Inflacja będzie wyższa przez dłuższy czas

Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Rada Polityki Pieniężnej obniżyła stopy procentowe z poziomu 6,75 do 6. Czy są argumenty uzasadniające taką decyzję?

Joanna Tyrowicz: Najprostsza odpowiedź na to pytanie brzmi – nie ma. Nie ma ich w komunikacie Rady. 

A jak brzmi dłuższa odpowiedź?

Od poprzedniego posiedzenia Rady, które odbyło się w lipcu, pojawiły się nowe dane dotyczące PKB i jego części składowych w drugim kwartale bieżącego roku. Dane te okazały się nieco mniej optymistyczne niż założenia do projekcji lipcowej. Na takie dane wyczekują na przykład Amerykanie, bo obniżenie aktywności gospodarczej może być sygnałem, że zanika presja na wzrost cen, co utrwalałoby proces obniżania cen. W niektórych sytuacjach może to być sygnał, że osiągnięto pożądaną skalę zacieśnienia pieniężnego. Mówiąc w uproszczeniu – że inflacja stygnie.

I że można obniżyć stopy procentowe.

Tyle że w Polsce są pewne problemy z tą interpretacją. Pierwszy – nie dowiedzieliśmy się z tych danych wiele nowego. Wydatki na konsumpcję polskich rodzin spadają od trzech kwartałów, a projekcja wskazywała, że ich dynamika pozostanie ujemna. Tak się wydarzyło – nieco bardziej zdecydowanie, ale zgodnie z kierunkiem. Gdyby jednak faktycznie popyt polskich rodzin tak słabł, to miary inflacji w drugim kwartale powinny się obniżać szybciej, niż wynikało to z projekcji.

Ale przecież inflacja spada. 

Tak, ale nie szybciej, niż wskazywała projekcja, czyli presja popytowa nie spada bardziej, niż myśleliśmy. Dlatego w mojej ocenie nie ma żadnych nowości, a już na pewno nie ma uzasadnienia do tak drastycznych decyzji.

Czy istnieje jakieś wyjaśnienie, dlaczego konsumpcja jest ujemna, a mimo wszystko presja popytowa nie maleje? Oczywiście. Ma ono charakter trochę społeczny, a trochę techniczny. W pierwszej połowie 2022 roku do Polski przyjechali uchodźcy z Ukrainy. Ci, którzy w Polsce przebywali, tu właśnie konsumowali, a na dodatek sporo dóbr i usług sprzedanych w Polsce, w sklepach i punktach usługowych, wywożone było do Ukrainy. To bardzo podbiło na plus dynamikę wydatków w 2022 roku, bo pojawiły się dosłownie miliony dodatkowych konsumentów. W roku bieżącym, w porównaniu do poprzedniego, te miliony zniknęły, bo choć uchodźcy nadal w Polsce przebywają, ich liczba maleje, więc w ujęciu rok do roku mamy spadki.

Jakie to ma konsekwencje? Mamy zawyżoną miarę konsumpcji w 2022 roku, zawyżony spadek w 2023 roku w porównaniu do poprzedniego i załamujemy ręce nad recesją polskich rodzin. Tymczasem może być tak, że te rodziny, które w Polsce były rok temu i są nadal – czyli większość – konsumują w kategoriach realnych nawet więcej niż przed rokiem, tylko jest duży odpływ rodzin, co robi ujemny wynik. NBP nie przedstawił szacunków tego efektu, robię sama przymiarki do oszacowania tego efektu (wyniki pojawią się pod tym adresem). Na dziś wydaje się, że ten efekt jest spory, co wskazuje, że w bardzo niewłaściwy sposób mierzymy obecnie dynamikę konsumpcji. A to oznacza, że kierowanie się przy polityce pieniężnej akurat tą daną jest po prostu nieodpowiedzialne.

A jakie będą konsekwencje obniżenia stóp procentowych?

Fed – czyli bank centralny Stanów Zjednoczonych – i Europejski Bank Centralny próbują przekonać rynki finansowe, że ich stopy procentowe będą wyższe przez dłuższy czas. To jest narracja, którą nazywa się higher-for-longer. Można powiedzieć, że ostatnią decyzją RPP zaproponowała autorską wersję narracji higher-for-longer – bo będziemy mieli wyższą inflację przez dłuższy czas.

Nie oznacza to, że obserwowana dzisiaj inflacja wzrośnie, przez najbliższe miesiące nadal duże będą efekty bazy. Tyle że spadki będą wolniejsze. I jeszcze bardziej wątpliwe jest sprowadzenie inflacji do celu. Przy stopach 6,75 miał on być osiągnięty nawet później niż na koniec 2025 roku, a przy stopach 6,00 ta perspektywa jeszcze się oddala. Nasze bieżące wydatki będą rosły przez kolejny rok szybciej, niż by mogły, a to przełoży się na niższy poziom konsumpcji i na zwiększone oczekiwania inflacyjne. Wyższe oczekiwania mogą się przekładać na wyższe oczekiwania co do wzrostu płac. Jeśli te podwyżki się zmaterializują, będziemy w ambarasie z powodu wyższej inflacji jeszcze dłużej. W rozmowach o relacjach gospodarczych przestaniemy się skupiać na tym, co ważne, jak wydajność, produktywność, optymalizacja – tylko na wskaźniku oczekiwanej inflacji, o który trzeba korygować umowy.

A co się wydarzy w najbliższym czasie, na przykład w okresie najbliższych dwóch miesięcy?

Cały problem z polityką pieniężną polega na tym, że naraz mieszkamy tylko w jednym świecie. Pani chciałaby, żebym powiedziała, czy coś spadnie albo wzrośnie. A ja mogę powiedzieć, że spadnie tylko w porównaniu do scenariusza, gdybyśmy nie zmienili stóp procentowych. Ale ten scenariusz już się nie wydarzy, w związku z tym dla pani, dla mnie, dla przeciętnego czytelnika nie będzie odczuwalny.

W porównaniu do rzeczywistości kontrfaktycznej, która by była, gdyby RPP nie obniżyła stóp procentowych, będziemy mieli wyższą inflację, większy konflikt o stawki płac z pracodawcami, o parametry polityki społecznej, budżet itp.

Próbuję potwierdzić albo obalić tezę, że stopy procentowe zostały obniżone właśnie teraz, bo to się opłaca PiS-owi przed wyborami.

Nie dyskutuję o politycznym kontekście tej decyzji, w mandacie członkini RPP mam bezstronność. Dlatego rozmawiam tylko o konsekwencjach gospodarczych.

Jeśli chodzi o odczuwalne korzyści, to można obliczyć, o ile obniży się rata za mieszkanie u kredytobiorców hipotecznych, rodzin z kredytem denominowanym w złotych. Po pierwsze, koszty obsługi tych kredytów maleją już od jakiegoś czasu, ponieważ od listopada stopa WIBOR obniżyła się o prawie jeden punkt procentowy. Ta obniżka rat kredytów już nastąpiła, i to pomimo faktu, że RPP stóp nie obniżała.

Podkreślmy to: rodziny kredytobiorców złotowych w ciągu ostatniego roku już zobaczyły niższe raty – w tym okresie raty przeciętnego kredytu złotowego obniżyły się około 270 złotych. Dodatkowa obniżka po ostatniej decyzji Rady jest w porównaniu znacznie mniejsza, około 120 złotych przy średnim kredycie. Natomiast to, kiedy ludzie zobaczą różnicę w konkretnym harmonogramie spłat, zależy od ich umów kredytowych i polityki poszczególnych banków.

Jednocześnie trzeba będzie więcej wydać na konsumpcję z powodu wyższej ścieżki inflacji. To zmniejsza korzyści z obniżenia stóp procentowych dla kredytobiorców złotowych do kilkudziesięciu złotych miesięcznie. Te koszty wyższej ceny koszyka naszej konsumpcji poniosą wszyscy, czyli także gospodarstwa niebędące kredytobiorcami, których jest przecież zdecydowana większość.

Co z frankowiczami? Stracą, skoro złoty słabnie?

Kredytobiorcy walutowi – w tym także przedsiębiorstwa – którzy mają kredyty w walucie obcej, będą musieli spłacać je po znacznie wyższym kursie. Polska stopa referencyjna wynosi teraz 6 procent, a amerykańska 5,5. Natomiast inflacja w Polsce wynosi 10 procent z ogonkiem, a w Stanach Zjednoczonych 3 procent z ogonkiem. To który papier wartościowy jest cenniejszy? 

Amerykański.

To zmniejsza atrakcyjność inwestycji w złotym polskim względem dolara. Podobnie jest w strefie euro. A zatem względna atrakcyjność naszych papierów będzie się obniżała. Mamy wyższą inflację i niższe stopy procentowe niż ktokolwiek, do kogo możemy się porównać.

Ku wielkiemu zdziwieniu kierowców od jakiegoś czasu spadają ceny paliwa. Nie ma ku temu powodów, bo spada wartość złotego, a za paliwo płaci się na giełdach w dolarach, rosną też ceny ropy. Jakie konsekwencje ma sztuczne obniżanie cen paliw, jeśli chodzi o inflację?

Każde kłamstwo ma krótkie nogi. Jeżeli ceny dóbr czy usług odbiegają od rynkowej wartości, to prędzej czy później to się pokaże w inflacji. Jeśli zaniżamy ceny paliw teraz, to za rok o tej porze ich wkład do inflacji będzie dodatni. Nieuczciwa walka o niższą inflację dziś podbija ją za rok.

Nazywajmy rzeczy po imieniu. Najgorszy dla rozwoju gospodarczego nie jest szok cenowy, lecz niepewność i wyrzucanie do kosza zasad. W Polsce zniknął związek między rynkowymi cenami paliw a cenami w dystrybutorach. Jeśli jest się konsumentem, producentem albo firmą, która musi kupować paliwo, to trudno cokolwiek planować. Bo o cenach w dystrybutorze decyduje zupełnie inne kryterium niż rynkowe. Patrzę na trendy światowe i nic mi to nie mówi o moich kosztach. Planuję więc na okoliczność, że będzie gorzej. A to jest recesyjne.

Mamy też zerowe stawki VAT na żywność, tarczę energetyczną, dzięki której ceny energii nie rosną. Obawy dotyczą tego, jakie będą te ceny, kiedy się w końcu urealnią.

Oczywiście, ale nie wiadomo, kiedy to będzie. Na razie w rządowym projekcie budżetu tarcz żywnościowych nie ma. Ale od lipca NBP konsekwentnie zakłada, że zostaną do końca 2025 roku, bo gdyby założyli coś innego – ścieżka inflacji podskoczyłaby o około jeden punkt procentowy w górę.

Pozwolę sobie teraz na mikro wykład na temat: co jest nie tak z inflacją. W warunkach wysokiej inflacji informacja zawarta w cenie staje się bezużyteczna. Nie mogę porównać, czy wyższa cena produktu lub usługi jest uczciwa, ma związek z jakością tego produktu. A kiedy mamy w sobie gotowość na kupowanie po wyższych cenach, to one rosną, bo który przedsiębiorca ich nie podniesie w takiej sytuacji? Ceny paliw czy innych nośników energii to jest to samo, tylko na sterydach. Jak mam traktować poważnie informację, że na dystrybutorze jest napisane sześć złotych z groszami, skoro nie wiem, z czego to wynika? Mam robić większe rezerwy czy nie robić? Czy mam te ceny uwzględniać w marży produktu, w kontraktach na najbliższe miesiące?

Oczywiście, kiedy przy dystrybutorach jest taniej, przynosi to też korzyści obywatelom, nie podważam tej oczywistej obserwacji.

Chwilowo.

Tak, to jest chwilowe i koszty takiego manipulowania cenami długoterminowo są dużo większe, niż nam się wydaje – właśnie dlatego, że dodatkowo osłabiają mechanizm informacyjny zawarty w cenach.

Gdyby manipulacji nie było, gdyby marża była względnie stała, to konsumenci mogliby odnosić się do światowych cen ropy i kalkulować: wydaje się, że ropa nadal jest w trendzie wzrostowym, więc być może trzeba zmienić dostawców na takich, którzy są bliżej albo zmienić strategie wyceniania moich dóbr, dokładając do ceny jakąś poprawkę na rosnące ceny paliw, w zależności od tego, gdzie mam dowieźć produkty. Biznes powinien reagować na informacje w cenach. Teraz patrzy na ceny na rynkach światowych, widzi trend i wie, że nic absolutnie z tego może w Polsce nie wynikać.

Czy możemy spodziewać się obniżenia ratingów dla Polski?

Agencje ratingowe nie oceniają krajów tylko pod względem bieżących danych, ale też trendów i w relacji do innych krajów. Dobrym przykładem są Czechy, które mają bardzo niską relację długu do PKB, ale w 2023 roku na tle innych krajów mają wysoki deficyt. Jak się jest rozsądną agencją ratingową, to kraj o wysokim stopniu odpowiedzialności fiskalnej, który jednorazowo stosuje stymulację fiskalną, nie jest powodem do rozpaczy. 

Jak wyglądają trendy w Polsce? Na skutek bardzo wysokiej inflacji relacja długu do PKB się obniżyła. Tylko mamy nadal wysokie deficyty, a wzrosty wydatków publicznych są na stałe, a nie przejściowo z powodu kryzysu. Na przyszły rok zaplanowano rekordowo wysoką emisję polskich papierów wartościowych, a już w tym roku był duży problem z ich ulokowaniem. Mamy przed sobą wymagający rok, największą emisję długu, jaką kiedykolwiek robiliśmy, powinniśmy więc stać frontem do klienta.

Jak nas widzi rynek? Jest zaniepokojony, na razie nie na tyle, by reagować. Jeśli reakcja nastąpi, nie będzie korzystna. Najgorszy scenariusz to gdyby taka reakcja nastąpiła w momencie, gdy jesteśmy bardziej wyeksponowani na ryzyko osłabienia kursu i wzrostu rentowności naszych papierów skarbowych. 

Tak zwany sentyment globalny jest mało przewidywalny. Niechęć rynków nie jest bardzo groźna, kiedy prowadzi się politykę fiskalną odpowiedzialnie, czyli nie daje się agencjom powodów do zmian ratingu w niekorzystnym momencie i nie ma się noża na gardle, że trzeba wyemitować dużo długu. A my w przyszłym roku musimy wyemitować czterysta miliardów nowego długu. W takich warunkach trzeba być turbo uważnym.

Jakie, pani zdaniem, powinny być teraz stopy procentowe?

W Stanach Zjednoczonych istnieje coś takiego, co się nazywa dot plot – poszczególni członkowie FOMC, odpowiednika naszej Rady Polityki Pieniężnej, w sposób dla opinii publicznej anonimowy podają swoje oczekiwania co do przyszłej inflacji, przyszłego wzrostu PKB i przyszłego bezrobocia – oraz tak zwanych docelowych stóp procentowych, czyli takich, które w ocenie poszczególnych członków i członkiń FOMC sprowadzają inflację do celu in a timely manner, czyli w horyzoncie, który nie podważa wiarygodności polityki pieniężnej. Ponieważ Fed publikuje rozkłady tych kropek, to poziom stóp procentowych, przy którym jest większość kropek, jest dla rynku sygnałem co do konsensusu między członkami FOMC.

W Polsce takiego zwyczaju nie ma. Członkowie Rady Polityki Pieniężnej nie precyzują konsensusu. Z kolejnych projekcji NBP wiemy, że stopa 6,75 nie sprowadzała inflacji do celu. Z moich dotąd opublikowanych głosowań wynika, że w mojej ocenie przynajmniej 7,75 jest niezbędne do sprowadzenia inflacji do celu w horyzoncie, w którym nie zniweczymy doszczętnie wiarygodności NBP. 

Boy raz jeszcze. O pewnym polskim klasyku, który drażni dzisiejszą większość sejmową

Tadeusz Boy-Żeleński, 1927 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Zachęcanie do lektury dwudziestu dziewięciu tomów zbiorowego wydania „Pism” Tadeusza Boya-Żeleńskiego w czasach, kiedy mało kto ma czas na solidne przeczytanie gazety codziennej, byłoby nie tyle ekstrawagancją, ile raczej bezczelnością, nawet biorąc pod uwagę, że w jednym przeciętnym felietonie Boya tkwi więcej treści niż w całotygodniowej zszywce dzisiejszych gazet. Ale to akurat nie tylko gazet wina, lecz również tak zwanych naszych czasów. Bo kiedyś, panie szanowny, to było lepiej, a za rządów miłościwego cesarza Franciszka Józefa to już w ogóle.

Właśnie w tamtej epoce, w świecie findesieclowego Krakowa, młody Tadeusz Żeleński przechodził swoje pierwsze wtajemniczenia artystyczne, intelektualne oraz życiowe. Obracał się w kręgu Przybyszewskiego, ożenił się z dziewczyną, na której Wyspiański wzorował jedną z drugoplanowych postaci „Wesela”, oglądał na własne oczy murszejący splendor galicyjskiej arystokracji, którą wyszydził później, chociaż bez agresji, raczej z sympatią, w licznych tekstach wspomnieniowych, wreszcie – był jednym z filarów życia kulturalnego krakowskiej bohemy artystycznej w okresie Młodej Polski. Mając taką formację, mógł wejść w świat polskiego dwudziestolecia międzywojennego jako doświadczony uczestnik i twórca kultury, wnosząc do tego świata cenny bagaż.

Produktywność Boya i zakres jego prac literackich są niewiarygodne. To, co napisał, oraz to, co przetłumaczył z francuskiego, zajmuje razem sto kilkadziesiąt solidnych tomów. Po latach wytknięto mu w przekładach francuskich klasyków liczne usterki, wynikające na ogół z ogromnego tempa roboty, ale pozostanie na zawsze faktem, że polska inteligencja dwudziestowieczna miała szansę zapoznać się z literaturą francuską i jej bogactwem przede wszystkim dzięki działalności Boya-Żeleńskiego. I chętnie z tej szansy korzystała, między innymi dlatego, że Boy umiał posługiwać się ogromną ilością rejestrów językowych literackiej polszczyzny, dzięki czemu znalazł w niej środki dla odzwierciedlenia zarówno późnośredniowiecznej poezji Villona, jak i dworskiej dykcji Moliera i Racine’a, a również nowoczesnej prozy Balzaka i awangardowej – Prousta.

Drugą obok literatury francuskiej pasją Boya był teatr. Napisał wiele setek recenzji, wydawanych zbiorowo jako kolejne tomy „Flirtu z Melpomeną”. Recenzje te z reguły zawierały mało uwag o grze aktorskiej i inscenizacji, a w zamian mnóstwo obserwacji obyczajowych i socjologicznych, jakie nasuwały się autorowi w związku z omawianymi sztukami teatralnymi. Słusznie zauważono, że można je czytać jako rodzaj kulturalnej kroniki dwudziestolecia, chociaż wymaga to lektury dużych mas tekstu, ponieważ Boy pilnie wystrzegał się jakichkolwiek prób syntetyzowania zarówno własnej wiedzy, jak i obserwacji dookolnego świata. Stąd próżno szukać u niego szerzej zakrojonych podsumowań stanu rzeczy. Są to ogromne silvae rerum, a dla czytelnika obdarzonego łaską wolnego czasu i inklinacją do tego rodzaju pisarstwa – wnikliwego, błyskotliwego, inteligentnego, świetnego stylistycznie – są to też kopalnie złota, podobnie jak cała reszta dorobku tego autora.

W swoim pisaniu Boy był nadzwyczaj czułym barometrem aktualnych nastrojów intelektualnych i społecznych, pilnym i niebezkrytycznym rejestratorem prądów i trendów w kulturze i sztuce. Nie był myślicielem-abstraktorem ani teoretykiem czegokolwiek, lecz niezwykle bystro obserwował i osądzał rzeczywistość. Pisał niemal wyłącznie o tym, co napisali i powiedzieli inni, oraz o tym, co się dzieje wokół niego, co widzi i słyszy, o czym się dowiaduje na bieżąco. Ale pisał o tym tak, jak mało który komentator potrafi to robić. Do profesorów oderwanych od realiów i do uczonych wykazujących ambicje systemowe miał stosunek na pół drwiący, na pół protekcjonalny, w czym dopatrywano się kompleksów po zarzuconej karierze naukowej, faktem jest jednak, że tak oczytaniem, jak i stylem bił na głowę większość przeciętnych wyrobników pióra mających tytuły naukowe. Potrafił też wchodzić z nimi w ostre, rzeczowe polemiki.

Ich z kolei drażnił jego styl, przeważnie, o czym by nie pisał, kpiarsko-gawędziarski. Boy zachowywał niemal do wszystkiego zdrowy, lekko sceptyczny dystans. Miał go – do pewnego stopnia – również w stosunku do siebie, chociaż podobno w życiu pozatekstowym bardzo źle znosił krytykę kierowaną pod swoim adresem i trwale zapamiętywał wszystkie urazy, nie te jednak, których doznawał od zwykłych czytelników, lecz te, których mu dostarczali koledzy po piórze. Jak by jednak nie wyglądało jego realne nastawienie życiowe, w porównaniu z nienawidzącym go żywiołowo Irzykowskim wypada Boy korzystniej na wszystkich polach. Jego pozornie lekka proza publicystyczna, jego zdolność objaśniania nawet trudnych spraw jasno i przystępnie – różni się manifestacyjnie od ciężkiej, nadętej, zawikłanej, celebrującej samą siebie prozy eseistycznej Irzykowskiego, traktującego każde swoje słowo tak, jakby miało wartość czystego złota, i pozostającego wyraźnie pod wpływem najgorszych tradycji niemieckiego pisarstwa akademickiego, w którym ceniono szczególnie autorów obdarzonych zdolnością całkowicie niezrozumiałego ujmowania spraw nawet najprostszych. Autor „Pałuby”, który zdawał sobie sprawę z tej różnicy, zemścił się na Boyu za jego talenty, pisząc „Beniaminka”, jeden z najzjadliwszych paszkwilów w dziejach literatury polskiej.

Portret Tadeusza Boya-Żeleńskiego autorstwa Witkacego

 

Co faktycznie można Boyowi zarzucić, to zbytnią – jednak – niekiedy powierzchowność oglądu niektórych spraw, a jeszcze bardziej kokieterię wobec czytelników, w której zdarzało mu się przebierać miarę. Regularnie zwracał się do nich wprost w swoich tekstach prasowych, i czynił to w sposób, który chwilami niewiele różni się od stylu, jakiego używają dziś celebryci z mediów cyfrowych. Ciekawość zresztą bierze, czy i jak by się w tych mediach odnalazł.

Kiedy zabrał się za sprawy bieżące, zrobił to na skalę porównywalną z rozmachem swojej pracy translatorskiej. Pod koniec lat dwudziestych stał się ogólnopolskim propagatorem takich kwestii, jak planowanie macierzyństwa i klerykalizacja życia publicznego. Jego publikacje na temat życiowych dramatów kobiet i wpływu duchowieństwa na politykę i obyczajowość wyglądają tak, jakby je napisano dzisiaj. Czytając teksty z tomów „Dziewice konsystorskie” [1929], „Piekło kobiet” [1930] i „Nasi okupanci” [1932], trudno uwierzyć w to, jak mało zmieniło się w Polsce przez bez mała sto lat, odkąd one powstały, może poza kwestią unieważniania ślubów kościelnych, która obecnie jest (chyba) nieco prostsza.

Karykatura Tadeusza Boya-Żeleńskiego z okresu działalności „Zielonego Balonika” w Krakowie

 

Interwencyjne działania Boya ściągnęły na niego nienawiść wielu środowisk ówczesnego polskiego życia publicznego. Jak sam wyznawał w licznych felietonach, lubił czytać inwektywy na siebie, a okazji do takiej lektury dostarczał mu abonament w agencji prasowej (w tamtych czasach można było zaabonować codzienne zestawy informacji na dowolny temat, a jeśli było się osobą publiczną, również na temat samego siebie).

Tu jednak dotykamy pewnej nader istotnej różnicy w czasach i obyczajach. Otóż dziś inwektywy i obelgi, jakimi obrzucali autora „Słówek” wojujący katolicy i narodowcy – sądząc po próbkach, jakie cytował – mogłyby zostać uznane za świadectwo wyrafinowanych manier. W naszej dzisiejszej komunikacji medialnej słowa, których użycie jeszcze dwadzieścia lat temu skazałoby tego, kto ich użył, na śmierć cywilną, całkowity towarzyski ostracyzm (ktoś jeszcze pamięta te określenia?), są przejrzystymi elementami „dyskusji” publicystycznych, uznawanymi coraz powszechniej za pełnoprawne środki wyrazu silnych emocji „dyskutantów”. Sto lat temu, w czasach Boya, można je było usłyszeć głównie w szemranych spelunach. Może między innymi dlatego mógł on widzieć sens w podejmowaniu walki na polu przekonań i praktyk społecznych – nie musiał się obawiać, że ci, dla których staje do konfrontacji, zaleją go słownym szambem za to, że posłużył się jednym niewłaściwym według nich określeniem.

Czytając jego społecznie zaangażowane felietony (Boy jest chyba jedynym z pierwszorzędnych polskich prozaików, który prawie nie pisał tekstów mających więcej niż dwadzieścia–trzydzieści stron druku), trudno nie zauważyć, że nigdy nie wymienia w nich z nazwiska osób z najwyższych kręgów władzy politycznej. Jego wystąpienia społeczne przypadały na okres, kiedy władze Polski umieszczały swoich przeciwników w więzieniach lub „miejscach odosobnienia” często nawet bez postępowania sądowego, jedynie na mocy decyzji administracyjnej, zaś jeszcze łatwiej było zostać obitym przez bojówki narodowców lub fanatycznych piłsudczyków, jeśli nie spodobało im się jakieś sformułowanie w czyimś tekście albo choćby ustna wypowiedź, przy czym ranga życiowa ofiary takiego napadu nie miała znaczenia – sławny publicysta czy profesor uniwersytetu mógł się stać jego obiektem równie dobrze, jak nikomu poza własnymi bliskimi nieznany obywatel na skromnej posadzie.

Zresztą przemoc działała wówczas we wszystkie strony. W roku 1931 w bójce z piłsudczykami stracił oko Adolf Nowaczyński, autor, którego poglądy były bardzo odległe od wizji świata lansowanej przez Boya. Agresja werbalna była wówczas znacznie słabsza niż obecnie, natomiast przemocy fizycznej w polskim życiu publicznym było znacznie więcej.

Pewne jest skądinąd, że gdyby Boy zmartwychwstał z popiołu, w który w roku 1943 obróciło jego szczątki Sonderkommando 1005, zostałby natychmiast zmieszany z błotem w sposób, o jakim nie mogło mu się przyśnić nawet w ciężkich koszmarach, nie tylko z powodu swoich poglądów na dopuszczalność rozwodów i antykoncepcji, ale również z powodu zachowania we Lwowie w roku 1940 i 1941. Jego stanowisko wobec ZSRR jest zagadkowe – zachowało się bowiem kilka sygnowanych przez Boya wypowiedzi aprobatywnych wobec „władzy rad”, co po roku 1989 skłoniło pewną liczbę zaangażowanych politycznie krytyków literackich do uznania go za zdrajcę i kolaboranta (co w ich oczach przekreśliło bezwarunkowo i bezdyskusyjnie cały jego uprzedni dorobek). Nie wiadomo jednak dokładnie, w jakim stopniu były to świadome autorskie i osobiste wypowiedzi Boya, a w jakim – efekty działań prowadzonych wokół jego osoby przez ludzi radzieckich, którzy byli niedościgłymi mistrzami w sztuce propagandowych manipulacji.

Ciekawsze więc jest może dociekanie, co by napisał Boy na przykład o dramatach Mrożka i inscenizacjach Hanuszkiewicza, o Kantorze i Grotowskim, o Herbercie i Różewiczu, o Robbe-Grillecie i Houellebecqu? Co by w nich zauważył? Z czego by się pośmiał, a co podkreślił z empatyczną uwagą? Jak wyglądałaby kultura Polski Ludowej i późnej nowoczesności zachodniej widziana jego oczami?

Jego postać, jedna z najwpływowszych w dziejach kultury polskiej XX wieku, doczekała się stosunkowo niewielu opracowań. Najbardziej jak dotąd rozbudowaną biografię Boya napisał Józef Hen, nadając jej podtytuł „Błazen – wielki mąż”. Mamy szereg prac naukowych (z dorobkiem Barbary Winklowej na czele) i tekstów wspomnieniowych (wśród nich zapisy Ireny Krzywickiej, interesujące, lecz nie do końca wiarygodne, nie tylko dlatego, że była przez szereg lat jego partnerką życiową). Mamy wreszcie pokaźny zbiorek publicystyki dotyczącej Żeleńskiego i dzielącej się wyraźnie na dwa typy – apologetyczny i paszkwilancki. Ale w temacie „Boy” zostało jeszcze co nieco do napisania. W przyszłym roku przypada sto pięćdziesiąta rocznica jego urodzin. Z przyczyn, których nietrudno się domyślić, Sejm Rzeczypospolitej nie ujrzał w nim godnego kandydata do grona patronów tego roku. O tym, że rok 2024 będzie stu i pięćdziesięcioleciem Boya, pamiętajmy więc na własny rachunek.

 

Książki:

Tadeusz Boy-Żeleński, „Pisma”, pod redakcją Henryka Markiewicza, noty bibliograficzne Barbara Winklowa, seria I–IV, tom 1–29, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1956–1992.

Seria I:

  1. 1. „Słówka” (opr. J. Kott, B. Winklowa) 1956, 498 s.
  2. 2. „Znaszli ten kraj? I inne wspomnienia” (opr. W. Kopaliński) 1956, 581 s.
  3. 3. „Ludzie żywi” (opr. H. Markiewicz) 1956, 473 s.
  4. 4. „Brązownicy i inne szkice o Mickiewiczu” (opr. H. Markiewicz, wstęp M. Janion) 1956, 433 s.
  5. 5. „Obrachunki fredrowskie” (opr. H. Markiewicz) 1956, 413 s.
  6. 6. „Szkice literackie” (opr. H. Markiewicz) 1956, 302 s.
  7. 7. „Marysieńka Sobieska” (opr. H. Markiewicz, W. Czapliński) 1956, 496 s.

Seria II:

  1. 8–10. „Mózg i płeć. Cz. 1–3” (opr. J. Kott, P. Kuncewicz) 1957, 419+350+355 s.
  2. 11. „Molier” (opr. J. Kott, P. Kuncewicz) 1957, 397 s.
  3. 12. „Stendhal i Balzak” (opr. J. Kott, P. Kuncewicz) 1958, 662 s.
  4. 13. „Obiad literacki. Proust i jego świat” (opr. J. Kott, J. Prokop) 1958, 449 s.
  5. 14. „Antologia literatury francuskiej” (opr. J. Kott, przedmowa J. Błoński) 1958, 766 s.

Seria III:

  1. 15. „Nasi okupanci” (opr. W. Kopaliński, R. Zimand, J. Szpotański) 1958, 414 s.
  2. 16. „Felietony I” (opr. W. Kopaliński, J. Szpotański) 1958, 458 s.
  3. 17. „Felietony II” (opr. W. Kopaliński, J. Szpotański) 1959, 422 s.
  4. 18. „Felietony III” (opr. W. Kopaliński, J. Szpotański) 1959, 414 s.

Seria IV:

  1. 19. „Flirt z Melpomeną. Wieczór I i II” (opr. J. Kott, R. Górski, A. Krzyżanowska) 1963, 613 s.
  2. 20. „Flirt z Melpomeną. Wieczór III i IV” (opr. J. Kott, R. Górski, K. Najderowa) 1963, 617 s.
  3. 21. „Flirt z Melpomeną. Wieczór V i VI” (opr. J. Kott, R. Górski, A. Krzyżanowska) 1964, 750 s.
  4. 22. „Flirt z Melpomeną. Wieczór VII i VIII” (opr. J. Kott, R. Górski, K. Najderowa) 1964, 793 s.
  5. 23. „Flirt z Melpomeną. Wieczór IX i X” (opr. J. Kott, R. Górski, J. Pociecha) 1965, 702 s.
  6. 24. „Okno na życie. Ludzie i bydlątka. Wrażenia teatralne” (opr. J. Kott, E. Krasiński, J. Stradecki) 1966, 779 s.
  7. 25. „Reflektorem w serce. Romanse cieniów. Wrażenia teatralne” (opr. J. Kott, E. Krasiński, J. Stradecki) 1968, 751 s.
  8. 26. „Perfumy i krew. Krótkie spięcia. Wrażenia teatralne” (opr. E. Krasiński, J. Stradecki) 1969, 870 s.
  9. 27. „Murzyn zrobił… Wrażeń teatralnych seria siedemnasta” (opr. E. Krasiński, J. Stradecki) 1970, 402 s.
  10. 28. „1001 noc teatru. Wrażeń teatralnych seria osiemnasta” (opr. E. Krasiński, J. Stradecki) 1975, 805 s.
  11. 29. „Szopki krakowskie «Zielonego Balonika». Uzupełnienia” (opr. H. Wachnowska, W. Węgrzyn) 1992, 812 s.

O wszystkim oprócz tego, co najważniejsze. Recenzja książki „Abakanowicz. Trauma i sława” Pawła Kowala

Kowal w bardzo długim posłowiu tłumaczy, że na sztuce w zasadzie się nie zna, więc twórczością rzeźbiarki zajmować się nie mógł. „Patrzę na życie artystki z punktu widzenia historyka czasów współczesnych oraz politologa” – przekonuje. Nie ma wątpliwości, że historia i polityka to także ważne obszary w biografii tej znanej postaci, ale Abakanowicz to przede wszystkim artystka i to właśnie sztuka powinna być pierwszoplanową bohaterką książki. W tym przypadku o sztuce nie dowiemy się w zasadzie niczego nowego poza tym, co już dawno mogliśmy wyczytać i usłyszeć z ust krytyczek, krytyków oraz historyczek i historyków sztuki. Kowal koncentruje się zresztą przede wszystkim na interpretacjach, które podsuwa mu Anda Rottenberg. Ale po kolei. 

Zawierucha wojenna

Zapowiadało się naprawdę dobrze. Opis dzieciństwa, a w zasadzie domu rodzinnego artystki na tle przemian polityczno-społecznych wymagał z pewnością sporej kwerendy i warsztatowej biegłości, ale właśnie w tych historycznych fragmentach autor czuje się najlepiej (co oczywiste). Dostajemy więc opowieść o losach dwóch braci, które potoczyły się tak różnie, jak to tylko możliwe. Konstanty Abakanowicz – ojciec Magdaleny – pod koniec pierwszej wojny światowej trafił do bułgarskiej niewoli, potem dołączył do oddziałów generała Żeligowskiego. Jego brat – Piotr (dawny oficer carski i oficer polskiej armii na Wschodzie) – udawał w tym czasie bolszewika. Te decyzje zaważyły na dalszych losach nie tylko dwóch braci, ale całego rodu Abakanowiczów. 

Dwór w Nowych Krępach – dom Konstantego, Heleny oraz ich dwóch córek Teresy i Magdaleny był drugim miejscem, po Falentach, gdzie zamieszkali, licząc na spokojne życie. Jednak rodzina już w 1944 roku musiała uciekać przed Armią Czerwoną, która chciała urządzić w dworze szpital. To według Kowala największa trauma przyszłej artystki, która zdominuje jej życie. To tam widziała, jak prawdopodobnie partyzanci lub zwykli przestępcy, ranili jej matkę w ramię, na skutek czego straciła rękę.

I tu mamy ciekawy wątek, na którego rozwinięcie bardzo liczyłam – na ile abakany odnoszą się do tego wydarzenia, ale również: co jeszcze widziała mała Magdalena. A to akurat łatwo znaleźć w autobiografii, którą Abakanowicz wydała najpierw w języku angielskim „Fate and Art” [Los i sztuka], potem po polsku, ale z wieloma skrótami. Dlaczego? Czy polska czytelniczka i polski czytelnik mogliby na jakieś wątki w tej autobiografii zareagować źle? Ocenić jej postawę, zwłaszcza w czasie PRL-u, negatywnie? Tego się nie dowiemy, bo ten wątek także nie został niestety rozwinięty.  

Legenda a rzeczywistość

Ciekawą kwestią, o której Kowal wspomina, jest właśnie kreowanie przez artystkę własnej biografii i autointerpretacja twórczości. Pokazuje to już jej autobiografia, ale autor często powołuje się też na recenzje krytyczek i krytyków, którzy są zgodni z tym, co artystka narzucała opinii publicznej. Niestety, jako biograf wpada w tę samą pułapkę i pisze o Abakanowicz dokładnie to, co ona sama chciała o sobie powiedzieć. Cytuje jej wypowiedzi dla różnych mediów, fragmenty z zagranicznych biografii oraz autobiografii, ale zdaje się wierzyć we wszystko, co tam pada. Nie próbuje ani przez moment zakwestionować tego, co Abakanowicz mówi o sobie i swojej twórczości. A przecież dzieło nie jest tożsame z jego twórczynią. W którymś momencie zaczyna swoje własne, niezależne życie. 

Brakuje mi tu także próby wyjaśnienia, w jaki sposób w swojej pracy Abakanowicz przeszła od tkaniny artystycznej do rzeźby, dlaczego nazywała tkaninę rzemiosłem, a nie sztuką, co stało się z grupą ludzi, która pomagała jej na początku drogi (choćby tkaczkami, które realizowały jej pomysły; może jeszcze żyją i można byłoby z nimi porozmawiać?). Na tego typu pytania nie dostaniemy odpowiedzi, co w zasadzie Kowal wyjaśnia nam w posłowiu, niejako tłumacząc się z zarzutów, które mogą paść. Ja jednak nie przyjmuję tego tłumaczenia. Jako biograf zdecydował się pisać o kimś, kto podporządkował całe swoje życie sztuce. A w tej książce miejsca dla sztuki jest niewiele.

Można byłoby też zapytać, skąd abakany, dlaczego były w tym czasie nowatorskie, czemu akurat ta forma wyrazu okazała się być doskonale zrozumiana i przyjęta przez zagranicznego odbiorcę i odbiorczynię? I to nie tylko w Europie, ale także w Azji. Kowal próbuje powiązać doświadczenia wojenne Japonii z odbiorem dzieł polskiej artystki, ale szybko porzuca ten wątek. Dlatego, jak już wiemy, na tego typu pytania nie poznamy pogłębionych odpowiedzi. Dostaniemy za to sporo dywagacji na temat życia miłosnego Abakanowicz.

Ménage à trois

A oto ilustrujący ten wątek cytat:

„W wieku 26 lat Magdalena Abakanowicz wyszła za mąż za Jana Kosmowskiego. Ich małżeństwo wyglądało na zgodne i harmonijne, lecz nie doczekali się dzieci. Dojrzewanie do miłości i wskazywanie w abakanach na jej pierwotne źródła nie znalazło finału w rodzicielstwie, będącym naturalną konsekwencją relacji seksualnych kobiety i mężczyzny” [s. 200].

I dalej: 

„Zmiana nie przyszła jak ostre cięcie, z dnia na dzień. Dawne wątki twórczości powracały jeszcze w latach 80. XX wieku, chociażby w rysowanych tuszem szkicach, w których można odnaleźć refleksję o kobiecości i macierzyństwie. Jakby artystkę nawiedzały myśli o tym, jak wiele poświęciła dla sztuki i jak wiele ją w życiu ominęło. Jakby spoglądała za siebie i uświadamiała sobie, że nie doświadczy już macierzyństwa, że nie zbuduje rodziny, domu takiego, jaki pamiętała z Krępy” [s. 285].

Zastanawia mnie, skąd u Kowala taka obsesja macierzyństwa, które rzekomo było marzeniem Abakanowicz? Gdzie znajduje na to dowody? Tego niestety znów się nie dowiemy. Autor nie podaje nam żadnego uzasadnienia poza cytowaniem Andy Rottenberg, która cykl prac Abakanowicz „Embriologia” odczytuje jako „zmarnowane owulacje, które się nie zamieniły w ciąże” [s. 293]. Widocznie nie do pomyślenia jest to, że w drugiej połowie XX wieku kobieta mogła jednak nie marzyć o zostaniu matką. Nie znam oczywiście sytuacji Abakanowicz, ale sądzę, że nikt nie miał i nie ma wglądu w tak intymne sprawy, jak macierzyństwo – chęć czy też możność (lub nie) zostania matką. Gdybanie przez mężczyznę [sic!] na temat potencjalnego macierzyństwa artystki, zamiast zajmowania się jej sztuką, jest chlebem powszednim we współczesnej Polsce, ale niesmak pozostaje.

Najwięcej dowiemy się zaś o relacjach emocjonalno-seksualnych Magdaleny Abakanowicz z jej mężem Janem Kosmowskim oraz byłym sekretarzem KC PZPR Arturem Starewiczem. Oczywiście, nie można pominąć tego wątku w biografii artystki, bo sytuacja jej – w zasadzie oficjalnego – związku ze Starewiczem musiała jakoś wpłynąć na możliwość wyjazdów i podróży po całym świecie, kiedy większość artystek i artystów o paszportach mogła tylko pomarzyć. Choć mam wrażenie, że i tu zabrakło zadania sobie kilku innych, ważnych pytań: czy tylko ta relacja pozwoliła rzeźbiarce na podróże, czy jednak ówczesnej polskiej władzy nie opłacało się pokazywać swojej „dobrej strony”? Kowal zahacza o te wątki, ale znowu: nie pogłębia ich, bo woli zajmować się tym, który z mężczyzn częściej bywał w łóżku i pracowni Abakanowicz. 

Po śladach

Z pewnością wątki historyczne, społeczne i polityczne są tu ważne i dobrze rozpisane, ale czy naprawdę tylko tego oczekujemy od biografii artystki, która wzbudzała tak wiele skrajnych emocji, nie tylko w Polsce, ale i na świecie? Czy dziś, kiedy prace rzeźbiarki pokazywane są w ważnych ośrodkach sztuki w najróżniejszych miastach na świecie, my będziemy rozmawiać o jej życiu prywatnym?

Oczywiście, o ile wpływało to na jej sztukę, jest to wątek istotny, którego nie powinno się pomijać, ale w tej książce tego związku nie dostaniemy. Nie dowiemy się także niczego nowego o jej sztuce, co – znów podkreślam – jest kluczowe, kiedy piszemy o kobiecie, która całe swoje życie tej sztuce podporządkowała. Dlatego ja wciąż czekam na biografię Magdaleny Abakanowicz, która odpowie na te wszystkie pytanie, których Paweł Kowal, jak sam przyznał, nawet nie zamierzał zadawać. 

 

Książka:

Paweł Kowal, „Abakanowicz. Trauma i sława”, wyd. Agora, Warszawa 2023.

Męskie sekrety. Wokół „Małej księgi” i „Wariacji pocztowych” Kazimierza Brandysa

I

Była taka seria filmów dokumentalnych, „Errata do biografii”. Dwudziestoparominutowe odcinki poświęcano kolejnym polskim pisarzom, którzy żyli i tworzyli w PRL. A skoro tak, to musieli mieć jakieś relacje ze Służbą Bezpieczeństwa. Twórcy związani z TVP Historia byli zainteresowani przede wszystkim tymi pisarzami, którzy mieli dobre relacje z bezpieką (a nawet jeśli z czasem popsuły się, to przecież przedtem nie były popsute). Do grona reżyserów kolejnych odsłoń „Erraty do biografii” zaliczały się między innymi takie tuzy niezależnej historiografii jak Grzegorz Braun, dziś poseł z ramienia Konfederacji, a konsultantem całej serii był Sławomir Cenckiewicz, wtedy znany jako współautor świeżo wydanej monografii „SB a Lech Wałęsa”.

Kazimierz Brandys, autor powieści osiągających zawrotne nakłady w PRL-u, wielokrotnie tłumaczony, często ekranizowany i nagradzany, w chwili powstania „Erraty” do jego biografii nie żył od dziesięciu lat. Tak jak odbywało się to w przypadku innych autorów interesujących TVP Historia, skrupulatnie poinformowano o jego dobrych stosunkach z władzą bierutowską, a w kontekście okresu poodwilżowego przypisano Brandysowi rewizjonistyczny koniunkturalizm. Ale i tego było twórcom mało. Za cel postawili sobie dowieść, że Brandys był nie tylko człowiekiem o słabym kręgosłupie moralnym, lecz także marnym pisarzem. Serię karykaturalnie ostrych wypowiedzi literaturoznawcy niepokornego, Bohdana Urbankowskiego, wieńczyła sonda uliczna przeprowadzona pod bramą Uniwersytetu Warszawskiego. Przypadkowych studentów zapytano, czy znają Brandysa. Cztery kolejne osoby bezbronnie rozłożyły ręce. Piątą spytano zaś o Czesława Miłosza. „Oczywiście, znam, wielki polski poeta, noblista”. Autor „Trzech zim” nie pojawił się w tej sondzie przez przypadek. To jemu Brandys poświęcił w 1955 roku, zapewne najgorszy w swoim dorobku, paszkwil „Nim będzie zapomniany”, czego potem żałował. W ten sposób TVP Historia dała widzom do zrozumienia, że ostatecznie to nazwisko autora „Matki królów” zginęło w mrokach niepamięci (i to słusznie zginęło), podczas gdy gwiazda szkalowanego Miłosza nadal świeci jasno pod kopułami przypadkowo spotkanych studentów. 

Kpić z tych orłów niezależnej kinematografii łatwo. Owszem, Brandys nie zrówna się popularnością z Miłoszem. Nie przepowiadałbym nawet powrotu jego twórczości do ogólnointeligenckich łask czytelniczych. Jego pisarstwo jest zbyt niszowe i w pewnej mierze uwikłane w czas i miejsce powstania. Ale to nie oznacza, że dorobek Brandysa ma dzisiaj wartość wyłącznie historyczną. 

Żeby się o tym przekonać, warto sięgnąć po wydaną właśnie, nową edycję jego dwóch powieści w prestiżowej serii Biblioteki Narodowej. Pomysłodawca i redaktor tomu, Marcin Wołk, profesor historii literatury z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz autor monografii poświęconej Brandysowi, proponuje czytelnikowi lekturę dwóch kolejnych utworów pisarza: autobiograficznej „Małej księgi” [1970] oraz powieści epistolarnej „Wariacje pocztowe” [1972]. Nie jest to wybór oczywisty. Zazwyczaj wydaje się albo teksty najbardziej znaczące w dorobku, albo reprezentatywne dla różnych kierunków poszukiwań twórczych autora. Tu natomiast otrzymujemy – poprzedzone arcyskrupulatnym, literaturoznawczym wstępem, liczącym blisko 190 stron – łączne wydanie jednej z głośniejszych powieści pisarza oraz poprzedzającej ją, stosunkowo mało znanej i rzadziej omawianej książki wspomnieniowej. Okazuje się, że „Mała księga” i „Wariacje pocztowe”, autobiografia i fikcja, zazębiają się na wielu poziomach. Z tych oraz kilku innych względów, o których będzie dalej mowa, pomysł Wołka okazał się więc trafiony. Powiedziałbym wręcz, że nowa publikacja z serii Biblioteki Narodowej prezentuje chyba najciekawsze oblicze twórczości Brandysa, skłaniające do stawiania pytań, jakich dawniej zazwyczaj nie stawiano.

II

„Mała księga” byłaby tylko literacką, sprawnie opisaną podróżą do przedwojennego świata dziecka z dobrego, inteligenckiego domu w Łodzi, wpadającą w rejestry inicjacyjnej powieści o dojrzewającym pisarzu, który nie lubi szkoły, podziwia swego ojca i pozostaje w bliskiej relacji ze starszym bratem (Marianem Brandysem, później także pisarzem). Byłoby tak, gdyby nie to, że napisał ją autor pochodzenia żydowskiego krótko po wydarzeniach Marca 1968 roku, a więc po kampanii antysemickiej (oraz antyinteligenckiej, co też nie bez znaczenia) i po przyznaniu przez władze Gomułki tysiącom takich jak on biletu w jedną stronę do Izraela. Słowo „Żyd” nie pada w „Małej księdze” ani razu i niezorientowany czytelnik – mimo licznych aluzji do pochodzenia autora – mógłby nie dopatrzyć się właściwego sensu opowieści o barwnej rodzinie finansistów. A sens ten przenika każde niemal zdanie. Każda anegdota z dzieciństwa autora zdaje się niedopełniona i podejrzanie niepozorna, jakby brakowało jej puenty. Jakim to „słowem” przeklęła małego Brandysa bawiąca się z nim na podwórku koleżanka Pola? Jak to możliwe, że było to to samo słowo, które kiedyś od pewnej żebraczki usłyszał jego dziadek (a małemu Brandysowi nie wolno było go znać)? Czemu krzywo spojrzał na niego fryzjer, gdy jego ojca akurat nie było? Co łączyło Brandysa z jego kolegą, Vergenem, kiedy pewnego słonecznego dnia siedział obok niego przy piaskownicy, z oddali przyglądając się chłopcom z zielonymi wstążkami na ramionach? 

Magiczne „słowo-zaklęcie”, które stanowi wymilczaną puentę „Małej księgi”, wielokrotnie pojawia się za to w „Wariacjach pocztowych”. Rzadko pisane jednak wielką literą.

„Wariacje” składają się z listów wymienianych przez ojców i synów. Nadawcą pierwszego z nich jest Prot Zabierski, protoplasta arcypolskiego i typowo szlacheckiego rodu, który w 1770 roku jest już starym człowiekiem. W tym samym czasie sążnistą epistołą odpowiada mu jego syn, Jakub. Analogiczny schemat powtarza się co około trzydzieści lat: w 1799 stary już Jakub pisze do swego syna, Seweryna, a ten mu odpowiada, po czym w 1833 stary już Seweryn zwraca się do swego syna, Jana Nepomucena. Książka kończy się listem Zyndrama Zabierskiego do jego dziedzica, Jacka, wysłanym w roku 1970 i zawierającym aluzje do wydarzeń politycznych sprzed dwóch lat. 

Widmo Marca i związana z nim kwestia stosunku Polaków do Żydów jest ważnym mostem łączącym „Małą księgę” z „Wariacjami pocztowymi”. W dziejach rodu Zabierskich Żydzi pojawiają się często, stanowiąc coś w rodzaju nieodłącznego cienia, choć zazwyczaj mówi się o nich z lekceważeniem. Protowi „żyd Hirszko” usuwa chory ząb („drutem do krowiego ogona wykoncypował przywiązać, z marchwią od pyska naturaliter zachodząc”), później syn Prota, Jakub, postanawia nawrócić „na świętą naszą wiarę” syna Hirszki, Hirszkowicza, zamykając go „w chlewiku z wieprzkami” i czytając mu Pismo Święte co niedziela. 

Żydzi, zdaje się mówić Brandys, są w polskiej kulturze od zawsze, ich krew miesza się z polską krwią, a ich doświadczenia – z polskimi doświadczeniami. Owa teza – która w swoim czasie naraziła Brandysa na krytykę wyprowadzaną z pozycji nacjonalizujących – jeszcze mocniej wybrzmiewa podczas łącznej lektury „Wariacji” z „Małą księgą”. Zyndram Zabierski, a więc ostatni z powieściowego rodu, pojawia się również we wcześniejszej o dwa lata opowieści autobiograficznej. Jego nazwisko zostaje wspomniane w przytoczonym przez narratora „Małej księgi” liście napisanym przez jego dziadka. Z listu tego wynika, że w XVII wieku niejaki Zyndram Zabierski poślubił wnuczkę protoplasty rodu Brandysów, Szai Dirkana z Bremy. Jak dowiadujemy się ze wstępu Wołka, list ten został jednak zmistyfikowany przez Brandysa, ponieważ zarówno Zyndram Zabierski, jak i Szai Dirkan z Bremy, to anagramy słów „Kazimierz Brandys” (sam pisarz przyznał to po latach w dzienniku „Miesiące”).

W ten oto sposób symbolicznie zaciera się granica między historiami rodu żydowsko-polskiego (z „Małej księgi”) i arcypolskiego (z „Wariacji pocztowych”). Postać Zyndrama, którego słowami Brandys zamyka ten ostatni utwór, zawiera zresztą jawne aluzje autobiograficzne. Zyndram, tak jak Brandys, jest artystą i inteligentem, przez co wysławia się podobnie do niego. Zmaga się również z dylematami granic ekspresji twórczej, podobnymi do tych, którym pisarz niejednokrotnie dawał wyraz w innych swoich książkach i opowiadaniach, zwłaszcza tych z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych („Gdzież ta składnia, która nas wyręczała. Kiedyś, dawniej. Słowa, w których chodziło się jak w bamboszach. Nie umiem pisać po ojcowsku. Formy mi brak”). 

Innymi słowy, kreśląc sylwetkę ostatniego z arcypolskiego rodu Zabierskich, Zyndrama, Brandys hojnie czerpał z własnych doświadczeń. I nie ma w tym nic dziwnego. Pisarz wywodził się bowiem ze spolonizowanej rodziny wykształconych Żydów, dla których sprawa pochodzenia była zbywana milczeniem. Jak sugerował w „Małej księdze”, nie od zawsze wiedział o swoich korzeniach. Sprawa ta nie interesowała go aż do chwili, gdy po raz pierwszy nazwano go „Żydem” w formie obelgi. Po latach, na pytanie, czy czuje się Polakiem, czy Żydem, odpowiadał nie bez ironii: „Trzeba by zacząć od tego, że czuję się kręgowcem z gatunku ssaków, podobno nadrzędnym. Czasami czuję się także Europejczykiem. Myślę po polsku, jestem polskim pisarzem, należę do warstwy oświeconej inteligencji polskiej i zostałem wychowany w polskiej kulturze. Kiedy prześladują Żydów, czuję się Żydem”.

Wypowiedź ta stanowi klucz do obu utworów Brandysa. Z jednej bowiem strony tłumaczy nieobecność magicznego „słowa-zaklęcia” w „Małej księdze” i zarazem wskazuje rzeczywisty impuls do napisania tego utworu („Kiedy prześladują Żydów, czuję się Żydem”). Z drugiej zaś strony uzasadnia to, że Brandys tak przekonująco opisał dzieje arcypolskiego rodu Zabierskich. Dzieje te były bowiem – powiedzmy rzecz oczywistą – zanurzone w jego własnej kulturze, znanej mu od podszewki. „Kazimierz Brandys”, „Zyndram Zabierski” – to po prostu dwa warianty tego samego, polskiego losu.

III

Warianty te więcej łączy niż dzieli. Bodaj najważniejszym wspólnym mianownikiem historii rodziny Brandysów, przedstawionej w „Małej księdze”, oraz rodziny Zabierskich, zaprezentowanej w „Wariacjach pocztowych”, jest patriarchat. Brandys z precyzją neurochirurga i zarazem bardzo subtelną ironią wyłuskuje rozmaite niuanse tego opresyjnego systemu, które czasem trudno dostrzec, a jeszcze trudniej nazwać. Oba utwory z powodzeniem można by więc czytać jako autobiograficzny wgląd od wewnątrz w mechanizmy patriarchatu funkcjonujące od wieków w Polsce. 

Najbardziej oczywistą synekdochą patriarchatu są listy ojców do synów, które pojawiają się na przestrzeni całych „Wariacji” i są również obecne w „Małej księdze”. W przypadku tego ostatniego utworu stanowią wprawdzie tylko niewielką część, ale przecież przedstawiona tam historia dzieciństwa autora jest niemal wyłącznie związana z mężczyznami. Dla narratora liczy się głównie Ojciec, po nim zaś najważniejsze miejsce zajmuje starszy brat; to z Ojcem wiążą się wszystkie datowane w książce, inicjacyjne wydarzenia, to Ojca nauki i słowa są hojnie przytaczane, to z Ojcem (i bratem) młody narrator wyjeżdża na wczasy do Zakopanego („Nie pamiętam, z jakich przyczyn Matka nie pojechała z nami”). Najpierw Ojciec stanowi obiekt kultu, później lęku i troski. Przez cały czas próbuje on małego Brandysa wychowywać. Wprawdzie nie zostaje opisany jako agresywny przemocowiec, niemniej ukazany jest jako rodzic, który posiada określoną wizję rozwoju syna i próbuje ją różnymi sposobami wdrożyć: a to ciągając małego po krawcach i tłumacząc mu, na czym polega dżentelmeńska elegancja, a to chcąc go „leczyć” z „chorobliwych” mistyfikacji, a to kierując młodego humanistę do elitarnego gimnazjum o kierunku „realno-handlowym”. 

Takież próby ojcowskiego nawracania znajdziemy i w listach z „Wariacji pocztowych”. Brandys bawi się całym arsenałem najrozmaitszych upomnień, lekcji, nieproszonych porad, słowem, paternalizmów wszelkiej maści. Kolejni Zabierscy widzą w swych latoroślach siebie z przeszłości, za wszelką cenę chcą więc je naprostowywać, ustrzegać od własnych błędów. I za każdym razem przynosi to podobny efekt – synowie uciekają spod ich niechcianej kurateli jak najdalej, jedni do osmańskiej niewoli (jak Jakub), inni z Napoleonem pod Moskwę (jak Seweryn), by później, w podeszłym wieku, wrócić na stare śmieci i kształtować relacje z własnymi synami w podobny sposób. Nikt niczego się nie uczy; nikt nie jest w stanie pojąć, że synowie, krew z ich krwi, żyją już w innych czasach, inne doświadczenia ich ukształtowały, i że nie stanowią oni ani ich wiernego odbicia, ani tym bardziej własności, którą powinni zarządzać. Przechadzając się po dwustu latach polskiej historii, Brandys przekonująco pokazuje ów mechanizm ucisku, ucieczki i powrotu. 

Poetyka listów ojcowsko-synowskich jest prawdziwym odkryciem literackim. W „Małej księdze” Brandys sugeruje, że zna ją z autopsji. Dziadek miał pisać takie listy do jego ojca; nastoletni Marian i Kazimierz dokopali się do tej korespondencji, pełnej zwrotów w rodzaju: „Drogi Synu” i „Najukochańszy Ojcze”, i to ona miała stanowić główną inspirację dla „Wariacji pocztowych”. Dzisiejszemu odbiorcy epistoły dziadka Brandysa, przytoczone w „Małej księdze”, wydać się mogą niezamierzoną autoparodią: „Z troską przeczytałem ostatni [list od Ciebie], w którym wyśmiewasz dolegliwości żołądkowe nauczyciela geografii oraz jego rzekome kłopoty małżeńskie. Czy nie sądzisz, że sprawy bliźnich, zwłaszcza starszych wiekiem, należy traktować z większą dyskrecją i szacunkiem?”. Bulgoczący paternalizm dziadka aż kipi pod wieczkiem tego rodzaju grzecznościowych pytań retorycznych, imitujących rzekomo partnerskie relacje, a w istocie maskujących postawę rodzicielską, którą dzisiaj wiązalibyśmy z pasywną agresją czy przemocą symboliczną. Lecz zarazem tkwi w tej listownej konwencji ogromny potencjał literacki. Posługując się nią w „Wariacjach”, Brandys z subtelną ironią pokazał przez jej pryzmat kształtowanie się tożsamości dumnego Polaka patrioty.

Przy okazji udało mu się opisać zjawisko, które chyba nie przychodzi na myśl w pierwszej kolejności, gdy mowa o patriarchacie, jest z nim wszelako związane. Chodzi o mechanizm życia w nieustającym lęku przed publicznym ujawnieniem własnego upokorzenia; ponieważ jednak upokorzenie to miewa, jak się okazuje, nierzadko decydujący wpływ na kształt osobowości, mężczyźni decydują się w końcu, by wyznać komuś swój największy sekret. Nie księdzu, nie matce ani żonie, lecz właśnie ojcom lub synom, bo to w nich widzą własny obraz i podobieństwo, i tylko oni mogą ich zrozumieć i z nich nie zakpić. Tak robi młody Jakub, relacjonując ojcu Protowi, co naprawdę działo się w tureckiej niewoli i czego się wówczas dopuścił. Z kolei Seweryn już na starość zwraca się do swego syna Jana Nepomucena i opowiada mu, co naprawdę wydarzyło się podczas dramatycznego powrotu z Moskwy. Wyznawanie męskich sekretów nie przychodzi, rzecz jasna, z łatwością. Tu Brandys daje kolejny popis, zabawnie imitując kaskady krygowania się, przydługie wstępy, niemal homeryckie retardacje, za którymi kryje się trudna próba przezwyciężenia wstydu. 

Na tym się jednak nie kończy, co widać na przykładzie synów obciążonych sekretami ich ojców. Muszą oni przecież jakoś poradzić sobie z wiedzą, którą zostali obarczeni. Upokorzenia ich ojców są upokorzeniami całego ich rodu, a więc – w systemie patriarchalnej progenitury – poniekąd dotyczą ich samych, to ich dziedzictwo stawiają pod znakiem zapytania. Co robić z tym zagrożeniem, jak postępować? Odpowiedź Brandysa jest jasna: konfabulować. Bo czy nasi potomkowie istotnie muszą znać całą prawdę o nas i naszych ojcach? „Ciebie nie tylko nie było na świecie – pisze Julian do syna Zyndrama – ale nie było Cię nawet w projektach. Ty pojęcia mieć nie możesz o ówczesnej epoce, smętnej dla mnie”. Mity rodzinne, zdaje się mówić Brandys, wyrastają z gleby zaoranej upokorzeniami, lękiem i wstydem; są historiami budowanymi na fundamencie przemilczeń i bezradnych dopowiedzeń. Z biegiem lat domyślane dzieje przodków są więc coraz dalsze od prawdy, a coraz bliższe legendy. To z kolei prowokuje potomków do stawiania niewygodnych pytań, na które często nie ma już klarownej odpowiedzi. Kim naprawdę był mój dziadek? Skąd wywodzi się mój ród? 

Korzystając z własnych doświadczeń, Brandys opisał coś bardziej ogólnego i zarazem specyficznie polskiego. Przy okazji dowiódł, że zna polską kulturę od podszewki, a zna ją dlatego, że – powtórzmy – jest to jego kultura. I chyba to tak rozgniewało prawicę, chętnie podkreślającą żydowskie pochodzenie pisarza i jego zaangażowanie w komunizm. Ciekawe dzieje recepcji „Wariacji pocztowych” (drobiazgowo relacjonuje je Wołk we wstępie) są wymownym dowodem na to, że pisarz trafił w czuły punkt; napisał rzecz ponadczasową. Dziś możemy sobie tylko życzyć, by jego książki się zdezaktualizowały. Pobożne to jednak życzenia. 

Za zasłoną dziecięcych obaw. Recenzja książki „Boim oswaja lęk” [KL dzieciom]

Siedmioletnia Halszka po śmierci dziadka przeprowadza się z rodzicami i babcią do starego domu za miastem. Rodzice dziewczynki mają nadzieję, że w takich spokojnych warunkach dziewczynka będzie mogła odzyskać równowagę po utracie bliskiej osoby. Niestety, pomimo ich wysiłków Halszka jeszcze bardziej wycofuje się od świata i unika nawiązywania nowych relacji.

Pewnego dnia dziewczynka spotyka w ogrodzie skrzata o dziwnym imieniu – Boim. Boim boi się tak bardzo, że nie pamięta już nawet swojego prawdziwego imienia, a co więcej, jest cały ulepiony z lęku! Boim boi się nawet najdrobniejszych rzeczy – innych ludzi, deszczu czy liści powiewających na wietrze. Ma też szczególną moc – potrafi wyczuwać nie tylko swój własny lęk, ale też lęki innych osób, nawet jeśli są one dobrze ukryte. 

Pomimo obopólnego lęku, Halszka nawiązuje przyjaźń z Boimem, a ich relacja, choć niełatwa, ma terapeutyczne działanie dla obojga. Boim i Halszka wspólnie nabywają nowe umiejętności, uczą się oswajać swój lęk i znajdują odwagę, by wyciągnąć rękę do innych osób i w ten sposób pomóc innym nieśmiałym i borykającym się z lękami dzieciom, takim jak Konstanty zdominowany przez nadopiekuńczą babcię albo Mirka, która unika zabaw na dworze w obawie, że się ubrudzi i dostanie za to burę. 

Czy relacja Boima i Halszki okaże się na tyle wyjątkowa, że dziewczynka na nowo nauczy się ufać ludziom, a skrzat przypomni sobie swoje prawdziwe imię? Dowiecie się tego, jeśli sięgnięcie po tę mądrą książkę. Przy okazji możecie znaleźć inspirację, która pomoże oswoić lęk Waszym dzieciom. Opowieść autorstwa Katarzyny Pruszkowskiej-Sokalli, pięknie ilustrowana przez Iwonę Klimaszewską, kierowana jest do młodych czytelników, którzy mierzą się z emocjami związanymi ze zmianą i utratą – ze strachem, lękiem, ale również nadzieją. 

Książka pokazuje, w jaki sposób możemy nawigować wśród tych trudnych emocji, jak je oswoić i jak zaopiekować się swoimi potrzebami. Uczy również tego, że wszystkie emocje są porządku, lęk również. I tego, że musimy radzić sobie z trudnościami samodzielnie. 

Zdecydowanie jest to świetna propozycja na moment przełomu, jakim jest nowy rok szkolny.

 

Książka:

Katarzyna Pruszkowska-Sokalla, „Boim oswaja lęk”, il. Iwona Klimaszewska, wyd. Zielona Sowa, Warszawa 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 6+

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

30 milionów Polaków. Czy imigracja zatrzyma kryzys demograficzny?

Szanowni Państwo! 

„Kto ty jesteś? Polak mały” – mówi  patriotyczny wierszyk sprzed ponad stu lat. A ilu jest dziś Polaków? Na koniec 2022 roku było nas 37,766 miliona, jak podaje Główny Urząd Statystyczny – 141 tysięcy mniej niż rok wcześniej. Rodzi się coraz mniej dzieci – wskaźnik dzietności wynosi obecnie 1,26. A do tego w okresie pandemii liczba zgonów była rekordowo wysoka. A zatem będzie nas jeszcze mniej. Mówiło się o tym już od dłuższego czasu, teraz zaś GUS stwierdza oficjalnie: w Polsce mamy niż demograficzny. Według głównego scenariusza w 2060 roku będzie nas 30,4 miliona.

Jakie ma to konsekwencje? Cóż, jedną z głównych jest starzenie się społeczeństwa, a w ślad za tym luka na rynku pracy – ubywa pracowników i potrzeba nowych. Z czasem coraz większa grupa osób w wieku produkcyjnym będzie musiała utrzymywać osoby w wieku emerytalnym. Jak wiadomo, w okresie późnego życia najwyższe są koszty opieki zdrowotnej. 

Continue reading

Imigrantom należy się tyle samo, co nam. Nie mniej i nie więcej

Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Temat imigracji jest bardzo aktualny z wielu powodów. PiS sprowadza do Polski pracowników z Afryki i Bliskiego Wschodu i właśnie okazało się, że mogła temu towarzyszyć ogromna korupcja. Przez granicę z Białorusią do Polski i dalej do Europy przedostają się uchodźcy, a zapory, która ma ich powstrzymać, dotyczy jedno z pytań referendalnych. Uchodźcy i imigranci są tematem kampanii wyborczej. Będą też tu przyjeżdżali później z powodu kryzysu klimatycznego. Czego należy się spodziewać pod tym względem w najbliższych latach w Polsce i Europie?

Maciej Duszczyk: Przez wiele lat migracje były traktowane jako proces społeczny. Miały one charakter ekonomiczny i wiązały się z prawami człowieka. Europa i Stany Zjednoczone przyjmowały pracowników zagranicznych z różnych państw w celu uzupełnienia niedoboru na swoim rynku pracy, budując swoją konkurencyjność. A z drugiej strony uznawały pewien kanon wartości dotyczący pomocy humanitarnej, który jest opisany między innymi w konwencji genewskiej.

Zmiana paradygmatu politycznego myślenia o migracjach zaczyna się wtedy, kiedy niektórzy dyktatorzy, jak kiedyś Kadafi czy później Erdoğan, a teraz Putin z Łukaszenką, traktują migracje jako pewnego rodzaju argument dla destabilizacji innych państw i środek do osiągnięcia celów politycznych. 

Początkowo Unia Europejska próbowała temu sprostać i przyjmować uchodźców, słynne jest stwierdzenia Angeli Merkel z 2015 roku: „damy radę”. Chodziło o to, żeby nie ulegać presji dyktatorów, tylko dostosować się do nowej sytuacji. To jednak było z góry skazane na porażkę, ze względu na potencjał migracyjny Afryki, Azji czy Bliskiego Wschodu. Obecnie wciąż mamy silne migracje ekonomiczne realizowane na podstawie selektywności, czyli wyboru krajów, z których przyciągamy cudzoziemców, natomiast rezygnujemy z filaru humanitarnego, opartego na prawach człowieka. Ulegliśmy presji do tego stopnia, że nie jesteśmy w stanie utrzymać wartości, które nam przyświecały, odchodzimy od ochrony międzynarodowej budowanej w konwencji genewskiej i przechodzimy do budowy „fortecy Europa”.

Widać to w działaniach państw od 2016 roku. Bardzo ograniczamy grupę osób, którym przyznajemy prawo do tego, żeby wjechały na terytorium Europy w oparciu o czynniki humanitarne. To jest fundamentalna zmiana dotycząca praw człowieka w całej Unii Europejskiej. To jest dostosowanie się do nowej sytuacji. 

Oczywiście, różne państwa różnie to realizują: Polska czy Węgry bardzo brutalnie, Niemcy czy Francja próbują balansować.

Jednak „forteca Europa” nie jest skuteczna. 

Tego jeszcze nie wiemy.

Z Białorusi, mimo płotu na granicy, wciąż docierają uchodźcy. Rośnie wciąż liczba uchodźców, którzy przedostają się do Wielkiej Brytanii przez kanał La Manche. 

Nie mówię o stanie obecnym. Zaczęliśmy budowę fortecy, ale jeszcze jej nie ukończyliśmy. Zbudowanym murom nie można odmówić pewnej skuteczności, opóźniają nielegalne przekraczanie granic. Jednak będą tylko elementem „fortecy Europa”. 

W 2013 roku Włochy rozpoczęły operację „Mare Nostrum”, która polegała na tym, że włoska marynarka wojenna poszukiwała na Morzu Śródziemnym łodzi z uchodźcami i transportowała je na wybrzeże Europy, żeby ratować życie płynącym w nich ludziom. To się skończyło.

„Forteca Europa” to także zmiana polityki migracyjnej, na przykład uznanie, że Tunezja jest państwem bezpiecznym. Naszą granicę z plaż Włoch czy Grecji przesuwamy do Tunezji, a może i do Maroka. Jeszcze parę lat temu nie mogłoby to się zdarzyć. 

To także kwestia udrożnienia deportacji, płacenia za nie państwom, z których trwają migracje, mechanizmu „wiza za deportację” – za każdego deportowanego z Europy dane państwo dostanie dodatkową wizę.

„Forteca Europa” to bardzo różne modele, nie tylko fizycznie istniejący płot. Mówię o zmianie mentalności myślenia o migracjach we wszystkich możliwych aspektach.

Czy ta zmiana będzie się pogłębiać w związku z tym, że będzie też pogłębiał się problem migracji?

Proszę zaczekać z tym „problemem”. Uważam, że stoimy przed dużymi wyzwaniami migracyjnymi ze względu na procesy zmian społecznych, które zachodzą w Afryce, ale kiedy patrzę na dane, to uważam, że te wyzwania w ciągu jednego pokolenia powinny zasadniczo się zmniejszyć, a w ciągu dwóch pokoleń zniknąć. To nie jest tylko kwestia semantyki. Wyzwaniami można inteligentnie zarządzać, a problem można już tylko, najczęściej bardzo brutalnie, rozwiązać. Dlatego ja wolę nadal mówić o wyzwaniach, a nie o problemie. Choć do tego drugiego jest już naprawdę blisko. 

Dwadzieścia lat temu wskaźnik dzietności w Afryce wynosił siedem. Zmiana w porównaniu do wcześniejszych lat polegała na tym, że dzięki poprawie higieny i szczepionkom z Europy niewiele z tych siedmiorga dzieci urodzonych w rodzinie umierało. A w efekcie rodzice stracili możliwość podziału majątku między nie. A więc dorosłe dzieci, dla których nic nie zostało, musiały wynieść się do innych miejsc. Jechały więc do miast, w których nastąpiła eksplozja demograficzna. Jednak w końcu i tam zabrakło miejsca, więc pod koniec XX wieku zaczęła się masowa migracja z Afryki do Europy. 

Teraz mamy odwrotne procesy. W roku 2022 świat przekroczył 8 miliardów ludzi, ale dynamika przyrostu ludności bardzo szybko spada. Dziewiąty miliard będzie przyrastał już dużo wolniej niż ósmy czy siódmy. To oznacza, że w ciągu jednego, dwóch pokoleń wyzwanie migracyjne powinno się zmniejszać, jeśli nie wygasać. Ale pod jednym warunkiem – że zmiany klimatyczne nie zmniejszą potencjałów rozwojowych krajów afrykańskich do tego stopnia, że migracje pozostaną główną opcją utrzymania życia czy poprawy jego jakości.

A może być inaczej?

Stoję na stanowisku, że jeżeli mądrze podejdziemy do zmian klimatu i spróbujemy się do nich dostosować, to proces migracji nie musi być w przyszłości nie do zatrzymania.

Jednak rzeczywiście w ciągu najbliższych dwudziestu lat czeka nas trudny czas, w którym migracja do Europy będzie bardzo rosła.

Jak można dostosować się do zmian klimatu, tak by ludzie nie czuli się zmuszeni szukać miejsc, które umożliwiają im przeżycie? 

Na podstawie tego, co czytam na temat zmian klimatu, zaryzykowałbym hipotezę, że jest już za późno na to, by je cofnąć czy powstrzymać. Oczywiście musimy je spowalniać, to jest absolutnie jasne, ale musimy też przygotować się do funkcjonowania na Ziemi w kompletnie innych warunkach.

Musimy przygotować Europę i Afrykę na huragany, powodzie, wysokie temperatury, susze. To jest na przykład kwestia budowy miast. Posłużę się przykładem Warszawy, która ma zasób w postaci Okęcia, czyli dużego terenu po lotnisku, jeśli zostanie ono zamknięte. W ramach zgody społecznej powinien tam powstać park, który będzie zmniejszał średnią temperaturę w mieście oraz powodował jego natlenienie. 

Można wykonać pewne działania, które spowodują, że jako cywilizacja dostosujemy się do zmian klimatycznych. A więc również migracje nie muszą być w przyszłości destrukcyjne dla Europy. 

Jednak to wymaga mądrości polityków, poważnych decyzji. Przy mądrej polityce wcale nie musimy żyć za dwadzieścia lat w „fortecy Europa”, z której będziemy strzelać do każdego, kto chce się do niej dostać.

Jednak imigracja to problemem polityczny. W Niemczech czy we Francji powstają z tego powodu realne napięcia, co prowadzi do tego, że rośnie tam siła skrajnej prawicy. Jakim językiem należy mówić o tych wyzwaniach, aby to nie był język ksenofobiczny, ale uwzględniający realia? Jak powinien o tym mówić liberalny demokrata?

Trzeba mówić o wyzwaniach w państwach, w których mieszka duża liczba cudzoziemców i rosną napięcia, ale również rozbrajać potencjalną bombę. Ja wiem, że to może być bardzo trudne, ale po prostu trzeba mówić prawdę i nie starać się ukrywać faktów. Ludzie, którzy teraz przyjeżdżają do Europy, najczęściej nikomu nie zagrażają. Prawdopodobnie stabilności, bezpieczeństwu czy spójności społecznej zagrażają ci, którzy nie osiągnęli tu sukcesu, czyli drugie czy trzecie pokolenie imigrantów. To w dużej mierze skutek krótkowzroczności społeczeństw państw przyjmujących, ale trzeba skończyć z samobiczowaniem się, tylko wprowadzić środki zaradcze po dobrze opisanej diagnozie.

Gdybyśmy jednak szukali nowego języka, a trzeba go szukać, to należałoby powiedzieć, że imigrantom nie należy się więcej niż nam. Kiedy powiemy, że imigranci nie powinni mieć lepszej opieki socjalnej, medycznej, żyć na koszt państwa, w którym się znaleźli, a powinni być traktowani tak samo jak inni, to jest to język, który oddaje realia, ale nie jest ksenofobiczny.

To jest trudna debata, bo wydarzyły się trudne rzeczy, takie jak zamachy, zamieszki. Nie można zaprzeczyć, że to się stało i uprawnione staje się pytanie, czy nie jest tak, że wpuściliśmy za dużo imigrantów, czego efektem są frustracje i wynikające z nich problemy.

My, Polacy, stoimy przed gigantycznym wyzwaniem migracyjnym, ale te problemy jeszcze u nas nie wystąpiły. Możemy więc odłożyć politykę integracyjną, ale wtedy popełnilibyśmy te same błędy, co państwa zachodnie. Możemy też przyjąć do wiadomości, że stoi przed nami wyzwanie, usiąść do stołu i zaplanować politykę integracyjną. I przyjąć, że osobom, które nie włączą się w nasze społeczeństwo, nie przedłużamy pobytu. A ci, którzy się włączają, nie są groźni dla spójności społecznej, mogą z nami zostać. 

To oczywiście jest język trudny, ale prawdopodobnie jedyny, którym można dziś obronić pewne podstawowe wartości, które stoją za państwem liberalnym.

GUS właśnie podał dane o kolejnym rekordzie niskiej liczby urodzeń. Nie uciekniemy przed tym, aby przyjmować migrantów.

Rozbrajam tę bombę. Ja nie uważam, że Polska potrzebuje więcej ludności. Polska może świetnie rozwijać się i być bezpiecznym państwem dla 30 milionów ludzi. Dlaczego musi być nas 38 milionów?

Chodzi o to, w jakim wieku są ci ludzie, o starzenie się społeczeństwa.

W takim razie musimy rozstrzygnąć następujący dylemat – czy będziemy przyjmować imigrantów, czy też Polacy będą dłużej pracować. 

Możemy rozrysować sobie prostą obrazującą życie ludzkie od urodzenia do 80. roku życia. Statystyczny Polak przez 22 lata uczy się, a później wchodzi na rynek pracy. Jednak kończy pracę często w wieku lat około 60, czyli przez kolejne 20 lat nie pracuje. W sumie więc przez ponad 40 lat życia jesteśmy nieaktywni zawodowo, a więc pracujemy krócej. Żaden system tego nie wytrzyma. Żeby była jasność – nie mówię o podniesieniu wieku emerytalnego. Chodzi mi o różnego rodzaju działania, które powodują, że ludzie dłużej pracują, bo im się to opłaca. 

Każdy rok aktywności Polaków na rynku pracy odpowiada powiedzmy 100 tysiącom imigrantów. Jeśli przyjmiemy rozwiązanie w postaci przyjmowania coraz to większej liczby imigrantów, to będziemy robić to w nieskończoność, bo skutki starzenia się społeczeństwa są nie do zatrzymania. Jest to bardzo dobrze opisane w literaturze poprzez fenomen przejmowania przez migrantów wzorców prokreacyjnych społeczeństw państw przyjmujących.

Przy czym migrantów można sprowadzać przez kilka lat, a potem już nie, bo będzie ich tylu, że zagroziłoby to spójności społecznej. I wtedy możemy znaleźć się w sytuacji, w której jakaś skrajna prawica wygra wybory i dokona rewolucji, która wykończy naszą wspaniałą cywilizację. 

Mam wrażenie, że jesteśmy zamknięci w schematach: migracja–demografia, zmiany klimatu–migracja, migracja–przestępczość. A to nie tak wygląda, rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. 

Rozsądna polityka państw, które dopiero przekształcają się w państwa imigracyjne, powinna dać priorytet zdolności do zintegrowania cudzoziemców. Powinniśmy przyjmować tylu imigrantów, ilu możemy zintegrować i kiedy to zrobimy, dopiero wpuszczać kolejnych. Priorytet integracyjny powinny ustawić także te państwa, które mają już imigrantów. Powinny skupiać się na integracji tych, którzy u nich funkcjonują w drugim, trzecim pokoleniu. 

Państwa takie jak Niemcy, Francja czy Szwecja powinny przyznać przed sobą – ponieśliśmy porażkę.

Co konkretnie powinny zrobić?

Zbudować dla imigrantów ofertę w ramach polityki społecznej. Podam przykład: bardzo duża część migrantów żyjących w Szwecji, we Francji czy w Niemczech mieszka albo w centrach miast, gdzie nie ma niczego poza turystami, albo żyją na obrzeżach tych miast, w dzielnicach, do których bardzo często nie dojeżdżają autobusy czy metro. Są wykluczeni komunikacyjnie, więc nie przemieszczają się po mieście, siedzą w swojej dzielnicy i nakręcają się. 

Co robi dziecko migranta z Afganistanu mieszkającego w getcie afgańskim koło Sztokholmu, do jakiej szkoły idzie?

Do najbliższej.

Tak, tam, gdzie jest 80 procent Afgańczyków. Jak więc ono ma się zintegrować z resztą społeczeństwa? Jeżeli więc nie przeprowadzimy integracji, grożą nam lokalne konflikty.

Przy czym – jeżeli imigranci we Francji palą samochody, to znaczy, że paradoksalnie dobrze się zintegrowali ze społeczeństwem francuskim, bo to jego specjalność. To oczywiście żart, ale jest jednak coś na rzeczy. 

Żeby nie dochodziło do wielkich konfliktów, trzeba robić kroki wyprzedzające: edukacja, komunikacja, rynek pracy, burzenie szklanego sufitu, w który imigranci wciąż uderzają. Ale z drugiej strony trzeba zachować bezwzględność wobec przestępczości, zduszać ją. To jest też problem elit liberalnych. 

Skoro wiemy, że młodzi muzułmańscy imigranci w drugim czy trzecim pokoleniu popełniają przestępstwa, bo nie daliśmy im możliwości pracy, edukacji, to teraz zaoferujmy im te możliwości. Ale jeżeli mimo tego nadal będą popełniać przestępstwa, to państwo musi pokazać im, że tego nie toleruje.

Jak?

Znane są sytuacje, kiedy imigranci lub przedstawiciele drugiego czy trzeciego pokolenia popełniający wykroczenia czy przestępstwa byli traktowani przez sądy mniej surowo niż krajowcy. Po prostu, ze względu na coś takiego jak „polityczna poprawność”, sędziowie dodawali tak zwany aspekt kulturowy. To przyniosło wiele złego, bo budziło przekonanie, że im więcej wolno. 

Nie może to się powtarzać. Imigranci, czyli osoby nieposiadające obywatelstwa państwa pobytu, popełniający przestępstwa powinni być deportowani do państw pochodzenia bez prawa powrotu nawet przez 10 lat. To jednak jest kij, ale zdecydowanie musi też być marchewka, o której mówiłem wcześniej.

Polska nie jest państwem docelowym dla tych, którzy przedostają się przez granicę z Białorusią albo inną drogą. 

To jest kwestia tego, w jakich krajach dane grupy narodowości dostawały obywatelstwo. Turek, który chce przedostać się do Europy, pojedzie do Niemiec, Senegalczyk do Francji, Pakistańczyk do Wielkiej Brytanii.

Ale nie do Polski.

Absolutnie nie. Jeżeli natomiast dziś ściągamy Hindusów, którzy zakładają tu firmy, mają długoterminowe zezwolenia na pracę, to oni za pewien czas nabędą prawa do ściągania rodzin. I jeżeli odmówimy im tego prawa, wówczas my staniemy się państwem docelowym dla Hindusów idących także przez zieloną granicę. Powstaną stabilne sieci migracyjne.

Inaczej mówiąc – jeżeli dziś przyjmiemy dużą imigrację z państw, dla których wiza europejska jest trudno dostępna, to w ciągu kilku lat staniemy się państwem docelowym.

Nie przeszkodzi w tym fakt, że u nas na tle europejskim są niskie zarobki, słaba opieka medyczna, słaby socjal?

To już nie te czasy. Polska jest atrakcyjnym państwem dla coraz większej liczby imigrantów. Wynagrodzenia, patrząc na koszty utrzymania, wcale nie są złe, jest niskie bezrobocie. Brak imigracji spoza Ukrainy i Białorusi wynika z tego, że nie mamy sieci migracyjnej. Jeżeli te sieci się pojawią, pojawią się również imigranci.

Zmieniło się znaczenie słów „uchodźca” i „imigrant”. Kiedyś politycy prawicy straszyli imigrantami, teraz także uchodźcami. Czy przez odpowiednią politykę migracyjną można odmienić negatywne znaczenie obu słów?

Słowa typu „imigrant”, „migrant polityczny”, „migrant zarobkowy”, „uchodźca” zafałszowały się i trudno będzie odzyskać sensowność tych terminów. Słowo „uchodźca” jest traktowane kulturowo, a nie zgodnie ze statusem prawnym. Uchodźcą w tym sensie jest Ukrainiec, ale też nie każdy, bo młody mężczyzna już nie jest, ale kobieta z dzieckiem – tak. Natomiast Syryjczyk, mimo że grozi mu utrata życia, jeżeli nie wyjedzie z Syrii, będzie traktowany jako migrant, a nie jako uchodźca.

Państwo powinno słuchać tego, w jaki sposób zostało to zdefiniowane przez społeczeństwo i starać się poprzez pracę u podstaw wprowadzać wątek migracyjny do debaty publicznej. Trzeba o tym uczyć, robić filmy, seriale. Możemy zmienić sposób postrzegania uchodźców i imigrantów, ale nie odgórnie, pouczając, jak mówić – lecz wykonać taką samą pracę, jaką wykonaliśmy w związku z osobami z niepełnosprawnościami, zmieniając w końcu język, a wraz z nim sposób podejścia do nich. Ale trwało to lata. Niestety, obecnie rządzący schodzą z tej drogi. Ma być likwidowana edukacja włączająca. Jeżeli mają takie pomysły dla rodaków z niepełnosprawnościami, to aż strach pomyśleć, jaka będzie ich oferta dla cudzoziemców.

Nieubłagana demografia

Każde wyzwanie rozwojowe stanowi zagrożenie i szansę. Dotyczy to również zjawiska przyspieszenia starzenia się ludności, czyli wzrostu udziału liczby osób najstarszych w całej populacji. W Polsce średnia długość życia nadal będzie się wydłużała co roku o 60–70 dni. Fakt, że żyjemy dłużej, to niewątpliwie pozytywne zjawisko, które zawdzięczamy postępowi w medycynie oraz poprawie stylu życia. Jednocześnie od 35 lat wskaźnik dzietności utrzymuje się poniżej 2,1, co nie gwarantuje prostej zastępowalności pokoleń. W 2022 roku urodziło się w Polsce około 305 tysięcy dzieci, a w tym roku będzie to około 25 tysięcy mniej. Oznacza to, że w 2023 roku będzie około 120 tysięcy mniej urodzeń niż zgonów. 

Rozpiętość między zgonami i urodzeniami będzie rosła w kolejnych latach. To efekt trwałego przekształcenia procesu reprodukcji ludności, którego nie sposób odwrócić – można go jedynie zahamować. Trudno tę trwałą zmianę demograficzną nazwać kryzysem, ponieważ kryzysy mają to do siebie, że da się z nich wyjść. Tymczasem powyżej pewnego poziomu zmian demograficznych nawet wzrost dzietności nie zahamuje dalszej depopulacji. Przy założeniu obecnego wskaźnika płodności, tempa starzenia się społeczeństwa oraz zerowej migracji netto, ludność Polski skurczy się o około 20 procent, czyli do 30 milionów do roku 2080. 

Liberalna polityka zwiększa dzietność 

Dlatego na bicie na alarm jest już za późno. Lepiej zastanowić się, jakie stosować polityki publiczne, aby ograniczyć negatywne skutki zmian demograficznych. Rządowa „Strategia Demograficzna 2040” (MRPiPS), mająca w założeniu być „pierwszym w Polsce kompleksowym dokumentem mierzącym się z niekorzystnymi trendami w obszarze demografii”, zbyt jednostronnie odpowiada na tak sformułowane pytanie. Koncentruje się niemal wyłącznie na podnoszeniu dzietności, a ignoruje zupełnie problematykę migracji.

Po pierwsze, Strategia Demograficzna promuje wyłącznie konserwatywny model wartości. Tymczasem z doświadczeń określanych jako „czeski cud demograficzny” wynika, że to akceptacja istniejących zmian światopoglądowo-kulturowych jest jednym z najważniejszych czynników wpływających na liczbę dzieci. Jeszcze w 1999 roku Czechy były krajem o najniższej dzietności na świecie na poziomie 1,13. W ciągu dwudziestu lat osiągnęły największy wzrost na świecie – do 1,77, plasując się w europejskiej czołówce. W Polsce współczynnik dzietności uzyskał wartość 2,1 w 1990 roku, a następnie od 1997 roku waha się między 1,5 a 1,2. 

Czechy dopasowały swoją strategię do oczekiwań kobiet, zarówno w zakresie rozwiązań instytucjonalnych umożliwiających łączenie pracy z macierzyństwem (żłobki, przedszkola, elastyczne formy niepełnego zatrudnienia, ulgi podatkowe), jak i dotyczących równości kobiet i mężczyzn oraz spraw światopoglądowych. Obowiązują liberalne przepisy dotyczące zapłodnienia in vitro, zabiegi są dwukrotnie tańsze niż w Polsce. W Czechach dobrze funkcjonują związki partnerskie, udział dzieci urodzonych w związkach pozamałżeńskich jest dwukrotnie wyższy niż w Polsce. 

Warto przypomnieć, że w Polsce aż 15 procent par zmaga się z bezpłodnością, a zabiegi in vitro nie są wspierane przez państwo. Pomysł na zwiększenie dzietności miesza się w Polsce z ideologią partii rządzącej, która promuje konserwatywny model rodziny. Aby wyrwać się z „pułapki niskiej dzietności”, „rząd ma uwzględnić w systemie wsparcia finansowego konstytucyjny obowiązek szczególnej ochrony małżeństwa” – ten fragment Strategii Demograficznej w nieco ezopowy sposób wyraża niechęć władz do samodzielnych rodziców i związków niemałżeńskich. 

Potrzebna polityka migracyjna

Po drugie, największym mankamentem Strategii Demograficznej jest brak rozwiązań w zakresie migracji. Rząd PiS-u nigdy nie przygotował odrębnej strategii migracyjnej. Tymczasem Polska znajduje się na etapie, w którym w strategii demograficznej konieczne jest określenie wszystkich trzech zasadniczych elementów, od których zależą zmiany liczby ludności, czyli płodności, wydłużającego się trwania życia ludzkiego i migracji zagranicznych.

Szacuje się, że obecnie poza granicami kraju przebywa na stałe około 2,5 miliona polskich migrantów. Większość z nich wyjechała za granicę w pierwszych latach po wstąpieniu do EU. Do tego w związku ze zmianami demograficznymi, stale spadającą stopą bezrobocia od marca 2013 roku, zaczęły odwracać się kierunki migracji. Widoczne niedobory pracowników spowodowały masowy napływ imigrantów zarobkowych do Polski ze wschodu, głównie z Ukrainy.

Imigranci w coraz większym stopniu wypełniają lukę na rynku pracy, co jest korzystne dla całej gospodarki – salda fiskalnego, czyli bilansu zysków i strat z migracji netto. Analizując tylko saldo ubezpieczeń społecznych, nawet bez wpływów podatkowych, widać ogromną korzyść z migrantów czasowych. Według danych ZUS na koniec 2022 roku liczba ubezpieczonych cudzoziemców wyniosła nieznacznie ponad 1 milion (1,06 miliona), czyli 6,5 procent wszystkich ubezpieczonych. Ponieważ mniej zarabiają, to można szacować, że wpłaty na Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (FUS) cudzoziemców stanowią obecnie około 5,2 procent wszystkich wpłat, podczas gdy wypłaty świadczeń emerytalnych i rentowych dla nich to tylko 0,15 procent wydatków Funduszu.

Jeśli uwzględni się dodatkowo płacone przez nich podatki oraz wypłacane inne świadczenia, to bilans okazuje się dla polskiej gospodarki bardzo korzystny. Niektórzy ekonomiści szacowali też dodatni wpływ migrantów na PKB – ich szacunki w ostatnich latach wahały się między 0,5 a 1 punktem procentowym PKB.

Koszty będą rosły

Obecny system emerytalny jest odporny na demografię. Przyjmując aktualne założenia, wydolność FUS – czyli stopień pokrycia wydatków z bieżących składek – wzrośnie do 2080 roku do około 90 procent, w miarę zakończenia wypłat z tak zwanego starego systemu oraz wypłat emerytur dla osób z powojennego wyżu demograficznego.

Ale starzenie się ludności, przy obecnej konstrukcji systemu opartej na zasadzie proporcjonalności świadczenia do wkładu pracy, będzie jednocześnie obniżało stopę zastąpienia, czyli relację wysokości emerytury do zarobków. Od czasu wprowadzenia tak zwanego nowego systemu w 1999 roku stopa zastąpienia systematycznie spada. Za 50 lat wyniesie ona około 20 procent. Ten spadek z obecnego poziomu (około 55 procent) nie oznacza co prawda spadku siły nabywczej świadczeń. Ale poczucie ubóstwa jest relatywne, dlatego niezadowolenie z tak niskich świadczeń będzie rosnąć. A wraz a nią presja polityczna na podnoszenie emerytur. 

Aby utrzymać dotychczasowy poziom zastąpienia, możliwe są dwa rozwiązania: albo podnosić stopniowo wiek emerytalny, albo zwiększyć wysokość składek. Tak czy inaczej, nie uniknie się wzrostu wydatków związanych ze starzeniem się ludności – na pewno wzrosną wydatki na opiekę zdrowotną. Koszty nieubłaganej demografii będą rosły. 

Polska należy do krajów Unii Europejskiej, w których zmiany demograficzne stanowią największe wyzwanie rozwojowe. Obecnego procesu demograficznego nie da się odwrócić, ponieważ mamy do czynienia z głęboką i trwałą transformacją procesu reprodukcji. Polityka społeczno-gospodarcza powinna koncentrować się na spowolnieniu tego procesu oraz na zmniejszeniu negatywnych skutków, które ono wywołuje. Ważne, aby dostosowywać politykę rodzinną do zachodzących zmian cywilizacyjno-kulturowych, takich jak opóźnianie planów prokreacyjnych kobiet. 

Dla poprawy dzietności ważniejsze niż promowanie tradycyjnego modelu rodziny jest tworzenie instytucjonalnych rozwiązań umożliwiających godzenie pracy z macierzyństwem. Poza wspieraniem dzietności, strategia demograficzna powinna koncentrować się również na wypracowaniu rozwiązań wydłużających aktywność zawodową oraz założeń odpowiedzialnej polityki migracyjnej.

Obcy wśród wilków. Recenzja filmu „Bestie” w reżyserii Rodrigo Sorogoyena

Małżeństwo francuskich pięćdziesięciolatków, Antoine (Denis Ménochet) i Olga (Marina Foïs), osiedliło się dwa lata wcześniej na galisyjskiej wsi, gdzie prowadzą małe gospodarstwo ekologiczne. Powody tej przeprowadzki nie są całkiem jasne; można przypuszczać, że chcieli „zacząć wszystko od nowa”, prowadzić życie prostsze, w wolniejszym rytmie i bliżej natury. Czemu akurat w Hiszpanii, a nie w rodzinnym kraju, gdzie wsi też nie brakuje, tego do końca nie wiadomo, ale rozumiem, że jeśli zmiana ma być radykalna, ostro odcinająca teraźniejszość od przeszłości, to łatwiej uczynić to na obczyźnie.

Pułapki idealizmu

Przybysze z Francji zajmują się jednak nie tylko uprawą swojego ogródka. Odnawiają oni również opuszczone, zrujnowane domostwa – nie dla zysku bynajmniej, ale by nakłonić do powrotu byłych właścicieli, a także ściągnąć nowych mieszkańców. Akurat ten pomysł hiszpańskiego reżysera i współscenarzysty, Rodrigo Sorogoyena, wydaje się średnio udany. Jego założenie trąci już zbyt naiwnym idealizmem, ponadto zbyt nachalnie przekonuje się tu widza, jak szlachetnymi i altruistycznymi ludźmi są bohaterowie filmu. Wreszcie: Sorogoyen, jakby czując, że z tego pomysłu wiele się nie wyciśnie, szybko go zarzuca: żadne dalsze konsekwencje fabularne z niego nie wynikają, pozostaje on tylko przyczynkiem do charakterystyki postaci.

Mimo że Antoine i Olga starają się uczynić coś pożytecznego dla lokalnej społeczności, rdzenni mieszkańcy wioski – twardzi górale uprawiający od pokoleń skalistą ziemię – nie przepadają za nimi. Zwłaszcza najbliżsi sąsiedzi, dwaj nierozłączni bracia, Xan (Luis Zahera) i młodszy od niego Lorenzo (Diego Anido), mieszkający z owdowiałą matką na zaniedbanej fermie, odnoszą się do nich z nieukrywaną wrogością.

To niebezpieczni ludzie. Xan, spędzający najchętniej czas w miejscowym barze, gdzie sączy wino i gra w domino, jest agresywny i zaczepny. Lorenzo, niepełnosprawny umysłowo wskutek wypadku (kopnięcie przez konia?), lubi przechadzać się ze strzelbą na ramieniu. Obaj są prymitywni (choć Xanowi nie sposób odmówić inteligencji, a w każdym razie sprytu), dzicy, brutalni. W prologu filmu widzimy, jak gołymi rękami usiłują powalić na ziemię konia, by go zakolczykować, i ta rytualna walka, splatająca ich fizycznie z potężnym stworzeniem, podkreśla ich zwierzęcą naturę.

Bracia uprzykrzają francuskim przybyszom życie na wiele sposobów: prowokują Antoine’a w barze, robią mu złośliwe psikusy, niepokoją małżonków w nocy, hałasują pod ich domem itp. W pewnym momencie posuwają się dalej: popełniają wobec nich przestępstwo o poważnych konsekwencjach finansowych. Ponieważ jednak policja jest bierna i nie chce się wtrącać, Antoine kupuje miniaturową kamerę wideo, aby rejestrować poczynania swoich prześladowców. To ich jednak bynajmniej nie powstrzymuje i jeszcze bardziej rozwściecza. Konflikt eskaluje i nieuchronnie zmierza do bezpośredniej, przemocowej konfrontacji.

Ważniejszy już jest konflikt natury klasowej czy kulturowej: starcie miejskich inteligentów z „ludem”, […] kosmopolitów i prowincjuszy. Jest to konflikt uniwersalny, obecny także w naszym kraju: akcja „Bestii” mogłaby zresztą spokojnie rozgrywać się w Polsce.

Paweł Mossakowski

Miejski inteligent, lud i energetyka wiatrowa

Przyczyn tego konfliktu jest kilka. Wśród nich najmniej istotna wydaje się „zwyczajna” ksenofobia, odruchowa niechęć do przybysza z innego kraju. Wprawdzie Xan wzgardliwie nazywa Antoine’a „Francuzikiem” i wypomina mu próby zawładnięcia Galicji przez Napoleona, ale jego pochodzenie nie ma tu większego znaczenia. Gdyby Antoine i Olga przyjechali z Madrytu bracia zachowywaliby się wobec nich identycznie.

Ważniejszy już jest konflikt natury klasowej czy kulturowej: starcie miejskich inteligentów z „ludem”, ludzi wykształconych (Antoine był w przeszłości nauczycielem) i półanalfabetów, zwolenników nowoczesności (żywność organiczna!) i zatwardziałych obrońców tradycji, kosmopolitów i prowincjuszy. Jest to konflikt uniwersalny, obecny także w naszym kraju: akcja „Bestii” mogłaby zresztą spokojnie rozgrywać się w Polsce. Temat jest obszerny, nadający się na osobny artykuł – jeśli nie książkę – w każdym razie z moich obserwacji poczynionych w trakcie kilkunastoletniego pomieszkiwania na mazowieckiej wsi wynika, że częstym powodem ludowego resentymentu wobec inteligenta z miasta jest – najczęściej niesłuszne – domniemanie jego poczucia wyższości. Zaś odpowiedzią na tę rzekomą pogardę jest z kolei lekceważący protekcjonalizm wobec inteligenckich wymysłów w rodzaju uprawiania organicznej żywności. Ten motyw też jest zresztą u Xana obecny.

Ale najistotniejsza przyczyna konfliktu (który nie zaczyna się wraz rozpoczęciem filmu; wkraczamy w jego środek) ma charakter całkiem przyziemny i bardzo konkretny. Po jakimś czasie dowiadujemy się, że norweska firma energetyczna zamierzała zbudować na okalających wieś wzgórzach farmę wiatrową, oferując mieszkańcom znaczne – przynajmniej z ich perspektywy – pieniądze za wykup gruntów. Do przeprowadzenia projektu niezbędna była zgoda mieszkańców, Antoine zaś projekt zawetował (choć nie jako jedyny), twierdząc, że będzie zbyt brutalną ingerencją w naturalne środowisko i odbierze wsi jej pierwotny rustykalny charakter.

Fot. Simo Räsänen

Przyznam, że z chwilą, gdy się o tym dowiedziałem, nieco innym okiem spojrzałem na rozwijający się konflikt między braćmi i Antoine’em. Dla nich finansowe odszkodowanie, które oferowali Skandynawowie, było szansą – mniejsza, czy realną – wydźwignięcia się z dziedziczonej przez pokolenia biedy, rozpoczęcia nowego życia w pobliskim miasteczku. Ich argumenty brzmiały racjonalnie i nie sposób było odmówić im choćby subiektywnej racji. W porównaniu z nimi argumenty Antoine’a, choć zgodne z jego proekologicznym światopoglądem, wydawały się i błahe, i egoistyczne, i nadmiernie dogmatyczne. Cenimy wierność swoim przekonaniom i twarde przy nich obstawanie, ale czasem odrobina elastyczności by nie zaszkodziła (Oczywiście, to, zawsze pożądane, zatarcie czarno-białego obrazu, nie oznacza usprawiedliwiania postępowania braciszków, a nasza sympatia pozostaje nadal po stronie Antoine’a i Olgi).

Na marginesie dodam, że z perspektywy zatruwanej węglem Polski stawianie wiatraków wydaje się całkiem przyjazną dla środowiska alternatywą, nawet gdy bierze się pod uwagę koszty tego rozwiązania takie jak oszpecenie krajobrazu. W Hiszpanii jednak optyka jest najwyraźniej odmienna, a zielona energetyka nie traktowana bezkrytycznie. Zeszłoroczny, wielokrotnie nagradzany film hiszpański, „Alcarràs” Carli Simón, opierał się na nieco podobnym jak u Sorogoyena konflikcie: rodzina uprawiająca od pokoleń ogród owocowy z pięknymi drzewami brzoskwiniowymi walczyła z nowym właścicielem gruntów, zamierzającym sad wyciąć, a teren przeznaczyć na zainstalowanie paneli słonecznych. Musi być z tym jakiś istotny problem, skoro dwa najgłośniejsze ostatnio filmy z tego kraju o niego zatrącają.

Film jest jednak tak starannie i drobiazgowo realistyczny, że ani przez moment nie mamy poczucia, że wypełnia on gotową formułę gatunkową. Tam gdzie może, Sorogoyen od schematu ucieka.

Paweł Mossakowski

Daleko od schematów

Filmu Sorogoyena nie jest łatwo zaklasyfikować gatunkowo. Najbliżej jest mu do thrillera, ale to thriller z dużymi ambicjami, w którym stawia się – dość skądinąd ponurą – diagnozę społeczną i operuje subtelną psychologią. Pod tym względem jest on zresztą dość typowy dla znakomitego, a chyba trochę niedocenionego hiszpańskiego reżysera. Najczęściej bierze on na warsztat popularne gatunki filmowe, a następnie je artystycznie uszlachetnia, przerabiając na dramaty psychologiczne. „Niech Bóg nam wybaczy” [2016] w streszczeniu wygląda na zwyczajny kryminał o parze gliniarzy poszukujących serialnego zabójcy i gwałciciela, a w rzeczywistości jest poruszającym studium postaci. A jego wcześniejszy film miłośny, „Sztokholm” [2013], przywołuje w pamięci „Przed wschodem słońca” Richarda Linklatera, nie ustępując mu ani jakością dialogów ani stopniem psychologicznych komplikacji.

„Bestie”, film oparty na autentycznym wydarzeniu z 2011 roku, z udziałem idealistycznego małżeństwa „starych hipisów” z Holandii, też wyrasta z kina gatunkowego, korzystając przy tym ze znanego schematu fabularnego. Znajdziemy go w klasycznych już „Nędznych psach” Sama Peckinpaha [1971], gdzie amerykański astrofizyk (Dustin Hoffman) wraz z żoną Angielką (Susan George) osiedlali się na spokojnej angielskiej wsi i niemal natychmiast popadali w konflikt z grupą agresywnych „lokalsów” (paradoks polegał na tym, że decydowali się zamieszkać w Europie właśnie po to, by uciec przed wszechobecną w Ameryce przemocą). Ale nie trzeba nawet sięgać tak wysoko: powstało przecież całkiem sporo raczej drugorzędnych „thrillero-horrorów”, opowiadających o mieszczuchach, którzy w poszukaniu spokoju wyprowadzali się na wieś i trafiali na koszmarnych sąsiadów zamieniających ich życie w piekło. Wieś jest zresztą wdzięczną lokalizacją dla tego typu filmów: pustka, cisza, mrok – oraz fakt, że mieszka się w odosobnieniu, w samotnej chacie i w razie zagrożenia jest się zdanym wyłącznie na siebie. 

Film jest jednak tak starannie i drobiazgowo realistyczny, że ani przez moment nie mamy poczucia, że wypełnia on gotową formułę gatunkową. Tam gdzie może, Sorogoyen od schematu ucieka. Odchodzi od niego w samej konstrukcji opowieści: scena brutalnej konfrontacji, która „normalnie” zachowana byłaby na finał, tu odbywa się w dwóch trzecich filmu. Po niej zmienia on wręcz swój temat, a na pierwszy plan wysuwa się znajdująca się dotychczas w cieniu męża Olga. Nie jest to już dłużej wiwisekcja „męskiego” konfliktu; film staje się opowieścią o poszukiwaniu sprawiedliwości (sprawiedliwości właśnie, a nie zemsty, jak byłoby w konwencjonalnym filmie tego rodzaju). Zabiegająca o nią Olga wykazuje się upartą determinacją i demonstruje tyle spokojnej godności, że w porównaniu z nią męscy antagoniści wydają się zacietrzewionymi kogutami.

Ale Sorogoyen odwraca schematy także i w pozornie drobnych detalach. Podam tylko jeden przykład: Antoine i Olga mają psa, owczarka alzackiego imieniem Titan, i w hollywoodzkiej produkcji tego typu on pierwszy padłby ofiarą złoczyńców. Z przyjemnością informuję – mam nadzieję, że to nie spoiler – że żadna krzywda mu się nie stanie, a nawet odegra on w całej historii dość dwuznaczną rolę.

„Bestie” to bardzo mocny i świetny w sumie film. Jest w nim, chwilami aż nieznośne, napięcie, znakomicie budowana atmosfera narastającego zagrożenia. Sorogoyen nie śpieszy się, operuje długimi ujęciami, nie boi się też niespotykanie długich scen dialogowych (podlewana winem rozmowa w barze Antoine’a i Xana; kłótnia między Olgą a jej przybyłą na wieś dorosłą córką, Marie [Marie Colomb], która usiłuje ją nakłonić, aby opuściła to przeklęte miejsce). W stworzeniu złowieszczego klimatu bardzo pomaga mu operator kamery, Alex de Pablo, dzięki któremu na wpół opuszczona, wyludniona wioska wygląda jak nawiedzana przez duchy, a nie bardziej przytulnie prezentuje się pobliski las. Swoje robi też muzyka Oliviera Arsona, choć korzysta on tu z nader skromnego instrumentarium. Okazuje się jednak, że zgrzytliwe dźwięki skrzypiec i uporczywy stukot kołatki mogą czasami wystarczyć. 

Na osobną uwagę zasługuje aktorstwo. Zahera i Anido grają złoczyńców bardzo przekonująco, ale bez popadania w przesadę. Grający Antoine’a potężny, niedźwiedziowaty Ménochet porusza się po niskich rejestrach, jest powolny, powściągliwy w ekspresji i oszczędny w gestach. Gra głównie swoim wyglądem (bardziej przypomina on chłopa niż eksnauczyciela; zagrał zresztą wieśniaka w „Bękartach wojny” Quentina Tarantino), ale jego groźna postura i szeroka, plebejska twarz ostro kontrastują z dziecięcą wrażliwością i melancholią spojrzenia. Najciekawszą i najbardziej zniuansowaną kreację stwarza jednak Marina Foïs w roli Olgi. To dzięki niej odkrywamy na końcu, o czym mówią „Bestie”, i stwierdzamy z niejakim zdumieniem, że są filmem miłosnym.

 

Film: 

„Bestie” [As bestas], reż. Rodrigo Sorogoyen, Hiszpania–Francja 2023.

[Prognoza wędrowna] W Izraelu rozpoczyna się najważniejsza sprawa sądowa w historii

Wydawać by się mogło, że kwestia zamachu na wymiar sprawiedliwości, która dominowała w doniesieniach z Izraela przez cały bieżący rok, straciła trochę na aktualności. Jedną ustawę – znoszącą wymóg roztropności decyzji rządowych – rząd w lipcu przepchnął, resztę deformy zablokowały na razie gigantyczne protesty opinii publicznej.

Kneset jest zresztą na przedłużonych wakacjach, a premier Benjamin Netanjahu szykuje się do wizyty w USA za tydzień, gdzie ma z prezydentem Joe Bidenem rozmawiać o perspektywach normalizacji stosunków z Arabią Saudyjską. Koniec izraelskiej demokracji, który wieścili przywódcy opozycji, został odłożony na później?

Zamknięte drzwi do Białego Domu 

Niekoniecznie. Netanjahu spotka się z Bidenem nie w Białym Domu, lecz w kuluarach ONZ w Nowym Jorku, przy okazji dorocznego Zgromadzenia Ogólnego. Prezydent odbędzie kilkanaście takich spotkań. Za to w Białym Domu ostatnio gościli na przykład premierzy Szwecji czy Australii, a także prezydent Izraela Icchak Herzog – ale on wywodzi się z będącej w opozycji do Netanjahu Partii Pracy. Dla izraelskiego premiera, dopóki trwa atak na niezawisłe sądownictwo, drzwi Białego Domu pozostają zamknięte. Zaś w Izraelu protesty przeciwko temu atakowi bynajmniej nie ustają: w ostatni weekend, jak w poprzednie, na ulice wyszło ponad sto tysięcy ludzi. Wczoraj jednak tysiące demonstrantów rozbiło namioty na błoniach pod budynkiem Sądu Najwyższego, w oczekiwaniu na rozprawę, mającą się rozpocząć dziś o godzinie 9 rano.

Sąd mianowicie rozpoznać ma szereg petycji organizacji społecznych, wzywających go, by uznał ustawę o roztropności za niekonstytucyjną i ją odrzucił. 

Netanjahu dwukrotnie odmówił potwierdzenia, że w takim przypadku podporządkuje się decyzji sądu, zaś przewodniczący Knesetu oświadczył, że parlament uznałby to orzeczenie za „zamach na jego prerogatywy” i nie zareagowałby „potulnie”. Zaledwie trzech ministrów oświadczyło, że rząd „oczywiście” winien się do wyroku zastosować – ale są to szefowie resortów obrony, spraw wewnętrznych i wywiadu. Ich stanowisko popiera 49 procent Izraelczyków – ale 29 procent uważa, że rząd powinien taki wyrok sądu odrzucić. 

Sąd nad demokracją

To będzie najważniejsza rozprawa sądowa w historii Izraela, a wnioski – po raz pierwszy w swej historii – rozpatrywać będzie Sąd w pełnym, piętnastoosobowym składzie. I choć wyrok nie zapadnie dziś, a może nawet nie w ciągu najbliższych kilku tygodni, to sama jego perspektywa zawiśnie nad izraelską sceną polityczną jak miecz Damoklesa. 

Prokurator generalna Gali Baharav-Miara, której stanowisko jest w Izraelu niezależne od rządu, zapowiedziała już, że nie popiera jego wniosku o odrzucenie petycji, ale zgodziła się, by rząd zatrudnił innego prawnika, by reprezentował ją przed sądem. Istnieją zasadne prawnicze powody, by petycję pozostawić bez rozpatrzenia: ustawa bowiem ma charakter poprawki do jednej z ustaw zasadniczych, które w systemie izraelskim zastępują nieistniejącą konstytucję – a więc sama ma charakter takiej ustawy. 

Uważa się, że Sąd Najwyższy nie ma uprawnień, by zmieniać ustawy zasadnicze – i istotnie, choć w przeszłości rozpatrywał ich konstytucyjność, to nigdy jeszcze nie odrzucił żadnej. Ale izraelskie ustawy zasadnicze przyjmowane są, jak wszelkie inne, zwykłą większością głosów i podobnie można je odwołać; ich szczególny status wynika jedynie z nadania im odrębnej nazwy. 

Istotniejszy jest argument, że sąd nie powinien orzekać we własnej sprawie – ale jeśli by się od tego uchylił, to uznałby wyższość władzy ustawodawczej nad sądowniczą. Zaś przyznanie rządowi prawa do decydowania, do których wyroków ma się stosować, istotnie oznaczałoby kres praworządności w Izraelu.

Z sądem czy z rządem

Następną ustawą, której konstytucyjność Sąd ma rozpatrzyć, na rozprawie 28 września, jest ustawa pozostawiająca zasadniczo premierowi decyzję, czy z jakichś spraw rządowych winien się wycofać, żeby nie popaść w konflikt interesów. Jako że sam Netanjahu staje przed sądem, oskarżony o korupcję, oszustwa i nadużycie zaufania, można założyć, że upieranie się przy zamachu na niezawisłość sądownictwa może być uznane za taki konflikt – tym bardziej, że obiecał przed sądem, że od wymiaru sprawiedliwości trzymać się będzie z daleka, póki trwa proces. Ale jeśli ustawa o braku obowiązku roztropności by się utrzymała, to wniosek o zniesienie ustawy o tym, kto może premiera odsunąć od konfliktu interesów, stałby się bezprzedmiotowy.

Na losy rozpatrywanego dziś wniosku wpłynąć może też fakt, że kadencja liberalnej przewodniczącej Sądu, Ester Hajut, kończy się 1 października. Do tej pory zwyczaj nakazywał, by jej następcą został sędzia z najdłuższym stażem – ale po schedę już się zgłosił młody sędzia, za to prawicowy i popierany przez ministra sprawiedliwości.

„Nie śmiej odrzucić tej ustawy!”, zagrodził przewodniczącej Hajut na wiecu minister finansów Becalel Smotrycz. Jej odwagi by zapewne starczyło – ale czy Sąd odważy się, w obronie prawa, wystąpić przeciwko suwerenowi, który – jak twierdzi rząd – wcielił się w aktualną większość parlamentarną, choć ta wygrała wybory przewagą zaledwie 30 tysięcy głosów, nie zapowiadając, co zamierza z sądownictwem zrobić? Jeśli tak, to wówczas nie tylko pojedynczy obywatele, ale i wszystkie instytucje państwa będą musiały się opowiedzieć: z sądem czy z rządem?

Faszyści odrzucają kompromis

W przeddzień rozprawy Jerozolima huczała od plotek, że Netanjahu jest gotów, w zamian za poparcie opozycji dla deformy, „złagodzić” kluczowe jej elementy, w tym ustawę o roztropności. Opozycja odrzuciła jednak rozmowy, dopóki premier nie udowodni, że ma w tej sprawie poparcie całej koalicji: tymczasem minister sprawiedliwości Jair Lewin z Likudu premiera oraz faszyzująca partyjka koalicyjna Żydowska Potęga ponownie odrzuciły jakąkolwiek możliwość kompromisu. 

Bez nich rząd Likudu i partii religijnych (które mogłyby poprzeć kompromis) nie ma większości – ale z sondaży wynika, że gdyby dziś odbyły się wybory, koalicja straciłaby 12 mandatów i opozycja przejęłaby władzę, co mogłoby sprawić, że Netanjahu utraciłby funkcję przywódcy Likudu. 

Gdy pisałem ten komentarz, trwały intensywne negocjacje Netanjahu z Lewinem w sprawie złagodzenia deformy. Nie wiadomo jednak, czy drobne ustępstwa, na które Lewin być może mógłby przystać, zadowoliłyby opozycję, wiadomo natomiast, że minister sprawiedliwości ma ochotę na schedę po premierze. Nie jest też jasne, jaki skutek może odnieść ewentualna deklaracja premiera lub całej koalicji, że zamierzają wycofać zaskarżoną ustawę. Wyobrażalne jednak jest, że Sąd zawiesi wydanie ostatecznego orzeczenia na przykład na rok, dając sobie czas na obserwowanie jej konsekwencji. Mogło by to zmusić rząd do pewnej wstrzemięźliwości w jej stosowaniu.

Czy istnieje polityka młodego pokolenia?

Szanowni Państwo!

Podczas zakończonej w ubiegłym tygodniu trzeciej edycji imprezy Campus Polska Przyszłości, na której młodzi ludzie spotykają się na debatach z politykami i ekspertami, wśród uczestników widać było pewną tendencję – chociaż na imprezę przyjechali przede wszystkim potencjalni wyborcy Koalicji Obywatelskiej, to największe brawa dostawały osoby, które wygłaszały bardziej progresywne hasła niż Donald Tusk. Na przykład domagali się równości małżeńskiej, a nie tylko legalizacji związków partnerskich.

Podobne wnioski wynikają z badań społecznych młodego pokolenia, które ukazały się w ostatnim czasie. To ono w największej mierze popiera legalną aborcję, równość małżeńską, a także rozdział państwa i kościoła. Jest tak nawet mimo widocznego w badaniach rozdwojenia – młode kobiety są bardziej postępowe, a mężczyźni konserwatywni.

Continue reading

Wolność, nierówność, radość. Recenzja filmu „Kochanica króla Jeanne du Barry” w reżyserii Maïwenn

W „Powiewie luksusu”, nominowanej do Oscara za scenariusz, nieskomplikowanej, ale zabawnej amerykańskiej komedii romantycznej z 1962 roku, jest scena nawiązująca do historii Francji. Trzonem fabuły są nieudane próby zostania kochankami, podejmowane przez Doris Day i Cary’ego Granta. Kolejne wypady z kategorii określanej przez Anglosasów jako dirty weekend kończą się fiaskiem, ponieważ grana przez Day bohaterka, pomimo rozpaczliwej chęci udowodnienia, że jest wyzwolona obyczajowo, nie potrafi przełamać własnej cnotliwości. Ta zresztą w ostatecznym rozrachunku okazuje się jej kartą przetargową. Grany przez Granta magnat finansowy, mężczyzna atrakcyjny, bywały i przyzwyczajony do kobiet nieskrępowanych skrupułami, ulega w końcu czarowi niewinności i proponuje Day małżeństwo. Przedtem jednak świadkiem jego perypetii staje się lekarz z luksusowego hotelu, któremu parę minut wystarcza, by zorientować się w sytuacji. „Uczymy je prowadzić dom i spodziewamy się, że będą jak Madame du Barry”, stwierdza nobliwy starszy pan, nawiązując do faktu, że ostatnia metresa Ludwika XV funkcjonuje w powszechnej świadomości jako jedna z najsłynniejszych kochanek w dziejach i mistrzyni ars amandi. Jej najnowsza filmowa biografia autorstwa jej rodaczki Maïwenn, zdolnej reżyserki i aktorki, która tym razem wcieliła się również w postać głównej bohaterki, ukazuje ją jednak jako osobowość znacznie bardziej złożoną i interesującą.

Twórcy „Kochanicy króla” grają mocno już wyświechtanym toposem „dziwki o złotym sercu”, ale robią to inteligentnie, nie popadając w przesadę i przypominając, że „dobra” nie znaczy „prosta” czy „naiwna”.

Alicja Piechucka

Dziwka o złotym sercu?

Ciekawe jest już zestawienie tytułu francuskiego oryginału z polskim tłumaczeniem. „Kochanica króla Jeanne du Barry”, którą można obecnie oglądać na ekranach naszych kin, to w ojczyźnie protagonistki po prostu „Jeanne du Barry”. Rozumiem decyzję tłumacza – a, znając realia branży, zapewne także dystrybutora: tytuł składający się jedynie z imienia i nazwiska, które jednak nie każdemu musi coś mówić, może nie przyciągnąć widzów. Aliteracyjna „Kochanica króla” brzmi bardziej swojsko i ekscytująco, bo, jak wiadomo, sex sells. Kto złapie tę akurat przynętę, gorzko się jednak rozczaruje, bo tak zwanych momentów w wyreżyserowanym przez Maïwenn obrazie nie ma wcale (zresztą z korzyścią dla niego). Zwykłe „Jeanne du Barry” jest bardziej trafne w tym sensie, że oddaje bezpretensjonalność bohaterki i zarazem sugeruje, o czym tak naprawdę jest film. A nie jest o seksie ani nawet szerzej związanych z nim namiętnościach, lecz o życiu i tożsamości kobiety. Pomimo osiemnastowiecznych realiów, wiele poruszanych tu kwestii nie straciło aż tak na aktualności. Co ważne, oprócz opowieści o kobiecie, która świadomie i na przekór licznym ograniczeniom próbuje kształtować siebie i swój los, mamy tu też obraz świata sprzed dwóch i pół stulecia, którego niektóre elementy można – toute proportion gardée – odnieść również do współczesności.

W „Kochanicy króla” podkreślony zostaje fakt, że Jeanne jest dziewczyną z ludu, nieślubnym dzieckiem kucharki, któremu udało się zawędrować do Wersalu i dzielić życie prywatne – a więc i wpływy – z najpotężniejszym człowiekiem w kraju. Historia Madame du Barry jest zatem także historią spektakularnego awansu społecznego. W przeciwieństwie jednak do wielu arywistów główna bohaterka jest osobą budzącą sympatię: nie jest wyrachowana i bezwzględna; umie korzystać z okazji i działać mądrze, ale nie idzie po trupach. Jeanne ceni to, co życie ma do zaoferowania tym, którzy znajdą się po jego lepszej stronie, ale nie jest pusta i powierzchowna; nie ma zaburzonej hierarchii wartości. Pozostaje wreszcie – wbrew wszelkim oczywistościom – osobą niezepsutą. Twórcy „Kochanicy króla” grają mocno już wyświechtanym toposem „dziwki o złotym sercu”, ale robią to inteligentnie, nie popadając w przesadę i przypominając, że „dobra” nie znaczy „prosta” czy „naiwna”. Ekranowa Jeanne to kobieta błyskotliwa i dowcipna, pasjonatka lektury i sztuki, wolna od przesądów i uprzedzeń, ciekawa świata. 

Obraz Maïwenn mówi o próbach emancypacji kobiety w patriarchalnym świecie mężczyzn, ale także o tym, że za sukcesem patriarchatu stoją również kobiety: nie tylko te, które bezkrytycznie i bez mrugnięcia okiem mu się poddają, lecz przede wszystkim te, które kolaborują z nim dla własnych korzyści.

Alicja Piechucka

Kurtyzany i bigoci

„Kochanica króla” jest filmem feministycznym, opowiadającym o kondycji kobiety z kobiecej perspektywy i zrealizowanym przez kobietę. To prawda, że bohaterka, która metresą Ludwika XV zostaje, mając za sobą solidny staż w charakterze kurtyzany, wykonuje zawód polegający na zaspokajaniu męskich potrzeb i schlebianiu mężczyznom, a nierzadko również na znoszeniu ich brutalności. Prawdą jest jednak też, że jako kobieta z plebsu wielkich możliwości nie ma. Schwytana od urodzenia w pułapkę przynależności klasowej i płci, wie, że ma do wyboru dwie opcje: pójście w ślady matki lub luksusową prostytucję. Wybiera to drugie, bo, jak informuje nas głos z offu, „libertynizm nauczył Jeanne, że można być kobietą, nie tracąc przy tym wolności”. Jej ideałem jest pełnia egzystencji, rozumiana jako coś więcej niż płytki hedonizm. Du Barry, która arystokratyczny tytuł i nazwisko zawdzięcza małżeństwu, ma wizję życia „pełnego fascynacji. Żeby był czas na picie, jedzenie, pisanie, czytanie”. Gminne pochodzenie takich możliwości nie daje; daje natomiast odwagę, ponieważ ktoś, kto nie ma nic, nie ma też nic do stracenia. Jednoznaczne potępienie wyborów bohaterki wiązałoby się ze zignorowaniem faktu, że w jej czasach patriarchat w zasadzie wymuszał na kobietach stojących najniżej w stratyfikacji społecznej uległość lub nierząd. „Rozwiązłość” Jeanne jest zatem formą buntu przeciwko klasizmowi i seksizmowi, przeciwko systemowi, w którym takie lub inne hierarchie wyznaczają ludziom – zwłaszcza kobietom – miejsce w świecie, nie bacząc na ich aspiracje i możliwości. 

Termin „libertynizm” i słowo liberté mają wspólną etymologię. Promiskuityzm – na pozór godny potępienia – okazuje się jedną z dróg wiodących ku wolności. Istnieje bowiem także druga strona medalu: tradycyjna moralność seksualna, „jedynie słuszna” i szczególnie hołubiona przez bigotów, jest tak naprawdę narzędziem władzy, wygodną i „godną” formą sprawowania kontroli nad „lubieżnikami” oraz dyscyplinowania innych ludzi, w szczególności kobiet, i regulowania ich życia (nie tylko intymnego). Jest narzędziem społecznym i politycznym, dzięki któremu można rządzić jeśli nie całym światem, to przynajmniej pojedynczym krajem. To prawda równie aktualna w 2023 roku, jak w drugiej połowie XVIII wieku, gdy toczy się jej akcja. Wersalska koteria skupiona wokół aseksualnych, świętoszkowatych córek Ludwika XV i bogobojnej Polki Marii Leszczyńskiej, w bezpardonowy i prymitywny sposób atakująca monarchę i jego faworytę, nie różni się zasadniczo od opcji politycznych, które dziś torują sobie drogę do władzy, umoralniając innych i zaglądając im do pościeli. Nieprzypadkowo filmowa historia Jeanne właściwie zaczyna się i kończy w klasztorze, miejscu będącym z założenia oazą czystości i religijnej kontemplacji, a faktycznie – dla kogoś takiego jak protagonistka – zwykłym więzieniem.

Fot. Eric Pouhier

Kobiece podpory patriarchatu

Obraz Maïwenn mówi o próbach emancypacji kobiety w patriarchalnym świecie mężczyzn, ale także o tym, że za sukcesem patriarchatu stoją również kobiety: nie tylko te, które bezkrytycznie i bez mrugnięcia okiem mu się poddają, lecz przede wszystkim te, które kolaborują z nim dla własnych korzyści. Kobiety z dworu i przekabacona przez nie nastoletnia Maria Antonina stają przeciwko Jeanne. Zakonnice najpierw uczą dorastającą bohaterkę „przyzwoitości”, zabraniając jej „niemoralnych” lektur, a później, po śmierci Ludwika XV, przyjmują ją jako grzesznicę, która w ich murach ma odbyć pokutę. Mężczyznom z najwyższych sfer w „Kochanicy króla” daleko do ideału: głowa niekoniecznie jest u nich tą częścią ciała, która ma zawsze decydujący głos. Potrafią kupczyć kobietami dla materialnego zysku i zdobycia wpływów; nie stronią od przemocy fizycznej. Paradoksalnie jednak to również spośród nich rekrutują się sprzymierzeńcy Jeanne. Na kobiety w tej kwestii nie może ona liczyć; siłą rzeczy staje się, jak powiedzieliby Anglosasi, a man’s woman. Najnowsza filmowa biografia hrabiny du Barry jest zatem feministyczna również dlatego, że można odczytać ją jako wołanie o kobiecą solidarność, której i dziś jest za mało.

Z panią du Barry kojarzony jest jeden z bardziej znanych cytatów w historii: „Encore un moment, monsieur le bourreau!”. „Kochanicę króla” zamyka przypomnienie smutnej anegdoty dotyczącej momentu, gdy niegdysiejsza metresa Ludwika XV została zgilotynowana jako wróg ludu podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej (wiążącej ją z ancien régime’em, a nie z biedotą, z której się wywodziła). Wstępując na szafot, miała ona poprosić kata o jeszcze chwilę życia, uzasadniając prośbę swoim umiłowaniem tegoż. Film Maïwenn eksponuje ten aspekt osobowości Jeanne, która potrafi być poważna i skłonna do głębszych refleksji, ale także autentyczna, zabawna i lekka. Jej pojawienie się w Wersalu, pełnym pozerów, pochlebców, plotkarzy i intrygantów, wnosi powiew świeżości w duszną dworską atmosferę. Na pierwsze spotkanie z królem idzie niewystrojona, w prostej białej sukni, którą akurat ma na sobie, z kwiatem wpiętym we włosy w ostatniej chwili. Dla mężczyzny niemal pogodzonego z faktem, że „na dworze nie okazuje się uczuć”, pozbawionego intymności, zmęczonego sztywnością i powtarzalnością rytuałów, których początkiem jest poranny „ceremoniał wstawania”, bliska znajomość z kobietą inną niż reszta jego otoczenia, ciepłą, radosną, spontaniczną, okazującą szczere emocje, jest początkiem prawdziwej miłości. Również i pod tym względem film francuskiej reżyserki wydaje mi się dość nowoczesny. Rozpuszczone włosy, które du Barry lansuje w Wersalu wbrew obowiązującej dotąd modzie, można uznać za symbol nie tylko wolności, ale też naturalności. Za tą ostatnią zdarza nam się tęsknić również współcześnie, gdy poczujemy się przytłoczeni instagramową sztucznością, przefiltrowanym pozerstwem, groteskowością celebrosfery, dyktaturą lajków i dyslajków – absurdalną rzeczywistością, w której liczy się tylko to, kto się z kim sfotografował, kto komu przygadał i kto co na czyj temat ujawnił. W tym sensie padające w filmie stwierdzenie „To groteskowe” i odpowiedź „To Wersal” można by zamienić na „To groteskowe” i „To wiek internetu”.

Styl bez pretensji

Historykom należy pozostawić odpowiedź na pytanie o faktograficzną skrupulatność twórców „Kochanicy króla”. Z punktu widzenia kogoś, kto historykiem nie jest, na docenienie zasługują inne aspekty obrazu Maïwenn. Wszyscy widzieliśmy zapewne filmy o słynnych „miłośnicach”: kurtyzanach, faworytach i wszelkiej maści „pompadurach”. Wiemy zatem, jak koturnowe lub wręcz wodewilowe potrafią być tego typu produkcje. Francuska reżyserka mogła zaserwować nam coś operetkowego lub – co bardziej prawdopodobne w dzisiejszych czasach – stylowe kostiumowe soft porno. Nie zrobiła tego i chwała jej za to; unikając seksu na ekranie, Maïwenn uniknęła oczywistości. Jego miejsce zajęły miłość i czułość, które mogą się z seksem wiązać. Zamiast o „la du Barry,” jak określili ją w tytule napisanej przez siebie biografii bracia Edmond i Jules de Goncourt, reżyserka opowiedziała o Jeanne du Barry, a może po prostu o Jeanne, tworząc film równie bezpretensjonalny jak jej pełnowymiarowa protagonistka, prostolinijna i zaskakująco współczesna. Spora w tym zasługa dobrego aktorstwa: przede wszystkim samej Maïwenn, której wyrazista uroda odbiega od wizerunku du Barry z portretu pędzla Élisabeth Vigée-Lebrun (malarki lubianej przez francuską arystokrację, tańczącą na wulkanie w przededniu rewolucji), ale pasuje do charakteru filmu, ponieważ jest nowoczesna. Warto też docenić Johnny’ego Deppa, spokojnie powściągliwego w roli króla; dwóch znanych francuskich aktorów średniego pokolenia, Melvila Poupauda i urokliwego Benjamina Lavernhe’a; wreszcie weterana francuskiego ekranu Pierre’a Richarda. 

Maïwenn zrobiła film malarski, wysmakowany wizualnie, w którym każdy właściwie kadr jest pięknym dziełem sztuki. Wnętrza i pejzaże, a także postaci, ubrane w cieszące oko kostiumy – w tym te z metką Chanel, noszone przez główną bohaterkę – zaprezentowano z całym wyrafinowaniem detalu. Wszystko to składa się na historię niekonwencjonalnej kobiety, która poznawała zasady również po to, by móc je łamać. Wiedziała bowiem, że konwenanse stworzono głównie w celu trzymania ludzi – na ogół przedstawicielek jej płci – w ryzach i odmawiania im pełnego udziału w bogactwie życia. Tak jak w jej czasach odmawiano kobietom prawa do noszenia męskich strojów, które pomimo to zakładała.

W obronie kultury liberalnej. „Walka o Hiszpanię 1936–1939. Pierwsze starcie totalitaryzmów” Anthony’ego Beevora

Wojna domowa w Hiszpanii (1936–1939) była przełomowa pod kilkoma względami. Po pierwsze, to właśnie wtedy po raz pierwszy wypróbowano militarne siły jednocześnie ZSRR, III Rzeszy oraz faszystowskich Włoch, co jest najczęściej podkreślanym faktem przez historyków. Innymi słowy, wojna przeszła do historii jako manifestacja siły z dwóch stron totalitarnych ustrojów wieku XX. Dopiero potem przypomina się inne ważne wydarzenia wyróżniające ten zbrojny konflikt: masowe kanonizacje „męczenników wojny domowej” czy fakt, że to wtedy pierwszy raz dokonano dużego przerzutu wojsk samolotami (zrobił to Franco, który przewiózł żołnierzy z Afryki junkersami użyczonymi przez Hitlera). 

Wojna zakończyła się zwycięstwem generała Franco, który obwołał się Wodzem całej Hiszpanii i jej obrońcą przed marksizmem. Od razu pojawiają się tutaj jednak pytania: po pierwsze, jakim kosztem? Po drugie, czy Franco naprawdę walczył z marksizmem? Może właściwym wrogiem był też, po prostu, liberalizm? I wreszcie – co tak naprawdę było stawką tej wojny?

Trzy spojrzenia na wojnę

W Polsce istnieją trzy drogi myślenia o hiszpańskiej guerra civil. Pierwszy, ten najbardziej rozpowszechniony za PRL-u, polega na przedstawianiu wojny domowej jako proletariackiej rewolucji i podkreślaniu znaczenia komunistów. Drugi, będący odreagowaniem tego pierwszego, to hagiografia generała Franco i próby wybielania faszystów. W Polsce, niestety, robiło i robi to Wydawnictwo Fronda, publikując między innymi takich autorów jak Pio Moa, który również w Hiszpanii jest co najmniej kontrowersyjny. Wreszcie, trzecie źródło to literatura piękna i reportaże. Ich autorzy to głównie osoby popierające jedną ze stron konfliktu, czyli Republikę – a więc George Orwell, Ernest Hemingway czy Simone Weil, a także związany z prawicą Georges Bernanos. Ich opowieści nie współgrają zwłaszcza z prawicową wizją wojny domowej – żaden z tych autorów nie był przecież żądnym mordu bolszewikiem.

W tym wszystkim często zapomina się w Polsce o jednym – że była to wojna domowa. Polscy badacze, skupiając się na militarnych faktach, często pomijają fakt, że chodziło przede wszystkim o ludzką tragedię, gdzie dawni przyjaciele czy członkowie rodziny musieli się brutalnie mordować. Wygrana Franco oznaczała również opanowanie kraju przez faszyzm, który paraliżował go przez dobre parędziesiąt lat. W eseju zatytułowanym wymownie „Wojna, którą przegraliśmy wszyscy” dobrze ujął to jeden z najbardziej znanych hiszpańskich pisarzy, Arturo Pérez-Reverte: „Były to – są – historie każdego z nas: naszych ojców i naszych matek i naszych dziadków”. Hiszpańskie problemy z historią dobrze pokazują również ostatnie filmy Almodóvara, a w Polsce świetna reporterska książka Aleksandry Lipczak, „Ludzie z placu słońca”. Brakuje u nas jednak solidnych monograficznych opracowań.

W tym sensie, bardzo dobrze, że w ostatnich latach w Polsce ukazała się książka Anthony’ego Beevora „Walka o Hiszpanię 1936–1939. Pierwsze starcie totalitaryzmów” (w tym roku doczekaliśmy się drugiego wydania). Po pierwsze, jest to publikacja popularnonaukowa, napisana przystępnym językiem, co w kontekście hiszpańskiej wojny domowej stanowi w Polsce novum. Po drugie, Beevor stara się przybrać pozycję „obiektywnego obserwatora”.

To ostatnie bywa jednak bardzo trudne i trzeba otwarcie przyznać, polecając studium brytyjskiego historyka, że ma ono swoje mankamenty – widoczne przede wszystkim we wstępie.

Polaryzacja kontra hormony

Ten ostatni tak bardzo odbiega od reszty książki, iż czytelnik może odnieść wrażenie, że albo został on napisany pod dyktando obiektywizującego wydawcy, albo napisał go ktoś inny. Jest bardzo efektowny, ale nie efektywny – dużo jest w nim porównań, prób podparcia się tezą, że wojna w Hiszpanii była od razu starciem dwóch totalitaryzmów: radzieckiego i nazistowskiego, choć samo dzieło Beevora zdaje się temu przeczyć.

„Hiszpania została wplątana w międzynarodową wojnę domową, która tak naprawdę zaczęła się od rewolucji bolszewickiej”, stwierdza autor. Pisze też o polaryzacji, o wojnie propagandowej Stalin kontra Goebbels, a więc, krótko mówiąc, o wszystkim, co można zawrzeć w pociągającym podtytule „Pierwsze starcie totalitaryzmów”. Beevor przytacza też fragment ze wspomnień Juliana Maríasa (ojca zmarłego niedawno Javiera Maríasa) opisuje sytuację widzianą przez niego na początku roku 1936. To wtedy właśnie obserwowany przez autora motorniczy, zamiast zachwycić się pięknem młodej bogatej dziewczyny, spogląda na nią krzywo. Marías senior gorzko komentuje ten obrazek, uświadomiwszy sobie, że na ludzi bardziej działa polaryzacja „niż hormony”. 

To jednak nie koniec. Beevor pyta, czy „gdyby koalicja prawicy wygrała te wybory [czyli wybory w 1936 roku, kiedy do władzy doszedł minimalną różnicą głosów liberalno-lewicowy Front Ludowy – przyp. KK], to lewica zaakceptowałaby prawowity rezultat?”. Spekuluje też na temat Francisco Largo Caballero, przewodniczącego Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej i premier Republiki w czasie wojny, nazywanego „hiszpańskim Leninem”. Czy Largo Caballero – pyta – zaprowadziłby podobny terror co bolszewicy? 

Bardziej konserwatywni niż naziści

Żeby odpowiedzieć sobie na te pytania i zweryfikować tezy wstępu, warto odwołać się do samego Beevora z dalszej części książki i wziąć pod uwagę uwarunkowania ideologiczne wydarzeń. Do prawicy należały osoby mniej lub bardziej sympatyzujące z nazizmem, czy raczej – z szeroko pojętym faszyzmem. Były one przy tym znacznie bardziej konserwatywne niż naziści. I to na każdym polu. Dobrym przykładem jest tutaj przytaczana przez wspomnianą już Aleksandrę Lipczak historia o szefowej żeńskiej Falangi, Pilar Primo de Rivera. Działaczka była oburzona tym, że kobiety z żeńskich oddziałów NSDAP kąpały się obok siebie… nago.

Jak zwraca uwagę sam Beevor, prawicę tworzyli nie tylko faszyści, ale i monarchiści – często radykalnie katoliccy, czego przykładem jest chociażby grupa baskijskich karlistów. Wspólnym celem ich wszystkich była walka z domniemanym marksizmem. Rozumiany był on jednak podobnie do tego, jak rozumie go współczesna populistyczna prawica, a więc czysto obyczajowo. Widać to chociażby wtedy, gdy za rządów koalicji postępowej hiszpańska prawica oburza się „otwartością” młodych dziewcząt, które zaczęły bardziej odsłaniać nogi, a także… rozmawiać z nieznajomymi. Tak jak i dziś, prawica alarmowała też o paleniu kościołów, znacznie wyolbrzymiając ich liczbę i za „palenie” uznając palenie prawicowych gazet na schodach świątyń. 

Wyolbrzymioną reakcję prawicy widać też było w jej podejściu do samego rządu. O tym również pisze Beevor: „Mimo umiarkowanego charakteru gabinetu prawica zareagowała tak, jakby rząd opanowali bolszewicy. Jej zwolennicy byli przerażeni tłumami ludzi na ulicach, świętujących swoje zwycięstwo oraz idących na więzienia, aby uwolnić skazanych jeszcze przed ogłoszeniem dekretu o amnestii. Kościół zaś ostrzegał: wrogowie katolicyzmu «pod wpływem oraz kierownictwem światowej konspiracji żydowsko-masońskiej wydali nam wojnę na śmierć i życie»”. 

Lewica czy liberałowie?

Rząd republikański był przecież początkowo liberalno-lewicowy, jeśli w ogóle nie konserwatywny (to za czasów Niceto Alcalá-Zamory, działacza Partii Liberalnej i pierwszego prezydenta Drugiej Republiki Hiszpańskiej w latach 1931–1936). Gdy szef liberałów, Manuel Azaña, przemawiał do ludzi, nie bez powodu „mówił o sprawiedliwości, wolności i znaczeniu konstytucji”. Oczywiście, w rządzie spotykali się ludzie o poglądach często radykalnie przeciwstawnych. Z jednej strony mógł to być typowo burżuazyjny polityk Indalecio Prieto, a z drugiej – wspomniany Largo Caballero. Nigdy jednak, co także widać w książce Beevora, nie pojawiał się wśród nich postulat zupełnej rewolucji klasowej. Są to raczej teoretyczne spekulacje, snute głównie przez część koalicji. Marksiści nigdy nie mieli w niej większości, to po pierwsze. Po drugie zaś, hiszpański marksizm to konstrukcja dosyć specyficzna, do pewnego momentu prawie że nieistniejąca – o czym pisał chociażby w swojej monografii na ten temat polski historyk idei i hispanista Eugeniusz Górski.

Rozumiana po marksowskiemu rewolucja następuje dopiero później. Pojawia się ona z dwóch powodów. Po pierwsze, z kompletnego braku reakcji liberalno-lewicowego rządu Republiki na rebelię Franco. Władzę przejmują wtedy związki zawodowe, zaś lewica, jak podaje brytyjski autor, dostrzega w tym szansę na klasową rewolucję. Po drugie, do „rewolucji”, wspieranej przez ZSRR, dochodzi dopiero w pewnym momencie wojny domowej (podobną wizję co Beevor przedstawia w swoich powieściach niedawno zmarła Almudena Grandes, autorka wydanych po polsku „Pacjentów Doktora Garcíi”). Początkowo rząd republiki zwraca się raczej ku współpracy z Wielką Brytanią i Francją, które wolą jednak – głównie dzięki inicjatywie brytyjskiego ministra spraw zagranicznych Anthony’ego Edena – zachować neutralność. To wtedy, mimo sceptycyzmu samego Stalina, do gry wchodzi ZSRR. Żeby zobaczyć ciąg dalszy, a więc jak Sowieci rozbili republikę od środka, rzeczywiście doprowadzając do wojny dwóch totalitaryzmów, można sięgnąć zarówno do książki Beevora, jak i klasycznego dzieł George’a Orwella „W hołdzie Katalonii”. 

Reasumując, Franco i hiszpańska prawica nie walczyli z marksizmem, ale z tym, co za marksizm uważali.

Dwa terrory

Kolejną kwestią, którą podnosi książka Beevora, a której warto uważniej się przyjrzeć, to porównanie „białego” i „czerwonego” terroru. Różnica jest diametralna. Republikanie zabili 38 tysięcy, prawica – blisko 200 tysięcy osób. I nie chodzi tu o cyferki, bo każde ludzkie życie jest tak samo ważne. Chodzi raczej o fakt, że w wypadku republikanów nie były to planowane mordy, lecz raczej spontaniczne czyny, wynikające z tego, że oddziały republikańskie nie były często odgórnie zorganizowaną armią. Prawda o zbrodniach prawicy jest znacznie bardziej przerażająca. Były one zaplanowane. Frankiści zakładali rzeź ludności cywilnej w swojej wojennej strategii. Zresztą, nie tylko rzeź – tacy faszystowscy generałowie jak Gonzalo Queipo de Llano wprost nawoływali do gwałtów na „czerwonych” kobietach.

Sama książka Beevora to obszerne, choć niekoniecznie podpierające tezy, pod którymi jest reklamowane, kompendium wiedzy o hiszpańskiej wojnie domowej. Jest to bardzo ważny głos w polskiej, raczkującej debacie o guerra civil. W nieoczywisty dla polskiej historiografii sposób Beevor pokazuje, że była to również wojna wartości liberalnych z wartościami skrajnie prawicowymi, faszystowskimi. Odsłania zło, które przyniosły Hiszpanom zarówno rebelia Franco, jak i wmieszanie się w tę wojnę ZSRR. 

To też opowieść o tym, jak postępowcy próbowali uratować tonącą Hiszpanię. I o tym, jak Front Ludowy bronił także hiszpańskiej kultury liberalnej. 

 

Książka:

Anthony Beevor, „Walka o Hiszpanię 1936–1939. Pierwsze starcie totalitaryzmów”, przeł. Hanna Szczerkowska, wyd. drugie, Znak Horyzont, Kraków 2023.

Czy istnieje prawo do seksu? O zbiorze esejów Amii Srinivasan „Prawo do seksu. Feminizm w XXI wieku”

„Seks nie jest kanapką”, mówi przewrotnie w swojej książce Amia Srinivasan – nie jest czymś, co nam się należy lub czego można nas pozbawić, tak jak w przypadku praw podmiotowych, a więc wszelkich uprawnień przysługujących podmiotowi prawa (na przykładzie kanapki byłoby to raczej nieuznawane w polskiej doktrynie right to food – prawo do żywności). Skoro seksualny niedosyt nie powinien być przyrównywany do fizycznego głodu, to nikt nie ma uprawnienia (w oryginale: sexual entitlement) do domagania się dobrego seksu ani seksu w ogóle. Innymi słowy, seks nie jest dobrem chronionym ani należnym nawet w społeczeństwach z wysoko rozwiniętą infrastrukturą praw człowieka [1].

W „Prawie do seksu”, wychodząc od założenia przyjętego w latach sześćdziesiątych XX wieku przez feminizm drugiej fali, że prywatne jest polityczne, a nasze zachowania erotyczne zdeterminowane są przez sferę publiczną, Srinivasan zdaje się postulować coś na kształt manifestu w nurcie nowej humanistyki, gdzie klasa i kapitał leżą w centrum feministycznego zainteresowania. Potrzebujemy filozoficznego, zimnego i analitycznego spojrzenia na seks w dobie kapitalizmu, mówi autorka, i choć bardzo chcielibyśmy, aby było inaczej, to, z kim sypiamy, nigdy nie jest wolne od naszego uwikłania w politykę.

Nie oznacza to, że Srinivasan podporządkowuje swój wywód jakiejś konkretnej politycznej linii. Wydawca przedstawia na okładce tę książkę jako polemikę zarówno z prawicowym, jak i feministycznym Twitterem, jednak wykracza ona poza te zjawiska, stając się próbą syntetycznego uchwycenia seksu. Z tego względu wychodzi poza normy i reguły określające granice ochrony prywatności i kryteria zgody, w celu krytycznego spojrzenia na to, co konsensualne, pozornie znane i „udomowione”.

Nowy język pisania o seksie

W przedmowie Srinivasan zaczyna od anegdoty, która dobrze obrazuje obawy przed feministyczną krytyką seksu (czy przed jakąkolwiek analizą konsensualnego seksu, mającą za podstawę coś więcej niż prawo jednostek do prywatności). W rozmowie ze swoim kolegą filozofem Amia usłyszała, że „dopiero w trakcie aktu płciowego doświadcza [on] bycia prawdziwie poza polityką, zaznaje prawdziwej wolności” [2], co było oczywiście wyrazem dezaprobaty wobec jej eseistyki.

Na wielu poziomach jest to pogląd nie tylko odzwierciedlający prawicowe fobie przed detabuizacją seksu i edukacją seksualną, lecz także jest to twierdzenie naiwnie woluntarystyczne. Ujawnia ono ograniczoność języka, jakim mówimy o seksie, mimo ambiwalentnego i złożonego charakteru tej sfery ludzkiej aktywności.  

W świetle tych rozważań można postawić sobie dwa pytania. Po pierwsze, dlaczego jedyny sposób, w jaki potrafimy rozmawiać o seksie, dotyka kwestii normatywnych – rozróżnienia między tym, co zakazane, a tym, co dozwolone (gdzie prawo wyznacza granice naszego poznania)? Po drugie, dlaczego nie uznajemy sfery seksualności za zasługującą na wielowymiarową analizę, tak jak w przypadku wszystkich innych sfer życia?

Nie chodzi tutaj o to, żeby uznać, że nie zasługujemy na prawo do prywatności w odniesieniu do naszych relacji i aktywności seksualnych, ale o krytyczną analizę naszych decyzji uwikłanych w strukturalne relacje władzy, opresji i tego, kto może i powinien być pożądany, a kto pożądający. Powtarzając za esejem Srinivasan „Koda: polityka pożądania” opublikowanym w „London Review of Books”, który był kontynuacją tytułowego tekstu „Prawo do seksu” i który przyczynił się istotnie do powstania recenzowanego zbioru eseistycznego: „Nie ma żadnej perwersji w tym, aby zostawiono nas w spokoju” (w domyśle: w przestrzeni naszych sypialni). Ale z tego liberalnego pragnienia może wciąż wyzierać głębsza refleksja nad upolitycznieniem i determinizmem naszych popędów, które formują się w rzeczywistości pozaprawnej, a więc poza nakazami, zakazami i przyzwoleniami. 

Aby zilustrować powyższą argumentację, Srinivasan opowiada o mężczyźnie w średnim wieku, który, opisując swoje małżeństwo, wskazuje, że mimo szczęśliwej relacji i udanego pożycia seksualnego stale czuł potrzebę oswojenia i tłumaczenia się ze swojej miłości. Wynikało to z tego, że jego mąż był wielkim i grubym mężczyzną, którego wygląd nie mieścił się w społecznie akceptowalnych normach atrakcyjności. Ten ambiwalentny przykład dobrze obrazuje relację władzy, którą przenosimy na domowy porządek relacji erotycznych. Przywołany mężczyzna musiał oswoić obraz pożądanego mężczyzny w taki sposób, żeby ten spełniał jego prywatne oczekiwania.

Srinivasan, opisując relacje władzy pomiędzy grupami społecznie (nie)akceptowalnymi, używa słów wyjętych z języka potocznego, można powiedzieć wulgarnych i nieprzystających nawet do rejestru publicystyki – fuckability i unfuckability. Niemniej jednak na takiej odnoszącej się do cech fizycznych kategoryzacji opiera się język wykluczenia określonych grup społecznych. Skupiając się na wyglądzie, który skłania do tego, żeby uznać daną osobę za niewidoczną, seksualnie nieatrakcyjną, wytwarza on grupy marginesu, takie, jak incele (słowo utworzone od zbitki angielskich wyrazów involuntary celibacy, mimowolny celibat). Najważniejsze zadanie dla osoby, która chce rozwiązać problem nierówności we współczesnym mówieniu o seksie – problem tego, kto kontroluje, kto dostaje „matche”, a komu się wydaje, że ma do nich prawo – polega właśnie na wyjściu poza wąskie postrzeganie seksualności i ukazaniu jej jako obszaru, gdzie prawa indywidualne przekładają się na procesy społeczne.

Jurydyzacja języka publicystycznego, jakim mówimy i piszemy o seksie, odsuwa nas od obszarów zachowań seksualnych, które nie mieszczą się w kategorii tego, co można spenalizować lub zalegalizować, lecz co można społecznie wymusić albo zaaklimatyzować. Jednym z ciekawszych i jednocześnie bardzo kontrowersyjnych fragmentów w książce Srinivasan jest opowieść dziewczyny o niekomfortowej sytuacji z kolegą z college’u, z którym czuła się zobowiązana dokończyć akt seksualny, mimo że w jego trakcie zrobiło się jej niedobrze i przestała mieć na niego ochotę. Nie był to więc przypadek seksu niekonsensualnego, lecz wymuszonego przez społecznie uwarunkowane normy, w których ona jako kobieta czuje społeczną presję, aby swoją kulturowo przypisaną rolę wypełnić, to znaczy zaspokoić swojego partnera. Takie zachowania mieszczące się w szarej strefie niedopowiedzeń, tego, co mieści się poza zainteresowaniem ustawodawcy, dekonstruuje wolnościowy charakter zachowań seksualnych.

Wszystkie idee są do naszej dyspozycji

To, co może budzić konfuzję w refleksji Srinivasan, to samo jej postrzeganie feminizmu wyłącznie w kategoriach ruchu społecznego. Nie jest to dla niej w żadnym stopniu jedna z wielu hermeneutyk podejrzeń XXI wieku, ideologii przeobrażeń. Autorka odcina się programowo od rozumienia feminizmu jako teoretycznego konstruktu, zakładając, że jest to ruch, który spełnia się w działaniu, stanowi ciągłą polityczną walkę. Jest to sposób Srnivasan na zwrócenie uwagi na feminizm jako postawę poznawczą i krytyczną, która wykracza poza akademię. Nie dziwi więc znudzenie autorki filozofią analityczną i kulturą uabstrakcyjniania każdego problemu i zagadnienia społecznego:

„Gdy wie się już jak rozwiązać problem filozoficzny, pojawia się pokusa, by wszystko uczynić problemem filozoficznym. Jednak wiele problemów nie ma takiej formy” [3]. Aby uniknąć tego typu pokus, Srinivasan przyjmuje specyficzną strategię pisarską: z jednej strony nadal pisze z pozycji filozofki-akademiczki, z drugiej łączy to podejście z postawą public intellectual, wiele rzeczy upraszczając i porzucając hermetyczny, filozoficzny żargon Yale i Oxfordu po to, by zostać lepiej zrozumianą. 

Srinivasan jest oczywiście głęboko zanurzona w języku filozofii analitycznej, w szczególności w anglosaskiej filozofii feministycznej. Nieustannie odnosi się do myśli Angeli Davis czy Silvii Federici, ale nie odcina się również od dyskursów feministycznych, które dzisiaj wydają się wyjątkowo nieaktualne – na przykład antypornograficznego i antyprostytucyjnego, reprezentowanego przez Andreę Dworkin (określaną mianem SWERF – sex worker exclusionary radical feminist). Gest ten ma na celu pokazanie, że wszystkie idee – nawet te najbardziej radykalne i niszowe – powinny być do naszej teoretycznej i politycznej dyspozycji. Czasami zamiast cancelować autorów lepiej przyjrzeć się temu, jak ich idee oddziałują na naszą rzeczywistość i co zmieniają albo co już zmieniły w debacie publicznej.

Myśl o tym, że poprawa warunków życiowych pracownic seksualnych nie stoi w sprzeczności z postulatem likwidacji prostytucji w przyszłości (por. tytułowy esej „Prawo do seksu”) jest bardzo aktualna w kontekście polskich realiów. Wystarczy przywołać chociażby świeżą sprawę wykluczenia Stowarzyszenia Bez z tegorocznej warszawskiej parady równości.

Stowarzyszenie Bez dało platformę tym osobom queerowym, które nie zgadzały się z liberalną wizją kupowania zgody na seks, zwracając uwagę na osoby, które były lub są uwikłane w przemysł seksualny i przez ten przemysł skrzywdzone. W dzisiejszym dyskursie sekspozytywnym i optującym za detabuizacją sex workingu (na przykład Grupa Nieustającej Pomocy) mało mówi się o realnej przemocy i niebezpieczeństwach związanych z przemysłem seksualnym. To, kto i jakim językiem mówi o prawach pracownic seksualnych, ma wpływ na to, w jaki sposób będą odbierane ofiary przemysłu seksualnego, które mogą potrzebować pomocy przy wyjściu z niego. Eseistyka Srinivasan uczula na ambiwalencję i gęstość podobnej tematyki, pozwala zauważyć grupy niedostrzegane w dyskusjach o sex workingu, polityce dyscyplinowania obywateli czy oskarżeniach o molestowanie.

Feminizm spełnia się w działaniu 

Można przyczepić się do tego, że Srinivasan prezentuje nam eseistykę wewnętrznie sprzeczną, gdy polemizuje sama ze sobą nieomal w formie solilokwiów. Wydaje się jednak, że to wyjście spod filozoficzno-analitycznego klosza logiczności wywodu i konsekwentne pokazywanie złożoności problematyki seksu stanowi wyjątkową odtrutkę na czasy bańkowości dyskursów. Feminizm rozumiany jako aktywne działanie we wszystkich dziedzinach życia pozwala na uwolnienie się z wieży z kości słoniowej, jaką stała się akademia. Jednocześnie dostrzeżenie ambiwalencji i złożoności świata oznacza, że nawet będąc „dobrymi feminist(k)ami” nie możemy stale naszej rzeczywistości dekonstruować i kontestować. Jako prawniczka in spe mogę oczywiście krytycznie analizować obowiązujące prawo i jego stosowanie, aplikować jurysprudencję feministyczną w praktyce, ale przecież stając przed sądem, nie mogę dekonstruować całego systemu i stale uabstrakcyjniać problemów.

 

Przypisy:

[1] Prawa III i IV generacji są wyrazem cywilizacyjnych aspiracji współczesnych społeczeństw, wykraczają poza prawa i wolności polityczne (I generacji) i ekonomiczno-socjalne (II generacji). Przykładem mogą być prawo do środowiska naturalnego czy prawo do pokoju.
[2] Zob. Amia Srinivasan, „Prawo do seksu. Feminizm w XXI wieku”, przeł. Katarzyna Mojkowska, Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2023.
[3] Zob. Jonathan Derbyshire, „Amia Srinivasan: the Oxford philosopher on animal rights, abortion and the far-right”, „Financial Times Magazine”, 24 stycznia 2020 [tłum. własne].

 

Książki:

Amia Srinivasan, „Prawo do seksu. Feminizm w XXI wieku”, przeł. Katarzyna Mojkowska, Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2023.

Amia Srinivasan, „What should feminist theory be?”, „Radical Philosophy”, 212, Spring 2022, pp. 48–61.

Jonathan Derbyshire, „Amia Srinivasan: the Oxford philosopher on animal rights, abortion and the far-right”, „Finantial Times Magazine”, 24 stycznia 2020.

 

Projekt realizowany z dotacji programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy finansowanego z Funduszy Norweskich.