wiemy o tym, bo bohaterki wspominają o Tinderze i niechcianych dick pickach, ale sama sauna w drewnianej chatce, do której bohaterki noszą wodę w wiadrach, wydaje się wyjęta z ram czasowych.

Najstarsza z kobiet, zarządzająca sauną, jest kimś w rodzaju matronki, komentuje film z metapoziomu, opowiada o tym, czym jest to miejsce. Osłona dymna spowijająca jej postać i kolorowe prześwity dają wrażenie, jakby wypowiadała się z zaświatów. Oczywiste skojarzenie przywodzi na myśl płonące stosy, ale tutaj ogień – krnąbrny żywioł, jest oswojonym źródłem przyjemności. W filmie słyszymy bardzo dużo o tym, jak wspólnotowe rytuały potrafią być terapeutyczne. I skoro żyjemy w świecie, w którym czarownice spłonęły na stosach, świętości zostały przepędzone przez władzę rozumu, a rytuały – wchłonięte przez kapitalizm, to ściągnięcie klątwy i przepracowanie bólu zamiast w we wspólnotach, odbywa się w gabinetach psychoterapeutów za odpowiednią opłatą. I dzieje się tak zwykle w tym celu, by cierpiącą osobę szybko przywrócić na tor kapitalistycznej efektywności i zarabiania. 

Ale ten bardzo udany film Hints mówi nam też o tym, że jeżeli potrzebujemy terapii, to nie tylko tej indywidualnej, ale społecznej i kulturowej. Potrzebna jest terapia dotycząca sposobu postrzegania kobiecego ciała, utrwalania go na ekranach. Odczarowanie zaklęcia seksualizacji ciążącej na postrzeganiu wizerunków nagich kobiecych ciał. „Siostrzeństwo…” przypomina, że magia uzdrowień, ściągania klątw jest w rzeczywistości czymś bardzo przyziemnym i materialnym. Bierze się z troskliwego dotyku przyjaznych dłoni, wysłuchania, wylanych wspólnie łez, a także pocenia się i zrównania w jednym oddechu.

Ogłoszenie konkursu dla młodych reporterek i reporterów

Zakres projektu:

– Reportaż na ważny temat społeczny o długości ok. 20 tys. znaków.

– Towarzyszący fotoreportaż: 12 fotografii jakości prasowej z podpisem.

– Towarzyszący wywiad uzupełniający reportaż o długości ok. 12 tys. znaków.

 

Warunki udziału:

– Temat projektu zgłoszony w konkursie musi mieć znaczenie ponadnarodowe – regionalne lub europejskie i mieć istotne znaczenie dla czytelników do 30 roku życia (np. zagrożenia dla demokracji, kryzys migracyjny, polityka tożsamości, zdrowie psychiczne wśród osób młodych, klimat)

– Wiek kandydatów: 18 – 30 lat.

– Czas trwania projektu: wybrane 3 miesiące między styczniem a czerwcem 2024 roku.

– Wsparcie edytorskie w okresie pracy nad projektem.

– Zatrudnienie w celu realizacji projektu konkursowego. Umowa zlecenie: 3 miesiące.

– Udział w kolegiach redakcyjnych projektu PERSPECTIVES.

 

Warunki finansowe:

  1. Wynagrodzenie konkursowe: 15 tys. zł brutto
  2. Ponadto kandydaci mogą liczyć na sfinansowanie następujących wydatków:

– Koszty transportu (maksymalny budżet 1000 euro)

– Zakwaterowanie (maksymalny budżet 800 euro)

– Utrzymanie w czasie podróży (maksymalny budżet 240 euro)

– Usługi fotograficzne (maksymalny budżet 600 euro)

– Wynajęcie fixera (maksymalny budżet 1000 euro)

 

Szczegółowe warunki wypłaty i rozliczenia niniejszych środków finansowych będą zawarte w umowie podpisanej z wybranymi kandydatami.

 

Zainteresowane osoby prosimy o przesłanie:

– Pomysł: opis projektu (max. 2 tys. znaków) + wstępny plan wydatków (np. planowane koszty transportu i zakwaterowania)

– CV

– Próbka tekstu: opublikowanego w przeszłości autorskiego artykułu

 

Kultura Liberalna wybierze najciekawsze i najbardziej obiecujące pomysły, wskazujące na wyostrzony zmysł społeczny i reporterską wrażliwość kandydatów i kandydatek. W celu wyłonienia uczestników możemy zwrócić się do kandydatów z prośbą o krótką rozmowę na temat projektu.

Termin na zgłoszenia: 17 listopada 2023 roku.

Ogłoszenie wyników: 15 grudnia 2023 roku.

 

Czas realizacji: wybrane 3 miesiące między styczniem a czerwcem 2024 roku.

Adres: [email protected]. Do wiadomości prosimy dołączyć zgodę na przetwarzanie danych osobowych na potrzeby konkursu.

 

Konkurs jest częścią projektu PERSPECTIVES, współfinansowanego przez Unię Europejską i realizowanego przez międzynarodową sieć redakcji pod kierownictwem Goethe-Institut. Reporterzy będą mieli możliwość współpracy z dziennikarzami ze wszystkich siedmiu redakcji biorących udział w projekcie.

 

Więcej informacji o projekcie znajdziesz tutaj: http://www.perspectives-media.eu

Do jakiego odwetu ma prawo Izrael?

W mediach społecznościowych jedni dodają do swoich zdjęć nakładkę z flagą Izraela, a inni z flagą Palestyny. Tym graficznym deklaracjom towarzyszą często gorące spory o to, kto jest w tej wojnie ofiarą, a kto katem.

Demonstracje w obronie bombardowanych przez izraelską armię cywilów z Palestyny, takie jak te, które przeszły w ostatni weekend ulicami Warszawy, to zjawisko widoczne także w innych krajach Europy. W Warszawie demonstrowano pokojowo, w Berlinie obrzucono synagogę koktajlami Mołotowa.

Sprzeciw wobec polityki Izraela przybiera różne formy. Jedni nawołują do wstrzymania przemocy wobec niewinnych cywili, argumentując, że śmierć dziecka z Gazy nie wskrzesi dziecka izraelskiego. Inni krytykują politykę Izraela wobec Palestyńczyków jeszcze z czasu przed ostatnim atakiem Hamasu, dowodząc, że mieszkańcy Strefy Gazy od dawna są ofiarami.

Continue reading

Nie ma symetrii między Hamasem a Izraelem

Konflikt w Gazie rozpalił opinię publiczną na świecie i w Polsce, jak rzadko które wydarzenie międzynarodowe. Ogrom krzywd, opisywanych i transmitowanych na żywo, zmusza do zajmowania stanowiska i to całościowego, do kategorycznego opowiedzenia się po jednej czy drugiej stronie linii frontu, nie tylko w odniesieniu do obecnej odsłony konfliktu, ale „w ogóle”. Podobnie było z Ukrainą, co sprawiało, że jedni z solidarności z ofiarami rosyjskiej agresji zdejmowali z repertuaru „Borysa Godunowa” czy ogłaszali bojkot Dostojewskiego, zaś inni odmawiali Ukrainie solidarności ze względu na panujący tam kult Bandery.

Ale, mimo równie efektownych, co mylących konstrukcji erystycznych, ani Dostojewski nie jest winien Buczy, ani zbrodnie banderowców nie podważają prawa Ukrainy do niepodległości i jej obrony. Konflikty rzadko bywają czarno-białe: nawet fakt, że III Rzesza stanowiła zło absolutne, nie umniejsza zbrodni ZSRR – choć bez jego udziału zwycięstwo nad Hitlerem mogłoby nie być możliwe. 

Zdumiewająca ranga konfliktu

Warto rozpatrywać poszczególne elementy konfliktów oddzielnie i dopiero następnie sprawdzać, czy z ich analizy wynika, że chcemy się po którejś ze stron opowiedzieć. Ale jeśli nie możemy, to czy chcemy wyrazić nasze poparcie lub potępienie dla rozmaitych ich działań. Mając to stale na uwadze, spróbujmy przyjrzeć się konfliktowi w Gazie, który obecnie, w percepcji świata, przesłonił wszystkie inne.

Ranga, jaką ten konflikt zyskał, musi zdumiewać. Nie jest on szczególnie krwawy, w ciągu ostatnich dwóch tygodni zginęło około 6 tysięcy osób (dane o stratach Palestyńczyków są trudne do potwierdzenia). Wprawdzie obecna faza jest jedynie etapem w konflikcie, który trwa od około stu lat i od powstania brytyjskiej Palestyny mandatowej zginęło w nim około stu tysięcy ofiar. 

Jednak niemal dwukrotnie więcej zginęło podczas trwającej od półtora roku wojny w Ukrainie, którą konflikt izraelsko-palestyński przyćmił. W trwającej dwa lata wojnie w Tigraju, która w ogóle nie zaistniała w publicznej świadomości, zginęło ponad 600 tysięcy ludzi, w dwunastoletniej syryjskiej wojnie domowej liczba ofiar może sięgać 750 tysięcy, w jemeńskiej, też publicznie niemal nieobecnej – zapewne około pół miliona. 

Najwyraźniej więc to nie intensywność konfliktu w Gazie wywołuje intensywność związanych z nim emocji – co winno skłaniać do dodatkowej ostrożności przy zajmowaniu stanowisk.

Złożoność sytuacji sprzyja błędnym ocenom 

Druga wojna światowa, a następnie dekolonizacja, przeorały mapę świata, kończąc konflikty o długiej nieraz historii (jak polsko-ukraiński) i rozpętując nowe. Konflikt izraelsko-palestyński jest jednym z nielicznych nadal nierozwiązanych. Oznacza to, że dla jego pełnej analizy potrzeba głębszej wiedzy niż w innych przypadkach, a rezultat tej analizy może w znacznym stopniu zależeć od tego, co uznamy za początek konfliktu. 

Nawet określenie „izraelsko-palestyński” jest mylące, jako że konflikt już trwał, gdy nie było jeszcze ani izraelskiego państwa, ani palestyńskiego narodu. Ta złożoność zniechęca i sprzyja wybraniu jakiegoś pojedynczego elementu, a następnie uznaniu, że to on stanowi o naturze konfliktu. Zaś zajęcie stanowiska wobec tego elementu wystarcza dla oceny całości. 

Takie pars pro toto jest zawsze mylące i sprawia, że wynikające zeń potępienie – lub poparcie – obejmuje też zjawiska, których skądinąd potępiać lub popierać by się nie chciało. Z tymi wszystkimi zastrzeżeniami wydaje się jednak uprawnione, by wypowiadać się o obecnej fazie gazańskiego konfliktu nawet bez uwzględniania historii poprzednich stu lat. Jest bowiem akcja Hamasu i reakcja Izraela, oraz ich niepodważalne konsekwencje. 

Zbrodnia Hamasu – reakcja Izraela 

Terroryści z Hamasu wdarli się na terytorium Izraela i zamordowali tam około 1300 cywili, strzelając i dźgając na ślepo. Wśród ofiar przeważa młodzież – uczestnicy festiwalu muzyki rave, ale są też liczne dzieci (niektórym obcinano głowy) i ludzie starsi. Ofiary to niemal wyłącznie Żydzi, ale zginęło też przynajmniej 40 izraelskich Arabów oraz kilkudziesięciu robotników zagranicznych. Napastnicy uprowadzili też do Gazy 212 Izraelczyków, w tym małe dzieci, starców, inwalidów. Niektóre kobiety zostały zgwałcone. Wiemy o tym wszystkim z filmików, które nakręcali sami sprawcy; najwyraźniej chcieli, by ich czyny były znane światu.

Wydawać by się mogło, że taka zbrodnia zasługuje jedynie na kategoryczne potępienie, bez jakichkolwiek usprawiedliwień i wyjaśnień. Tymczasem, jak wiemy, stało się inaczej: choć Hamas został potępiony przez około 80 państw (w tym przez Emiraty i Bahrajn jako jedyne państwa arabskie), to inne, w tym wszyscy sąsiedzi Izraela, wstrzymały się z oceną, uznając za ważniejsze od tej rzezi wcześniejsze działania Izraela, które jakoby ją spowodowały, lub jego reakcję, jakoby dużo bardziej godną potępienia. Gdyby zastosować podobne rozumowanie wobec wojny w Ukrainie, to mordy w Buczy zasługiwałyby na potępienie jedynie wówczas, jeśli uznamy, na przykład, że Ukraina nigdy nie ostrzeliwała terytoriów separatystycznych „republik” Doniecka i Ługańska, na których znajdowali się cywile.

Tymczasem prawo międzynarodowe jest jednoznaczne: intencjonalne mordowanie cywili to zbrodnia, niezależnie od politycznych czy historycznych okoliczności. Zbrodnią była więc na przykład rzeź Woli w czasie Powstania Warszawskiego, ale także gwałty i mordy popełnione przez Aliantów (głównie, ale nie jedynie, przez Sowietów) w zdobytych Niemczech. Twierdzenie, że jakaś grupa ofiar nie podlega ochronie ze względu na jej przynależność etniczną czy państwową, jest na gruncie prawa niedopuszczalne: nie wolno ludzi mordować czy gwałcić dlatego, że są Izraelczykami. Odmowa uznania tego faktu oznacza zerwanie z prawem, a tym samym opowiedzenie się po stronie morderców. To właśnie czynią wszyscy ci, którzy – także w Polsce – usprawiedliwiają, relatywizują czy rozumieją ich czyny. W tej sprawie nie może być niejasności.

Gaza – okoliczności wyjaśniające 

Ale tak jak nie wolno usprawiedliwiać zbrodni, przywołując narodowość ofiar, nie wolno też jej wyjaśniać w oparciu o narodowość sprawców. Ci, którzy mówią, że hamasowcy to nie-ludzie, ale zwierzęta, i że należy ich wszystkich (czy też wszystkich mieszkańców Gazy, a wręcz wszystkich Palestyńczyków, skoro zbrodnię hamasowców świętowano też w Ramalli czy Dżeninie) zabić – popełniają czyn, który, choć niekrwawy, jest niemniej odrażający. 

Mordercze barbarzyństwo sprawców daje się bowiem wyjaśnić okolicznościami ich życia. Połowa mieszkańców Gazy ma 18 lat i mniej, czyli urodzili się po pełnym wycofaniu się Izraela z tej enklawy (2005 rok), przejęciu tam demokratycznie władzy przez Hamas (2006 rok), fizycznej likwidacji przez Hamas opozycji (2007 rok) i rozpoczęciu przezeń ostrzału Izraela oraz wspierania terroryzmu w Egipcie (także 2007 rok), na które oba kraje odpowiedziały blokadą Gazy, kontrolując i ograniczając wjeżdżające tam towary oraz pragnących opuścić strefę ludzi. 

Innymi słowy połowa mieszkańców Gazy zna jedynie morderczą dyktaturę Hamasu oraz wojnę – a opuścić Gazy nie mają jak. Trudno się dziwić, że ludzie wychowani w takiej codziennej przemocy sami bez oporów będą zabijać. To , rzecz jasna, nie znosi moralnej odrazy, jaką budzą ich czyny.

Hamas ma prawo do oporu, Izrael prawo do istnienia 

Ale czy rzeczywiście nie znosi? Wszak obrońcy Hamasu przywołują prawo narodów okupowanych do stawiania oporu okupacji „wszelkimi dostępnymi sposobami, w tym walką zbrojną”. Tyle tylko, że ani Gaza, z której pochodzili napastnicy, ani Izrael, gdzie dokonali swoich zbrodni, nie są terytoriami okupowanymi, zaś walka zbrojna też musi być ograniczona prawem, co regulują konwencje genewskie.

Zasada walki „wszelkimi dopuszczalnymi sposobami” została sformułowana w rezolucji Zgromadzenia Ogólnego ONZ 37/43 z 1982 roku. Jednak rezolucje ZO nie mają mocy prawa międzynarodowego, mają ją rezolucje Rady Bezpieczeństwa. W Gazie nie ma od 2005 roku żadnego izraelskiego żołnierza czy cywila ani też nie działają tam izraelskie władze czy prawa. Strefa jest istotnie objęta blokadą, ale by uznać Izrael i Egipt na tej podstawie za okupantów, trzeba by uznać, że Stany Zjednoczone od 1962 roku okupują Kubę. 

Taki zabieg semantyczny jest wprawdzie możliwy: stawiając Izraelowi zarzut apartheidu, Amnesty International i Human Rights Watch zastrzegły się, że nie mają na myśli takiego apartheidu jaki był praktykowany w rasistowskiej Republice Południowej Afryki – ale nie zmienia to w niczym istoty rzeczy.

Tak jak z punktu widzenia AI i HRW Izrael jest państwem apartheidu, tak z punktu widzenia Hamasu Izrael jest państwem okupacyjnym. Karta Hamasu stanowi bowiem, że „cała Palestyna” w granicach mandatowych z 1923 roku stanowi muzułmański waqf, czyli własność powierniczą, której przekazanie nie-muzułmanom, przez kogokolwiek jest niebyłe z mocy muzułmańskiego prawa, które jako jedyne ma tu zastosowanie. 

Innymi słowy Izrael prawnie nie istnieje, bowiem jest podmiotem niemuzułmańskim; jako taki jest bezprawny, więc jego działania stanowią okupację. Z tego punktu widzenia Gaza oczywiście okupowana nie jest, ale reszta Izraela jak najbardziej. To tłumaczy, dlaczego mordercy z Hamasu nie tylko byli w stanie popełnić swoje zbrodnie, ale też uważali je zapewne za uprawnione.

Armia Izraela to nie zbrodniarze z Hamasu

Ta interpretacja pomija jednak konwencje genewskie, zakazujące intencjonalnego mordowania cywili. Na ich mocy całą hamasowska rzeź jest zbrodnią. Ale jeśli konwencje stosują się do izraelskich ofiar, to czyż nie stosują się też do ofiar Izraelczyków? Oczywiście – tak: mordowanie Palestyńczyków za to, że są Palestyńczykami, jest zbrodnią równie odrażającą.

W tygodniu, który minął po rzezi Hamasu, izraelscy osadnicy zamordowali na Zachodnim Brzegu w kilku oddzielnych starciach siedmiu Palestyńczyków. Jeśli mordowali ich za to, kim są – a nie na przykład zabijali w samoobronie – to są zbrodniarzami takimi jak hamasowcy. 

Niepokoić musi, że międzynarodowa opinia nie zwróciła uwagi na te czyny, bowiem sprawiedliwości łatwiej staje się za dość, gdy patrzeć jej na ręce. Tymczasem w izraelskich nalotach i ostrzałach rakietowych w Gazie giną palestyńscy cywile; według danych Hamasu jest ich już więcej niż ofiar popełnionej przez terrorystów rzezi. Czy nie oznacza to, że Izrael jest zbrodniarzem na równi z Hamasem?

Źródło: Libertinus

Celem Izraela nie są cywile

Nie – bo śmierć cywili na wojnie jest uznawana przez konwencje za tragiczną, lecz nieuchronną konsekwencję toczenia działań zbrojnych. Istotne jest to, czy działania te są proporcjonalne do powodującej je przyczyny i zamierzonego celu oraz czy podjęto starania, by ofiar tych było jak najmniej. 

Relacje prasowe mówią o „izraelskich nalotach odwetowych”, co sugeruje, że celem Izraela jest po prostu zadanie bólu Palestyńczykom, by oni też odczuli doświadczane przez Izraelczyków cierpienia. Gdyby tak było, to Izrael byłby winien zbiorowego karania całej ludności Gazy za czyny jej politycznego i wojskowego kierownictwa, co stanowiłoby zbrodnię wojenną. 

Ale tak nie jest: celem Izraela są członkowie Hamasu, ich instalacje wojskowe, w tym centra dowodzenia, koszary oraz składy i fabryki broni. Można to sprawdzić, porównując systematycznie publikowane izraelskie raporty bojowe, wyliczające cele i stopień ich zniszczenia, z sytuacją na miejscu w Gazie. Jest to jednak działanie ryzykowne, Hamas bowiem nie toleruje jakiejkolwiek działalności dziennikarskiej, która podważałaby jego propagandę.

Podczas ostatniej dużej kampanii w Gazie, w 2014 roku, dziennikarze, którzy sfilmowali odpalanie przez Hamas rakiet sprzed szpitala, musieli następnie za to przeprosić. 

Problemy z wiarygodnością 

Zarazem niekoniecznie można izraelskim deklaracjom wierzyć na słowo. W 2021 roku lotnictwo zbombardowało wieżowiec, w którym mieściły się liczne redakcje zagraniczne, w tym AP i Reutersa, twierdząc, że mieściła się tam też „część infrastruktury terrorystycznej Hamasu”. Z tym że dowody musiały pozostać tajne, by nie zdemaskować wywiadowczego źródła, na którym były oparte. 

Izrael przekazał jednak te dane wywiadowcze Amerykanom, którzy stwierdzili, że ich one nie przekonały – po czym zapadła cisza. Ci zaś, którzy twierdzą, że Izraelczycy celowo atakują ludność cywilną, musieliby jeszcze przedstawić powody, dla których mieliby oni tak czynić. Argument, że czynią tak dlatego, że są Izraelczykami czy Żydami, jest równie przekonujący jak ten, że hamasowcy mordowali, bo są Palestyńczykami.

Przeciwnie, Izraelczycy wypracowali metody ostrzegania ludności cywilnej przed nadchodzącym atakiem, od SMS-ów i ulotek, po ostrzegawcze uderzenie rakietą ćwiczebną, pozbawioną głowicy bojowej. Jest prawdą, że w ogniu działań zbrojnych i na tak ograniczonym terenie ewakuacja jest często bardzo utrudniona, a dla inwalidów czy chorych z reguły niemożliwa – i to jest jeden z powodów, dla których w izraelskich nalotach giną cywile. 

Cywile są zmuszani do udziału w wojnie 

Drugim, ważniejszym powodem jest jednak to, że hamasowcy często umieszczają swą infrastrukturę wojskową w bezpośredniej bliskości obiektów cywilnych, tym samym biorąc cywili na żywe tarcze. Ludność oczywiście protestuje, ale w rządzonej przez Hamas Gazie protest często kończy się uwięzieniem albo śmiercią, zaś w sytuacji konfliktu – równie niebezpiecznym oskarżeniem o współpracę z wrogiem. 

Branie żywych tarcz – czy to ludności Gazy, czy uprowadzonych tam Izraelczyków – jest zbrodnią wojenną. W kilku przypadkach udowodniono, że armia izraelska także posługiwała się tą haniebną metodą, na przykład zmuszając palestyńskich cywili, by podchodzili do domów, w których znajdowali się uzbrojeni terroryści i namawiać ich do kapitulacji.

Co więcej, informacjom Hamasu znacznie mniej można ufać niż tym, które pochodzą od władz Izraela. Widać to było w niedawnym przypadku oskarżenia Izraela o zbombardowanie szpitala Al-Ahli w Gazie, na skutek czego miało zginąć 500 palestyńskich cywili. 

Tymczasem rychło się okazało, że na szpital spadła uszkodzona palestyńska rakieta (takie awarie powodują od jednej czwartej do jednej trzeciej strat w gęsto zaludnionej Gazie), a liczba ofiar była przynajmniej o połowę mniejsza. Traktując propagandę terrorystów jako uprawnione źródło informacji, media w istocie propagandę tę wspierają.

Izrael nie atakuje mocniej

Jednak Palestyńczyków w kolejnych konfrontacjach w Gazie zawsze ginie dużo więcej niż Izraelczyków. Czyż nie dowodzi to zakazanej konwencjami nieproporcjonalności izraelskich ataków? Nie: liczbę ofiar izraelskich redukuje to, że palestyńskie rakiety są zestrzeliwane przez system antyrakietowy, zaś ludność chroni się w schronach. 

Hamas mógłby się też uzbroić w któryś z systemów dostępnych na rynku i spróbować przemycić go do Gazy, w końcu przemyt broni ofensywnej wychodzi mu całkiem nieźle. Ale przywódcy Hamasu chronią się w schronach, więc systemu nie potrzebują. Co więcej, na budowę hamasowskich schronów, tuneli i umocnień idzie lwia część wysyłanego do Gazy i przeznaczonego dla jej odbudowy cementu, a schronów dla ludności brak. 

Zaś lokowanie obiektów wojskowych przy strukturach cywilnych gwarantuje, że ofiary cywilne będą liczne. Tak było w piątek, kiedy rakieta izraelska uderzyła w kościół świętego Porfiriusza: celem był pobliski skład Hamasu, ale uderzenie okazało się niedokładne.

Czy kontrofensywę należy wstrzymać?

No dobrze – ale czy wiedząc to wszystko, Izrael nie powinien po prostu zrezygnować z ataków na Gazę lub atakować jedynie te cele, które nie są położone w pobliżu obiektów cywilnych? W końcu, jak głosi jedno z haseł propalestyńskich protestów, „martwe dziecko palestyńskie martwego dziecka żydowskiego nie wskrzesi”.

Nie wskrzesi, ale tu chodzi o te dzieci żydowskie, które jeszcze żyją, a które staną się zgodnie z deklaracjami celem ataków Hamasu, jeśli organizacja ta nie zostanie pokonana. 

Gdyby Izrael zrezygnował z ataków na Hamas lub je ograniczył, oznaczałoby to, że postanowił chronić ludność cywilną wroga bardziej niż własną. Doprawdy trudno tego oczekiwać.

Emocje nie powinny zasłaniać faktów 

Czy jednak wojna jest jedyną możliwością, a negocjacje nie są możliwe? Pomijając już fakt, że przywódcy Autonomii Palestyńskiej dwukrotnie odrzucili izraelskie propozycje pokojowe, przewidujące między innymi powiększenie terytorium Gazy kosztem suwerennego terytorium Izraela, to przecież Hamas nie uznaje Autonomii. Nie uznaje też prawa Izraela do istnienia ani podpisanych dotąd traktatów, nie zamierza wyrzec się terroryzmu. Dość trudno byłoby z takim przeciwnikiem toczyć rozmowy. 

Z drugiej strony – polityka kolejnych rządów premiera Benjamina Netanjahu też nie zachęcała strony palestyńskiej, by uwierzyła, że z Izraelem można wynegocjować pokój. Jednak rzeź Hamasu wysadziła też w powietrze rysujące się trójstronne porozumienie izraelsko-saudyjsko-amerykańskie, które przewidywało znaczne ustępstwa Jerozolimy wobec Palestyńczyków. 

Ustępstwa, które dla Hamasu byłyby śmiertelnym zagrożeniem. Poprawa sytuacji Palestyńczyków na skutek zawarcia takiego porozumienia oznaczałaby, że strategia konfrontacji z Izraelem, przyjęta przez Hamas, jest nie tylko mordercza, ale i przeciwskuteczna.

Gdy tak krok po kroku analizować konflikt, widać, jak bardzo każdy z jego elementów jest uwikłany w okoliczności, które mu towarzyszą. Nie ułatwia to zajmowania stanowiska. Stąd popularność postawy, która każe ignorować fakty i kierować się emocjami. Nawet jeśli z tych emocji wynika, że lepiej opowiedzieć się za terrorystami niż przeciwko nim.

Czas na rozliczenie z błędnymi ideami na lewicy

W ostatnim miesiącu doszło do najgorszego pogromu Żydów od czasów Holokaustu. Setki uczestników festiwalu muzycznego zamordowano z zimną krwią. Rodziny ukrywające się w swoich domach zostały spalone żywcem. Żydowskie matki i ojcowie, w upiornej analogii do lat czterdziestych ubiegłego wieku, błagali swoje dzieci o zachowanie ciszy, aby ich niedoszli mordercy nie odkryli ich kryjówki. Ponad sto osób pozostało w rękach organizacji terrorystycznej.

Wiele osób wszystkich wyznań i przekonań dostrzegło potworność tych zbrodni. Wielu światowych przywódców jednoznacznie potępiło ataki terrorystyczne. Obywatele wyrażali swój smutek w mediach społecznościowych. Miliony ludzi pogrążyły się w żałobie. Jednak pomimo fali wsparcia, znalazła się również duża grupa osób i organizacji, które tym razem wyjątkowo milczały – lub posunęły się nawet do świętowania masakry.

Chociaż brytyjski premier Rishi Sunak zdobył się na jasne słowa dotyczące Hamasu, BBC uparcie odmawiało nazwania bojowników Hamasu, którzy zabili ponad 1200 osób, terminem słusznie zarezerwowanym dla tych, którzy celowo atakują niewinnych cywilów z powodów politycznych – nie padło słowo „terroryści”. Jednocześnie wiele szkół i uniwersytetów, organizacji non-profit i korporacji, które w ostatnich latach zajmowały się potępianiem i upamiętnianiem wszelkiego rodzaju tragedii, zarówno małych, jak i dużych, niespodziewanie zamilkło.

Niektóre z najbardziej renomowanych uniwersytetów na świecie – w tym Princeton, Yale i Stanford – nie wydały oświadczeń lub zrobiły to dopiero po tym, gdy znalazły się pod silną presją w mediach społecznościowych. Na Uniwersytecie Harvarda trzeba było pełnego oburzenia wątku na X (dawniej Twitter) napisanego przez Larry’ego Summersa, byłego rektora szkoły, aby skłonić jego następcę do podjęcia działań z opóźnieniem.

Jeszcze gorzej było z ludźmi i organizacjami, którzy aktywnie świętowali pogromy. Wiele klubów Demokratycznych Socjalistów Ameryki, wpływowej organizacji, do której należą znani członkowie Kongresu, zachęcało swoich zwolenników do udziału w wiecach, które gloryfikowały terror Hamasu jako sprawiedliwą formę oporu. Jak napisał oddział w San Francisco na X, „wydarzenia weekendu” należy postrzegać jako nieodłączną część „prawa Palestyńczyków do stawiania oporu”. Chicagowski oddział ruchu Black Lives Matter gloryfikował nawet paralotniarzy, którzy zamordowali dziesiątki osób na imprezie rave w południowym Izraelu, w ramach zaproszenia na kolejny wiec solidarnościowy, łącząc usunięte później zdjęcie paralotni z podpisem: „Stoję po stronie Palestyny”.

Z kolei naukowcy z wiodących uniwersytetów bronili owych ataków terrorystycznych jako formy walki antykolonialnej. „Postkolonialny, antykolonialny i dekolonizujący to nie tylko słowa, które słyszałeś na warsztatach” – napisał na X profesor wydziału pracy społecznej na Uniwersytecie McMaster. „Osadnicy nie są cywilami” – utrzymywał profesor z Yale.

Wszystko to rodzi proste pytanie: jak to możliwe, że tak znacząca część lewicy stanęła po stronie ludobójczych terrorystów? Dlaczego kluczowe instytucje okazały się tak niechętne wobec potępienia jednego z najdramatyczniejszych ataków terrorystycznych w ostatnim czasie? Co sprawia, że ofiary tych ataków o wiele mniej zasługują na solidarność niż ofiary wielu innych okrucieństw, które tak głośno potępiają?

Ideologiczne korzenie wielkiego przemilczenia

W ostatnich dniach pojawiło się wiele możliwych wyjaśnień tego selektywnego milczenia. Niektórzy skupiają uwagę na jawnym antysemityzmie. Inni podkreślają, że zrozumiały sprzeciw wobec niemoralnych działań podejmowanych w przeszłości przez izraelskie rządy zaślepiło wielu aktywistów na cierpienie niewinnych izraelskich cywilów. Jeszcze inni wskazują, że władze instytucji chcą uniknąć wywoływania gniewnych reakcji ze strony aktywistów, wolą więc milczeć w tej delikatnej kwestii ze zwykłego strachu o swoje miejsca pracy.

Każde z tych wyjaśnień ma w sobie ziarno prawdy. Chociaż dla osób, które lubią czytać wysokiej jakości gazety przy porannej kawie, może to być trudne do zaakceptowania, niektórzy ludzie naprawdę są pochłonięci jedną z najstarszych form nienawiści na świecie. Inni rzeczywiście skupiają się przede wszystkim na tym, co Izrael zrobił źle, które to stanowisko łatwiej zrozumieć w przypadku Palestyńczyków, których przodkowie zostali wysiedleni, niż w przypadku lewicowych aktywistów, którzy przez wiele dziesięcioleci uważali, że błędy jedynego państwa, które jest żydowskie, zasługują na znacznie większe potępienie niż podobne lub większe błędy popełnione przez jakiekolwiek inne państwo. Wreszcie, prawdą jest, że wielu rektorów uniwersytetów, liderów organizacji non-profit i prezesów korporacji doszło do wniosku, że muszą unikać kontrowersji za wszelką cenę.

Ale podwójne standardy, które w ostatnich dniach stały się tak widoczne wśród części lewicy, mają również głębsze źródło, które jest raczej ideologiczne niż pragmatyczne czy atawistyczne. W ostatnich dziesięcioleciach nowy zestaw idei dotyczących tożsamości przekształcił samą naturę tego, co oznacza być po lewej stronie, zastępując przy tym starszy zestaw uniwersalistycznych wartości.

Ta nowa ideologia, którą nazywam „syntezą tożsamościową”, zakłada, że musimy postrzegać cały świat przez pryzmat tożsamości takich jak rasa. Według niej kluczem do zrozumienia każdego konfliktu politycznego jest postrzeganie go w kategoriach relacji władzy między różnymi grupami tożsamościowymi. Następnie analizuje ona naturę tych relacji przy użyciu uproszczonego schematu, który opiera się na północnoamerykańskim doświadczeniu i ustawia tak zwanych białych przeciwko tak zwanym kolorowym [people of color]. Wreszcie, narzuca ten schemat – w sposób, który w modnym żargonie akademickim można by ironicznie nazwać „neokolonialnym” – na złożone konflikty w odległych krajach.

Problem ze strukturalnym rasizmem

Wielu orędowników syntezy tożsamościowej słusznie wskazuje, że analiza rasizmu, która koncentruje się wyłącznie na indywidualnych przekonaniach lub motywacjach, niesie ze sobą niebezpieczeństwo maskowania ważnych form niesprawiedliwości. Nawet jeśli wszyscy mają najlepsze intencje, następstwa historycznej niesprawiedliwości mogą powodować, że wielu uczniów z rodzin imigranckich uczęszcza do niedofinansowanych szkół publicznych albo wielu członków mniejszości etnicznych boryka się z trudnościami na rynku mieszkaniowym. Argumentują oni zatem, że warto dodać do naszego słownika nowe pojęcie: rasizm strukturalny.

Jak wyjaśnia słownik Cambridge w odniesieniu do ściśle powiązanego pojęcia systemowego rasizmu, składają się na niego „prawa, zasady lub oficjalne polityki społeczne, które skutkują i wspierają dalsze niesprawiedliwe korzyści niektórych osób, a także niesprawiedliwe lub krzywdzące traktowanie innych ze względu na rasę”. Wskazując, że niektóre formy rasizmu są w ten sposób „strukturalne”, jesteśmy w stanie lepiej uchwycić – i miejmy nadzieję zaradzić – okoliczności, w których członkowie niektórych grup rasowych cierpią z powodu znacznych niedogodności z powodów innych niż indywidualne uprzedzenia.

Jak dotąd brzmi to sensownie. Aby zrozumieć współczesną Kanadę, rzeczywiście pomocne jest dołączenie pojęcia rasizmu strukturalnego do naszego zestawu narzędzi pojęciowych. Jednak w ostatnich latach wielu zwolenników syntezy tożsamościowej poszło o krok dalej: zaczęli twierdzić, że owa nowsza koncepcja rasizmu strukturalnego powinna całkowicie zastąpić starsze pojęcie jednostkowego rasizmu.

Zamiast przyznać, że istnieją dwie różne formy rasizmu, z których każda zasługuje na uwagę i musi być zwalczana, część lewicy przeszła zatem do konceptualizacji rasizmu w formie wyłącznie strukturalnej. „Rasizm” – jak mówi jeden z internetowych przewodników – „różni się od uprzedzeń rasowych, nienawiści lub dyskryminacji”, ponieważ musi dotyczyć „pewnej grupy posiadającej władzę, która pozwala na prowadzenie systematycznej dyskryminacji poprzez politykę instytucjonalną i praktyki społeczeństwa oraz poprzez kształtowanie przekonań i wartości kulturowych, które wspierają owe rasistowskie polityki i praktyki”.

W swojej najbardziej radykalnej formie twierdzenie to oznacza, że niemożliwe jest, aby członek grupy historycznie zmarginalizowanej był rasistą wobec członka grupy historycznie dominującej. Jako że rasizm nie ma nic wspólnego z indywidualnymi przekonaniami lub cechami, a członkowie grup, które są stosunkowo bezsilne, nie są w stanie prowadzić „systematycznej dyskryminacji” wobec członków grup, które są stosunkowo silne, nawet najbardziej nikczemne formy nienawiści nie muszą być uznawane za rasistowskie. Jak ujął to artykuł w Vice, „bycie rasistą w stosunku do białej osoby jest literalnie niemożliwe”.

Wynikiem tego była wielokrotnie forma wybiórczej ślepoty, gdy członkowie grup mniejszościowych wyrażali bigoteryjne postawy wobec rzekomo bardziej uprzywilejowanych grup, w tym tych, które same są mniejszościami. Kiedy Tamika Mallory, jedna z założycielek Marszu Kobiet, została skrytykowana za określenie Louisa Farrakhana, homofoba, mizogina i dumnego antysemity, jako „greatest of all time” [GOAT], broniła się, mówiąc dziennikowi „The New York Times”, że „biali Żydzi, jako biali ludzie, podtrzymują białą supremację”.

Owa niezdolność do uznania bardziej tradycyjnego znaczenia rasizmu uniemożliwia nazwanie tego, co dzieje się, gdy członkowie jednej grupy mniejszościowej padają ofiarą przestępstw z nienawiści popełnianych przez członków innej grupy mniejszościowej, którą uważa się obecnie za doświadczającą większych trudności. Na przykład w grudniu 2019 roku dwóch terrorystów zabiło detektywa policji, a następnie zamordowało trzy osoby w koszernym sklepie spożywczym w Jersey City, niedaleko Nowego Jorku. Mieli oni długą historię publikowania antysemickich treści w mediach społecznościowych; jeden z napastników należał do kongregacji Czarnych Hebrajskich Izraelitów, która wyznaje jawnie antysemickie poglądy. Ale ponieważ napastnicy byli czarnoskórzy, a ofiary postrzegane jako białe, wiele serwisów informacyjnych przez zadziwiająco długi czas nie zakwalifikowało strzelaniny jako antysemickiej ani nie potraktowało jej jako przestępstwa z nienawiści.

Kłopot z białym przywilejem

Idea, że rasizm ma charakter wyłącznie strukturalny, jest głęboko szkodliwa, ponieważ utrudnia instytucjom dostrzeżenie form dyskryminacji członków grup, które rzekomo dominują. W praktyce pogarsza to jeszcze fakt, że wiele osób na lewicy przyjęło bardzo uproszczoną koncepcję tego, kto jest dominujący, a kto zmarginalizowany – taką, która narzuca amerykańskie koncepcje rasy w sytuacjach, w których raczej zniekształcają niż rozjaśniają one rzeczywistość.

W Ameryce Północnej najistotniejszym – choć bynajmniej nie jedynym – podziałem rasowym był przez wieki podział na białych i czarnych. Oceniając, która grupa jest domyślnie uprzywilejowana w zagranicznym konflikcie, wielu Amerykanów uważa, że wystarczy dowiedzieć się, kto jest „biały”, a kto jest „osobą kolorową”. Uniemożliwia im to zrozumienie konfliktów, w których istotny podział polityczny nie przebiega pomiędzy białymi a czarnymi (lub, szerzej, „białymi” a „osobami kolorowymi”).

Na przykład Whoopi Goldberg wielokrotnie podkreślała, że w Holokauście „nie chodziło o rasę”. Jako że z amerykańskiego punktu widzenia zarówno żydowscy, jak i nieżydowscy Niemcy są biali, nie mogła ona zrozumieć ideologii, która opiera się na rozróżnieniach rasowych między nimi. „Nie można było rozpoznać Żyda na ulicy” – niesłusznie twierdziła. „Mnie można było znaleźć. Ich nie można było znaleźć”.

W przypadku Izraela skłoniło to większość obserwatorów do założenia, że istnieje wyraźny podział ról rasowych między Izraelczykami i Palestyńczykami: w ich mniemaniu Izraelczycy są biali, a Palestyńczycy „kolorowi”. A ponieważ biali ludzie historycznie sprawowali władzę nad nie-białymi ludźmi, wzmacnia to wrażenie, że niemożliwe jest, aby Izraelczycy byli ofiarami nienawiści rasowej.

Ale ta perspektywa po raz kolejny okazuje się tak uproszczona, że graniczy z urojeniem. Goldberg myliła się sądząc, że naziści nie byli w stanie dostrzec Żydów. Chociaż niektórym Żydom udało się przetrwać, podając się za „Aryjczyków”, wielu nazistów wykazało się dużą skutecznością w wykrywaniu osób, które podejrzewali o żydowskie pochodzenie.

Co ważniejsze, założenie, że większość ofiar ostatnich ataków terrorystycznych to „biali” Żydzi z korzeniami w Europie, jest po prostu błędne. Nie chodzi tylko o to, że istnieją czarnoskórzy izraelscy Żydzi, których przodkowie wyemigrowali z Etiopii, lub że ofiarami Hamasu byli pracownicy migrujący z Tajlandii i Nepalu; chodzi również o to, że Izrael jako całość jest obecnie domem dla większej liczby Żydów mizrachijskich, którzy pochodzą z Bliskiego Wschodu, niż Żydów aszkenazyjskich, których przodkowie przez długi czas mieszkali w Europie. 

Spekulacje na temat tego, czy wizualne różnice między żydowskimi i nieżydowskimi Niemcami są mniej lub bardziej wyraźne niż te między Arabami i Żydami mizrachijskimi, pozostawię takim jak Whoopi Goldberg. Ale obecność tych ostatnich pokazuje jeszcze jeden sposób, w jaki próby dopasowania konfliktu izraelsko-palestyńskiego do zbyt prostego schematu pojęciowego idą w złym kierunku.

Kłopot z dekolonializmem

Rzeczywisty skład demograficzny kraju powoduje, że twierdzenia, iż izraelskich cywilów należy postrzegać jako osadników, którzy są dozwoloną zwierzyną łowną dla ataków terrorystycznych, mają charakter podwójnie cyniczny. Są one cyniczne, ponieważ żadna polityczna przyczyna, niezależnie od tego, jak słuszna, nie usprawiedliwia celowego atakowania niemowląt i babć – ani po stronie izraelskiej, ani palestyńskiej. Są również cyniczne, ponieważ ogromna większość Żydów mizrachijskich została po drugiej wojnie światowej brutalnie wysiedlona z krajów Bliskiego Wschodu, w których ich przodkowie żyli od setek lat, a żaden inny kraj poza jedynym na świecie państwem żydowskim nie chciał zaoferować im bezpiecznej przystani.

Postkolonialni apologeci organizacji terrorystycznych takich jak Hamas i Hezbollah uwielbiają przywoływać gloryfikację przemocy Frantza Fanona. Problem polega nie tylko na tym, że ich tendencyjne odczytanie jego twórczości pomija sposoby, w jakie przemoc może być moralnie deprawująca i politycznie destrukcyjna; chodzi również o to, że sugerowana analogia między tak zwanymi pied noirs (białymi osadnikami w Algierii, którzy mogliby bezpiecznie wrócić do francuskiej metropolii, gdyby zdecydowali się to zrobić) a Żydami mizrachijskimi (którzy nie byliby ani mile widziani, ani bezpieczni, gdyby mieli wrócić do Iranu lub Iraku, do Maroka lub Algierii) jest tak zwodnicza, że aż perwersyjna.

A jednak owa myląca analogia wpływa na to, w jaki sposób wielu lewicowców przypisuje role ofiary i sprawcy, co tłumaczy, dlaczego dziesiątki grup studenckich na Harvardzie mogą twierdzić, że Izrael jest w jakiś sposób „całkowicie odpowiedzialny” za decyzję Hamasu o zamordowaniu ponad 1000 cywilów. Na głębszym poziomie pomaga to nawet wyjaśnić, w jaki sposób niektórzy z najwybitniejszych lewicowych naukowców na świecie mogą postrzegać głęboko autorytarny i jawnie teokratyczny reżim, który jest wyraźnie wrogi mniejszościom seksualnym, jako ruch postępowy.

Dla osób takich jak feministyczna teoretyczka Judith Butler kryterium tego, czy dany ruch należy uznać za lewicowy czy prawicowy, polega na tym, czy twierdzi on, że walczy w imieniu ludzi, których uważają one za zmarginalizowane. Ponieważ Hamas jest organizacją nieuprzywilejowanych „kolorowych” walczących z „uprzywilejowanymi” „białymi” Żydami, musi być postrzegany jako część globalnej walki z uciskiem. Chociaż jego program – który, nawiasem mówiąc, obejmuje agresywne zwalczanie mniejszości seksualnych w Strefie Gazy – przypomina niektóre z najbardziej brutalnych skrajnie prawicowych reżimów na świecie, Butler uważa, że „bardzo ważne” jest sklasyfikowanie zarówno Hamasu, jak i Hezbollahu jako „ruchów społecznych, które są postępowe, które są na lewicy, które są częścią globalnej lewicy”.

Czas na rozliczenie z błędnymi ideami na lewicy

W ostatnich dniach niektórzy obserwatorzy zaczęli dostrzegać, jak bardzo część lewicy zbłądziła. Wielu lewicowych naukowców było naprawdę przerażonych, widząc, jak ich przyjaciele i koledzy świętują mordowanie dzieci. Powszechne oburzenie wywołała decyzja wpływowych ruchów, takich jak Black Lives Matter, by czcić terrorystów. Shri Thanedar, amerykański kongresmen, publicznie zrzekł się członkostwa w DSA.

To dobry początek. W wolnym kraju każdy musi mieć prawo do wyrażania swojego poparcia dla organizacji ekstremistycznych, niezależnie od tego, jak są one nikczemne. Ale instytucje głównego nurtu powinny przestać bezkrytycznie popierać organizacje takie jak BLM, które otwarcie gloryfikują terrorystów. A obywatele powinni domagać się, by umiarkowane partie polityczne, takie jak Partia Demokratyczna, przestały tolerować w swoich szeregach członków organizacji, które mają wątpliwości co do moralnej dopuszczalności masowych mordów.

Życie osób czarnoskórych ma znaczenie – i to ogromne. Jednak już wcześniej powinno stać się jasne, że uznanie tego ważnego faktu jest kompatybilne z poważnymi zastrzeżeniami dotyczącymi organizacji, które obecnie przemawiają w imieniu ruchu Black Lives Matter. Podobnie kolonializm – wciąż pozostaje jedną z największych historycznych niegodziwości. Jednak już wcześniej powinno stać się jasne, że uznanie tego istotnego faktu jest kompatybilne z poważnymi zastrzeżeniami dotyczącymi dyskursu postkolonialnego, który zbyt często gloryfikuje brutalny opór wobec każdego, kogo w sposób uproszczony uznaje się za „osadnika”.

Wielu zwolenników syntezy tożsamościowej kieruje się dobrymi intencjami. Jednak główne elementy tej ideologii stanowią obecnie przykrywkę dla form rasizmu i dehumanizacji wrażliwych grup, które powinny być obce każdemu, kto naprawdę dba o wartości lewicy. Nadszedł czas, aby wielu rozsądnych ludzi, którzy gryźli się w język, gdy owe idee zyskiwały ogromną siłę w instytucjach głównego nurtu – w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych – zabrało głos przeciwko nim.

Nieuchronne cierpienie

Wszelki humanitarny pogląd na świat musi zakładać, że cywile nigdy nie zasługują na cierpienie z powodu przynależności do grupy, w której się urodzili lub z powodu działań popełnionych przez tych, którzy twierdzą, że przemawiają w ich imieniu. Z tego powodu czuję tyle samo empatii wobec palestyńskich dzieci, które zginą w bombardowaniach Strefy Gazy, co wobec żydowskich dzieci zabitych w ataku Hamasu na Izrael. Każda śmierć cywila jest tragedią na tym samym poziomie moralnym.

Ale chociaż każda cywilna ofiara w równym stopniu nie zasługuje na swój tragiczny los, filozofowie moralności od wieków uznają zasadnicze rozróżnienie między formami działań wojskowych, które mogą być legalne, a formami terroryzmu, które zawsze pozostaną nielegalne. W pierwszym przypadku działania wojskowe skierowane są przeciwko celom militarnym; chociaż niektóre ofiary śmiertelne wśród ludności cywilnej będą konsekwencją takich ataków, żołnierze zobowiązują się do zminimalizowania ich liczby na tyle, na ile jest to możliwe. W drugim przypadku, działania polityczne skierowane są przeciwko celom cywilnym; zabijanie niewinnych jest celem, a nie niezamierzonym efektem ubocznym ataku.

Mamy do czynienia z wojną, której Izrael nie wybrał, a kraj ten ma pełne prawo się bronić. Jednak najbliższe dni i tygodnie pokażą, w jakim stopniu izraelska armia przestrzega granic określających legalne prowadzenie takiej wojny. Jak słusznie zauważyli przywódcy polityczni, w tym Joe Biden, konieczne jest przestrzeganie owych dawno przyjętych zasad. Jeśli tak się nie stanie, krytyka izraelskiego rządu będzie w pełni uzasadniona.

Nie musimy już jednak spekulować, czy Hamas, organizacja, która rozpoczęła obecną wojnę od długo planowanego ataku z zaskoczenia, w którym zginęło ponad 1000 mężczyzn i kobiet, niemowląt i staruszek, Aszkenazyjczyków i Mizrachimów, Żydów i nie-Żydów, Izraelczyków i Tajów, Amerykanów i Kanadyjczyków, Niemców i Chińczyków, przestrzegała najbardziej podstawowych zasad moralnych. Wiemy już bowiem, że celowo wymordowała rzesze niewinnych ludzi w jednym z najbrutalniejszych ataków terrorystycznych w historii ludzkości.

Lewica dysponuje potencjałem, by z mocą przemawiać na ten temat. Aby to zrobić, musi porzucić ideologiczny żargon, który sprawił, że tak wielu rzekomych idealistów uległo odwiecznej pokusie obmyślania powodów, dla których cierpienie moich przyjaciół jest oburzające, podczas gdy cierpienie mojego wroga jest godne pochwały. Aby zachować moralny umiar w nadchodzących dniach i tygodniach, musimy powrócić do moralnego uniwersalizmu, który nawet w najczarniejszej godzinie przypomina nam o naszym wspólnym człowieczeństwie – i bez wahania opłakuje morderstwa niewinnych, niezależnie od grupy, do której należą.