Izraelczycy są przekonani, że walczą o przetrwanie

Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Izrael szykuje się do ofensywy w Strefie Gazy. Nieustannie prowadzi naloty na Gazę, w których giną cywile, odcina miasto od wody, jedzenia i elektryczności. Trwa dyskusja o bombie, która wybuchła przed szpitalem w Gazie – nie wiadomo, kto ją wystrzelił. 

Jarosław Kociszewski: Wiadomo, dzięki analizie zdjęć. To nie była bomba lotnicza i wszystko wskazuje na to, że to wadliwa rakieta wystrzelona przez Islamski Dżihad.

Analizę zrobili ci sami specjaliści, którzy analizują to, co się dzieje w Ukrainie, używając tych samych narzędzi. Doszli do wniosku, że lej po rakiecie jest zdecydowanie za mały jak na bombę lotniczą. 

Przekonujących dowodów dostarczyli też Izraelczycy. Ujawnili też swoje źródło wywiadowcze, czyli podsłuchane rozmowy z Gazy, w których dwóch członków Hamasu mówi, że to ich rakieta. Oczywiście, żeby mieć pewność, potrzebna byłaby niezależna komisja, ale to nie nastąpi. 

Jakie będą konsekwencje tego uderzenia?

Myślę, że żadne. Oczywiście, że zginęło kilkadziesiąt osób i to jest straszne. Natomiast od początku tej wojny zginęło już kilka tysięcy ludzi i zapewne zginie kilkanaście tysięcy, bo szykuje się wojna na taką skalę. 

Nie dość, że nikt nie zamierza cofnąć się ani o krok, to jeszcze nikt nie zostawił sobie miejsca na taki ruch. Uderzenie w szpital to więc niewątpliwie tragedia, natomiast obawiam się, że nie ostatnia w najbliższych tygodniach.

Co pan ma na myśli, mówiąc, że nikt nie zostawił sobie miejsca na to, żeby się cofnąć?

Zacznijmy od Hamasu, który, trzeba to jasno powiedzieć, rozpoczął tę wojnę, atakując Izrael w sposób nieprawdopodobnie okrutny. Pierwsza faza tego ataku, czyli pierwsze dwie godziny, to była świetnie przygotowana operacja militarna w dużej mierze sił specjalnych, która pokonała Izrael w bitwie granicznej. Jednak później nastąpiła rzeź. Zamach terrorystyczny, o niesłychanym okrucieństwie i skali. Najkrwawszy dzień w historii Izraela. Dotychczasowy najkrwawszy dzień wydarzył się dokładnie 50 lat wcześniej, również siódmego października 1973 roku. Wtedy zginęło mniej więcej 330 żołnierzy. Teraz – 1400 Izraelczyków.

Głównie cywili.

W walkach zginęło około 300 żołnierzy, 60 policjantów, a reszta to cywile. I to pokazuje skalę tego wydarzenia. Hamas wziął ze sobą zakładników, w tej chwili Izraelczycy zidentyfikowali ich około 200. Wycofał się do Gazy, w której, jak wszystko wskazuje, od lat przygotowywał się do tej wojny. 

Poziom okrucieństwa i przemocy, do którego doszło, powoduje, że tego się nie da cofnąć. Potwierdził się najgorszy scenariusz, o którym mówili Izraelczycy, zwłaszcza prawicowi – że muszą być twardzi, bezkompromisowi, bo ich wrogom zależy tylko na tym, żeby ich wszystkich wymordować.

Liberalny Zachód powtarzał, że przecież czasy Holokaustu minęły. Co prawda hasło „nigdy więcej” nie powstrzymało rzezi w Rwandzie, prześladowań Rohingjów w Mjanmie, ludobójstwa w Darfurze, czy tego, co teraz Rosja robi w Ukrainie. Jednak liberalny Zachód nie przyjmował do wiadomości, że może do czegoś takiego dojść w Izraelu. 

Sobota 7 października wszystko zmieniła. Prezydent Izraela Jicchak Herzog podkreślił, że był to dla Żydów najkrwawszy dzień od czasów Holokaustu. Izraelczycy utwierdzili się w przekonaniu, że zły świat chce wymordować Żydów. 

Reakcja na to jest typowo izraelska. Bo za przekonaniem, że wrogowie chcą ich zamordować, idzie przekonanie Izraelczyków, że w ich wojnach nie ma nagrody pocieszenia. My, Polacy, z naszych klęsk wynosimy wniosek, że można przegrać, ale przetrwać i odnieść zwycięstwo moralne. Izraelczycy wiedzą, że jeżeli przegrają, to zginą. W związku z tym walczą wyłącznie po to, żeby wygrać, to jest ich jedyna opcja. 

A zwycięstwa na takiej wojnie nie osiąga się, grając fair. Osiąga się je, zabijając przeciwnika każdą możliwą metodą, wykorzystując wszelkie możliwe przewagi.

I Izrael to robi. Zabija terrorystów z Hamasu, nie oglądając się na to, że giną także niewinni ludzie, dzieci.

Robi to, dlatego Izraelczycy są przekonani, że nie mają odwrotu. Powtórzyli to zresztą izraelscy oficerowie podczas spotkania z rządem. Główny wniosek dowódców wojskowych był taki, żeby, jeśli już wejdą do Gazy, nie kazać im wracać, zanim nie dokończą misji.

Co to znaczy „dokończyć misję”? Czy jest możliwe, że Hamas zostanie rozbity i przestanie istnieć?

Pytanie brzmi, czy Izraelczycy wiedzą, co to znaczy. Dotychczas walki z Hamasem nazywali „strzyżeniem trawnika”. Kiedy Hamas czy inne frakcje zbrojne, których w Gazie jest więcej, stały się zbyt silne, wybuchał konflikt na parę tygodni i Izraelczycy zadawali ciosy, które powodowały, że te organizacje na jakiś czas słabły. Teraz są przekonani, że to za mało. Minister obrony powiedział, że trzeba zmienić zasady gry tak, aby podobne zagrożenie ze Strefy Gazy nie wyszło przez kolejnych pięćdziesiąt lat. 

Innymi słowy, Izraelczycy chcą po pierwsze zniszczyć w Strefie Gazy wszelkie możliwe instytucje, budynki i infrastrukturę jakkolwiek powiązane z Hamasem i innymi organizacjami terrorystycznymi. Banki, uczelnie, zakłady, wszystko, co w jakikolwiek sposób jest związane z Hamasem. 

Po drugie, siłę frakcji w Strefie Gazy szacuje się na 50 do 70 tysięcy uzbrojonych ludzi. Hamas szacuje się na co najmniej 20 tysięcy, a może więcej dobrze wyszkolonych ludzi pod bronią. Mówiąc, że każdy członek Hamasu w Strefie Gazy powinien uważać się za martwego, premier Benjamin Netanjahu w zasadzie powiedział, do czego dążą Izraelczycy. To jest zresztą zgodne z ich doktryną wojskową – stworzyć zdefiniowane pole bitwy, wejść w starcie z wrogiem i go zabić. 

Więc Izraelczycy bombardują infrastrukturę, ale tak naprawdę chcą zabić każdego, kto jest związany z Hamasem i nosi broń. 

Zabijają cywili.

W przeszłości piloci samolotów bombardujących gazę wstrzymywali się od uderzenia, kiedy widzieli na ulicy cywili. Stosowali „pukanie w dach” – kilkanaście minut przed zburzeniem wieżowca zrzucali na dach mały ładunek albo wykonywali telefon do właścicieli budynku, żeby cywile mogli uciec. Teraz „pukanie w dach” raczej się skończyło. Widać, że cywile i samochody na ulicach już nie przeszkadzają w bombardowaniu.

Nie chodzi jednak o to, że Izraelczycy chcą zmasakrować wszystkich mieszkańców Strefy Gazy. Stąd wezwanie do ucieczki na południe, poza przewidywany kill box, czyli strefę działań wojennych w operacji lądowej. Natomiast fakt, że nie wszyscy uciekną, nie zmieni działań Izraelczyków. Woleliby, żeby cywili tam nie było, ale zapewne nie będą ograniczać swoich działań z powodu ich obecności. To oznacza, że wielu cywili jeszcze zginie. Zwłaszcza że Hamas wykorzystuje ich jako żywe tarcze. 

Czy ci ludzie mają możliwość ucieczki? Czy, realnie rzecz biorąc, mają jak przedostać się na południe?

Strefa Gazy to jest jedno z najbardziej zaludnionych miejsc na Ziemi. Ma powierzchnię mniej więcej trzech piątych Warszawy i populację całej Warszawy. Do tego część tego obszaru to tereny rolnicze i wydmy nadmorskie. Czyli miejsca zabudowane są niezwykle gęsto. 

Na południe Strefy Gazy prowadzą dwie drogi. Wąska dwupasmowa od strony morza i szersza, cztery pasy po dwa w każdą stronę. I tyle. Wyobraźmy sobie ewakuację miliona ludzi, albo chociażby 500 tysięcy tymi drogami. 

Ci ludzie nie mają też dokąd uciekać. Na południu oprócz terenów mieszkalnych są tereny pustynne, wydmy. W dodatku prezydent Egiptu nie chce ich wpuścić, co z jego perspektywy jest zrozumiałe. Przyjęcie tych ludzi oznaczałoby kryzys humanitarny na Synaju. Poza tym obozy uchodźców palestyńskich na Bliskim Wschodzie mają tendencję do utrwalania się. Tam, gdzie powstały po powstaniu Izraela w 1948 roku albo później, nadal są. 

W Strefie Gazy, na Zachodnim Brzegu Jordanu, w Jordanii, w Libanie, w Syrii – wszędzie, dokąd uciekali Palestyńczycy, zostały obozy uchodźców, które przekształciły się w gęsto zabudowane miasteczka. Egipt tego po prostu nie chce. Dlatego prezydent Al-Sisi zaproponował, żeby Izraelczycy ewakuowali Palestyńczyków na swoją pustynię Negew, a potem pozwolili wrócić im do Gazy. Argument z jednej strony logiczny, z drugiej – kompletnie nierealny. 

Ponieważ ludzie nie mają szansy uciec przed atakiem zbrojnym Izraela, w różnych krajach zachodnich, a także w regionie organizowane są protesty przeciw katastrofie humanitarnej wywołanej przez Izrael w Strefie Gazy. 

Izraelczycy nie będą zwracali uwagi na nikogo z zewnątrz, bo jak już mówiłem, są przeświadczeni, że muszą walczyć o przetrwanie i tylko sami je sobie zapewnią. Dlatego między innymi lata temu odmówili podpisania formalnego sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Uznali, że to ograniczy im swobodę działania. 

Jednak są w stanie słuchać prezydenta Stanów Zjednoczonych i wygląda na to, że to zrobili – i nie uderzyli na Liban. Bo w Izraelu było bardzo dużo poważnych głosów, że skoro już są zmobilizowane rezerwy, skoro państwo przeszło w stan wojny, to należy uderzyć też na potwora, który wyrósł na północnej granicy, bo wcześniej czy później i tak trzeba będzie to zrobić. Wygląda na to, że Amerykanie ich od tego odwiedli, dając w zamian wolną rękę w Strefie Gazy. Poza tym Amerykanie obiecali, że w przypadku ataku Hezbollahu sami się nim zajmą.

W jaki sposób? 

Po pierwsze, armia amerykańska i izraelska od lat współpracują. Mają regularne szkolenia, ćwiczenia i koordynują działania. Po drugie, Amerykanie mają do dyspozycji w regionie dwie bojowe grupy lotniskowców Eisenhower i Ford. To jest potęga zdolna wygrać wojnę z każdym średniej wielkości krajem na świecie. Do tego wzmocnili swoje siły w Jordanii i w Iraku. Mają więc w regionie bardzo dużo sił, którymi są w stanie zagrozić Hezbollahowi, Iranowi, dowolnym milicjom, które chciałyby się do tej wojny dołączyć. Na razie to działa. Natomiast to nie znaczy, że wojna nie rozleje się na region.

A więc, biorąc na siebie atak Hezbollahu, Amerykanie musieliby po prostu wycelować w Liban.

Tak, Hezbollah jest organizacją libańską i następnym teatrem działałem byłby oczywiście Liban. Na granicy izraelsko-libańskiej od ponad tygodnia toczą się walki i giną żołnierze. W innych warunkach oznaczałoby to wojnę. Teraz oba kraje mimo wszystko się hamują, przynajmniej na razie. 

Zobaczymy ,jak Hezbollah i Iran zareagują na rozpoczęcie izraelskiej ofensywy lądowej w Strefie Gazy; teraz grożą eskalacją, ale to nie oznacza wojny pełnoskalowej. Sposobów eskalowania jest naprawdę wiele. 

Sytuacja jest więc naprawdę bardzo niebezpieczna. Jeśli ta wojna wybuchnie, będzie dewastująca zarówno dla Izraela, jak i dla Libanu. 

Źródło: Levi Clancy

Może rozlać się jeszcze szerzej w regionie. 

Może, bo Izraelczycy wskazują na rolę Iranu w tym, co się teraz dzieje. I o ile nie sądzę, żeby Iran uczestniczył bezpośrednio w decyzji podjęcia ataku 7 października, tak niewątpliwie dostarczył broń. Pomógł zbudować Hamasowi arsenał, między innymi dając broń wymyśloną i zbudowaną wyłącznie z przeznaczeniem niszczenia izraelskiego sprzętu. Izraelczycy znaleźli na przykład głowice rakiet, których nigdzie wcześniej nie użyto, a które są technologicznie bardzo zaawansowane i zbudowane z myślą o izraelskich czołgach. 

Do tego wszystkiego, atakując Izrael, Hamas wykonał plan opracowany lata temu przez Irańczyków i Hezbollah – czyli przejście przez granicę na teren Izraela, zaatakowanie punktów granicznych, pod osłoną ostrzału rakietowego wejście do miejscowości i tam zorganizowanie obrony.

Ten plan nie zakładał rzezi cywilów, przynajmniej ten libański. Natomiast sposób działania Hamasu pokazuje, że to była dobrze wymyślona, przygotowana i skoordynowana operacja wojskowa z udziałem doradców z Hezbollahu i z Iranu. 

A jeżeli wybuchnie wojna z Hezbollahem, to zapewne natychmiast otworzy się kolejny front w Syrii, gdzie z kolei Izrael od lat toczy wojnę z Iranem. To jest tak zwana wojna między wojnami, niewypowiedziana, ale ona trwa. Od czasu do czasu przeprowadzane są ataki morskie na statki izraelskie albo irańskie na Oceanie Indyjskim.

W wielu miejscach trwają różne działania i teraz mogą się zintensyfikować. Na scenie mogą się jeszcze pojawić szyickie milicje z Iraku sponsorowane, inspirowane przez Iran, które zapowiadały swój udział w takim konflikcie. Nawet Huti w Jemenie się odezwali, zapowiadając, że jeżeli Stany Zjednoczone zaatakują Hezbollah, który zaatakuje Izrael w odpowiedzi na izraelski atak na Gazę, to oni zaatakują cele amerykańskie. Ta drabinka nie jest prosta – witamy na Bliskim Wschodzie. 

Trzeba jeszcze wziąć pod uwagę Rosję. 

Rosjan w tym nie ma.

Nie mają żadnych interesów w chaosie? 

Oczywiście, wykorzystują go. Chociażby pokazując, że Zachód ma podwójne standardy, a w ogóle to Rosja zaprowadzi porządek na Bliskim Wschodzie, bo kocha pokój, a to Zachód jest zły. 

Jednak w konflikcie między Izraelem a Hamasem Rosji nie ma. To, że się tego w Polsce dopatrujemy, jest efektem pewnego błędu logicznego. Bardzo chcemy widzieć w Rosjanach demiurgów, kiedy więc widzimy wydarzenia, na których oni korzystają, zakładamy, że są ich sprawcami. A to jest jak podniesienie zgubionego banknotu na ulicy – fakt, że znajdę 50 złotych, nie oznacza, że je komuś wyciągnąłem z kieszeni. W tym wypadku Rosjanie trochę tak działają. Wykorzystają okazję, ale nie są jej sprawcami. Swoją grę prowadzi tam Iran, który jest potężnym krajem w tym regionie. 

Hamas zapowiada, że będzie atakować różne żydowskie instytucje czy ośrodki na Zachodzie. Czy Zachód powinien się bać terrorystów z Hamasu? I czy jest obawa, że Hamas uaktywni różne muzułmańskie grupy radykałów w Europie Zachodniej?

Po pierwsze, groźba przeniesienia za granicę konfliktu izraelsko-arabskiego czy izraelsko-irańskiego, czy też między Izraelem a Hamasem albo Hezbollahem, istnieje zawsze. Terroryzm wymierzony w cele żydowskie czy izraelskie istnieje, odkąd istnieje państwo Izrael. Tu się nic nie zmienia.

Teraz jest moment, w którym motywacja do tych ataków jest większa, ale zazwyczaj jest duża. Izraelczycy regularnie informują o tym, że udało się udaremnić zamach w jakimś mieście, albo wzywają nagle obywateli, żeby wyjechali z Turcji, z Azerbejdżanu czy skądś, bo istnieją obawy, że dojdzie do zamachu. To się dzieje i nie zmienia. 

Nie demonizowałbym obecnego zagrożenia. Czy jest większe niż wtedy, kiedy ISIS działało w Europie? Nie sądzę. ISIS miało dużo większe możliwości działania, dużo większą bazę rekrutów, służby bezpieczeństwa krajów europejskich były słabiej przygotowane do jego ataków. Więc pewnie będą zdarzały się sytuacje, w których ktoś weźmie nóż albo pistolet i zrobi z nich użytek, ale te rzeczy niestety są częścią współczesnego świata.

Czy dla Izraela ma jakieś znaczenie reakcja społeczeństw zachodnich na to, co robi w Gazie? Czasami przybiera ona wręcz drastyczne formy antysemickie.

Ma, ale nie takie, które powstrzyma Izrael od tego, co zamierza zrobić. Oburzenie części obywateli Zachodu nie ma wpływu na decyzje podejmowane przez izraelską armię i rząd. 

Może wręcz mieć znaczenie odwrotne od zamierzonego, to znaczy pokazuje ono Izraelczykom, że mają rację ci, którzy mówią o antysemityzmie, o tym, że wszędzie chcą ich atakować i mordować, więc trzeba się bronić.

Utwardzają się przez to?

Zdecydowanie tak. Jednak to też jest część rzeczywistości, z którą Izrael żyje od zawsze. Izraelczycy konsekwentnie powtarzają, że istnieje współczesny antysemityzm, który nie jest tym opartym na „Protokołach Mędrców Syjonu”. 

Jest to antysemityzm lewicowy, który krytykę działań Izraela, niekiedy uprawnioną; przekłada na nienawiść do Żydów czy Izraelczyków jako takich. Antysemityzm arabski to z kolei przełożenie konfliktu bliskowschodniego na spory w Europie. I Izraelczycy powtarzają, to od dawna, Yad Vashem regularnie publikuje opracowania na ten temat. 

Czy w tej sytuacji, kiedy Hamas dokonał rzezi Izraelczyków, młodzieży, dzieci, rodzin, a w odwecie Izrael wywołał katastrofę humanitarną w Strefie Gazy i zabija również rodziny, dzieci w nalotach, można zdobyć się na symetrię, że jedni i drudzy dopuszczają się takiego samego zła? 

Ja na to patrzę inaczej. To jest bardzo długi, historyczny konflikt, w którym i Izraelczycy, i Palestyńczycy mają swoje niezbywalne prawa. Izraelczycy mają prawo do swojego bezpiecznego miejsca na Ziemi – trudno temu zaprzeczać. Nie da się też zaprzeczyć temu, że Palestyńczycy mają prawo do wolności i swojego miejsca na Ziemi. To są podstawowe prawa. Dramat polega na tym, że najwyraźniej nie daje się ich zapewnić równocześnie. Jedne bezsprzeczne prawa uniemożliwiają realizację drugich. 

Nie udało się wypracować kompromisu i w rezultacie pozostały dwa niekończące się rachunki krzywd, które wciąż się wydłużają. I teraz każda ze stron jest w stanie pokazać zarówno swoje prawa, jak i krzywdy zadane jej przez drugą stronę. Palestyńczycy mają tego na kopy. Izraelczycy mają tego na kopy. I oczywiście każdy z nas ma prawo mieć swoje poglądy polityczne, ideologie, sympatie i każdy w związku z tym ma prawo wybrać stronę, po której się opowiada. Tylko jest to wybór ideologiczny. 

Natomiast będę się upierał przy twierdzeniu, że on kompletnie do niczego nie prowadzi. Nie da się rozwiązać tego konfliktu i zakończyć tragedii, opowiadając się po jednej ze stron, bo to oznacza chęć realizacji tych niezbywalnych, fundamentalnych praw, ale tylko jednej ze stron, a więc kosztem praw drugiej strony. 

W świecie zachodnim lubimy myśleć o konfliktach w sposób racjonalny – że mają początek, przyczyny, znajdziemy rozwiązanie i się zakończą. W rzeczywistości na świecie sporo jest konfliktów nierozwiązywalnych i obecnie nic nie wskazuje na to, żeby konflikt izraelsko-palestyński był rozwiązywalny. 

Chyba, że się okaże, że to, co dzieje się wokół Strefy Gazy, będzie tak potężnym wstrząsem dla wszystkich, że po wojnie będzie wystarczająco dużo wizji i siły, żeby poskładać te rozrzucone klocki od nowa w sposób rozsądny, który zakończy konflikt przynajmniej między Izraelem a Strefą Gazy. Jednak w ciągu najbliższych tygodni czy miesięcy będzie źle, oby nie skończyło się okupacją Gazy i wojną na kolejnych czterdzieści lat. Ale to najczarniejszy scenariusz. 

Chyba ułożenie tego jest emocjonalnie niemożliwe, skoro miałoby się wydarzyć po czymś, co wszystkimi wstrząśnie. Jak można po czymś takim się porozumieć?

Emocjonalnie to jest konflikt nierozwiązywalny. Co do tego nie ma wątpliwości, bo emocje odnoszą się do rachunków krzywd. I dopóki jedni i drudzy o tych swoich rachunkach krzywd nie zapomną na rzecz znalezienia racjonalnego rozwiązania, w którym są w stanie żyć, tak długo będą się zabijać.

I tak, oczywiście, jest bardzo prawdopodobne, że ten konflikt zakończy się rzezią, po której Strefa Gazy będzie się podnosiła przez kolejnych kilkadziesiąt lat, ale nie zostanie odbudowana w taki sposób, by ten konflikt raz na zawsze zakończyć. Czyli znowu pojawi tam się coś, z czym za tych kilkadziesiąt lat Izrael będzie musiał walczyć. To jest wręcz najprawdopodobniejszy scenariusz. 

Natomiast, gdybyśmy puścili wodze wyobraźni, to możemy sobie wyobrazić sytuację, w której ta wojna tak strasznie boli jednych i drugich, że chcą ją skończyć. Wtedy mogłyby zaangażować się państwa europejskie na spółkę z państwami Zatoki Perskiej i oczywiście Stanami Zjednoczonymi, żeby zbudować Gazę od nowa, stworzyć z niej enklawę, która jest w stanie funkcjonować jako w miarę nowoczesne państwo dające mieszkańcom nadzieję na przyszłość. A to wszystko we współpracy z Izraelem. Ale to jest utopijne.

Co może zrobić świat, żeby pomóc Palestyńczykom ze Strefy Gazy, którzy są ofiarami wojny Hamasu z Izraelem? Może im jakoś pomóc – czy tylko przyglądać się bezsilnie?

Przyglądaliśmy się przez ostatnich prawie dwadzieścia lat, od kiedy trwa blokada Strefy Gazy i kontrola jej granic, udając, że nie ma problemu. W najbliższych tygodniach, dopóki trwa wojna, można organizować pomoc humanitarną, próbować wysyłać tam lekarstwa, żywność, starać się pomóc ludziom, którzy uciekli z domów, a takich już jest pół miliona. Pomoc humanitarna jest i będzie absolutnie potrzebna. 

Trzeba starać się ratować życie cywilów, ale nie da się, moim zdaniem, zatrzymać machiny, wojennej, która już się toczy. 

Rosja – rozwydrzony bachor dziejów. O książce „Russia Against Modernity” Aleksandra Etkinda

To książka czasów wojny – zastrzega na samym wstępie autor, pochodzący z Rosji i wykładający na Zachodzie Aleksander Etkind. A to ma niebagatelne znaczenie. Toczący się obecnie konflikt, nazywany przez historyka „drugą wojna krymską”, sprawia, że sytuacja staje się klarowna. To właśnie militarne zmaganie doszczętnie obnażyło istotę rosyjskiego państwa. Pokazało stojącą u jego podstaw filozofię polityczną, przyświecające mu cele i preferowane sposoby ich realizacji. 

Towarzyszące wojnie poczucie nagłości zmieniających się wydarzeń sprawia, że „Russia Against Modernity” miała być – jak przyznaje sam autor – krótkim tekstem z celowo wyostrzonymi tezami. Pomimo to całość na tym nie traci. Wywód, będący przenikliwą krytyką współczesnej Rosji, jest tu dzięki temu bardzo błyskotliwy. Samo uderzenie w Federację Rosyjską jest wyprowadzone jednak z pozycji zgoła odmiennych niż te, do których przywykliśmy. I to właśnie stanowi największą zaletę myśli Etkinda. 

Zatrzymać nowoczesność

Ktoś powie – wystarczyło czytać Putina, on to wszystko wyłożył. Wojna była nieunikniona. Faktycznie, biorąc pod uwagę forsowaną przez rosyjskiego dyktatora narrację o „wszechruskim, trójjedynym narodzie” czy o Rosjanach będących narodem „obrabowanym” z terytorium, agresja na Ukrainę była kwestią czasu. Kreml musiał upomnieć się o „swoje” [1].

Z drugiej strony, rosyjsko-ukraińska wojna stanowi także swoistego rodzaju „sprawdzam” jedności państw demokratycznych. Kurs kolizyjny na starcie z Zachodem rosyjscy rządzący obrali kilkanaście lat temu, co obrazowało pamiętne przemówienie Putina w Monachium z 2007 roku. Wówczas to Rosjanin rzucił rękawice amerykańskiej hegemonii, a wojna rosyjsko-ukraińska wpisuje się w tę konfrontację.

Obie postawy – wielkoruska oraz antyzachodnia – pomagają zrozumieć przyczyny wojny. Niemniej, stojąca za nimi logika podąża znanym wszystkim kluczem, co nie stanowi niczego nowego. Niezależnie od odcienia imperializm to sprawa stara jak świat. Potraktowanie zaś agresji na Ukrainę jako jednej z odsłon rosyjskiej konfrontacji z Zachodem nie jest niczym innym jak powidokiem czasów zimnej wojny.

W „Russia Against Modernity” Etkind proponuje spojrzenie na Rosję z użyciem zupełnie innej optyki, traktując ją na wstępie jako swoiste ciało obce. Czyni to jednak nie ze względu na rzekomą odrębność cywilizacyjną, a umiejscowienie w czasie. Jak utrzymuje autor, rosyjskie państwo – ze swoją elitą i sterowanym przez nią społeczeństwem – jest na wskroś anachroniczne, nie przystaje do współczesnych realiów. Co gorsza, swoje zapóźnienie postrzega jako atut. Jakikolwiek postęp, za rubieżą czy u siebie, jest dla Rosji jako takiej niezrozumiały i niebezpieczny. Dlatego właśnie – uważają kremlowskie elity – należy go zatrzymać.

Oprócz Ukrainy i Zachodu, Rosja toczy więc śmiertelny bój z kolejnym adwersarzem – nowoczesnością, rozumianą w pierwszej kolejności jako świadomość zmian klimatycznych i idącą za tym konieczność adaptacji oraz przyspieszenia transformacji energetycznej. Taka hipoteza jest bardzo trafna, zważywszy na to, do jakiego stopnia Kreml jest uzależniony od możliwości sprzedaży wydobywanych w Rosji węglowodorów. Jeszcze całkiem niedawno Rosja była przekonana, że stopień uzależniania Europejczyków od tychże będzie gwarancją, że Europa nie zdecydują się na wyraźną pomoc Ukrainie. 

Degrowth sposobem na Putina

Etkind nazywa Rosję przedstawicielką paleomodernizmu. Tak jak w XX wieku, postęp jest dla kremlowskich decydentów ściśle związany z intensywnym zużyciem surowców naturalnych. Prowadzi to do prostego równania: im więcej energii dane państwo zużywa, tym jest silniejsze. Przypomina to skalę Kardaszowa, dwudziestowiecznego rosyjskiego astrofizyka, który klasyfikował zaawansowanie cywilizacji według możliwości wykorzystania zasobów energii konkretnych ciał niebieskich. Rozwój społeczności ocenia się zatem od tego, czy jest w stanie pochłonąć zasób planety, centralnej gwiazdy, galaktyki i tak dalej. 

Taka w istocie rzeczy rabunkowa polityka dalej przyświeca kremlowskim władykom. W zestawieniu ze zdobywającym popularność ruchem degrowth – a więc dążeniem do ograniczenia konsumpcji, starającym się zadać kłam postrzeganiu wzrostu przez pryzmat wskaźników gospodarczych – paleomodernizm jest niezwykle archaiczny. Podobnie archaiczne są wszystkie zjawiska, które się z nim wiążą. Sama konieczność czynienia sobie ziemi poddanej dla wydobycia surowców pociąga za sobą szereg działań, z których Kreml jest znany: terytorialnej ekspansji, kolonialnego wyzysku, rasizmu i degradacji środowiska. 

W „Russia Against Modernity” historyk w przekonujący sposób wylicza, co składa się na zapóźnienie rosyjskiego systemu politycznego. Ze względu na fizyczne umiejscowienie złóż oraz charakterystykę przemysłu wydobywczego, stanowiąca filar rosyjskiej potęgi ropa naftowa jest dla Etkinda jedną z przyczyn utrzymania się rosyjskiej autokracji [2]. System ten zaś, skupiony na dzieleniu fruktów z handlu węglowodorami, obrósł w kolejne, charakterystyczne dla niego cechy: korupcję, marnotrawstwo, społeczny uwiąd. Autor opisuje każdy z tych elementów rosyjskiego ustroju, dając sugestywny obraz tego, w jaki sposób państwo rosyjskie wręcz sponsoruje coś, co zaprzecza nie tylko prawom człowieka, ale również efektywności i postępowi. 

Imperium dziadów 

W książce szczególnie ciekawie robi się wtedy, kiedy Etkind interpretuje badania socjologiczne i za ich pomocą udowadnia archaiczność nie tylko ustroju politycznego, ale samego rosyjskiego społeczeństwa również z perspektywy następujących po sobie generacji. Przedstawienie rosyjsko-ukraińskiej wojny jako starcia pokoleń jest powszechnie znanym zabiegiem i nie budzi kontrowersji. Faktem jest, że wojna jest konfrontacją toczoną przez kremlowską, postsowiecką elitę szermującą frazesami o przeszłej glorii. Z naprzeciwka zaś swojego państwa bronią o generację młodsi Ukraińcy, wierzący w przyszłość i dobrodziejstwo zachodnich wzorców [3]. 

Autor schodzi jednak poziom niżej, pisząc wprost o „władzy dziadków”, którą widać w sposobie wychowywania dzieci w Rosji. Niekompletność rosyjskich rodzin – na skutek częstego ojcowskiego porzucenia – wymusza zastąpienie męskiego opiekuna przez przysłowiową rosyjską babuszkę, która przejmuje obowiązki pracujących matek. Babcie wpajają w dziecku wzorce dotyczące archaicznie rozumianej dyscypliny, karmiąc przy tym wnuki mirażami przeszłej chwały i konserwując zastany porządek. 

Internalizacja przebrzmiałego sposobu myślenia skutecznie torpeduje rosyjską modernizację, szczególnie na gruncie społecznym. Na poziomie władz nieufność wobec jakichkolwiek mentalnych oznak nowoczesności przerodziła się w strach, graniczący z manią – stąd popularność teorii spiskowych, dość szeroko obecna wśród elit. Zresztą z perspektywy rosyjskiej nietrudno tutaj „połączyć wątki” i potraktować wszystko, co przychodzi z Zachodu jako wraży spisek uknuty przez jego przedstawicieli, czyhających tylko na duszę Rosjan. Przecież nie bez powodu zmiany klimatyczne zostały uznane przez NATO za zagrożenie, a po stronie ukraińskiej walczą żołnierze z naszywkami symbolizującymi przynależność do społeczności LGBTQ+ [4]. To nie może być przypadek. 

Globalny stop-modernizm 

Antymodernizm wykracza poza granicę Rosji. To, co Kreml robi wewnątrz kraju, idzie ręka w rękę z urzeczywistnianiem jego wizji polityki zagranicznej. Etkind przypomina o tym, opisując rozlewanie się agresji poza granice Federacji Rosyjskiej: „Jej polityka nie miała nic wspólnego z inercją. Wręcz przeciwnie – przejawiała ona aktywną, wręcz proaktywną, determinację. Rosyjska demodernizacja miała charakter międzynarodowy, […] zdecydowały o niej rosyjskie elity, które narzuciły ją szerokim kręgom społeczeństwa, a potem przeniosły na arenę światową. […] Projekt odwracania skutków nowoczesności jest wielką «operacją specjalną» Rosji: stop-modernizmem”. Stąd polityka uzależniania całego świata od swoich węglowodorów, finansowanie ruchów rozsadzających inne społeczeństwa, czy wreszcie kpina z szeroko pojętego zachodniego progresywizmu. To wszystko wydaje się oczywiste dopiero, gdy skończymy czytać wywody Etkinda. Lektura „Russia Against Modernity” pozwala dojrzeć coś, co długo pozostawało nienazwane. 

Jeśli mielibyśmy jakoś spersonifikować Rosję, to powinna ona przybrać postać rozwydrzonego dziecka, któremu nie podobają się ustalone zasady gry – dajmy na to szachów, które służą często jako metafora spraw międzynarodowych. Rozeźlony bachor, który nie chce zaakceptować reguł, co rusz wywraca planszę do góry nogami. Dziecię jest do tego rozpieszczone, bo przez lata kupowano mu najnowocześniejsze zabawki za petrodolary. Niektórzy ze sponsorów byli zresztą przekonani, że taka postawa jest słuszna. Zmiana jest przecież możliwa, można jej dokonać durch Handel – poprzez wymianę handlową [5].

„Russia Against Modernity” przypomina, że powyższe złudzenia były właśnie złudzeniami, a gwarancje dawane przez państwo będące przerośniętym łobuzem nigdy nie były wiele warte. Pisząc o tym, Etkind rozprawia się z zachodnimi komentatorami oraz decydentami. Z letargu musiał ich bowiem wytrącić sam Putin, który swoimi decyzjami – a szczególnie brakiem ich subtelności – przyspieszył europejski proces modernizacji, chociażby poprzez przymusowy detoks Europy od rosyjskich węglowodorów. Wymiana handlowa miała być symbiozą, przeistoczyła się zaś w dylemat zerojedynkowy. Rozpętując pełnoskalową wojnę w Ukrainie, współczesna Rosja jeszcze raz podkreśliła swoją archaiczność. Słowem, udowodniła swoje wyobcowanie, dziwactwo i brak kontaktu z resztą świata. To właśnie te cechy mogą przesądzić o tym, że to będzie – według Etkinda – ostatnia rosyjska wojna. Następne mogą być już toczone przez zupełnie inne organizmy państwowe, które powstaną na terenie obecnej Rosji [6].

Przypisy:

[1] Zob. S. Plokhy, „The Russo-Ukrainian War”, Allen Lane, 2023.
[2] W kontekście zgubnego wpływu ropy naftowej na demokrację, zob. także: T. Mitchell, „Carbon Democracy: Political Power in the Age of Oil”, Verso Books, 2013.
[3] Podobną narrację dot. wojny rosyjsko-ukraińskiej przedstawia Timothy Snyder. Zob. „Germans have been involved in the war, chiefly on the wrong side” [w:] „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, 27 czerwca 2022 [https://www.faz.net/aktuell/politik/ausland/juergen-habermas-and-ukraine-germans-have-been-involved-in-the-war-18131718.html].
[4] H. Garcia, „Ukraine’s «unicorn» LGBTQ soldiers head for war”, Reuters, 31 maja 2022 [https://www.reuters.com/world/europe/ukraines-unicorn-lgbtq-soldiers-head-war-2022-05-31/].
[5] Zob. J. Lough, „Germany’s Russia Problem”, Manchester University Press, 2021.
[6] „Eto posledniaja russkaja wojna”, M. Zagorow w rozmowie z Aleksandrem Etkindem, „Hołod” [https://holod.media/2023/04/15/eto-poslednyaya-russkaya-vojna/].

 

Książka:

Alexander Etkind, „Russia Against Modernity”, Polity, 2023.

Wywłaszczeni. O zapomnianym prawicowym radykalizmie lat 60. [fragment książki „W cieniu katastrofy. «Encounter», Kongres Wolności Kultury i pamięć XX wieku”]

Lata sześćdziesiąte to okres burzliwych przemian społecznych, ekonomicznych i kulturowych. Co ciekawe, polityczny radykalizm tamtego okresu kojarzymy niemal wyłącznie z lewicą. Tymczasem lewicowy radykalizm drugiej połowy dekady poprzedziło wykrystalizowanie się w pierwszych jej latach nowej, radykalnej prawicy. W 1962 roku socjolog Daniel Bell zredagował książkę poświęconą Nowej Prawicy. Jak podkreślał, pojawianie się tego typu nurtu na proscenium amerykańskiej polityki nie było niczym nowym, gdyż pod wieloma względami „[…] radykalna prawica z początku lat sześćdziesiątych nie różniła się wiele od ruchu populistów z ostatniej dekady XIX wieku, którzy przez całe lata zbijali polityczny kapitał na tak prostych hasłach, jak «Wall Street», «międzynarodowi bankierzy» czy «trusty», nie tylko wskazując w ten sposób wroga, ale również «wyjaśniając» polityczne wydarzenia [swoim zwolennikom – przyp. J.T.]”. W latach dwudziestych przez pewien czas znaczącą siłą stał się swoisty „natywizm” WASP-ów; trzy dekady później atmosferę strachu szerzył maccartyzm, demagogicznie wyolbrzymiając zagrożenie powodowane przez komunizm dla tradycyjnego amerykańskiego stylu życia. 

Wzrost skrajnych tendencji na prawicy z początku lat sześćdziesiątych był zdaniem Bella częściowo powodowany ożywieniem owych tradycji, częściowo natomiast wynikał z wyjątkowych okoliczności czasu i miejsca. „Po dwudziestu latach rządów demokratów prawicowi republikanie wiązali z wyborem Dwighta Eisenhowera na stanowisko prezydenta iście utopijne oczekiwania. Liczyli na to, że zdemontowane zostanie państwo opiekuńcze, ograniczeniu ulegnie wpływ związków zawodowych, że nastąpi «magiczne» cofnięcie komunizmu w Europie. Nic takiego jednak się nie stało. Sekretarz pracy w administracji Eisenhowera porozumiał się ze związkami, wydatki na zabezpieczenia socjalne wzrosły, a w czasie recesji podniesiono świadczenia dla bezrobotnych, podczas gdy rząd w dobrym keynesowskim stylu odnotował w budżecie 20 miliardów deficytu”. Kiedy więc do władzy ponownie doszli demokraci, część konserwatywnie nastawionych wyborców zaczęła poszukiwać przywódców bardziej odpowiadających ich radykalnemu temperamentowi. 

„Nowością [i dlatego właśnie sprawa ta wykracza daleko poza zagadnienia walki o władzę w jednej partii – dopisek. J.T.] – jest ideologia tego ruchu: jego gotowość do obchodzenia zasad konstytucyjnych oraz zawieszania wolności, do stosowania iście komunistycznych metod w imię walki z komunizmem” – podkreślał Bell. Bo też właśnie radykalny antykomunizm stanowił podstawowy ideologiczny zwornik konsekwentnie budowanego ruchu. Mimo że nowa radykalna prawica nie znajdowała się u władzy ani nie przejęła całkowitej kontroli nad wyobraźnią polityczną republikanów, powodowane przez nią zagrożenie bynajmniej nie było błahe. „Prawe skrzydło amerykańskiego spektrum politycznego zagraża dziś naszej polityce umiarkowania [politics of civility – określenie Edwarda Shilsa – przyp. J.T.]. Zaangażowanie oraz przyjęte przez ten nurt metody mogą zniszczyć «kruchy konsensus», który stanowi ukryty fundament całego systemu politycznego. Uważam, że radykalna prawica stanowi nieliczną mniejszość, zyskuje jednak na sile dzięki zamętowi, jaki panuje w świecie konserwatyzmu, zwłaszcza jeżeli chodzi o jego stosunek do zmieniającego się charakteru amerykańskiego stylu życia. Prawica jako całość obawia się utraty swojej pozycji społecznej, władzy, tego, że świat będzie stawał się coraz bardziej niezrozumiały, skupiony na technice i skomplikowany, tak jak to się działo w ostatnich dziesięcioleciach. Z tych powodów prawica walczy w ariergardzie. Jednak żywione przez nią niepokoje znakomicie ilustrują głębokie pęknięcia, jakie dokonały się w amerykańskim społeczeństwie jako całości, a wynikały z przemian zachodzących w ciągu ostatnich mniej więcej trzydziestu lat”. 

Jakie przemiany miał na myśli Bell? Przede wszystkim ogromną zmianę w tym, jak Amerykanie postrzegali samych siebie. Po epoce wielkiego optymizmu bezpośrednio po II wojnie światowej nastał okres rozczarowania. „Upadek Chin, pat w Korei, erupcja antykolonializmu (ze Stanami Zjednoczonymi obsadzanymi w roli wielkiego złoczyńcy!), wysokie wskaźniki wzrostu ekonomicznego w państwach zachodniej Europy w czasie, gdy rodzima gospodarka przeżywała spowolnienie, wreszcie ponawiane wciąż przez Chruszczowa deklaracje, że przyszłość należy do komunizmu – otóż wszystko to podważyło przyjmowany wcześniej prostolinijny pogląd, zgodnie z którym Amerykanie byli niemal wszechpotężni. W efekcie w jego miejsce pojawił się niepokój o przyszłość”

Chodziło jednak o coś więcej niż o utratę pewności siebie w zimnowojennym pojedynku geopolitycznych gigantów. Zmianie ulegało również poczucie sprawstwa, gwarantujące skuteczność reguły działania. „Zgodnie z klasycznym [dla amerykańskiego społeczeństwa – przyp. J.T.] poglądem, jednostka stanowiła główny podmiot działania. W ciągu ostatnich trzydziestu lat okazało się jednak, że to nie pojedynczy człowiek, ale zespół ludzi – korporacje, związki zawodowe, organizacje farmerów, grupy nacisku – stały się głównymi podmiotami społecznego działania. W wielu przypadkach indywidualne uprawnienia właśnie w nich miały swoje źródło, w innych – zlały się z grupowymi roszczeniami w jedną całość”

Wreszcie wspomniane przemiany obejmowały również sposób funkcjonowania przedsiębiorstw. W coraz mniejszym stopniu „źródłem władzy była własność, tworzyła się bowiem nowa klasa technicznie wykształconych pracowników wśród kadry zarządzającej”. Dawne, hierarchiczne, oparte na niekwestionowanym autorytecie szefa sposoby zarządzania ustępowały nowym, w większym stopniu uzależnionym od wiedzy eksperckiej. Kultura korporacyjna stawała się coraz bardziej egalitarna. Zwolenników radykalnej prawicy, choć czuli się wykluczeni, nie sposób było więc utożsamić z najmniej zamożną częścią społeczeństwa.

Wynika stąd jasno, że politycznym paliwem nowej, radykalnej prawicy było swoiste poczucie utraty dotychczasowej pozycji. Daniel Bell nazywał w swoim eseju jej wyznawców „wywłaszczonymi” (the dispossessed), choć miał na myśli nie wywłaszczenie ekonomiczne, ale przede wszystkim kulturowe. W tym sensie, jak podkreślał, zmiany w amerykańskim społeczeństwie z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych pod wieloma względami przypominały te, które nastąpiły cztery dziesięciolecia wcześniej. „Współczesny gwałtowny wzrost amerykańskiego natywizmu – jeden z aspektów radykalnej prawicy – najbardziej przypomina lata dwudzieste oraz pełne jadu ataki na lojalność nauczycieli, jakie w imię Boga podejmowali fundamentalistyczni księża, a w imię kraju takie organizacje patriotyczne jak choćby American Legion”. To właśnie w tamtym czasie po raz pierwszy w historii Stanów Zjednoczonych większość społeczeństwa zaczęła żyć na terenach miejskich. To wtedy „migracje do miast oraz stopniowy wzrost kulturowego znaczenia miejskiego życia w stosunku do obszarów wiejskich, wzmocnionego jeszcze pojawieniem się samochodów, filmów i radia – tworząc po raz pierwszy w historii narodową kulturę popularną – zaczęły zagrażać ustalonym dotąd obyczajom i przekonaniom”. Grupy wcześniej uprzywilejowane zaczęły tracić dotychczasową pozycję; reguły działania, które zawsze gwarantowały sukces, przestawały być skuteczne. Głębokie zmiany społeczne wywołane przyspieszoną modernizacją pozostawiały całe rzesze ludzi nieprzystosowanych do życia w nowych warunkach – a w niektórych przypadkach wręcz im wrogich, ponieważ (nie bez ważnych przyczyn) owe grupy uznawały wspomniane zmiany za niekorzystne dla siebie. 

„Dzisiejsza polityka radykalnej prawicy to polityka frustracji – pełnej goryczy bezsilności ludzi, którzy nie potrafią zrozumieć skomplikowanego masowego społeczeństwa, jakie stanowi dziś nasza wspólnota, a tym bardziej zarządzać nim. W naszych czasach jedynie czarnoskórych rozpala polityka resentymentu – a resentyment ten ma podstawę w słusznym żądaniu sprawiedliwości i jako taki nie może stanowić psychologicznego przeciwieństwa ruchu skrajnej prawicy. Ponieważ zaś nie istnieje żadna lewica, którą można byłoby przeciwstawić prawicy, psychologicznym celem ataku tej ostatniej stali się liberałowie”

Takie organizacje jak choćby John Birch Society właśnie w nich widzieli wrogów – pragnących porzucić amerykański styl życia kryptokomunistów. Gorycz i frustracja napędzały radykalizm, widoczny na organizowanych przez wspominaną oraz podobne do niej organizacje seminariach, na których za rzekomą dekadencję amerykańskiego społeczeństwa oraz upadek pozycji Ameryki w świecie rutynowo winiono „liberałów, modernistów, Johna Deweya, studentów uniwersytetu Harvarda, «The New York Timesa», American Friends Service Committee, pacyfistów, naiwnych ministrów” i tak dalej. Dla obrony Ameryki przed tymi zagrożeniami organizowano nawet szkolenia dla tak zwanych minutemanów, którzy – jak osiemnastowieczni ochotnicy powoływani w ciągu symbolicznej minuty pod broń, by walczyć z Indianami lub Francuzami – mieli stanowić bojowe ramię radykalnej prawicy. „Takie pojawiające się na obrzeżach amerykańskiej polityki ruchy, choć komiczne, znakomicie ilustrują histerię, jaka zapanowała w niektórych kręgach radykalnej prawicy”. 

Skoro samo zjawisko nie wywierało na początku lat sześćdziesiątych decydującego wpływu na układ sił w skali kraju, jak przedstawiała się jego przyszłość? Nie bagatelizując zagrożenia, Daniel Bell starał się w swoim eseju nadać mu właściwe proporcje. Podkreślał, że „w naturze ruchów ekstremistycznych […] leży potrzeba ciągłego podsycania emocji, stałej mobilizacji, bycia w ruchu, działania. Agitacja musi być permanentna”. Wszystko zależało więc od tego, na ile silnym paliwem dla politycznych namiętności okaże się antykomunizm. Partia Republikańska musiała w jakiejś mierze brać pod uwagę oczekiwania bardziej radykalnej części swojego elektoratu. Nie była jednak jego zakładnikiem i nad ekstremistami mogła zapanować bardziej umiarkowana, konserwatywna jej część. Jak jednak zaznaczał Bell: „[…] barbarzyńskie akty rzadko spadają z nieba. (Jak uczy nas Freud, najpierw popełniamy coś w słowie, dopiero potem w czynach). Krok po kroku społeczeństwo oswaja się z tego rodzaju atakami, reagując na nie z coraz mniejszym moralnym oburzeniem oraz z coraz większą obojętnością. Prawdziwie niepokojące w pojawieniu się radykalnej prawicy na początku lat sześćdziesiątych jest poparcie, jakie zyskała wśród tradycyjnych prawicowych przywódców. Wielu z nich przyjęło za własny skrajny antykomunizm, zgodnie z którym liberalizm jest równoznaczny z komunizmem. Wielu uznało również za godny poszanowania ruch, mogący – gdyby udało mu się odnieść sukces – jedynie zniszczyć wolności, których rzekomo broni”

Warto dodać w tym miejscu, że ruchy skrajnej prawicy, z ich niepokojem wywołanym nowoczesnością, wrogością wobec elit, zahaczającym o nacjonalizm żarliwym patriotyzmem oraz niemal fundamentalistyczną religijnością, pojawiały się nie tylko przed początkiem lat sześćdziesiątych, lecz również po tym okresie. Pewne jej elementy ożyły dwie dekady później i zostały sprawnie wykorzystane w retoryce Ronalda Reagana. Daniel Bell w opublikowanym jesienią 1985 roku na łamach „The Public Interest” eseju zatytułowanym „The Revolt Against Modernity” (Bunt przeciw nowoczesności) pisał, że prezentowana przez amerykańskiego prezydenta formuła konserwatyzmu „stanowiła frapujące połączenie sprzeczności. Reagan przyjmuje autorytet w sferze moralnej, ale jednocześnie atakuje go, uprawiając swój polityczny populizm. Reakcja przeciwko nowoczesności w kulturze idzie ręka w rękę z indywidualizmem (nowoczesnością) w ekonomii. Populistyczny konserwatysta stara się narzucić publiczną kuratelę nad moralnym postępowaniem jednostek i zarazem dąży do usunięcia wszelkich publicznych ograniczeń dotyczących prywatnych przedsięwzięć ekonomicznych. Reagan chce mocnego rządu (opartego na potężnych siłach zbrojnych) w sprawach międzynarodowych oraz słabego rządu (z niewielką odpowiedzialnością w kwestii zapewnienia powszechnego dobrobytu) w sprawach krajowych. Powołuje się na ojców założycieli, najwyśmienitszych przedstawicieli amerykańskiej myśli, lecz stosuje wrogą intelektualistom retorykę w swoich atakach na liberalizm”.

Podobnie jak na początku lat sześćdziesiątych, nowa odsłona radykalnej prawicowej polityki, choć widoczna bardziej w retoryce niż naruszaniu porządku prawnego państwa, była więc według amerykańskiego socjologa potencjalnie niebezpiecznym zjawiskiem. „Porażka elit establishmentu […] w sprawowaniu roli moralnego autorytetu jest w mojej ocenie najbardziej problematycznym dziedzictwem lat siedemdziesiątych. Równie niepokojące jest pojawienie się populistów schlebiających „szerokim rzeszom” i występujących przeciwko elitom. Współczesna reakcja na nowoczesność, atakując bezpardonowo autorytety oraz nie potrafiąc zagwarantować tolerancji i pluralizmu, czyni z siły lub oszustwa zasadę, na której będzie się opierała jej reakcyjna władza. I tego zagrożenia poważnie się obawiam”.

Cytaty za: 

Daniel Bell, „The Dispossessed – 1962” [w:] tenże [ed.], „The Radical Right. The New America Right, Expanded and Updated”, Anchor, New York 1964.

Daniel Bell, „Revolt Against Modernity”, „The Public Interest”, [Fall] 1985.

Fragment książki:

Jan Tokarski, „W cieniu katastrofy. «Encounter», Kongres Wolności Kultury i pamięć XX wieku”, Znak, Kraków 2023 (premiera 25 października 2023).

Książki na jesienny mrok 2023 [KL dzieciom]

„Przepraszam, czy tu straszy?” Marcina Przewoźniaka – poleca ANNA ANZULEWICZ

Czego bać się bardziej – nawiedzonego domu czy współczesnej technologii? Niezależnie od tego, jakie jest Twoje zdanie, historia opowiedziana w „Przepraszam, czy tu straszy?” może dać Ci powody do zrewidowania Twoich obecnych przekonań. Okazuje się bowiem, że zderzenie paranormalnego świata ze światem cyfrowym może być trudne dla obu stron. 

Uzależniona od cyfrowych technologii rodzina Poświatowskich wprowadza się do domu zamieszkiwanego od ponad dwustu lat przed Zaświatowskich – rodzinę duchów. Nowi lokatorzy, nieczuli na obecność dotychczasowych, od razu zaczynają urządzać dom według swoich nowoczesnych standardów. Naturalnie oryginalnym lokatorom nie odpowiada to, że ktoś rujnuje ich dom, więc wypowiadają najeźdźcom wojnę. Niestety, tradycyjne strategie straszenia wydają się nie wywierać najmniejszego wpływu na nowych mieszkańców, co wprowadza Zaświatowskich w dezorientację. Co gorsza, wszechobecne promieniowanie elektromagnetyczne generowane przez urządzenia cyfrowe sprawia, że duchy nie mogą funkcjonować tak, jak dotychczas. Ewidentnie idea smart home nie jest im bliska! Jakby tego było mało, kot Poświatowskich regularnie obsikuje wszystkie kąty, dając do zrozumienia, że duchy nie będą miały taryfy ulgowej nawet z jego strony!

Kto wygra tą wojnę? Czy możliwe jest pogodzenie potrzeb obu światów? A może jest jeszcze inne rozwiązanie? 

„Przepraszam, czy tu straszy?” to zabawna, miejscami nieco makabryczna, ale bardzo optymistyczna w przesłaniu historia o tym, jak pogodzić się ze zmianą i różnicami, które na pierwszy rzut oka są nie do pogodzenia, a także o tym, czego tak naprawdę warto się bać we współczesnym świecie. Ta pięknie zilustrowana książka z pewnością umili Wam halloweenowy wieczór. Tylko uważajcie – w końcu to historia domu z duszą (na ramieniu).

Książka:

Marcin Przewoźniak, „Przepraszam, czy tu straszy?”, il. Kasia Kołodziej, wyd. Literatura, Łódź 2023. 

Proponowany wiek odbiorcy 10+


„Drakula” Brama Stokera z ilustracjami Maïté Schmitt – poleca MAGDALENA FURMANIK-KOWALSKA

Niemal każdy lubi poczuć czasem ciarki na plecach. Siedmiolatki także… Czternastolatki jak najbardziej…! Kiedy? Szczególnie w jesienne wieczory, gdy szybko nadchodzi zmierzch, a wiatr nie ustaje w swoim skowycie zbyt szybko. Ale jaką książkę wybrać, aby doświadczyć dreszczyku, ale nie budzić się później ze strachu w nocy? Może klasykę? Tak, opowieść o wampirach, a zwłaszcza słynnym hrabim Drakuli nada się do tego najlepiej. A jeśli dołożyć do tego rozładowujące napięcie humorystyczne ilustracje? Dostaniemy idealne połączenie! Zgadzacie się? Jeśli tak, to koniecznie sięgnijcie po tę książkę.

Historia księcia ciemności napisana została współczesnym językiem, który ułatwia lekturę najmłodszym fanom literatury grozy. Zachowana jednak została klasyczna jej forma. O przebiegu niezwykłych wydarzeń dowiadujemy się z fragmentów pamiętników bohaterów lub z ich korespondencji. Pierwszoosobowa narracja ułatwia wczucie się w przeżycia ofiar, ale także w działania pogromców Drakuli i jego popleczników. Śledząc zapiski Jonathana Harkera, udajemy się do wampirzego siedliska w Transylwanii: „Jechaliśmy po ciemku jeszcze przez pewien czas, aż wreszcie zdałem sobie sprawę, że znajdujemy się na dziedzińcu wielkiego, zrujnowanego zamczyska. Nie wydobywało się z niego żadne światło – widziałem jedynie jego ciemny zarys na tle oświetlonego księżycową poświatą nieba”. 

Chcecie wiedzieć, co się stało z Jonathanem? Macie ochotę spotkać Drakulę? Czytajcie dalej… Znacie już tę historię? I tak warto sięgnąć po tę pozycję. Dlaczego, zapytacie? Oczywiście ze względu na ilustracje. Dostrzec w nich można inspiracje tymi klasycznymi, dziewiętnastowiecznymi, jednak przebijający się w nich humor, deformacja i pewna celowa doza infantylizacji czyni je na wskroś współczesnymi. Najbardziej zachwyca sposób ukazania postaci wilka – zwierzęcego wcielenia Drakuli. Jego szyderczy uśmiech i zawadiackie spojrzenie kontrastują z włochatą, niemal „przytulankową” formą. Takich smaczków w książce znajdziecie więcej!

Książka:

Bram Stoker, „Drakula”, seria: Ilustrowana klasyka literatury, oprac. Margaret McGuire Novak, il. Maïté Schmitt, przeł. Agnieszka Walulik, wyd. Frajda 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 7+


 

„O psiakość!” Jeana-Luca Fromentala – poleca ANNA MIK

„Kościan: 1275 dusz, 270 300 kości” – tak francuski duet: Jean-Luc Fromental (tekst) oraz Joëlle Jolivet (ilustracje) otwiera swoją dużoformatową opowieść z dreszczykiem zatytułowaną „O psiakość!” [oryg. „Os Court!”, przeł. Justyna Bednarek). Przyjmując przelicznik 206 kości na osobę (co daje nam około 1312 istot) można założyć, że nie wszyscy nieboszczycy ostali się w Kościanie. I nic dziwnego! Bowiem od jakiegoś czasu po mieście grasuje groźny potwór, w makabryczny sposób kolekcjonujący kości zdruzgotanych mieszkańców. Z początku nikt nie potrafi zidentyfikować niecnej bestii – jedni twierdzą, że to złośliwy duch, inni zaklinają się, że widzieli najprawdziwszego cerbera. Rozwiązanie zagadki okazuje się jednak dużo prostsze, niż podpowiadała to bogata wyobraźnia Kościańskich poszkodowanych. A wszystko miało swój początek w nietypowej Odysei…

Książka Fromentala i Jolviet została fantastycznie przełożona przez Justynę Bednarek, znaną polskim czytelnikom i czytelniczkom miedzy innymi z serii o krnąbrnych skarpetkach. Humor autorki, tutaj występującej w roli tłumaczki, rozkwita w „kościstych” okolicznościach: bohaterowie muszą „wysilić czaszki”, czytają „Kośćpospolitą”, a poszukiwanie bestii jest prowadzone przez Szeregnata, kościstego detektywa. Całość dopełnia humorystyczna grafika utrzymana w konwencji komiksu grozy w wydaniu dla młodszych odbiorców. Czarne tło jest wykorzystywane przez artystkę to tworzenia kontrastu dającego efekt nie tyle mrocznej rzeczywistości, ile wyłaniających się z ciemności żywych barw; świata, w którym śmierć nie jest ani straszna, ani smutna. 

Całość stanowi kompozycję przekraczającą oczekiwania fanów grozy i z całą pewnością warto po tę „psią kość” sięgnąć. A jeśli ktoś wolałby opowieści wysłuchać, nic nie stoi na przeszkodzie – wydawnictwo Tatarak umieściło w publikacji kod QR, który odsyła nas do nagrania książki w wykonaniu Moniki Pikuły i Mateusza Damięckiego. Gratka dla koneserów kościstych opowieści podszytych nie tak przerażającą tajemnicą.

Książka:

Jean-Luc Fromental, „O psiakość!”, il. Joëlle Jolivet, przeł. Justyna Bednarek, wyd. Tatarak, Warszawa 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 5+


 

„M jak monstrum” Talii Dutton – poleca KRZYSZTOF RYBAK

Główną bohaterką osadzonej w bliżej nieokreślonym czasie i przestrzeni powieści graficznej Talii Dutton jest Frankie, badaczka nieustannie eksperymentująca w domowym laboratorium. Wśród procesów, które testuje, jest interwencja postmortalna, czyli przywrócenie do życia zmarłej osoby: to właśnie scena wskrzeszenia siostry Frankie o imieniu Maura otwiera powieść. Jak się jednak okazuje, w ożywionym ciele zrodziła się nowa świadomość (zwana M), próbująca odnaleźć się w nowym, obcym świecie. W pewnym sensie M walczy także o przetrwanie, musi bowiem udawać przez Frankie, że wraz z ciałem udało jej się przywrócić świadomość zmarłej siostry. Początkowo nawet się to udaje (M komunikuje się bowiem z duchem Maury za pomocą lustra), jednak z czasem M ma dość udawania kogoś, kim nie jest i zaczyna kształtować własną tożsamość, co prowadzi do dramatycznych wydarzeń. Dutton stworzyło niepokojącą – również za sprawą zgniłozielonego koloru dominującego na kartach książki – opowieść o czającej się w nas potworności, akceptacji i odosobnieniu, a więc sprawach niezwykle ważnych dla współczesnych młodych ludzi.

„M jak monstrum” Dutton to wciągający i poruszający feministyczno-queerowy retelling „Frankensteina” Mary Shelley. Opowiedziana na nowo historia jest hołdem dla dziewiętnastowiecznej autorki, która wpisała się do światowego kanonu powieści fantastycznonaukowej, ale przede wszystkim zwróceniem się do współczesnych młodych osób, kształtujących swoją tożsamość. Osoba autorska oddaje głos kobiecym i niebinarnym (Gin, osoba partnerska Frankie) osobom bohaterskim, które zastanawiają się nad podstawowymi, a zarazem najbardziej poruszającymi kwestiami, takimi jak sens życia i miejsce człowieka w świecie. Tym samym Dutton na nowo stawia zadane ponad sto lat temu przez Shelley pytanie o to, kto tak naprawdę jest człowiekiem, a kto potworem: doktor Frankenstein czy jego potwór, Frankie czy M?

Książka:

Talia Dutton, „M jak monstrum”, przeł. Joanna Kończak, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 14+ 


 

„Klub Smutnych Duchów” Lize Mendings – poleca AGNIESZKA SAWALA

Skoro Halloween, to musi być o duchach. Seria „Klub Smutnych Duchów” autorstwa Lize Mendings podchodzi do tematu niestandardowo. Nie jest o „prawdziwych duchach”, a o demonach, które dręczą wielu z nas. Mowa o ciężkich emocjach, z którymi – szczególnie młodzi ludzie – sobie nie radzą. Przynajmniej nie w pojedynkę. Duszą w sobie kompleksy, obawy, lęki społeczne, żałobę, nieśmiałość, zagubienie, roztargnienie i wiele, wiele innych trudnych uczuć. Nie wiedzą, jak je pokonać i czują się inni, niedopasowani. Usuwają się więc w samotność, zamykają w czterech ścianach, popadając w stany depresyjne i stając się niewidocznymi dla rówieśników. Niczym duchy właśnie – smutne duchy.

Autorka przepięknie ilustrowanej, utrzymanej w palecie szarości powieści graficznej w trzech (jak dotąd) częściach, w prosty sposób bezbłędnie przedstawia, z jak ogromnymi wyzwaniami mierzą się osoby w przerastającej je sytuacji emocjonalnej. Jak łatwo wpadają w samonakręcającą się spiralę czarnych myśli, pogrążając się w beznadziei. Jak wiele kosztuje je każdy, nawet najmniejszy wysiłek, by przezwyciężyć swój stan. I jak ze zwielokrotnioną siłą uderza je „porażka” (o którą w ich sytuacji nietrudno, wystarczy drobiazg, impuls, który urasta do skali katastrofy życiowej…). W tym wszystkim najtrudniejsze do zaakceptowania wydaje się poczucie alienacji, totalnego osamotnienia. Do czasu.

Okazuje się, że takich „duchów” jest niemało! Wyjątkowa uważność na podobnych sobie pozwala zauważać inne duchy! Już sam fakt ich istnienia podnosi, nomen omen, na duchu. A co dopiero, gdy odważą się nawiązać kontakt, a nawet założyć Klub Smutnych Duchów – miejsce swoistej terapii grupowej, wzajemnego wsparcia – po prostu bycia razem i dla siebie. Nie, nie pozbywają się raz na zawsze emocjonalnych obciążeń. Ale dostają bezcenny dar poczucia przynależności, wsparcia, nadziei i motywacji do działania – na rzecz innych duchów, a tym samym dla siebie. W Klubie Smutnych Duchów smutki bledną, a demony stają się mniej straszne!

Książka:

Lize Medings, „Klub smutnych duchów” (części 1–3), przeł. Agnieszka Kalus, wyd. W.A.B., Warszawa 2023.


 

„Po drugiej stronie” Katarzyny Ryrych – poleca Katarzyna Slany

Nastoletnia Lula ma spędzić czas pandemicznej izolacji w domu ciotki w lesie. Autorką pomysłu jest mama Luli – lekarka, którą w szpitalu zwą „królową lodu”. Ciotka jest odwrotnością mamy. Jako naukowczyni prowadziła szereg badań etnologicznych związanych z regionem oraz wywodzącymi się z niego legendami, baśniami, wierzeniami. Ciotka dzieli się z Lulą wiedzą na temat kapliczek cholerycznych, magicznego działania czerwonych wstążek wiązanych na przegubach dłoni, odczyniania złych spojrzeń, klątw, uroków, topiki epidemii oraz kultu Rocha – patrona psów i wędrowców. Dom, do którego trafia Lula, skrywa tajemnice, a całą wieś spowija mgła przesycona grozą. Lula słyszy dochodzące z lasu przyśpiewki dziecięce, które wchodzą w repertuar mrocznego folkloru dziecięcego. Słyszy, lecz dzieci nie widzi! To budzi w niej lęk. Od tego momentu fabuła staje się mroczna i gęsta. W obecnym Domu Seniora, dawniejszej Dzieciarce (domu dziecka), dzieją się makabryczne rzeczy. Tubylcy twierdzą, że przybycie Luli przebudziło coś „złego”, co powinno spać wiecznie w ukrytym miejscu. Dom ciotki okazuje się niebezpieczny, nawiedza go dusza dziecka, która domaga się uwolnienia. Kim jest dusza, która nawiedza Lulę? Dlaczego nocą wiejskie kobiety masowo podchodzą pod dom ciotki z pochodniami? Skąd niepokój mieszkańców wsi? Co kryje tragiczna przeszłość tej społeczności? Czy żywi są groźniejsi od umarłych? W książce tej nie tylko sowy są czym innym, niż się wydają, ale także ludzie, duchy i zwierzęta. 

Opowieść utkana jest z mrocznych obrazów, symbolicznych metafor, elips oraz mediumicznego świata nakładającego się na ten rzeczywisty. Po drugiej stronie – tanatycznej i złowrogiej – kumulują się tajemnice, zbrodnie, niezagojone rany, z którymi żywym przyjdzie się mierzyć. Pisarka buduje opowieść na motywie krzywdy istoty bezbronnej, która doświadczywszy okrutnej śmierci, zawisła między światami i przeistoczyła się w żywą ranę, która za wyrządzone zło szuka odwetu. Ranna dusza będzie nękać prześladowców, karmić ich strachem i rozpaczą, dopóki nie uwolnią jej oni od mroku. Możemy pomóc rannej duszy. Jak? Czytając tę przesyconą melancholią opowieść. Im więcej osób pochyli się nad biografią rannej duszy, tym więcej z nas zapragnie jej wolności. Uwolnienie ducha bywa czasem jedynym sposobem na odczynienie zła z przeszłości i przełamanie tabu zbrodni.

Książka:

Katarzyna Ryrych, „Po drugiej stronie”, wyd. Ibis, Warszawa 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 9+


 

„Żyli długo i szczęśliwie, póki nie umarli. Nieznane baśnie braci Grimm” Jacoba i Wilhelma Grimmów – poleca PAULINA ZABOREK

 

„Żyli długo i szczęśliwie, póki nie umarli. Nieznane baśnie braci Grimm” to zbiór zawierający pięćdziesiąt opowiadań z pierwszego wydania „Baśni dla dzieci i dla domu” z 1812 i 1815 roku Jacoba i Wilhelma Grimmów. Znajdziemy tu pierwotne, nieuładzone wersje znanych baśni, takich jak „Kopciuszek” (tutaj „Popielątko”) czy „Braciszek i siostrzyczka”, a także utwory nigdy niepublikowane w języku polskim, z różnych przyczyn odrzucone w kolejnych wydaniach przez samych autorów (na przykłąd wstrząsająca krótka historia „Jak dzieci bawiły się w świniobicie”). 

Zbiorek kierowany jest do starszych nastolatków i odbiorców dorosłych. Silne kobiety, otwarcie korzystające z uciech życia (także erotycznych), brak pruderii, moralizatorstwa, takie ukazanie bohaterów, które pozwala sympatyzować nawet z czarnymi charakterami – to wszystko (a nie tylko osławiona już drastyczność) sprawia, że choć utwory przeznaczono „dla dzieci i dla domu” nie przeczytamy ich raczej naszym milusińskim. 

Baśnie zebrane w tomie są napisane prostym językiem, naśladującym przekaz słowny, bez zbędnej literackości czy ozdobników, unikają dydaktyzmu i nie mają ambicji wychowawczych. Ze wszystkich wydań to właśnie pierwsze ma najbardziej ludowy charakter. Jak czytamy w posłowiu tłumaczki Elizy Pieciul-Karmińskiej: „Lektura tego zbioru pozwala docenić pierwotną autentyczność i naturalność ludowych fabuła cechy które dla kultury literackiej dziewiętnastego wieku okazały się zbyt pospolite”.

Zbiór ukazuje się w znakomitej, intrygującej edytorsko serii Wydawnictwo Dwie Siostry „Świeżym okiem”, z brawurowymi ilustracjami Michaliny Jurczyk, w intrygującym projekcie graficznym Grażki Lange, z zawartym w aneksie spisem baśni z uwzględnieniem numerów, oryginalnych tytułów, zamian i przesunięć.

Wspaniała to i wartościowa lektura na mroczne jesienne wieczory! Dla wszystkich, którzy chcą sięgnąć do źródła i delektować się nieocenzurowanymi baśniami Grimmów.

Książka:

Jacob i Wilhelma Grimmowie, „Żyli długo i szczęśliwie, póki nie umarli. Nieznane baśnie braci Grimm” , przeł. Eliza Pieciul-Karmińska, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 18+ 

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

Boa kusiciel. Recenzja spektaklu w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie

W pierwszej kolejności zadajmy sobie pytanie, czym jest Boa. „Boa” to spektakl – nie spektakl, w każdym razie nie takiego rodzaju, do jakiego przywykły szacowne deski Narodowego Starego Teatru w Krakowie, czy teatru dramatycznego w ogóle. Boa to siedmiogłowy wąż, w którego wcielają się aktorzy: Magda Grąziowska, Ewa Kaim, Katarzyna Krzanowska, Radosław Krzyżowski, Aleksandra Nowosadko, Przemysław Przestrzelski i Łukasz Szczepanowski, poruszający się pulsującymi ruchami po nobliwej scenie i przenikliwym szeptem nęcący: „Patrz na mnie!”.

Boa hipnotyzuje. Boa przyciąga wzrok i zmusza nas do patrzenia. Boa kusi falującym ruchem bioder. Boa zawstydza przezroczystą tkaniną sukienki. Boa kąsa widokiem bezwstydnie gołych pośladków obramowanych kryształowymi paskami stringów. Boa eksperymentuje na żywym organizmie teatru, obdarzając jego aktorów ciałem, które w tym przedstawieniu staje się podstawą ekspresji aktorskiej, clou ich warsztatu. Boa nie przestaje się ruszać. 

fot. Filip Preis

Ciało jako źródło sensu

Paweł Sakowicz – choreograf i reżyser – realizując tę produkcję, przekroczył pewien Rubikon [1]. Wprowadził choreografię na jedną z najważniejszych scen teatralnych w kraju. Kto śledzi ścieżkę rozwoju tego białostockiego artysty, wie, że w swoich pracach często tematyzuje on taniec jako taki; analizuje figurę skoku w „Jumpcore” [2017], przygląda się zaszytym w tańcach towarzyskich niewygodnym konotacjom kulturowym, w tym kradzieży dziedzictwa kulturowego mieszkańców Ameryki Południowej przez białych [„Masakra”, Nowy Teatr w Warszawie, 2019]. Sakowicz wyciąga na światło dzienne dawno zapomniane wątki z kanonu europejskiej kultury – jak pantomima baletowa, stanowiąca niemal archaiczny język tańca [„Drama”, prod. Ciało/Umysł, 2020], bierze pod lupę walc jako gest imperialnej pozycji warstw uprzywilejowanych [„Imperial”, Komuna Warszawa, 2022]. 

W „Boa” dla odmiany sam taniec nie jest tematem, ale dominującym środkiem wyrazu staje się w nim ruch, który nie jest dla artystów teatru Modrzejewskiej pierwszym językiem. Żeby rozjaśnić nieco obraz: „Boa” sytuuje się gdzieś pomiędzy teatrem dramatycznym a nową choreografią. Czy też raczej jest tworem zachowującym formę teatru dramatycznego, a operującym zarówno środkami aktorskimi, jak i dowolnie zmiksowanymi technikami tanecznymi – z silnym naciskiem na ciało – którym aktorzy musieli się posłużyć, aby ten spektakl zagrać.

To ewenement na skalę krajową. Co prawda, tancerze i choreografowie w ostatnich latach wchodzili ze swoimi pracami na sceny teatrów dramatycznych, a niektóre z nich trafiały nawet do repertuarów – jak chociażby „Monstera” Marty Ziółek w Teatrze Studio w Warszawie, „Publika” Marii Stokłosy w Nowym Teatrze w Warszawie, „Kuliści” Weroniki Pelczyńskiej w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu czy „Dotyk za dotyk” Katarzyny Sikory w Teatrze Współczesnym w Szczecinie – ale robili to niejako bocznymi drzwiami: grali na mniejszych scenach, realizowali swoje pomysły w ramach specjalnych konkursów bądź programów kuratorskich, występowali gościnnie. Sakowicz w Krakowie otworzył sezon 2023/2024 na głównej scenie i przy pełnej widowni, a do dyspozycji miał repertuarowy zespół. 

Autorzy spektaklu biorą wycinki różnych praktyk i kodów kulturowych oscylujących zwykle wokół tańca i układają je po swojemu. To, co powstaje, jest rozbudowaną grą znaczeń, lecz nie takich, do jakich przywykliśmy.

Adela Prochyra

Świadkowie castingu

Gdyby pokusić się o uchwycenie konceptu organizującego spektakl, można pójść tropem castingu, którego jesteśmy świadkami. Nie jest powiedziane, gdzie ani do czego się ten casting odbywa – do serialu, filmu, spektaklu, musicalu, a może do najnowszej produkcji Starego Teatru Narodowego? Nie ma to zresztą większego znaczenia, bowiem linia dramaturgiczna – tu na scenę wkracza jej autorka, Anka Herbut, druga ważna dla tej produkcji postać i wielokrotna współpracowniczka Sakowicza – jest zapętlona i nielinearna, a przede wszystkim nienadrzędna. Do pewnego stopnia porządkuje i nadaje sens temu, co oglądamy, a jednocześnie wtapia się w krajobraz konstrukcyjny spektaklu, na który na równych prawach składają się: ruch, tekst, aranżacja przestrzeni, kostiumy, muzyka. Zdawkowy tekst napisany przez Herbut jest dowolnie miksowany, tak samo jak kroki mambo, twerk czy voguing, z których Sakowicz buduje swój język. Kto będzie obserwowany? Kto najlepiej zaspokoi potrzebę pożądliwego spojrzenia? Casting trwa nieustająco, lecz nie zostaje rozstrzygnięty.

Scena otwarcia. Siódemka aktorów stoi naprzeciwko widowni w takim układzie, jakby pozowali do filmowego posteru. Nic nie mówią, a ich biodra falują. Ruch ten jest nicią przewodnią całego wieczoru – Sakowicz intensyfikuje i wygasza jego intensywność, ale nie pozwala mu zaniknąć. Wężowe ruchy miednic i korpusów nieustannie przyzywają wzrok. 

Aktorzy wymiennie przerzucają się krótkimi kwestiami: 

– Dlaczego tak na mnie patrzysz?

– Wszyscy patrzą. 

Słowa zarysowujące nieokreśloną sytuację jakiegoś przesłuchania padają raz z jednych, raz z innych ust, czasami rozwijają się w opowieść o byciu pożądaną/pożądanym i przechodzeniu tego upragnionego stanu z jednej osoby na drugą. Konstelacje osób mówiących zmieniają się, jakby zmieniały się pary na parkiecie, a układy między nimi są płynne jak sam kontekst, w którym się znajdujemy. Na plan pierwszy wysuwa się więc motyw patrzenia, czy raczej pochłaniania wzrokiem eksponowanych ciał. Zarówno aktorzy pochłaniają się nawzajem wzrokiem, jak i widownia pochłania wijących się przed nią aktorów. Aseptyczna biała przestrzeń to idealne laboratorium, w którym dokładnie widać sylwetki, budowę, motorykę postaci pozostających w nieustannym ruchu. To też miejsce eksperymentu formalnego, w którym wytwarzane są nowe formy wyrazu. Trawestując słynną wypowiedź Piny Bausch, „nie ważne, jak się poruszasz, ale to, co cię porusza”, można zastanowić się, co z tego poruszenia powstaje. 

fot. Filip Preis

Hybryda ruchowa

Sakowicz z Herbut tworzą ruchową hybrydę, a do jej skomponowania pełnymi garściami czerpią zarówno z poszczególnych gatunków tanecznych, jak i ze swoich wcześniejszych prac. Skoro w „Masakrze” rozprawili się z kulturowym zawłaszczeniem czarnych tańców przez białych, w „Boa” śmiało wrzucają je do swojego laboratorium i uruchamiają aktorów do odtańczenia mambo. Nic sobie jednak nie robią z formalnych wymogów, to nie konkurs tańców towarzyskich. Aktorzy odrzucają ramę (motyw znany chociażby z filmu „Dirty Dancing”), a także podział na role męskie i żeńskie; tańczą miękko, swobodnie, zmieniając się między sobą w parach damsko-męskich, damsko-damskich i męsko-męskich, niekiedy solo. To już nie jest nawet cytat z jakiegoś konkretnego tańca, ale własna kreacja powstała ze zlepków ruchów, które pojedynczo przywołują pewne skojarzenia, na przykład modelek chodzących po wybiegu czy wyzywające pozy influencerek na Instagramie, ale jako nowy byt trudno je sklasyfikować.

Ta myśl pociągnięta jest w linii kostiumów autorstwa Mileny Liebe, utrzymanych zresztą w bardzo charakterystycznym dla prac Sakowicza stylu. Mamy więc długą galową suknię, której tył uszyto z prześwitującej siatki, a spod niej wyziera okraszona cyrkoniami pupa. I drugą, superobcisłą, ale z krzywo nadrukowanym zdjęciem rentgenowskim kośćca i jarzącymi się pomarańczową poświatą sutkami. Panowie noszą przylegające do ciała koszulki (znów motyw z „Dirty Dancing”), okulary przeciwsłoneczne rodem z lat dziewięćdziesiątych i wysadzane kryształami adidasy (motyw z Sakowicza, który występował w takim obuwiu w swoich wcześniejszych pracach). Są futra, atłasy i skarpety. Wszelkie bezpośrednie skojarzenia tych atrybutów z czymkolwiek są jednak natychmiast łamane i wytrącane patrzącym z rąk. To świat złożony z elementów używanych na opak, kompletnie poza utartym kontekstem. Autorzy spektaklu biorą wycinki różnych praktyk i kodów kulturowych oscylujących zwykle wokół tańca i układają je po swojemu. To, co powstaje, jest rozbudowaną grą znaczeń, lecz nie takich, do jakich przywykliśmy. Ciało odarte ze zmysłowości nie podnieca, twerk nie wywołuje seksualnych skojarzeń, a spojrzenia są intensywne, lecz zimne. Wodzimy oczami za postaciami, które poruszają się i kreują się w jakimś szalonym wirze (skojarzenie z campem jest równie dobre lub niedobre jak każde inne) i które stają się obiektami łaknącymi naszych spojrzeń, dziwami wykreowanymi tak, aby trudno było oderwać od nich wzrok. 

Przypis:

[1] Zresztą nie po raz pierwszy. „Jumpcore” Pawła Sakowicza z dramaturgią Mateusza Szymanówki zostało zakupione do kolekcji Zachęty Narodowej Galerii Sztuki. 

[2] 15 października 2023 roku zeszła z afisza, po trzech latach grania.

Ikona wpisu: fot. Filip Preis

[Azja w zbliżeniu] Indie – feministyczna rewolucja w parlamencie czy pusta symbolika?

Odpowiedź poznamy dopiero za jakiś czas – nowe przepisy wejdą w życie, dopiero kiedy zostaną one zaakceptowane przez co najmniej połowę z dwudziestu ośmiu parlamentów stanowych Indii. Zajmie to nieco czasu i zapewne dopiero przy kolejnych wyborach parlamentarnych kobiety zyskają możliwość zajęcia owych 33 procent gwarantowanych im miejsc w Lok Sabha, czyli niższej izbie parlamentu.

Nie ulega jednak wątpliwości, iż nowa ustawa stanowi kamień milowy na drodze wiodącej ku zwiększeniu aktywności politycznej kobiet. Po przyjęciu ustawy przez parlament Narendra Modi podkreślał, iż jest to wydarzenie historyczne.

Nie powinien tu mylić fakt, iż w dziejach współczesnych Indii kilka pań zajmowało kluczowe miejsca w indyjskiej polityce. Ikoną kobiecego udziału w rządzeniu krajem jest z pewnością wieloletnia premier Indii Indira Gandhi, która sprawowała władzę w latach 1966–1977 oraz 1980–1984. Kobieta była już także prezydentką Indii – Pratibha Devisingh Patil pełniła ten urząd w latach 2007–2012. Od 2022 roku, prezydentka Droupadi Murmu jest pierwszą osobą z plemiennej społeczności Indii, która osiągnęła tak wysokie stanowisko polityczne, o czym pisałem na łamach „Kultury Liberalnej”.

Kobiety w Indiach – polityka to nie rzeczywistość

Kobiety były przewodniczącymi niższej izby parlamentu, pełniły funkcje ministerialne, są zatrudniane w indyjskich urzędach. Skala ich uczestnictwa w życiu politycznym Indii raczej nie jest proporcjonalna do ich codziennej aktywności w społeczeństwie. Stawianie jednoznacznych diagnoz na temat tak zróżnicowanego społeczeństwa jest nadzwyczaj ryzykowne, ale warto spojrzeć na statystyki.

Kobiety kierują jedynie czterema z kilkudziesięciu znaczących partii politycznych Indii. Jeszcze do niedawna na większości list wyborczych nie było ani jednej kobiety. Spośród dwudziestu ośmiu stanów indyjskich oraz trzech terytoriów zarządzanych centralnie jedynie w dwunastu stanach oraz jednym terytorium funkcję szefa lokalnego rządu pełni osoba płci żeńskiej.

Według danych z roku 2021 kobiety stanowiły nieco ponad 10 procent członków obu izb parlamentarnych, a parlamentach stanowych ich udział oscylował wokół 9 procent. Parlamentarzystki są więc w Indiach reprezentowane w mniejszym stopniu, aniżeli w sąsiednim Pakistanie, Nepalu i Bangladeszu.

Wreszcie, kobiety posiadają około 20 procent małych i średnich przedsiębiorstw i stanowią one około stanowią 10 procent właścicieli start-upów. Pracownice najemne w biznesie to około 23 procent ogółu zatrudnionych. W międzynarodowych rankingach uczestnictwa kobiet w życiu politycznym poszczególnych krajów na 185 państw Indie znajdują się dopiero na 141 miejscu. 

Kobieta zajmuje się domem i rodziną – to wciąż ugruntowane przekonanie 

Próby zmiany tej sytuacji trwają od lat. Już w 1996 roku podjęto pierwsze starania wprowadzenia prawodawstwa, które gwarantowałoby kobietom proporcjonalny do ich obecności w społeczeństwie udział w życiu politycznym. 

W kolejnych latach, mimo sześciokrotnie podejmowanych prób, nie doszło do uchwalenia ustawy, która sprzyjałaby większej obecności kobiet na indyjskiej scenie politycznej. Sprzeciwiały się temu niewielkie partie regionalne, które skupiały się jedynie na propozycjach politycznego wzmocnienia pozycji kobiet wywodzących się z grup uznawanych za dyskryminowane społecznie.

W wielu indyjskich społecznościach wciąż ugruntowane jest przekonanie, że wyłącznymi aktywnościami kobiety powinno być zajmowanie się domem i dziećmi. Praca zawodowa jest zarezerwowana dla mężczyzny. 

Kobieta na budowie to powszechny widok

Pozycja kobiety jako matki i opiekunki gniazda rodzinnego była wysoka, a w wielu społecznościach to właśnie kobieta kierowała życiem domowym. Nie przekładało się to jednak na wysoką pozycję kobiet w życiu publicznym.

Z przekonaniem, iż rolą kobiety jest zajmowanie się domem i rodziną wiąże się kwestia edukacji kobiet. W Indiach, niemal 6 procent dziewczynek w wieku od sześciu do dziesięciu lat nie trafiło nigdy do szkoły. Te liczby zwiększają się wraz z wiekiem – aż 16 procent dziewczynek pomiędzy jedenastym a szesnastym rokiem życia nie podjęło szkolnej edukacji. W wyniku braku lub słabego wykształcenia młode kobiety mają ograniczone szanse zawodowe. 

Dlatego też widok kobiet pracujących na budowach i noszących na głowach cegły lub miski z cementem jest w Indiach dość powszechny. Brak kwalifikacji oraz stereotypy powodują, że zarobki kobiet są znacznie niższe niż mężczyzn. Te różnice ekonomiczne jeszcze bardziej obniżają szanse na polityczne równouprawnienie wśród płci.

„Bogini-matka” odejdzie do lamusa? 

Warto przy okazji wspomnieć, iż owa „rodzinna” rola kobiety związana była z rozpowszechnionym w Indiach kultem bogini-matki. Ten kult istniał w tradycjach ogromnie różniących się od siebie społecznościach indyjskich. 

Wspomniana wcześniej Indira Gandhi, czy nawet Sonia Gandhi, z pochodzenia Włoszka, były przez lata wynoszone przez znaczną cześć społeczeństwa na piedestał godny właśnie bogini-matki. Tyle tylko, że ich wysoka pozycja w społeczeństwie nie miała związku z codziennym życiem indyjskich kobiet. 

W kontekście ustawy, która ma zagwarantować kobietom 33 procent miejsc w Lok Sabha, rodzi się pytanie, czy nie staną się owymi boginiami-matkami na wzór polityczek, które były już w przeszłości obecne na indyjskiej scenie politycznej?

Aby doszło do rzeczywistego przełomu w tej kwestii, niezbędna jest zmiana mentalności większości społeczeństw, które zamieszkują indyjski subkontynent. Gwarancje o charakterze prawnym będą sprzyjać takiej ewolucji, ale są tylko jednym z elementów tego długotrwałego procesu.

Chodźmy na wybory!

Szanowni Państwo!

Następny numer „Kultury Liberalnej” opublikujemy dwa dni po wyborach. Możemy już wtedy wiedzieć, kto zdobył sejmową większość, ale możemy też nadal czekać w napięciu. Na pewno będziemy znać wyniki badania exit poll – czy jednak zostaną potwierdzone przez wyniki głosowania? Na finiszu kampanii wyborczej niewielka różnica głosów może decydować o większości w parlamencie. A to może prowadzić do większych niż zwykle emocji.

Liderzy wszystkich głównych partii walczących o mandaty do parlamentu wyrażają przekonanie, że te wybory są wyjątkowe. Chociaż dla PiS-u oznacza to coś przeciwnego niż dla opozycji demokratycznej. W każdym przypadku sprowadza się jednak do tego, czy w Polsce nastąpi polityczny przełom. 

O szczególnej wadze tych wyborów są przekonani również ci, którzy pójdą na głosowanie, także my, redakcja „Kultury Liberalnej”. Przerwanie rządów PiS-u nie musi oznaczać, że w Polsce od razu zostanie przywrócona praworządność, a państwo zostanie zreformowane, ale oznacza, że Polska nie stanie się krajem autorytarnym z ryzykiem utrzymania takiego stanu na długo. Odsunąć PiS od władzy oznacza utrzymać szansę na liberalną demokrację w Polsce. 

Continue reading

Stawką tych wyborów jest godność każdego obywatela. Głównym zagrożeniem – kontynuacja rządów PiS-u

Niby wszystko odbywa się jak co cztery lata. Najpierw wzmożenie następuje wśród polityków. Zaczyna się od testowania haseł i języka. Rządzący i opozycja sprawdzają, co chwyci. Potem starają się zrobić porządki we własnych szeregach, przeciągnąć na swoją stronę wartościowych graczy na politycznej szachownicy, a raczej na ringu, i – trzymając się sportowej metafory – już na starcie wygrywać z przeciwnikiem na punkty, licząc, że i tak ostatecznie się go znokautuje. Stąd nagła liczba ujawnianych afer. Na końcu, czyli mniej więcej miesiąc przed wyborami, walka zaczyna się na dobre. Do gry wchodzi cała przedwyborcza machina medialna.

To właśnie na tym końcowym etapie my, wyborcy, zaczynamy się gwałtownie aktywizować. Zdecydowani mają łatwiej. Po prostu dają się ponieść narracji wybranego przez siebie ugrupowania, w którym pokładają całe swoje nadzieje. Ci, którzy się wahają, rozpoczynają tradycyjne solilokwia – rozmowę z samym sobą, w której raz po raz dokonują żmudnego rachunku zysków i strat.

Stawka tych wyborów

Tych ostatnich można by nazwać „symetrystami”, gdyby słowo „symetryzm” definiować we właściwy sposób, a więc jako przekonanie, że prawo do krytycznego myślenia i publicznego wyrażania ocen – niezależnie od tego, czy dotyczą one mojego obozu politycznego, czy przeciwnego – jest niezbywalnym prawem każdego obywatela.

Jestem takim właśnie wyborczym symetrystą.

W kampanijnym pandemonium wyrażało się to przez lata w różny sposób. Po pierwsze, starałem się znaleźć idealnego kandydata na posła lub posłankę, czyli takiego, którego profil ideowy, intelektualny i etyczny przeszedłby sito moich wysokich oczekiwań. Po drugie, obsesyjnie punktowałem programowe nieścisłości i obietnice na wyrost ugrupowań, na które rozważałem oddanie głosu. Po trzecie wreszcie – miałem poczucie, że w przypadku, gdy nie znajdę czegoś przynajmniej zbliżonego do ideału, będę mógł po prostu ze spokojem sumienia i zupełnie legalnie nie pójść na wybory, zgodnie z powiedzeniem Charles’a Baudelaire’a, że zapomina się często o dwóch prawach człowieka: „prawie do przeczenia samemu sobie i prawie do usunięcia się na bok”.

Te wybory są jednak wyjątkowe i to właśnie swego rodzaju symetryzm skłania mnie, by przyjąć zupełnie inną optykę niż przez ostatnich kilkanaście lat.

Po raz pierwszy stawka wyborów jest tak wysoka. W pewnym sensie wykracza ona poza to, co nazywamy – nawet w szerokim znaczeniu – polityką. W obecnych wyborach nie idzie bowiem tylko o wygraną tej czy innej idei politycznej: liberalizmu przeciwko konserwatyzmowi, lewicowości przeciwko prawicowości itd. Nie chodzi w nich też o coś, co może wydawać się jeszcze bardziej fundamentalne – o taki czy inny ustrój polityczny. Stawką tych wyborów – i niech zabrzmi to poważnie i solennie – jest godność każdego obywatela jako uczestnika życia publicznego. Głównym zaś zagrożeniem dla tej godności jest kontynuacja rządów Zjednoczonej Prawicy.

Można powiedzieć, że fakt, iż piszę takie słowa, jest jej historycznym sukcesem. Przez lata miałem poczucie, że motywacje prawicy można zrozumieć i że mieszczą się one w spektrum racjonalnej debaty. W 2019 roku próbowałem to wyrazić w tekście „Dlaczego fajni ludzie głosują na PiS, gdzie dowodziłem, że nie można sprowadzać działań wszystkich polityków PiS-u do cynizmu lub konformizmu, co czynili niektórzy moi koledzy i koleżanki po piórze, a ich ideowe zaangażowanie jest prawdziwe i ma wewnętrzną logikę. (Notabene, oberwało mi się wtedy za ten tekst nie od kolegów i koleżanek z lewicy i centrum, czego się spodziewałem, ale głównie od prawicowych publicystów). Takich gotowych do rozmowy z prawicą ludzi po nie-prawicowej stronie – i nie mówię tu tylko o osobach publicznych – było jeszcze kilka lat temu naprawdę sporo.

Zniszczone instytucje

Zjednoczona Prawica zrobiła wszystko, żeby zmniejszyć ich liczbę do minimum. I nie chodzi o afery, uwłaszczanie się na państwowych posadach i nepotyzm, choć kłuje w oczy fakt, że propagowany niezwykle mocno przez PiS i jego koalicjantów wizerunek Nieprzekupnych (by użyć rewolucyjnego przydomka Robespierre’a) tak bardzo odkleja się od rzeczywistości. Afery zdarzały się kiedyś i po opozycyjnej stronie. Problem jest jednak o wiele głębszy. Politycy to nie anioły, ale właśnie dlatego potrzebne są silne i niezależne instytucje publiczne, które ograniczałyby korupcjogenny potencjał władzy.

Liczbę tych instytucji, które zniszczyła Zjednoczona Prawica, a więc doprowadziła albo do ich niewydolności, albo braku jakiejkolwiek wiarygodności, jest olbrzymia. Trybunał Konstytucyjny stracił dziś jakikolwiek autorytet nawet wśród niektórych zwolenników PiS-u. Prokuratura jest sterowana ręcznie jak nigdy w historii III RP. Zmiany w sądownictwie wprowadziły olbrzymi chaos prawny, a przy tym nie doprowadziły w żadnej mierze do szybszego rozstrzygania wnoszonych na wokandę spraw. Najwyższa Izba Kontroli stała się polem prywatnej politycznej walki pomiędzy rządem Zjednoczonej Prawicy a Marianem Banasiem, który nieoczekiwanie zerwał się prezesowi Kaczyńskiemu z łańcucha. Sejm stał się maszynką do nocnego głosowania niechlujnie przygotowanych ustaw, uchwalanych w zawrotnym tempie i bez niezbędnych konsultacji.

Tyle instytucje kontrolne i ustawodawcze. Wcale jednak nie jest lepiej z tymi, które tworzą tak zwane usługi publiczne skierowane do zwykłego obywatela. Zreformowane przez PiS szkolnictwo ledwo zipie. Szkołom grozi masowy odpływ kadr. Rodzice, jeśli mogą, głosują nogami i coraz częściej przenoszą dzieci do szkół niepublicznych. Podobny odpływ do placówek prywatnych widać w opiece zdrowotnej. PiS od samego początku skupia się przede wszystkim na transferach pieniężnych. Chwilowo zwrócenie się ludzi do sektora prywatnego będzie bolało mniej. Ale strata w postaci zniszczonych instytucji będzie później dawała o sobie znać przez lata.

Powrót propagandy politycznej 

Druga sprawa to propagandyzacja polityki. Nikt, nawet postkomunistyczna, eseldowska formacja w latach dziewięćdziesiątych, która miała gdzie się tego nauczyć, nie doprowadziła do takiej wulgaryzacji przekazu w mediach publicznych. Jestem przekonany, że obecne „Wiadomości” TVP znajdą się kiedyś w podręcznikach do historii razem z reżimową komunistyczną telewizją jako wzory politycznej manipulacji.

Zresztą o tym, że porównania retorycznych zagrywek Zjednoczonej Prawicy z tymi za komuny nie są do końca na wyrost, niech świadczą pytania w referendum, które ma się odbyć wraz z wyborami. Mechanizm sformułowania tych pytań jest taki sam jak w słynnym komunistycznym referendum z rządowym hasłem „3×TAK” z 1946 roku. Pytania miały wymuszać pozytywną odpowiedź na każde z nich. Odpowiedź na nie wywoływała w biorącym w nim udział dysonans poznawczy – poczucie, że działa się wbrew interesowi Polski.

Taki retoryczny perfidny chwyt zastosowało obecnie PiS. Na przykład pytanie „Czy popierasz wyprzedaż państwowych przedsiębiorstw?” jest specjalnie bardzo ogólnikowe. Wszystkich przedsiębiorstw? Teraz? W przyszłości? W przeszłości? Nieważne. W ogóle. Jako zasada. Każdy będzie miał tutaj odruch, żeby odpowiedzieć nie. Użycie słowa „wyprzedaż” też należy do porządku manipulacji. „Wyprzedaż”? Oczywiście, że nie, odpowie każdy, komu zależy na dobru kraju. Przecież wyprzedaż kojarzy się z hurtowym pozbywaniem się po zaniżonych cenach zalegającego towaru. Ale to nic, że pytanie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością polityczną, bo żadna partia w Polsce nie chce „wyprzedaży państwowych przedsiębiorstw”. Liczy się wywołanie wrażenia, że cały naród popiera Zjednoczoną Prawicę, głosując cztery razy „nie” w referendum.

Zniszczone wspólnota i język 

Niszczenie tych dwóch przestrzeni – sfery instytucji publicznych i języka – jest naruszeniem dwóch filarów, na których wspiera się coś, o czym tak bardzo lubi rozprawiać prawica – wspólnota polityczna. Coś więcej i mniej jednocześnie niż państwo i naród. Więcej, bo to pojęcie szersze niż pojęcie członka narodu czy osoby posiadającej pełnię praw obywatelskich. Mniej, bo obwarowane jest mniejszymi wymaganiami. Członkiem wspólnoty politycznej jest po prostu każdy, kto wspólnie z innymi decyduje się przysposobić do życia pewną geograficzną i kulturową przestrzeń, zakładając, że podstawowym narzędziem do tego jest wzajemne komunikowanie się – czy to w zgodzie, czy w sporze. Tylko tyle i aż tyle.

Zniszczone instytucje podkopują poczucie bezpieczeństwa i przekonanie, że państwo, w którym się żyje, nie jest czymś przypadkowym, do czego nie należy przykładać zbytniej wagi, licząc tylko na siebie i najbliższych. Zniszczony język – a więc taki, który antagonizm doprowadza do ostateczności i w którym prawdę składa się na ołtarzu doraźnych politycznych interesów, jak w publicznych mediach – podkopuje poczucie, że jest się podmiotem, a nie przedmiotem polityki. Zjednoczona Prawica, jak nikt do tej pory, zakłada, że wie lepiej, co jest dla Polek i Polaków ważne. To paternalizm niespotykany w czasie nie takich znowu krótkich dziejów III RP. Jest on równoznaczny z odmówieniem wyborcom statusu racjonalnych jednostek, które potrafią decydować o sobie i rozróżniać prawdę od fałszu.

Inaczej dziś się nie da 

Czas ma tu znaczenie. W pierwszej kadencji rządów Zjednoczonej Prawicy można było jeszcze mieć nadzieję, że destrukcyjny pęd jest pochodną wcześniejszego poczucia krzywdy, spowodowanego odmawianiem prawicy racjonalności. Resentyment niezamieniony w porę w pozytywny program jest jednak trucizną, która wszystko zamienia w negatywność. Po ośmiu latach rządów, podczas których prawica wzięła niemal wszystko – sejm, rząd, NBP, media publiczne, spółki skarbu państwa, edukację – wciąż główną emocją, która napędza działania dzisiejszej władzy, jest chęć odwetu, zaś namiętnością, którą ta władza zaszczepia w ludziach – strach.

W obliczu obecnych wyborów po raz pierwszy mam wrażenie, że istnieje jedna alternatywa – albo odsunie się PiS od władzy, albo spory wewnątrz wspólnoty politycznej zastąpi wojna plemion, a raczej wojna robotów (PiS szybko uczy się manipulacji również w sferze cyfrowej).

Dlatego po raz pierwszy nie zastanawiam się nad subtelnościami poszczególnych programów, nie narzekam na niski poziom kandydatów z mojej strony sceny politycznej, nie zakładam warunkowo „wstrzymania się od głosu”, nie hamletyzuję, którą z partii opozycyjnych wybrać (tak naprawdę wszystko jedno, oby nie Konfederację, która jest tiktokowo-młodzieżową wersją PiS-u).

Tak, PiS doprowadziło do tego, że naturalny symetrysta – sceptycznie nastawiony do politycznych wzmożeń – stał się przedstawicielem tak zwanego silnego antypisu. Inaczej dziś się nie da.

Osiem lat na emocjonalnych sterydach

Brawurowy monolog Macieja Stuhra w filmie „Zielona granica” Agnieszki Holland interpretowany jest jak pastisz na antypisowskiego radykała. Postać grana przez Stuhra wykrzykuje w uniesieniu, że przez to, co dzieje się w Polsce pod władzą PiS-u, nie może jeść, nie może spać, nie może myśleć, bo jest to dla niego nie do zniesienia. Scena jest zabawna, jednak ludzie, którzy emocjonalnie czują się wycieńczeni rządami PiS-u, istnieją naprawdę. Ich ciała zupełnie realnie reagują na stres, kiedy przeżywają to, co znowu zrobiła partia rządząca, wobec której czują głęboki sprzeciw i bezsilność. 

Dwie kadencje silnych emocji

Ostatnie osiem lat przeżyliśmy na emocjonalnych sterydach. Dwie kadencje PiS-u to dwie kadencje populistów rządzących poprzez podział, a jedną z widocznych konsekwencji takich rządów jest bezsilność, frustracja, czasami rozpacz tych, którzy znaleźli się w grupie nieuprzywilejowanej – czyli w tej, która wraz ze swoimi potrzebami i wartościami została przez rządzących wypchnięta poza wspólnotę. A przecież to grupa, która tak samo czuje swoje uprawnienie do Polski, jak ci, w imieniu których populiści przejęli ją jakby na własność. Stąd skrajne emocje, próba obrony swojego terytorium, swoich wartości, a wraz z tym zmęczenie, a wręcz wyczerpanie emocjonalne przeciwników PiS-u.

Na szczęście Stuhr nie gra typowego obywatela, który nie akceptuje PiS-owskiej autokracji. Zazwyczaj ludziom nie drży głos i nie podnosi się puls, kiedy mówią o kolejnych politycznych newsach. Jednak także w bardziej opanowanych osobach władza potrafi wywołać skrajne emocje. Nie każdym nieakceptowalnym działaniem, bo ludzie mają różne wrażliwości i poruszają ich różne sprawy. Jednak zapewne trudno byłoby znaleźć wśród krytyków władzy osoby, które choć raz nie poczuły tak głębokiego sprzeciwu wobec niej, że wywołał on reakcje typowe dla silnego stresu. Prawa strona lubi te emocje nazywać histerią, licząc pewnie na to, że uciszy protestujących. Cóż – nieskutecznie.

Uchodźcy, aborcja, prezydent

Ja tak miałam, kiedy na łące pod lasem przy Usnarzu Górnym pojawili się uchodźcy, a polscy strażnicy zagrodzili im drogę, odgrodzili od pomocy, od jedzenia i picia i czekali. Na co? Aż ci ludzie umrą przy nich na trawie pod lasem? Wtedy przeżyłam wstrząs z powodu PiS-u. Było zagrożone życie grupy osób, a polska straż graniczna obojętnie ten stan pogłębiała.

Dlatego rozumiem też inną postać z filmu Agnieszki Holland – Julię, która nie może znieść bezsilności i angażuje się w pomoc. Julia ratowała ludzi z lasu, przemycając ich do bezpiecznego miejsca. Ja dołączyłam do grupy, która gotowała dla ludzi w lesie zupę. To był sposób na bezsilność i rozpacz wobec tego, co robi władza mojego kraju.

Sądząc po rozmiarach i skali reakcji, podobną bezsilność i przymus jakiegokolwiek sprzeciwu w wielu z nas wywołał wyrok trybunału pod wodzą Julii Przyłębskiej, prowadzący w praktyce do zakazu aborcji. Ale przez osiem ostatnich lat było dużo okazji do wzburzenia. PiS jest dobre w działaniu poprzez konflikt i napięcie. A poza intencjonalną polaryzacją robi też rzeczy, które wywołują bezsilność – zasady gry są inne, a PiS stosuje się do własnych. Albo bezczelnie oszukuje. Bezsilna złość, gdy prezydent Duda posłusznie, na zawołanie przyjmował w nocy przysięgę od wybranych przed chwilą przez Sejm dublerów do Trybunału Konstytucyjnego. Bezsilność i złość, kiedy premier Beata Szydło nie publikowała wyroków Trybunału Konstytucyjnego. Była wierna prezesowi swojej partii, a nie prawu i obyczajowi.

To nie są działania pojedynczych osób, lecz system stworzony przez władzę, która w ciągu ośmiu lat podporządkowała sobie publiczne instytucje, pieniądze, spółki skarbu państwa. Minister Ziobro traktuje jak własny Fundusz Sprawiedliwości. Sejm przekazuje miliardy na media publiczne, które władza też traktuje jak własne. A podległy Ministerstwu Kultury fundusz patriotyczny przekazuje jak swoje miliony na rzecz fundacji Roberta Bąkiewicza, który ma służyć władzy. Wymieniając kolejne przykłady, można dostać słowotoku jak Stuhr w „Zielonej granicy”.

Trudno o tym myśleć bez emocji i osiem lat PiS-u sprawiło, że ludzie, którzy to widzą i którzy się na to nie godzą, czują się wyczerpani albo przynajmniej zmęczeni. Część z nich wycofuje się ze śledzenia wydarzeń i z udziału w wyborach, żeby odzyskać spokój.

Spokój nie nadejdzie po wyborach

Trudne emocje czują oczywiście obywatele zaangażowani, bo większość z nas nie interesuje się polityką. Do tych osób odwołują się teraz partie demokratyczne, bo wśród niezdecydowanych, czy i na kogo głosować, są ich potencjalni wyborcy. Dlatego końcówka kampanii po stronie demokratycznej będzie już pewnie łagodna, będzie ofertą spokoju, za którym tak wielu z nas tęskni.

Pozostaje tylko pewien warunek – spokój raczej nie nadejdzie zaraz po wyborach, kiedy wykrystalizuje się nowa sytuacja. Podzielić społeczeństwo i stanąć na czele większości, „broniąc” jej przed wykluczoną mniejszością, to sposób sprawdzony już przez Donalda Trumpa czy Viktora Orbána. W kraju rządzonym osiem lat przez populistów wspomaganych w polaryzowaniu mediami społecznościowymi nastąpił taki podział, że emocje nie opadną wraz ze zmianą większości parlamentarnej, tym bardziej, że ewentualnie przegrane PiS będzie je podsycać – wiemy, że jest w tym dobry także jako opozycja. 

Wyobrażamy sobie już od dawna różne scenariusze: PiS nie będzie w stanie stworzyć koalicji większościowej, ale dostanie najwięcej mandatów, więc to jemu prezydent powierzy misję stworzenia rządu; KO dostanie najwięcej głosów, stworzy koalicję większościową, ale PiS będzie podważało prawdziwość wyników wyborów, a ma do tego narzędzia lepsze niż w 2014, kiedy kwestionowało wynik wyborów samorządowych – teraz ma Sąd Najwyższy. Główne partie idą łeb w łeb – co będzie, kiedy badanie exit poll źle wskaże zwycięzcę, co przy tak małej różnicy jest możliwe? Przy małej różnicy jeszcze łatwiej przekonać przegranych wyborców, że dokonał się szwindel. To wystarczy, żeby pozbawić rząd legitymacji w niechętnej mu części społeczeństwa.

Charakterystyczną cechą liberalnej demokracji jest sztuka kompromisu, by wszyscy znaleźli dla siebie miejsce we wspólnocie. Charakterystyczną cechą rządu PiS-u jest bezkompromisowa władza większości – rzekoma legitymacja większości sejmowej do tego, by mogła robić, co chce, a więc nie licząc się z mniejszością. PiS stało się mistrzem takiej sztuki rządzenia. A jest to także sztuka emocjonalnego angażowania obywateli, bo owa mniejszość domaga się swych praw w państwie demokratycznym. Odmawiając tego obywatelom, PiS stawia ich emocjonalnie pod ścianą – władza nic sobie nie robi z ich protestu. W tym sensie era PiS-u jest wyjątkowa.

Liczmy na to, że właśnie się kończy. Choć, jak wspomniałam, emocje od razu się nie uspokoją. 

Chcę odzyskać państwo prawa

Litania

Chcę zmienić ten rząd, bo doprowadza do izolacji Polski we wspólnocie europejskiej i dąży do porzucenia tego, o co walczyły kolejnej pokolenia polskich demokratów.

Chcę zmienić ten rząd, bo doprowadza do śmierci i cierpienia bezbronnych ludzi na granicy polsko-białoruskiej.

Chcę zmienić ten rząd, bo torturuje i doprowadza do śmierci kobiety, skazuje na cierpienie i śmierć dzieci oraz ich rodziców.

Chcę zmienić ten rząd, bo szczuje na mniejszości.

Chcę zmienić ten rząd, bo próbuje podporządkować naukę i uczynić ją przybudówką władzy.

Chcę zmienić ten rząd, bo prowadzi do ubożenia społeczeństwa.

Chcę zmienić ten rząd, bo wpycha nas w objęcia Rosji.

Chcę zmienić ten rząd, bo w imię własnych interesów doprowadza do skłócenia społeczeństwa.

Chcę zmienić ten rząd, bo unieważnia fundujące kulturę europejską wartości chrześcijańskie i z miłości bliźniego czyni oręż przeciwko głodnemu, spragnionemu, choremu, nagiemu przybyszowi.

Chcę zmienić ten rząd, bo dewastując państwo prawa, przyzwyczaja nas do tego, że wcale nie „prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość”. I dlatego, że unieważniając Konstytucję, tworzy przestrzeń do łamania prawa przez każdego, kto ma dość siły i niewystarczająco wiele moralności, by to robić. Chcę zmienić ten rząd, bo gardząc prawem, wyłącza nas z przestrzeni wartości, której fundamentem jest właśnie szacunek dla prawa.

Osiem ostatnich lat 

W ciągu ostatnich ośmiu lat zaśpiewałam „Mazurka Dąbrowskiego”, „Odę do radości” i „Miejcie nadzieję” Adama Asnyka więcej razy niż przez wcześniejsze 30 lat mojego życia. Lubię każdą z tych pieśni. Za każdym razem, kiedy je śpiewam, ze wzruszenia mam łzy w oczach. Jednak nie chcę już nigdy więcej śpiewać ich nie z radości, a w obronie własnego państwa i wartości, na których jest zbudowane.

Bo „osiem ostatnich lat”, by użyć ulubionego sformułowania Beaty Szydło z początku jej rządów, to czas, w którym zbyt często miałam ważne powody czy moralny obowiązek, by protestować i śpiewać.

Staram się znaleźć klucz, który pozwoliłby mi wybrać najważniejszy z tych powodów. Moje emocje poruszyło – i nie tylko moje – to, jak rząd PiS we współpracy z prezydentem dokonał bezprecedensowego zamachu na Trybunał Konstytucyjny. To, co skłoniło nas do stania na mrozie pod Kancelarią Prezesa Rady Ministrów i maszerowania spod KPRM pod Pałac Prezydencki i z powrotem. Powołanie dublerów, od których prezydent Duda odbierał ślubowanie pod osłoną nocy i niedrukowanie wyroków Trybunału Konstytucyjnego, było tylko początkiem dewastacji niezależnego wymiaru sprawiedliwości. 

Potem było powołanie neo-KRS i jej zaskakujące nominacje, próba (nie do końca udana) podporządkowania sądów i Łańcuch Światła w ich obronie. Nie będę wymieniać wszystkich aktów dewastacji i ataków na sądownictwo i prokuraturę. Mogę tylko podziękować tym sędziom i prokuratorom, którzy pomimo represji lub ich ryzyka pozostali wierni prawu i Rzeczpospolitej, a nie aktualnej władzy.

Przyzwyczajenie do bezprawia

Niemal równo siedem lat temu po raz pierwszy protestowałyśmy przeciwko próbom drakońskiego zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Robiłyśmy to także w 2020, za pierwszym razem skutecznie, za drugim – jak wiemy – nie. W międzyczasie Trybunał Konstytucyjny stał się Trybunałem Julii Przyłębskiej i to on pozbawił Polki niemal całkowicie prawa do aborcji.

Dwa lata temu ten sam Trybunał stwierdził, że obowiązujący od 2004 roku Traktat o UE jest niezgodny z Konstytucją.

Również dwa lata temu weszła w życie ustawa pozwalająca na push-backi, skutkująca łamaniem praw człowieka i śmiercią co najmniej kilkudziesięciu bezbronnych ludzi na granicy polsko-białoruskiej. Przed jej wejściem w życie push-backi odbywały się nielegalnie, ale nikt nie poniósł z tego powodu konsekwencji, bo co prawda było to niezgodne z prawem, ale zgodne z wolą rządzących.

Polska – czyli każdy i każda z nas – straciła 556 milionów euro (około 2,5 miliarda złotych) z unijnych dopłat za łamanie orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w sprawie zmian w polskim wymiarze sprawiedliwości, uznanych za niezgodne z prawem europejskim.

Coraz mniej zaskakiwały nas przejawy bezczelnego transferowania pieniędzy do organizacji bliskich ideowo władzy lub po prostu do znajomych w postaci dotacji (m.in. NCBR, „Willa+”, Fundusz Sprawiedliwości), kontraktów (maseczki, defibrylatory i inne cuda) czy finansowania organizacji i firm przez spółki skarbu państwa. „Nową jakością” było jednak uchwalanie ustaw mających gwarantować bezkarność i oddawanie państwowych pieniędzy „swoim” zupełnie bez wstydu i w świetle kamer. Przyzwyczailiśmy się do byle jakiego prawa pisanego w nocy na kolanie, bez konsultacji z Biurem Analiz Sejmowych, nowelizowanego niemal natychmiast po wejściu w życie, czasem niemożliwego do stosowania i pogłębiającego chaos prawny.

Powrót i odbudowa

Demokratyczne państwo prawa okazało się w naszej części Europy zaskakująco kruche. Ten dom, który – wydawało się – budowaliśmy z powodzeniem od 1989 roku, a właściwie, biorąc pod uwagę demokratyczną opozycję w PRL, od lat pięćdziesiątych, zachwiał się w posadach.

Musimy wzmocnić jego fundamenty, czyli społeczne przekonanie, że demokracja jest ustrojem opartym na wartościach, a nie na zdobywaniu większości w wyborach i głosowaniach. Te fundamenty doskonale opisuje Preambuła Konstytucji: każdy i każda z nas jest wezwany, by dla dobra Rzeczypospolitej dbać „o zachowanie przyrodzonej godności człowieka, jego prawa do wolności i obowiązku solidarności z innymi”.

W czasach odradzających się nacjonalizmów i poczucia zagrożenia odbudowa będzie trudna. Jeśli jednak z niej zrezygnujemy i, co za tym idzie, porzucimy europejską wspólnotę wartości, będziemy dalej osuwać się we wschodni autorytaryzm. 

Musimy wzmocnić ściany, czyli przywrócić funkcjonowanie instytucji demokratycznego państwa prawa, powrócić do zasady trójpodziału władzy, oddać niezależność wymiarowi sprawiedliwości, zadbać o dobrą legislację tworzoną przez legislatorów, a nie pracowników gabinetów politycznych. Bez tych ścian fundament zwietrzeje, a nadrzędność prawa wobec władzy politycznej i gwarancje praw i wolności obywatelek i obywateli porwie wiejący znad Uralu wiatr „suwerennej demokracji”, w której to nie władza działa w granicach prawa, tylko prawo na potrzeby władzy. 

Musimy wreszcie zabezpieczyć dach, przez który przeciekają idee wrogie demokracji: zaprzeczanie równości i godności wszystkich ludzi, pogarda dla słabości, przekonanie, że sprawowanie urzędów publicznych to władza większości, a nie służba na rzecz dobra wspólnego. Nie zrobimy tego bez wolnej od nacisków nauki, apolitycznych służb mundurowych, niezależnych od władzy mediów publicznych.

Rządy prawa to konsekwencje

Nie uda nam się też zabezpieczyć naszej kruchej demokracji liberalnej, jeśli państwo nie pokaże, że jego instytucje jeszcze funkcjonują. Nie odbudujemy demokratycznego państwa prawa, jeśli uznamy, że udało nam się uzyskać bezpieczną większość sejmową, więc „Jasność twoja wszystko zaćmi, złączy, co rozdzielił los. Wszyscy ludzie będą braćmi tam, gdzie twój przemówi głos”. Jak wspomniałam, „Oda do radości” nieodmiennie mnie wzrusza. Jednak, żeby mogła wybrzmieć, konieczne jest wyciągnięcie konsekwencji. 

Rządy prawa nie polegają na puszczeniu w niepamięć wielokrotnego łamania Konstytucji, Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności, obowiązujących w Polsce ustaw, lekceważenia zobowiązań międzynarodowych. Te wszystkie przewiny muszą zostać osądzone zgodnie z obowiązującym prawem. W kilku numerach „Kultury Liberalnej” wybitni prawnicy zastanawiali się nad sposobami naprawy praworządności i osądzenia przedstawicieli rządów Zjednoczonej Prawicy. Choć ich koncepcje bywały odmienne w szczegółach, łączyło je przekonanie, że procesy muszą przebiegać zgodnie z prawem i… muszą się wydarzyć. 

O odpowiedzialności politycznej decyduje większość sejmowa. W takim przypadku podczas ewentualnego głosowania nad postawieniem rządzących przed Trybunałem Stanu żaden parlamentarzysta i żadna parlamentarzystka nie mogą uznać, że jego głos się nie liczy, ma pilniejsze sprawy albo nie wie, jak zagłosować.

Ważna jest także odpowiedzialność karna. Jej wymierzenie, by było niekwestionowalne, musi opierać się na działaniu niezależnego wymiaru sprawiedliwości – niezależnych: prokuratury i sądów. Ich naprawa będzie wymagała czasu. Kluczowa jest jednak nie szybkość, ale nieuchronność kary. Wierzę, że ta kara nastąpi i że będzie karą przewidzianą prawem, a nie odwetem. Pod Sejmem, Pałacem Prezydenckim, Sądem Najwyższym deklarowaliśmy ze świeczkami w dłoniach, że chcemy „czcić świętości swoje i przechowywać ideałów czystość: do nas należy dać im moc i zbroję, by z kraju marzeń przeszły w rzeczywistość”. Tym ideałem są dla mnie rządy prawa. Początkiem ich przywracania będzie głos w wyborach. Jednak by powróciły, musimy uzbroić się w cierpliwość i nie dać ponieść emocjom. Przechodzenie z „kraju marzeń” do rzeczywistości nie będzie skokiem, tylko długim marszem. Ja jestem na ten marsz gotowa, bo wierzę, że prowadzi do tego, co najważniejsze: „troski o byt i przyszłość naszej Ojczyzny, […] możliwość suwerennego i demokratycznego stanowienia o Jej losie” i pragnienie, by „na zawsze zagwarantować prawa obywatelskie, a działaniu instytucji publicznych zapewnić rzetelność i sprawność” tak, by „podstawowe wolności i prawa człowieka [nie] były w naszej Ojczyźnie łamane”.

„Wniebogłos”, czyli siła antycznej tragedii. O debiutanckiej powieści Aleksandry Tarnowskiej [Debiuty i po-debiuty]

Wieś i jej mieszkańcy wracają do polskich poezji i prozy falami. Są jak pora roku, której nadejścia zawsze można się spodziewać po upływie określonego czasu. Po Tadeuszu Nowaku, Marianie Pilocie i Wiesławie Myśliwskim – by pozostać tylko przy powojennej scenie literackiej – przychodzi Andrzej Stasiuk i pisarze lat 90. Po przerwie na złapanie oddechu na przełomie lat 90. i dwutysięcznych zaczynają się pojawiać książki Andrzeja Muszyńskiego, Wioletty Grzegorzewskiej, Macieja Płazy, Jakuba Małeckiego, Weroniki Murek czy Weroniki Gogoli.

Wieś się zmienia, zmienia się jej skład demograficzny i zmieniają się style wiejskiego życia. Wciąż jednak jest ona częścią naszej polskiej rzeczywistości i naszego kulturowego imaginarium.

Współczesne zainteresowanie wsią i chłopstwem ma jednak specyficzny wektor. Jak chyba nigdy przedtem wiąże się z sięgającymi głęboko wstecz próbami rozliczenia i oddania głosu bezimiennym bohaterom chłopskiej historii. Chłopi nie są już światem samym w sobie. Są uwikłani w sieć społecznych i klasowych zależności: wyzyskiwani przez szlachtę, edukowani wbrew swojej woli przez miejską inteligencję, pouczani przez Kościół. Temat wsi zaczyna się automatycznie kojarzyć z rozliczeniowym nurtem w badaniach historycznych, którego kolejne odsłony wyznaczają takie tytuły jak „Ludowa Historia Polski” Adama Leszczyńskiego, „Bękarty pańszczyzny” Michała Rauszera czy –  już bardziej z reportażowego niż stricte naukowego porządku – „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak. W prozie być może najgłośniej ów rachunek chłopskich krzywd wybrzmiał w nagrodzonej Literacką Nagrodę Nike „Baśni o wężowym sercu albo Wtórym słowie o Jakóbie Szeli” Radka Raka – tym dobitniej, że cała powieść jest pisana w baśniowej, poetyckiej konwencji.

Wieś widziana przez ramię

Aleksandra Tarnowska we „Wniebogłosie”, swoim niespełna dwustustronicowy debiucie powieściowym, również sięga do wątków związanych z polską wsią. Próżno jednak tutaj szukać rozliczeniowych tropów. Ta niezwykle dojrzała literacko jak na debiutantkę, intymna, a jednocześnie bardzo mocna proza skupia się przede wszystkim na wzajemnych relacjach mieszkańców pewnej Polskiej wsi.

Czytelnik, który śledzi wydarzenia rozgrywające się w przeciągu kilku miesięcy w położonej na Sandomierszczyźnie Tuklęczy, przez cały czas jest wyłącznie sam na sam z garstką bohaterów: Ryśkiem, dwunastoletnim chłopakiem, którego Bóg, natura albo po prostu pradawne Mojry obdarzyły wyjątkowo pięknym głosem; Mietkiem Kowalikiem, jego ojcem, miejscowym grabarzem; Kazią Wronową, babką Ryśka, która razem z sąsiadką Grywułową przygotowuje zmarłych do pożegnania i pogrzebu; Celiną Pokorówną, wiejską nauczycielką, córką miejscowego pijaka i największego muzyka we wsi, który z pewnych tajemniczych powodów przestał kiedyś grać; i wreszcie członkami lokalnej kapeli, która przygrywa na pogrzebach i weselach.

Trzecioosobowy, wszechwiedzący narrator (albo narratorka) nie oddala się zanadto od tego stadka. Więcej nawet – idzie za jego członkami krok w krok, niemal zagląda im przez ramię. Głównie jest to ramię Ryśka, który szybko wyrasta na główną postać opowieści, ale miejscami pochyla się nad innymi bohaterami – a to Mietkiem, a to babką, a to Celiną Pokorówną. Podgląda również ich sny, ale nie zanadto. W sam raz na tyle, byśmy nie pomyśleli, że jesteśmy w baśniowo-surrealnej przestrzeni. Od niego przecież wiemy, że akcja rozgrywa się nie w jakimś mitycznym miejscu i czasie, ale w konkretnej wsi, gdzieś w środku, a może nawet na początku PRL-u (rodzice Ryśka pamiętają wojnę, a we wsi nie ma jeszcze elektryczności).

Wszystko bowiem we „Wniebogłosie” jest rzeczywiste, choć przeniknięte wierzeniami mieszkańców i wiejską obrzędowością, i wszystko odsłania się przed nami nie od razu i nie zawsze w pełnej krasie, czyli dokładnie tak jak bywa w życiu. Na początku żyjemy dramatami zamkniętego w sobie Ryśka – śmiercią jego matki, pragnieniem śpiewania i grania w wiejskiej kapeli, surowością milkliwego ojca, który mu na to nie pozwala, wreszcie –  przekonaniem chłopca, że swoim śpiewem sprowadza na ludzi śmierć. Tarnowska powoli jednak odsłania nam historie innych ludzi, które rzucają światło na to, czego dwunastolatek jeszcze nie jest w stanie zrozumieć i czemu się dziwi. Dlaczego Zdzich Pokora przestał grać i pije? Dlaczego jego córka z nienawiści do niego uciekła do miasta, by wrócić jako nauczycielka – niezależna, paląca papierosy i niezamężna, choć wszyscy we wsi wiedzą, że najlepszy czas na zamążpójście ma za sobą? Dlaczego ojciec spogląda na nią inaczej niż na inne kobiety, choć niedawno pochował własną żonę? Skąd w tych ludziach tyle goryczy, surowości i cierpienia?

Śmierć i pieśń

Tematem tej powieści są rzeczy podstawowe: miłość, strach, tęsknota, twórcze spełnienie, poszukiwanie domu, chęć przygody, zwykła żałość, wreszcie – śmierć. Ta jest we „Wniebogłosie” wszechobecna. Jesteśmy jej świadkami, ponieważ narrator opowiada nam o śmierci trzech ważnych dla Ryśka osób. Czujemy jej zapach, bo towarzyszymy żałobnikom i żałobnicom w ich opłakiwaniu i widzimy ich na śmiertelnych łożach. Żegnamy się z nią na cmentarzu, na którym twardą ręką rządzi Mietek Kowalik. I wracamy do niej, wsłuchując się we wszystkie związane z nią wierzenia, które każą bohaterom wynosić chorą osobę głową do przodu (nogami do przodu wynosi się tylko zmarłych), chować bliskich w tygodniu, w którym zmarli, nim minie niedziela, żeby nie zabrali kogoś ze sobą do grobu, i czekać na przyjście swoich zmarłych w ważne święta. Wiadomo przecież, że rację miał dziadziuś Stach, który mawiał, że „kiedy człowiekowi się zemrze, to on tak całkiem nie odchodzi”.

Nienachalne wprowadzenie nas w chłopską obrzędowość jest ogromną wartością „Wniebogłosu”. Jeszcze większą jest ukazanie, czym są lub były dla mieszkańców wsi muzyka i śpiew. W krótkiej notce odautorskiej na końcu książki Tarnowska odsłania nam nieco rąbek warsztatowej tajemnicy i inspirację – oczywiście, być może jedną z wielu – do napisania powieści. Była nią fascynacja ludową muzyką żałobną, którą znamy dobrze dzięki pracy dawnych i współczesnych etnografów. We „Wniebogłosie” pisarka jednak opiera się pokusie etnograficznych opisów. Nie poznajemy muzyki wiejskiej z zewnątrz, lecz od wewnątrz. Jest ona zresztą w tej prozie pars pro toto muzyki w ogóle – przekonującą ilustracją jej czaru, zdolnego wskrzeszać umarłych.

Język, detal i empatia

Cały ten tuklęcki mikrokosmos Tarnowska przedstawia nam bez żadnego szkicowania świata zewnętrznego. We „Wniebogłosie” właściwie nie ma komunistycznej władzy. Pomimo opisów pogrzebów nie pojawia się też ksiądz, a więc Kościół instytucjonalny (mieszkańcy wsi zdają się załatwiać sprawy duchowe we własnym zakresie). Miasto i jego obca przestrzeń majaczy gdzieś na horyzoncie, jest zagrożeniem i obietnicą jednocześnie, ale tak naprawdę bardziej w głowach bohaterów niż w realnym świecie opisywanym przez narratora. Ani przez chwilę nie można jednak odnieść wrażenia, że świat przedstawiony jest przez to mniej prawdziwy.

W powieści nie ma też męczącego autotematyzmu. Tarnowska nie zastanawia się nad kondycją chłopstwa. Ona po prostu towarzyszy chłopom w ich najskrytszych emocjach i pragnieniach. To wrażenie współuczestnictwa potęguje u niej język. Narrator „Wniebogłosu” mówi do nas prostymi zdaniami, z chłopską składnią i słownictwem. Nie ma tu wrażenia stylizacji, choć oczywiście nie jest to mowa wsi jeden do jednego. To po prostu dobrze poprowadzona opowieść, którą mają zrozumieć również czytelnicy spoza wiejskiego świata. Ci woleli by może nawet historyczny wykład, jednak Tarnowska wie, że skuteczniejsze jest pokazanie detali, szczegółu, gestów. I mocne podkreślenie powagi chłopskich dramatów, które pod empatycznym piórem autorki jednocześnie przypominają uniwersalne problemy zwykłych ludzi na całym świecie i mają w sobie siłę antycznej tragedii.

Kiedyś Maciej Płaza, autor świetnie przyjętych próz „Skoruń” i „Robinson w Bolechowie”, zauważył w wywiadzie dla „Dwutygodnika”: „Żeby powstała wartościowa literatura realistyczna, potrzebna jest identyfikacja i empatia, trzeba wyłączyć ironię i zapomnieć o grotesce. I zwyczajnie współczuć ludziom, o których się pisze”.

Tarnowskiej tego współczucia nie brakuje. Nie brakuje też pisarskiego talentu. Jej „Wniebogłos” to debiut na miarę najlepszych powieści Tadeusza Nowaka. Ta książka zostaje z czytelnikiem na długo.

 

Książka:

Aleksandra Tarnowska, „Wniebogłos”, wyd. Art. Rage, Warszawa 2023.

Trauma wojenna – Hiszpanie starają się ją leczyć, Polacy podchodzą do niej z egzaltacją. O książkach Carmen Laforet i Zofii Romanowiczowej

Co łączy nas Polaków z Hiszpanami? Z pewnością… traumy. Dzieli za to ich przeżywanie.

W książce „Skrwawione ziemie” Timothy Snyder pisał o naszej części Europy, że „sama liczba ofiar może nam utrudnić wyobrażenie sobie każdej z osobna”. Wydaje się, że jest to jednocześnie główna różnica pomiędzy postrzeganiem traumy wojennej w Polsce i w Hiszpanii. Dobrym przykładem z kraju Cervantesa niech będzie przytaczane przeze mnie ostatnio zdanie z eseju Augusto Pérez-Revertego na temat hiszpańskiej wojny domowej: „Były to – są – historie każdego z nas: naszych ojców i naszych matek i naszych dziadków”. Trauma staje się tam coraz częściej zindywidualizowana; dotyka ona często jednostek, a nie ogółu, nie zamienia się więc w martyrologię. To dlatego, kiedy rozmawia się ze znajomymi Hiszpanami, zwykle potrafią oni wskazać, kto z ich członków rodziny zginął podczas wojny domowej – czy też później, w wyniku zamachów terrorystycznych działaczy ETA lub katolicko-narodowych bojówek.

W Polsce jest inaczej. Konkretne ciało członka rodziny jakby zniknęło, pozostawiając tylko narodowe ciało cierpiące. Widać to po naszych historiach rodzinnych. Często opowiada się o bohaterskich śmierciach powstańców, pomijając jakby „znikających” podczas wojen cywili.

W tym sensie tak ważna dla zrozumienia polskiej – czy w ogóle: wschodnioeuropejskiej – traumy jest literatura. Nawiązując do klasycznej tezy Freuda, jest ona sublimacją; może więc wyrazić, przynajmniej pośrednio to, co wcześniej było nieświadome. W przypadku hiszpańskiej i polskiej traumy wojennej mam na myśli dwie autorki, które wprost o nich pisały. Ze strony hiszpańskiej jest to Carmen Laforet z powieścią „Nada” (czyli „Nic”, w polskim wydaniu przetłumaczone jako… „Złuda”), będącą lekturą szkolną w hiszpańskich szkołach. Z polskiej – Zofia Romanowiczowa i jej „Przejście przez Morze Czerwone”, ostatnio wznowione przez Państwowy Instytut Wydawniczy.

Co mówią te książki o Polsce i o Hiszpanii?

Przed wojną nie ma ucieczki

W książce Romanowiczowej widać wpływ literatury francuskiej okresu, w którym powstawała. Pisarka skończyła ją pisać w 1960 roku właśnie we Francji. To powieść utrzymana w nurcie egzystencjalizmu z długimi, przypominającymi chwilami noveau roman zdaniami i bezimienną antybohaterką mieszkającą w Paryżu. Ta ostatnia nie potrafi odnaleźć się w otaczającej ją rzeczywistości: dalej przechowuje swoje rzeczy z czasów pobytu w obozie koncentracyjnym, dalej wspomina to, co tam się wydarzyło. Powieść zaczyna się od opisu jej snu o powrocie męża jej ukochanej przyjaciółki z czasów pobytu w obozie – Lucyny. Wiąże się to z zaproszeniem Lucyny do jej domu. Jak mówi o tym sama bohaterka, „sprowadzałam ją z takim gwałtem, z takim lamentem właśnie po to, by jej te nieszczęsne moje perypetie opowiedzieć, by je osądziła, by mnie osądziła i pomogła mi sobą pokierować, a nie dla wspominków”.

Bohaterka Romanowiczowej dalej żyje obozowym życiem. Dalej wspomina Lucynę i jej męża. Idealizuje przyjaciółkę, podkreślając, że to ona uratowała ją od śmierci w obozie. Ona, i co istotne, seksualne relacje z Michaliną, inną więźniarką.

Metaforą przeżyć bohaterki jest tytułowy obraz „Przejścia przez Morze Czerwone” zawieszony w jej mieszkaniu. Na obrazie „jeden tylko człowieczek pozostawał sam, w tyle za wszystkimi, po egipskiej stronie. Mógł to być pierwszy z armii faraona, ale ja wiedziałam, że jest ostatnim ze zbiegów. Żyd małego serca nie był pewien, czy cud także i jego dotyczy. Stał i wahał się z wyciągnięta naprzód jedną stopą”. Tak jak i postać z obrazu bohaterka Romanowiczowej została po drugiej stronie morza, bojąc się przejść dalej – albo po prostu nie mogąc się wydostać z egipskiej ziemi.

Przyjazd Lucyny do Paryża i spotkania z nią doprowadzają do tragedii. Bohaterka nie może znieść tego, że Lucyna żyje już własnym życiem, uciekając od traumatycznego doświadczenia. Kiedy wsiada za kierownicę i wiezie ją i swojego partnera (też żyjącego swoim, nieobozowym życiem) autem, celowo wjeżdża w drzewo, żeby ich zabić.

„Pomyślałam, że żyję, i chyba ucieszyłam się”, kwituje całe wydarzenie. „Ale zaledwie uniosłam głowę, zobaczyłam ich oboje, ich razem, tak wwikłanych w żelastwo i unieruchomionych w takich pozach, że nie mogąc sprostać temu widokowi, temu wytrzeźwieniu, z największą skwapliwością przyjęłam nowe zmierzchanie się, nową zapaść świata, widząc w tym właściwe nareszcie wszystkiego rozwiązanie”.

Antybohaterka powieści Romanowiczowej nie jest w stanie zaakceptować faktu, że ktoś może funkcjonować poza siła oddziaływania traumy. Żyje i karmi się swoim doświadczeniem, zachowując je jedynie w wąskim gronie – można nawet powiedzieć, nawiązując do Zapolskiej, że „brudy pierze w domu”. Dom ten jednak unicestwia, wierzy w „zapaść świata” – nie ma dla niej z niego ucieczki, bo to ona sama go stworzyła.

Ucieczka od traumy

Podczas gdy antybohaterka Romanowiczowej zabija swoją przyjaciółkę, celowo powodując wypadek samochodowy, bohaterka książki Laforet – Andrea – samochodem właśnie opuszcza wywołującą w niej przerażenie Barcelonę. Przerażenie, bo nad miastem nadal ciąży wojenna rzeczywistość.

„Nie ma wątpliwości, że książka Laforet opowiada o traumie”, stwierdza pytany o to przeze mnie prof. Jan Stanisław Ciechanowski z Ośrodka Badań nad Europejskimi Pograniczami im. S. Casanovy Wydziału Artes Liberales UW. „To przykład literatury napisanej wprawdzie przez młodą autorkę, jednak w sposób
bardzo głęboki i dojrzały, w oparciu o doświadczenie dojrzewania w trudnych dla tego kraju czasach dyktatury”.

Książka opowiada o młodej dziewczynie o imieniu Andrea, która wojnę domową (o której ostatnio pisałem w KL) przeżyła poza swoją ojczystą Katalonią. Przyjeżdża więc do zupełnie innej Hiszpanii, pełnej traum i niedopowiedzeń, których nie potrafi zrozumieć. W jej domu, znajdującym się przy ulicy Aribau w barcelońskiej dzielnicy Eixample, mieszka nie tylko jej babka, patriarcha domu (to typowy wątek, pojawiający się w „Matkach równoległych” Almodóvara – w hiszpańskich rodzinach, po guerra civil, ojców rodzin po prostu nie ma, zniknęli, zastępują ich kobiety). Przebywa tam również rodzeństwo matki Andrei. Są to: Angustias (która później zostaje zakonnicą), wujowie Román oraz Juan, a także partnerka Juana – Gloria. Wszyscy żyją we własnym świecie złości i nienawiści oraz wzajemnych podejrzeń.

W rodzinie widać też wpływ nagłego hiperkonserwatywnego zwrotu charakterystycznego dla powojennej rzeczywistości Barcelony. W pewnym momencie ciotka młodej Andrei zwraca się do niej w ten sposób: „Ujmę to inaczej: jesteś moją siostrzenicą, a więc dziewczyną z dobrej rodziny, skromną, chrześcijańską i niewinną. Gdybym nie dbała o ciebie we wszystkim, napotkałabyś wiele niebezpieczeństw w Barcelonie. Dlatego chcę ci powiedzieć, że nie pozwolę ci zrobić ani kroku bez mojej zgody”. Mieszkanie staje się więzieniem; Andrea doświadcza skutków traumy innych członków rodziny – niewypowiedzianą i stłumioną.

Ratunkiem dla Andrei okazuje się przyjaźń z Eną, znajomą ze studiów, znacznie bardziej otwartą na świat niż rodzina dziewczyny. To autem ojca Eny (skądinąd wzorowanej na polskiej przyjaciółce Laforet, Lince) Andrea ucieka z Barcelony do Madrytu, żeby tam rozpocząć nowe życie.

O ile antybohaterka Romanowiczowej gubi się w swojej traumie, co doprowadza w końcu do tragedii, o tyle Andrea próbuje się od niej odciąć. Nie ma przy tym żadnej pokusy, by w nią uciec, jak robią to chociażby dzieci w „Nakarmić kruki” Carlosa Saury, co najlepiej pokazuje scena, w której biegają po domu z parabellum swojego ojca, faszystowskiego oficera.

Pamięć demokratyczna a prawicowa

Oczywiście, żadna z dwóch powyższych autorek nie miała ambicji napisania uniwersalnej opowieści o problemach swoich rodaków, która byłaby jednocześnie ćwiczeniem z socjologii pamięci. Obie pokazują jednak – pierwsza poprzez ponury, druga poprzez jasny, impresjonistyczny opis przyjaźni – wyzwania, przed jakimi stoją nadal Polacy i Hiszpanie zmagając się z powojenną traumą. Nie chodzi tutaj o ostatnie zdanie, ale o pewne uogólnienie. Pokazanie szans, jakie proponuje (lub nie) kultura.

To, że historie Hiszpanii i Polski mają ze sobą dużo wspólnego zauważali już tacy autorzy jak Joachim Lelewel czy Janusz Tazbir, ale mało mówiło się do tej pory o ranach pozostawionych przez wydarzenia lat trzydziestych i czterdziestych XX wieku. Hiszpańskie ziemie też były „skrwawione”, by użyć tu jeszcze raz słynnej frazy Snydera. Podejście Hiszpanów do traumy spowodowanej wojną domową jest jednak na ogół inne niż podejście Polaków do tej spowodowanej napaścią innego państwa. Hiszpanom, dzięki literaturze, udało się wyjść z pułapek, które zastawia na nas historia, próbująca narzucić nam ramy dyskusji i myślenia. W hiszpańskiej kulturze, dzięki temu że istnieją takie teksty jak właśnie „Nada” czy film „Nakarmić kruki”, mówi się raczej o ucieczce od traumy, o próbie wyswobodzenia się spod jej niszczycielskiej siły. W Polsce – tak jak u Romanowiczowej – raczej podchodzimy do traumy z egzaltacją, odczuwamy niezdrową radość z ponownego jej przeżywania, gdy po przeszło półwieczu znowu walczymy o reparacje czy pamięć o tym czy owym.

Resentyment ten wykorzystuje prawica, rozpływając się nad tragedią i czerpiąc z niej inspirację, ale nie chęć do zgody – kto nie wierzy, niech obejrzy utrzymaną w tym duchu twórczość Ignacego Czwartosa, w wielu aspektach skądinąd bliską ideom frankistowskim (podobnie o bohaterstwie żołnierzy mówi i mówiła też hiszpańska skrajna prawica). Najlepszym przykładem jest tu chyba jego obraz żołnierza wyklętego, trzymającego swoją uciętą głowę, albo obraz wyklętych stojących wokół krzyża. Nie tak dawno można je było oglądać w warszawskiej Zachęcie.

Hiszpanie wybierają inną drogę, co ostatnio potwierdził zresztą słaby wynik narodowo-konserwatywnej partii Vox w wyborach. W kraju tym widać przemianę, którą przyniosły rządy lewicy i wprowadzenie prawa o Pamięci Demokratycznej, wspierające m.in. ekshumacje masowych grobów z czasów Franco, które pomogły zmierzyć się z przeszłością po to, by przestać żyć na co dzień jej widmami. Hiszpańska kultura też nie pozostaje w tyle. Pogodzeniu się z przeszłością i wychyleniu się w przyszłość sprzyjają powieści Almudeny Grandes czy filmy Almodóvara. Hiszpanie zaczynają powoli łączyć historię w jedno, dowiadywać się, jak wyglądała dyktatura – i to nie tylko poprzez hermetyczne metafory Saury.

Żeby dobrze uchwycić różnicę między Hiszpanią a Polską, najlepiej jest przeczytać razem Romanowiczową i Laforet. Wtedy samemu można zdecydować, czego metaforą powinna być jazda samochodem.

 

Książki:

Zofia Romanowiczowa, „Przejście przez Morze Czerwone”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023 (wznowienie).

Carmen Laforet, „Złuda”, przeł. Kalina Wojciechowska, Świat Książki, Warszawa 2007.

Dobrze wymyślona. Recenzja serii o Bułeczce Sary Ohlsson [KL dzieciom]

We wrześniu do rąk czytelniczek i czytelników trafiła „Bułeczka kocha się bać” – szósty, ostatni tom serii autorstwa Sary Ohlsson zilustrowanej przez Lisen Adbåge. Z tej okazji na łamach „Kultury Liberalnej” piszę o tych szwedzkich książkach właśnie teraz: z jednej strony właśnie dlatego, że zamykający tytuł ukazał się w wydawnictwie Dwie Siostry całkiem niedawno, z drugiej – idealnie pasuje na mroczne, jesienne wieczory i zbliżające się obchody Halloween. Tytułowa bohaterka – Francesca Fransson zwana Bułeczką – organizuje dla swoich klasowych przyjaciół przyjęcie z nocowaniem uwzględniające między innymi polowanie na duchy. Okoliczności lokalowe temu sprzyjają, bo impreza ma odbyć się w szklarni mieszczącej się w ogródku babcinego domu, w którym dziewczynka spędza większość czasu. Zamiłowanie do zjaw, monstrów i straszydeł sprawia, że Bułeczka razem z Ester i Frassem oraz babcią głównej bohaterki ozdabiają przestrzeń obrazami mięsożernych roślin, rekinów wampirów i mamy zombie, umieszczając nad nimi jednak tęczę, bo dziewczynka „kocha tęczę tak samo jak potwory” [„Bułeczka kocha…”, s. 54]. 

Rozbrajająca szczerość tego nieco groteskowego zestawienia towarzyszy czytelniczkom i czytelnikom na przestrzeni całej serii Ohlsson, która prostym językiem potrafi mówić o sprawach ważnych. Opowiadane tego wieczora straszne historie wpisują się co prawda w schemat opowieści grozy, ale jedna z nich ma też przesłanie ekologiczne: przędza duchów pływająca w morzu to tak naprawdę porzucone sieci rybackie zanieczyszczające środowisko [„Bułeczka kocha…”, s. 78–79]. Ostatni tom serii zawiera też opis reakcji fizjologicznych związanych z poczuciem strachu, co może stanowić pretekst do rozmowy dziećmi z dorosłymi o ich własnych doświadczeniach, choć – jak słusznie zauważa Bułeczka – większość tych drugich chce „rozmawiać tylko o tym, co wesołe i fajne” [„Bułeczka kocha…”, s. 9]. A dziecięcy bohaterowie Ohlsson wręcz przeciwnie: bawią się w Kota Strofę, wymyślając możliwe katastrofy, takie jak atak ogromnej chmary os czy to, że morze wyschnie i nie będzie można się kąpać. Choć rodzice tego nie pochwalają, zabawa ma głęboki sens, „bo dobrze jest rozmawiać o rzeczach, których się człowiek boi” [„Bułeczka kocha…”, s. 62], natomiast – jak mówi babcia – „kiedy robi się strasznie, zawsze można pomyśleć o czymś odwrotnym” [„Bułeczka kocha…”, s. 64].

Zawarta w słowach babci refleksja to jedna z wielu celnych myśli, które znaleźć można w serii o Bułeczce. Język autorki jest prosty i pełen szczerości, przez co książki Ohlsson czyta się z niezwykłą przyjemnością. Tytułowa bohaterka nie owija w bawełnę, a nawet jeśli czegoś nie mówi na głos, to w myślach bez ogródek wyraża opinie na temat codziennych wydarzeń, zachowań domowników czy nauki w szkole (zdecydowanie więcej uczy się na przerwach niż podczas lekcji). Szczera w przekazywaniu – za pomocą swoich bohaterek i bohaterów – jest także Ohlsson, która, jak przystało na szwedzką literaturę dziecięcą, podejmuje różnorodne tematy, nieraz w Polsce uznawane za nieodpowiednie, jak śmierć i to, co następuje po niej, czy kwestie polityczne związane z ochroną środowiska. Robi to z dużym wyczuciem, a także humorem okraszonym zaradnością i sprytem Bułeczki, która z każdej sytuacji potrafi znaleźć wyjście, ciesząc się zwykłą codziennością. To właśnie o radości pisze w piękny sposób Ohlsson w ostatnim tomie serii (w przekładzie Anny Czernow): „Zawsze kiedy jesteśmy szczególnie uszczęśliwieni, chce nam się skakać i krzyczeć. To dlatego, że radość jest przeogromna i nie mamy na nią miejsca. Wtedy musimy ją wyskakać i wykrzyczeć, dopóki się cała nie wydostanie” [„Bułeczka kocha…”, s. 33].

Nie jest oczywiście tak, że codzienność sama z siebie niesie Bułeczce tyle radości. Dzieje się tak dzięki otaczającym ją bliskim, a zwłaszcza mamie i babci, z którą bohaterka spędza większość czasu. Mama jest singielką i – mimo że pracuje – poświęca córce wiele czasu i uwagi, choć jak każda mama czasem zanurza się w telefonie albo odpoczywa, grając na konsoli. Jak przyznaje Bułeczka, „mama jest lekko zbzikowana [„Bułeczka ratuje…”, s. 8], „bywa bardzo dziecinna” [„Bułeczka i…” s.  25], a do tego jest „łobuziarą” [„Bułeczka rządzi…”, 16], ale – co najważniejsze – okazuje córce wiele czułości i darzy ją ogromnym zaufaniem. Bazująca właśnie na zaufaniu relacja matki i córki funkcjonuje w książkach Ohlsson na równi z tą, która łączy Bułeczkę z jej babcią. Ona też ma „bzika”, ale w „dobry i zabawny” sposób [„Bułeczka poznaje…”, s. 111], przez co angażuje się w szalone pomysły wnuczki i zawsze niesie jej pomoc, także w trudniejszych chwilach. Seria o Bułeczce to niemal podręcznikowy obraz międzypokoleniowego porozumienia w literaturze dziecięcej, która w ten sposób wspiera budowanie relacji między dziećmi a dorosłymi opartych na zaufaniu i wzajemnym wsparciu. Co ważne, Ohlsson buduje relacje nie tylko w ramach więzów krwi, ale ukazuje świetnie funkcjonującą patchworkową rodzinę: babcia ma chłopaka, mieszkającego na stałe w Niemczech Klausa, z którym – mimo związku na odległość – świetnie dogaduje się Bułeczka. W pewnym momencie rodzina powiększa się, Klaus zostaje bowiem dziadkiem i przyjeżdża do Szwecji razem z wnuczką i jej dwoma ojcami.

Dwaj tatusiowie Hanny to jeden z symptomatycznych – zwłaszcza z polskiej perspektywy – elementów tworzących zróżnicowany i otwarty świat, w którym funkcjonuje Bułeczka. W tomie „Bułeczka i miłość” pojawia się informacja, że mama tytułowej bohaterki kiedyś kochała się w kobiecie, a – jak mówi szkolna przyjaciółka Ester – „dziewczyny mogą zakochiwać się i w chłopakach, i w dziewczynach” [„Bułeczka i…” s. 18]. Co ważne, każda z tych nienormatywnych sytuacji pojawia się w tekście bardzo naturalnie, nie jest ani podkreślana, ani objaśniana, ani – tym bardziej – krytykowana. W ten sposób Ohlsson oswaja z innością, nie czyniąc z niej tematu do dyskusji, a raczej traktując ją jako coś zwykłego, codziennego, co „po prostu” jest. W idealnym z pozoru życiu Bułeczki zdarzają się jednak trudniejsze momenty, związane choćby z konfliktem rówieśniczym w szkole i agresywnymi zachowaniami nowego ucznia. Strach, złość i przemoc, jakich doświadcza tytułowa bohaterka, zostają jednak opanowane dzięki wsparciu bliskich, zwłaszcza mamy i babci.

Pięknie ukazane relacje rodzinne to niewątpliwa wartość książek Ohlsson, bogato zilustrowanych przez Adbåge: niemal na każdej stronie znaleźć można proste, zabawne i świetnie współgrające z tekstem obrazy, które nieraz stanowią graficzne odwzorowanie zawartych w warstwie werbalnej przedmiotów czy sytuacji, nieraz stanowią pomysłową wizualną metaforę, jak termometr wskazujący ten bliski chorobie stan [„Bułeczka i…” s. 29]. Dzięki sporej liczbie ilustracji, dużej czcionce i podziałowi na kilkustronicowe rozdziały serię o Bułeczce potraktować można tym samym nie tylko jako świetną międzypokoleniową lekturę, lecz także jako niezwykle przyjemną wprawkę do samodzielnego czytania. Jak mówi o sobie samej Bułeczka, „jestem dobrze wymyślona” [„Bułeczka ratuje…”, s. 3] i rzeczywiście trudno się z nią nie zgodzić!

 

Książki:

Sara Ohlsson, Lisen Adbåge „Bułeczka rządzi”, przeł. Anna Czernow, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2021.

Sara Ohlsson, Lisen Adbåge „Bułeczka ratuje świat”, przeł. Anna Czernow, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2021.

Sara Ohlsson, Lisen Adbåge „Bułeczka i miłość”, przeł. Anna Czernow, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2022.

Sara Ohlsson, Lisen Adbåge „Bułeczka ma tajemnicę”, przeł. Anna Czernow, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2022.

Sara Ohlsson, Lisen Adbåge „Bułeczka poznaje Bułeczkę”, przeł. Anna Czernow, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2023.

Sara Ohlsson, Lisen Adbåge „Bułeczka kocha się bać”, przeł. Anna Czernow, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 5+ 

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

Kłopoty z tożsamością. Recenzja filmu „Doppelgänger. Sobowtór” w reżyserii Jana Holoubka

„Doppelgänger. Sobowtór” Jana Holoubka jest opowieścią o peerelowskim szpiegu imieniem Józef (czyżby na część Wodza Ludzkości?), który pod koniec lat siedemdziesiatych ubiegłego wieku został wysłany do Strasbourga, francuskiego miasta leżącego blisko granicy z Niemcami. Podobnie jak we wcześniejszych produkcjach tego reżysera („25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy”, „Wielka woda”), historia oparta jest na autentycznych wydarzeniach, w tym przypadku – długoletniej zagranicznej misji słynnego agenta, Jerzego Kaczmarka. Holoubek docenia kreatywną siłę rzeczywistości; wie, że potrafi ona pisać scenariusze ciekawsze niż te powstałe przy biurku, zrodzone wyłącznie z wyobraźni autora.

Józef (Jakub Gierszał), jak każdy tajny agent, musi posiadać tak zwaną legendę, czyli fikcyjny, ale wiarygodnie wyglądający życiorys. W jego przypadku legenda oparta zostaje na powojennych losach Jana (Tomasz Schuchardt), urodzonego wkrótce po wojnie syna Niemki, który po jej wyjeździe trafia do domu dziecka (dla wywiadu okoliczność wygodna: aby zatrzeć ślady „pierwowzoru” swojego wysłannika wystarczy wyrwać kartkę z księgi wychowanków sierocińca). Potem jako dorosły już człowiek zamieszkuje w Gdańsku.

Gdy jedzie do Francji, Józef kradnie jego tożsamość. Mówiąc w uproszczeniu, „legenda” pierwszego jest realną historią drugiego. Ale tylko częściową, bo z życiorysu Jana bierze wyłącznie sam początek, dzieciństwo. Reszta jest już wymyślona: przybrany ojciec Józefa miał być profesorem germanistyki, który zaraził adoptowanego syna miłością do literatury niemieckiej, co tłumaczy jego biegłą znajomość języka.

Tytułowy „sobowtór”, mający po niemiecku znaczenie bardziej rozbudowane i złowieszcze („zły brat-bliźniak; podwójny wędrowiec; czarny charakter mający zdolność pojawiania się w dwóch miejscach jednocześnie”), ma więc tutaj charakter wyłącznie metaforyczny. Film nie jest męską wersją „Podwójnego życia Weroniki” [1991] Krzysztofa Kieślowskiego – nie ma tu żadnej metafizycznej tajemnicy, choć jak zawsze w tego typu opowieściach, gdzie formalnie ta sama osoba prowadzi dwa równoległe żywoty, lekkie tchnienie kosmosu się czuje. Tak naprawdę jednak jest to bardzo realistyczny film.

Polska Ludowa, taka, jaką tu widzimy, to świat, w którym życie jednostki się kompletnie nie liczy i można je poświęcić bez mrugnięcia okiem, jeśli tylko nakazuje to interes polityczny. Gdzie służby są bezkarne, mogą pozwolić sobie dosłownie wszystko, postępują brutalnie i bezwzględnie niczym KGB.

Paweł Mossakowski

Zakochany szpieg, czyli kryzys tożsamości

W Strasbourgu Józef wchodzi do rodziny swojej rzekomej matki: zamieszkuje u jej brata Helmuta (Joachim Raaf) wraz z jego żoną i nastoletnią córką Niną (Emily Kusche). Dzięki wstawiennictwu „wuja” dostaje też pracę w Urzędzie Migracyjnym, gdzie ma dostęp do wielu interesujących dokumentów dotyczących przybyszów ze wschodniej Europy. Jako agent działa sprawnie, metodycznie, z pełnym oddaniem i jego praca wkrótce przynosi owoce: w Polsce dochodzi do procesu kilku osób kontaktujących się z redakcją paryskiej „Kultury” (jest to oczywiście licentia poetica: pod koniec lat siedemdziesiątych popełniano znacznie poważniejsze wykroczenia polityczne niż spotkanie z Jerzym Giedroyciem). Józef pracuje jak dobrze zaprogramowany automat, nie ma żadnych rozterek ani wątpliwości: służy wszak ojczyźnie. Jego postawa w jakimś stopniu determinowana jest atmosferą rodzinnego domu. Ojciec Józefa (nieco perwersyjnie obsadzony w tej roli Andrzej Seweryn) też był pracownikiem wywiadu, w dodatku niespełnionym zawodowo, i, jak to często bywa w takich sytuacjach, lokującym w synu swoje niezaspokojone ambicje. Droga życiowa Józefa była więc niejako wytyczona niemal od początku. 

Józef poświęca się więc służbie, natomiast jego życie prywatne, uczuciowo-erotyczne jest – zwłaszcza biorąc pod uwagę urodę Jakuba Gierszała – w najlepszym razie ubogie. Najpewniej zdaje on sobie sprawę, że wikłanie się w romanse byłoby nieprofesjonalne i mogłoby zaszkodzić realizowanej misji. Oczywiście jednak do romansu dochodzi (proszę tego nie traktować jako spoiler: dla widza jest to jasne od chwili, gdy na scenie pojawia się jego urodziwa „siostra stryjeczna” Nina).

Scenarzysta filmu, Andrzej Gołda, prze zresztą wyraźnie ku temu rozwiązaniu, każąc Józefowi ciągle przebywać z nią pod jednym dachem – choć według pierwotnych ustaleń z chwilą, gdy stanie on już na nogi, miał wyprowadzić się na swoje. To wspólne pomieszkiwanie wydaje mi się zresztą trochę sztucznym pomysłem, nawet biorąc pod uwagę, że Helmut ma do siostrzeńca słabość, a fakt, że Józef jest bardzo blisko spokrewniony z Niną, usypia jego ojcowską czujność: nie tylko wpuszcza lisa do kurnika, ale go tam długo trzyma.

Tak czy inaczej, romans kwitnie, co ma bardzo znaczące konsekwencje. Józef opuszcza się w pracy ku niezadowoleniu swoich przełożonych, zwłaszcza prowadzącej go cynicznej pani oficer (Katarzyna Herman). Wkrótce staje wobec dylematu: albo miłość albo dalsza kariera w służbach. Uświadamia sobie przy tej okazji, że rola, której tak ochoczo się podjął i w której dotychczas czuł się komfortowo, ma swoje niedogodności – uniemożliwia mu normalne życie uczuciowe. Odkrywa wreszcie, że jego los nie jest całkiem jego losem, że nie został przezeń wybrany, tylko niejako odziedziczony. Słowem – przeżywa poważny kryzys tożsamości. 

Ów zakazany romans jest najsłabszym punktem filmu. Jeśli bowiem mógł wywołać tak potężny wstrząs – kryzys Józefa ma wymiar egzystencjalny – nie mógł być tylko łóżkową przygodą, musiało kryć się za nim głębsze uczucie. A ja w to uczucie po prostu nie wierzę; w zachowaniu bohatera Gierszała prawie nic nie wskazuje na jego obecność, nawet jeśli weźmiemy poprawkę na to, że jest człowiekiem z natury skrytym, w dodatku zawodowo wyuczonym, by nie okazywać emocji. 

Co z tego kryzysu tożsamości wyniknie, czy będzie on chwilowy, czy pociągnie za sobą jakąś istotną zmianę w życiu naszego bohatera? W filmach, których bohaterem jest peerelowski funkcjonariusz – wszystko jedno czy esbek, partyjny działacz, dziennikarz-propagandysta czy agent wywiadu – podświadomie chcemy, aby zbuntowali się przeciwko swoim mocodawcom, przejrzeli na oczy, odkryli, że służą złej sprawie. Ale akurat w tym przypadku takie oczekiwania byłyby nierealistyczne – nawet gdy Józef zbliża się do tego punktu, nie wierzymy, by go przekroczył. Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, czy pragnąłbym takiego rozwiązania. Po co nam jakaś naiwna bajeczka o nawróconym grzeszniku?

Sytuacja więc po jakimś czasie wraca do normy, choć nie wprost, a raczej spiralnym ruchem i nie bez pozostawienia pewnych śladów w psychice bohatera. Jak się dalej rozwinie, tego zdradzić oczywiście nie mogę – powiem tylko, że późniejsza, nieco zygzakowata droga Józefa przedstawiona jest wiarygodnie i tylko jedna scena wydaje się psychologicznie nieprawdopodobna. Ktoś, kto zdecyduje się na obejrzenie filmu, na pewno domyśli się która.

© Fot Jaroslaw Sosinski / TVN Grupa Discovery

Udręczony inżynier, czyli w poszukiwaniu tożsamości

Tymczasem Jan prowadzi raczej nudny i stateczny żywot socjalistycznego mieszczanina. Jest inżynierem, pracuje w Stoczni Gdańskiej, ma żonę i dwie córeczki – oraz nieszkodliwe hobby polegające na klejeniu modeli statków. Na pierwszy rzut oka, ubrany w ciężką pelisę, podkreślającą jego masywną, kwadratową sylwetkę, wydaje się chodzącą szarością, wcieleniem przeciętności i zwyczajności. Ale ten pozornie najzupełniej normalny, pogodzony za światem człowiek, w rzeczywistości nosi ciężar udręki. Ma swoje demony – przypuszczalnie z piekielnego dzieciństwa rodem – które kiedyś usypiał wódką; teraz jest trzeźwym alkoholikiem. 

Po śmierci kobiety, która go adoptowała, Jan odkrywa, że jego biologiczna matka była Niemką, a ojcem – najprawdopodobniej sowiecki żołdak, który ją zgwałcił. Aby zweryfikować prawdę o swoim pochodzeniu, postanawia wyjechać na Zachód i rodzicielkę odnaleźć. Pomysł racjonalny i zrozumiały – choć w kinie nieco zbanalizowany. Ileż już widzieliśmy filmów, gdy ktoś, dowiedziawszy się, że jest adoptowanym dzieckiem, wyruszał na poszukiwanie „prawdziwych” rodziców, aby odkryć swoją tożsamość? 

I tu czeka go przykra niespodzianka: władze odmawiają mu paszportu. Jan jest tym zszokowany. Jest przecież spokojnym obywatelem, nie miesza się do polityki, nie walczy z ustrojem (choć ma do niego głęboko niechętny stosunek). Ale nie wie tego, co my, widzowie, wiemy: władze nie chcą go wypuścić, gdyż jego wyjazd na Zachód mógłby zagrozić misji Józefa, a nawet doprowadzić do jego dekonspiracji. Władza, która wyekspediowała swojego agenta do Strasbourga, to z grubsza ta sama władza, która decyduje o przyznawaniu paszportu obywatelom.

Po festiwalu w Gdyni zarzucano filmowi, że jest w nim zachwiana równowaga między dwoma głównymi bohaterami – że za dużo Józefa, a za mało Jana. Też trochę tego żałuję, gdyż to jego postać – także dzięki świetnej grze Schuchardta – wzbudza sympatię i współczucie. Jest ujmujący, nasze emocje są przy nim, jemu kibicujemy.

Ale zadajmy brutalne pytanie: co Jan miałby właściwie robić? Wytrwale walczyć o uzyskanie paszportu, którego władze by mu uporczywie odmawiały? (przecież nawet po Sierpniu 1980, gdy polityka paszportowa stała się bardziej otwarta, liberalizacja by go nie objęła). Mogłaby z tego powstać kafkowska z ducha opowieść o obywatelu, który wali głową w mur Urzędu, ale byłby to już inny film. Jan mógłby się też wkurzyć, że, mimo iż jest lojalnym obywatelem, władza traktuje go jak wroga i – zgodnie z zasadą, że „jak mam już być karany, to przynajmniej niech wiem za co” – zwrócić się przeciwko niej, zradykalizować politycznie, zacząć działać w rodzącej się właśnie „Solidarności” itp. To z kolei zbliżyłoby „Sobowtóra” do „Przypadku” Kieślowskiego, gdzie losy bohaterów były politycznie skontrastowane, ale wątpię, czy film by na tym zyskał (a potrwałby zapewne trzy godziny). Nie mówiąc o tym, że taka ewolucja byłaby chyba niezbyt zgodna z charakterem Jana, który jest raczej z tych „niewychylających się”, a na dodatek ma ceniącą nade wszystko spokój i dobro rodziny żonę (Wiktoria Gorodecka).

Takie alternatywne scenariusze można mnożyć w nieskończoność, ale w rzeczywistości Jan ma niewielkie pole manewru. Jeśli jest uziemiony w kraju i nie może zdobyć wiedzy o matce (a więc i sobie) osobiście, zostaje mu tylko szukanie jej przez pośredników. I tak też czyni, skądinąd w sposób tyleż desperacki, co mało prawdopodobny: nagabując w stanie wojennym francuskiego dziennikarza, z pewnością śledzonego przez bezpiekę, a potem „zaprzyjaźniając się” z nim. Ale potem może już tylko czekać – a nie jest to filmowa czynność.

Wspomniana nierównowaga wydaje mi się więc czymś nieuniknionym i to z wielu względów. Ostatnim, ale nie najmniej istotnym jest to, że diaboliczny Józef jest atrakcyjniejszym bohaterem niż poczciwy Jan – nie dziwię się więc reżyserowi, że to na nim postanowił się bardziej skupić.

Siła samej konwencji filmowej sprawia, że oglądając film, zapominam (czy też biorę w nawias), że Józef jest postacią moralnie odpychającą, która czyni bardzo wymierne zło.

Paweł Mossakowski

Rozrachunek z PRL i kłopoty z emocjami

Innym zarzutem, jaki powtarzał się w relacjach z Gdyni, był taki, że „Sobowtóra” ogląda się na chłodno, że nie wzbudza emocji. Ale jest to cena, jaką płaci się za taki właśnie wybór bohatera, ustawienie w centrum obrazu Józefa. Jakie bowiem emocje miałyby jego poczynania wzbudzać? Przecież „Sobowtór” to nie jest „normalny” thriller szpiegowski – tak jak PRL, którą Józef reprezentuje, nie była normalnym krajem. Gdy ogląda się na przykład walczącego z agentami KGB Bonda (o którym w filmie się zresztą wspomina), sytuacja jest prosta. Nasze sympatie są całkowicie po jego stronie: chce się, aby wygrał, aby pokonał „towarzyszy”, nie wpadł w zastawione przez nich pułapki, a jak wpadnie – wydostał się z nich itd. I na tych niewysłowionych życzeniach budowane jest napięcie filmu, jego dramaturgia i towarzyszące oglądaniu emocje. Z naszym Klossem jest zresztą podobnie.

Z peerelowskim szpiegiem sprawa jest bardziej skomplikowana. Dlaczego mam życzyć powodzenia człowiekowi, którego działań nie popieram? I które doprowadziły między innymi do aresztowania i sądzenia odważnych ludzi? Siła samej konwencji filmowej sprawia, że oglądając film, zapominam (czy też biorę w nawias), że Józef jest postacią moralnie odpychającą, która czyni bardzo wymierne zło. Może nie jest tak, abym życzył mu wpadki i dekonspiracji: wspomniana siła konwencji jest tak duża, że pojedyncze sceny – jak ta, gdy włamuje się do sejfu dyrektora biura – obserwuję z napięciem i wcale nie chcę, aby został na tym przyłapany. Ale gdyby tak się stało, raczej bym nie płakał; wpadnie, nie wpadnie – jest mi to raczej obojętne. Może to mieli na myśli komentatorzy gdyńskiego festiwalu, gdy narzekali na niedostatek emocji?

Ten „nie całkiem normalny” i podrasowany psychologicznie thriller szpiegowski jest też, niejako przy okazji, opowieścią o ostatnich dwóch dekadach PRL (scenarzysta filmu, z racji wieku, dobrze zna i pamięta jego realia). Nie wiem, czy twórcy filmu chcieliby go nazwać „rozrachunkowym”, ale tak czy inaczej pewien rozrachunek się tu samoistnie dokonuje. 

© Fot Jaroslaw Sosinski / TVN Grupa Discovery

Obraz naszego kraju sprzed 1989 roku, jaki się wyłania z „Sobowtóra”, jest bardzo mroczny i pesymistyczny, ukazany bez żadnego sentymentu. Nie chodzi tu tylko o materialny wymiar życia, choć kontrast między Strasbourgiem a Gdańskiem, widoczny na czysto estetycznym poziomie, jest uderzający. Tam żywe, kolorowe, wypełnione radosną energią ulice. Tu smętek i szarość, obdrapane kamienice i kolejka stojącą pod pustym sklepem (trochę, nawiasem mówiąc, już ograny widok).

Znacznie ważniejszy jest jednak wymiar ludzki. Polska Ludowa, taka jaką tu widzimy, to świat, w którym życie jednostki się kompletnie nie liczy i można je poświęcić bez mrugnięcia okiem, jeśli tylko nakazuje to interes polityczny. Gdzie służby są bezkarne, mogą pozwolić sobie dosłownie wszystko, postępują brutalnie i bezwzględnie niczym KGB. Są tu nawet momenty, gdy miałem wrażenie, że nadmiernie się je demonizuje: „działania zapobiegawcze”, tak to nazwijmy, podjęte wobec Niny nie wydają mi się – z pragmatycznego punktu widzenia – jakieś niezbędne i konieczne. Ale to tylko szczegół, niepodważający prawdziwości całościowego obrazu.

Przy pewnych niezawinionych przez twórców „strukturalnych” słabościach i drobnych niedociągnięciach scenariusza – jest to niewątpliwie udany i bardzo dobrze zrealizowany film. Nie jest przypadkiem, że wyjechał z Gdyni z całym naręczem nagród: Jan Holoubek dostał ją za reżyserię, Tomasz Schuchardt za męską rolę drugoplanową, Bartłomiej Kaczmarek za zdjęcia, Marek Warszewski za scenografię, a Weronika Orlińska za kostiumy. To dzięki ich talentom i wysokiemu profesjonalizmowi końcowa wizja jest tak sugestywna i przekonująca. Co warto podkreślić, gdyż wskutek radykalnych zmian „świata widzialnego” wokół nas, film rozgrywający się 40 lat temu ma już charakter kostiumowo-historyczny. A jednak ani przez moment nie mamy poczucia, że jest to inscenizacja, jakaś pracowita rekonstrukcja, ale coś żywego, namacalnego i autentycznego jak niemal dokumentalny zapis. 

 

Film:

„Doppelgänger. Sobowtór”, reż. Jan Holoubek, Polska 2023