[Putinada] Te kuszące reformy – kronika ukraińska

Majdan świątecznie udekorowany i pusty. Podświetlone drzewa i budynki nie usuwają w cień Domu Związków Zawodowych spalonego podczas rewolucji. Przez ostatnie dwa lata pozostałe oznaki pożaru zakrywało płótno, teraz po raz pierwszy zniknęło, obnażając sczerniały beton i wspomnienia.

Każdy chciałby być reformatorem

Petro Poroszenko deklarował niedawno chęć przeprowadzenia „stanowczych reform”. Było to w październiku, tuż przed wyborami lokalnymi. Według niego po wyborach miał nastąpić czteroletni okres „bez wyborów, bez populizmu”. Jednak być może na skutek kłótni w koalicji rządzącej przedterminowe wybory parlamentarne odbędą się już w 2016 r., a przez brak spełnienia obietnic zaufanie do prezydenta spadło więcej niż o połowę. Według ostatniego badania opinii publicznej przeprowadzonego przez Instytut Gallupa, Poroszence ufa obecnie 17 proc. Ukraińców. W dniu inauguracji ta liczba wynosiła 47 proc.

O reformach w ubiegłym roku dużo mówił też premier Arsenij Jaceniuk, znany ostatnio raczej z zarzutów o korupcję. Wybrzmiewają one nie tylko na Ukrainie, ale i poza krajem. Podczas bardzo emocjonalnego wystąpienia w Radzie Najwyższej, amerykański wiceprezydent Joe Biden wzywał ukraińskie władze do zwalczania korupcji – gestami wskazując na siedzącego obok Jaceniuka. Nagranie przemówienia Bidena stało się przebojem ukraińskiego internetu, co nie dziwi, gdyż co trzeci Ukrainiec uważa problemy wewnętrzne za bardziej zagrażające niepodległości i suwerenności niż zewnętrzne, a zaufanie do rządu wynosi 8 proc. (sondaż Centrum im. Razumkowa).

Jedną z najbardziej widocznych zmian ubiegłego roku jest reforma milicyjna. Minister spraw wewnętrznych, Arsen Awakow, może być dumny z tego, że nowi policjanci szybko zdobyli popularność i stali się symbolem oczekiwanych przemian. Rozczarowanie przyszło jednak bliżej końca roku, kiedy okazało się, że pojawienie się nowych grzecznych dzielnicowych to tylko miłe złego początki. Lwia część przyszłej policji zostanie sformowana z byłych milicjantów, w tym – z członków elitarnego oddziału „Berkut”, znanego z pacyfikacji Majdanu. Berkutowcy powinni już dawno stanąć przed sądem, jednak postępowania kryminalne wciąż są na etapie śledczym, co pozwala milicjantom aplikować na stanowiska w nowej policji.

Osobą, która mogłaby zdobyć tytuł „gubernatora – reformatora roku” (gdyby taki istniał), byłby Micheil Saakaszwili. Każdy chyba przynajmniej na chwilę zatroskał się, czy byłemu prezydentowi Gruzji nie będzie zbyt ciasno na fotelu szefa obwodu odeskiego. Sam Misza ogłosił się naczelnym przeciwnikiem korupcji i wystąpił z poważnymi zarzutami pod adresem rządu i oligarchów. Zwołał masowy wiec antykorupcyjny, przypominający jednak konkurs oratorski ze słodyczami rozdawanymi w nagrodę. I choć wysokie tempo pozytywnych zmian na Odeszczyźnie jest doskonałym alibi dla Saakaszwilego, niedawna kłótnia z ministrem Awakowem znacząco nadwątliła jego pozycję superbohatera.

Nie opłaca się przeprowadzić reformy

Co Ukraińców cieszyło być może najbardziej, to perspektywa zniesienia wiz do krajów Unii Europejskiej. Dla tych, którzy umowę stowarzyszeniową kojarzą chyba tylko z nazwy, „integracja europejska” stała się synonimem reżymu bezwizowego. By sprostać warunkom Visa Liberalisation Action Plan, przyjęto nawet poprawkę o niedyskryminacji na podstawie płci czy orientacji seksualnej. Choć Komisja Europejska wstępnie uznała spełnienie przez Ukrainę wymogów liberalizacji przepisów wizowych, to rozpoczęcie działalności Agencji Zwrotu Aktywów (Агентства з питань повернення активів) oraz Narodowego Biura Antykorupcyjnego pozostało tylko obietnicą.

Na dodatek w ostatecznej wersji budżetu na rok 2016, przegłosowanej w ostatnich dniach grudnia, z niewyjaśnionych przyczyn nie uwzględniono możliwości elektronicznego deklarowania dochodów. A była ona jednym z warunków zniesienia wiz, więc Komisja Europejska zażądała wyjaśnień. Nikt nie przyznaje się do autorstwa tej zmiany.

Reforma prokuratury wywróciła się o niemożliwe do przeprowadzenia odwołanie prokuratora generalnego Wiktora Szokina. Nawet liczne skandale korupcyjne oraz presja społeczna nie wystarczyły, by usunąć przeszkolonego jeszcze w Związku Radzieckim prokuratora ze stanowiska. Głosy za odwołaniem Szokina zbierano w parlamencie wiosną, z niezbędnych 150 o zebrano ponad 120. Jednak nie tak dawno dokument z podpisami w magiczny sposób zaginął – główny lustrator, Jehor Soboliew, oświadczył, że… skradziono mu folder z podpisami.

I tak właśnie rozpoczął się nam rok 2016.

[Polska] Rząd dla ludzi bez poglądów?

Od czasu objęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość komentatorzy zadają sobie to samo pytanie – jaki rodzaj państwa chce zbudować nowy rząd pod władzą Jarosława Kaczyńskiego. Do tej pory jednak przewidywania ograniczają się wyłącznie do rozważań nad tym, które instytucje zechce jeszcze przejąć nowa władza i w jaki sposób tego dokona.

Piotr Zaremba w rozmowie z „Kulturą Liberalną” nazwał ten proces „czyszczeniem przedpola”, po którym ma nastąpić właściwe działanie. Jakie?

Tego tak naprawdę nie wie nikt. Filip Memches w tym samym numerze „Kultury Liberalnej” pisze, że Kaczyński chce zrewolucjonizować III RP, która jest jego zdaniem, po pierwsze, krajem zdominowanym przez mityczne, dawne elity, a po drugie – peryferiami bogatego Zachodu traktowanymi przez centrum niczym quasi-kolonia i tak też eksploatowanym. Co to jednak oznacza? Niestety, autor nie wychodzi poza ogólniki zamknięte w takich słowach jak „rewolucja”, „przewrót”, „reforma”.

O wiele bardziej konkretny jest Andrzej Stankiewicz, który opierając się na wypowiedziach Kaczyńskiego, wymienia na łamach „Rzeczpospolitej” najważniejsze sektory, w oczach prezesa niezbędne do sprawowania kontroli nad państwem – sądownictwo, służby specjalne i media publiczne. Ten sam autor, wspomniany już Zaremba i wielu innych komentatorów do tej listy dodają jeszcze cały szereg innych obszarów – edukację, służbę zdrowia, relacje z biznesem itd.

Żaden z tych komentarzy, niezależnie od tego jak bardzo rozbudowany i jak naszpikowany cytatami, nie przybliża nas jednak do zrozumienia tego, co wydarzy się potem. Gdzie wylądujemy po obiecywanym przez partię – choć nie określanym tymi słowami – skoku do królestwa wolności? Co stanie się, kiedy zdymisjonowany zostanie ostatni nieprzychylny urzędnik, pracę straci ostatni „mainstreamowy” dziennikarz, „postkomunistyczny” sędzia czy „resortowy” pracownik służb specjalnych? Europoseł PiS-u Zdzisław Krasnodębski przekonuje, że wszystkie te działania mają na celu „empowerment obywateli”. Wziąwszy pod uwagę sposób, w jaki przeprowadzane są zmiany, wypowiedź Krasnodębskiego brzmi groteskowo. Nie to jest jednak jej największą wadą. Przede wszystkim brakuje jej treści – równie dobrze europoseł PiS mógłby stwierdzić, że po rewolucji zapanuje czas powszechnej szczęśliwości.

A zatem na pytanie, co stanie się po tym, kiedy PiS zakończy już „czyszczenie przedpola” odpowiedź jest tylko jedna – nic się nie stanie i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, ów mityczny stan „oczyszczenia państwa” nigdy nie zostanie osiągnięty. Jak słusznie pisze Karolina Wigura, kiedy ktoś opiera całą swoją politykę na całkowitej negacji obecnego systemu, „wyznaczenie momentu, od którego przestaje się niszczyć, a zaczyna budować, jest szalenie trudne”, jeśli nie niemożliwe. Zawsze przecież znajdzie się, jakaś instytucja, czy choćby jednostka, którą można oskarżyć o blokowanie „dobrej zmiany”.

Po drugie, nawet gdyby jakimś sposobem całą władzę w instytucjach państwowych przejęli ludzie wyłącznie z nadania PiS i tak nie zmienią Polski zgodnie z życzeniem prezesa, bo najzwyczajniej w świecie… nie będą wiedzieli, co zrobić! Wszystkie niemal dziennikarskie sylwetki Jarosława Kaczyńskiego mówią o jego chorobliwej wręcz nieufności, chęci kontrolowania bliższego i dalszego otoczenia, co objawia się m.in. takim parowaniem współpracowników, by ci wzajemnie mieli na siebie oko i donosili o posunięciach drugiego.

Do czego można porównać pracę w rządzie PiS? To tak, jakby z pistoletem przystawionym do głowy (bo w każdej chwili możemy stracić posadę) grać w pokera, nie znając zasad (bo nie wiadomo do czego tak naprawdę dążymy).

Łukasz Pawłowski

Najlepszym dowodem nieufności prezesa do współpracowników jest fakt, że obecny bardzo ostry kurs partii jest zaskoczeniem nawet dla wielu jej posłów. Jarosław Gowin – który co prawda członkiem PiS nie jest, ale pełni funkcję wicepremiera – otwarcie przyznaje, że niektóre posunięcia nowej władzy nie „są dla niego do końca zrozumiałe”. Mateusz Morawiecki, również wicepremier, nie potrafi powiedzieć, kogo dokładnie obejmie najdroższa, a jednocześnie flagowa inicjatywa nowego rządu, czyli ustawa 500 zł na dziecko. Z kolei prezes rady ministrów nie tylko do końca nie wiedziała, jaki będzie skład jej gabinetu, ale nawet czy będzie to jej gabinet. Dziś z kolei nie wie zapewne, kto i jak długo w jej ekipie zostanie. Czy w takich warunkach da się wprowadzać jakiekolwiek sensowne reformy? To tak, jakby z pistoletem przystawionym do głowy (bo w każdej chwili możemy stracić posadę) grać w pokera, nie znając zasad (bo nie wiadomo do czego tak naprawdę dążymy).

We wspomnianym już wywiadzie Piotr Zaremba powiedział, że w obecnym rządzie zbyt wielu jest ludzi, którzy „nie mają żadnych poglądów” i „wchodzą tam na zasadzie wykonywania różnych dyrektyw”. W rzeczywistości jedynie takie osoby mogą w tym gabinecie przetrwać.

[Niemcy] Rewers. O wydarzeniach w Kolonii

Na placu zgromadziło się według szacunków policji około tysiąca młodych mężczyzn. Według zeznań wszystkich świadków wyglądali na osoby pochodzące z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Po zjawieniu się pierwszych patroli policji, z tłumu wyodrębniły się liczne grupy około 30–50 osób, które wyruszyły na polowanie na kobiety.

Do teraz zgłoszono ponad sto przypadków przestępstw. Jedna czwarta dotyczy molestowania seksualnego, a w jednym przypadku mowa jest o gwałcie. Pozostałe przestępstwa to przede wszystkim kradzieże i włamania. Sprawcy szczelnie otaczali swoje ofiary, rozbierali je, dotykali piersi i miejsc intymnych oraz okradali. Policja była bezsilna i nie zatrzymała ani jednego z młodych mężczyzn. Mimo to w swoim noworocznym komunikacie prasowym policja ogłosiła, że sylwester przebiegł w spokojnej atmosferze, a to dzięki obecności policjantów w najbardziej newralgicznych punktach miasta. W prasie lokalnej zawrzało.

W pierwszej chwili po opublikowaniu tych informacji w największych niemieckich mediach fala krytyki i oburzenia wylała się na dziennikarzy, którym zarzucano próbę zatuszowania skandalu. Ci jednak bronili się, argumentując, że czekali z publikacją na konferencję policji, aby uniknąć publikowania niepotwierdzonych informacji.

4 stycznia, kiedy było już jasne, że skala wydarzeń przerosła najgorsze oczekiwania, a o zajściach poinformowały nie tylko media lokalne, ale również bulwarówka „Bild”, komendant policji w Kolonii, Wolfgang Albers, zwołał konferencję, podczas której poprzedni komunikat wytłumaczył „problemami z komunikacją“.

Nie był to pierwszy ani ostatni raz, kiedy przedstawiciele władz cierpią na „problemy z komunikacją”, kiedy pojawia się możliwość zatuszowania własnej nieudolności. W tym wypadku jednak ten sam problem komunikacją dotknął także dziennikarzy, czyli tych, których zadaniem jest takie problemy nagłaśniać.

A ci zamiast rzetelnie informować o wydarzeniach w Kolonii, zdecydowali się skoncentrować uwagę na reakcjach swoich czytelników, którzy ich zdaniem mogliby omawiane wydarzenia źle zinterpretować i dojść do niewłaściwych wniosków. Mimo że wszyscy świadkowie zajść mówią o osobach o „południowym wyglądzie” i bynajmniej nie mają na myśli Włochów albo Turków, to z wyjątkiem „Frankfurter Allgemeine Zeitung” prawie nigdzie nie pada słowo „Arab”. Najczęściej mowa jest o „osobach o północnoafrykańskiej powierzchowności”. Nie pojawia się również słowo „uchodźca”, a niektórzy dziennikarze i komentatorzy podkreślają nawet, ze nie ma żadnych dowodów na udział uchodźców w zajściach. Tak jakby tysiąc młodocianych Arabów mogło spaść w Kolonii z nieba.

Ale dowodów faktycznie nie ma, bo nikogo nie zatrzymano. I to właśnie postawienie pytania: „dlaczego?”, powinno zajmować media, a nie cytowanie kolejnych ekspertów i polityków powtarzających frazesy o państwie prawa, które powinno zareagować z całą surowością. Wezwania te brzmią dziś śmiesznie, skoro wszyscy wiemy, że państwo prawa uciekło z miejsca zdarzenia.

Podczas gdy radykalna prawica widzi w uchodźcach bandę najeźdźców, lewica odgrywa rolę pięknoduchów i idealizuje uchodźców, tak jakby ofiara sama nie mogła stać się sprawcą.

Tomasz Zawisko

Obywatele dochodzą więc do wniosku, że nie można ufać mediom, które przez kilka dni potrafią zajmować się dwójką syryjskich dzieci pobitych przez niemieckich rówieśników, ale cierpią na „problemy komunikacyjne”, kiedy trzeba zająć się złożonym z młodych Arabów motłochem atakującym kobiety w centrum europejskiego miasta. I w reakcjach Niemców, które można zaobserwować w mediach społecznościowych, rasizm, islamofobia i agresja, których tak boją się dziennikarze, przejawiają się stosunkowo rzadko. Dominują raczej zarzuty naiwności i hipokryzji pod adresem mediów i polityków.

Najbardziej oburzające jest jednak, że przy tej próbie odwrócenia uwagi od sprawy napływu uchodźców na dalszy plan schodzą ofiary seksualnych napaści. Oliwy do ognia dodała burmistrz Kolonii, Henriette Reker, która kobietom poradziła, żeby podczas karnawałowych zabaw trzymały się od obcych „na odległość wyciągniętej ręki” oraz nie oddalały się od swojej grupy. Do staranniejszego ubierania się albo niewychodzenia z domu jest już tylko krok.

Slavoj Žižek pisał we wrześniu, że umoralniające żale liberalnej lewicy, o to, że „Europa jest obojętna na cierpienie innych”, są rewersem antyimigranckiej przemocy. Rewersem, tak samo złudnym i niebezpiecznym, jest postawa liberalnej lewicy w stosunku do ludzi, którzy już się do Europy dostali. Podczas gdy radykalna prawica widzi w nich bandę najeźdźców, lewica odgrywa rolę pięknoduchów i idealizuje uchodźców, tak jakby ofiara sama nie mogła stać się sprawcą. Obie grupy widzą uchodźców jako jednolitą masę i zmieniają politykę w kicz, w którym niewiele miejsca pozostaje dla uchodźcy jako człowieka i problemów, które go dotyczą oraz które on stwarza.

Jeżeli dziś jesteśmy zaskoczeni, że wędrujący przez świat, uczestniczący czynnie i biernie w wojnach mężczyźni przynoszą ze sobą cały bagaż kulturowych obciążeń, to znaczy, że wczoraj byliśmy zwyczajnie głupi. A jeśli nadal mamy zamiar zaprzeczać rzeczywistości i nie chcemy się z zaistniałymi problemami zmierzyć, a jedynie je ignorować, sami będziemy odpowiedzialni za to, że ludzie wpadną w objęcia prawicowych radykałów.

[Z miasta] O wyludnianiu się polskich miast

W jednym z ostatnich wydań Faktów TVN pojawił się materiał o wyludnianiu się wielu polskich miast. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że zjawisko samo w sobie zostało już zauważone dawno i zdążyło też ukazać swoje negatywne skutki. Pomyślmy choćby o nieplanowanych osiedlach podmiejskich, które w szybkim tempie powyrastały właściwie już pod każdym większym polskim miastem, a teraz borykają się z problemami infrastrukturalnymi – bo nikt nie pomyślał o przedszkolach, szkołach, czy choćby poszerzeniu ulicy dojazdowej. Jak pokazują zaś ostatnie raporty (na przykład, raport PwC dot. polskich metropolii), wyludnianie się większości polskich miast będzie faktem jeszcze przez lata. Czy ten trend da się zatrzymać? Wydaje się to trudne z kilku powodów.

Wyludnianie się miast w Polsce związane jest z jednej strony z biedą i brakiem pracy, z drugiej zaś… z bogaceniem się społeczeństwa. Trasy przeprowadzek Polaków i Polek z centrów miast prowadzą zarówno do innych ośrodków, jak i na obszary podmiejskie. Słowem, część z nas ucieka z jednych miast po to, by szukać pracy w innych, a część dlatego, że woli zamienić ciasne miejskie mieszkanie na domek pod miastem. Wymarzony domek z ogrodem to marzenie nie tylko nowych dorobkiewiczów, ale również młodych małżeństw, które myślą o powiększeniu rodziny.

Tego rodzaju przeprowadzkom pod miasta sprzyja też rozwój infrastruktury drogowej, która sprawia, że liczba samochodów w naszym kraju ciągle rośnie. Zaniechania w obrębie transportu publicznego, w szczególności zaś na kolei, doprowadziły zaś do tego, że dziś w Polsce naprawdę lepiej jest przemieszczać się samochodem. Do czasu, rzecz jasna, aż wszyscy się w niej nie podusimy, ponieważ powietrze w naszym kraju jest od lat już najgorsze w całej Unii Europejskiej.

Wyludnianie się miast w Polsce związane jest z jednej strony z biedą i brakiem pracy, z drugiej zaś… z bogaceniem się społeczeństwa.

Wojciech Kacperski

Czy zatem kluczem w przeciwdziałaniu tym trendom jest tylko tworzenie miejsc pracy w wyludniających się miejscach? Wydaje się, że to zdecydowanie za mało. Przywracanie centrów miast mieszkańców nie może także polegać wyłącznie na ich uatrakcyjnianiu poprzez, np. lepszą komunikację miejską, czy szerszą ofertę kulturalną. To wielowymiarowy problem, u którego podłoża leży chroniczny niedobór mieszkań. Do zmiany tego stanu rzeczy potrzeba będzie lat i woli politycznej.

Tymczasem z punktu widzenia obecnej władzy problem ten wydaje się nie istnieć. Polacy się bogacą, budowane są drogi, buduje się przecież też mieszkania. Co z tego, że w większości z tych mieszkań nikt nie mieszka, bo są za drogie. To problemy samorządów, więc tym gorzej dla nich. Ostatecznie, gdy naprawdę zaistnieje potrzeba powiększenia liczby mieszkańców, np. w takim Poznaniu czy Łodzi, to po prostu powiększy się granice miasta, wchłaniając z powrotem tych, którzy poza nie uciekli. Wszystko to jednak rozwiązania co najwyżej powierzchowne.

Rozwój Warszawy na tym tle bardzo cieszy, wpisuje się przy tym w trend ogólnoświatowego wzrostu liczby mieszkańców w wielkich aglomeracjach. Musimy jednak pamiętać, że niezależnie od dobrobytu stolicy kryzys mniejszych miast będzie o sobie przypominał. Właściwie już o sobie przypomniał, w ostatnich wyborach, w związku ze zmianą władzy. Jeśli obecny rząd nie podejmie starań o zmianę bieżących trendów, ludzie bardzo szybko oskarżą nową władzę o dręczące ich problemy, a przy najbliższych wyborach dadzą szansę komuś innemu. Pozostaje tylko pytanie, kto coś w końcu z tym zrobi?

PiS zawodzi

Wojciech Engelking: Zgodnie z zapowiedziami rządu, w roku 2016 wprowadzony zostanie najpewniej najbardziej socjalny budżet w historii III RP – niemal 3 proc. polskiego PKB zostanie przeznaczone na wydatki socjalne, czyli niewiele mniej niż w takich państwach jak Wielka Brytania, Niemcy czy Austria. Czy to krok zbliżający polskie państwo do welfare state, czy może kosztowna realizacja niekoniecznie spójnych obietnic wyborczych?

Ryszard Bugaj: PiS podejmuje program, który jest specyficznie socjalno-narodowy. Nie kładzie na przykład nacisku na rozwój dzieci, ale na rodzinę. To charakterystyczne dla środowisk prawicowych, które w centrum stawiają wspólnotę, nie jednostkę, czym różnią się od środowisk liberalno-lewicowych. Poza tym działania PiS-u są zachwiane przez chęć osiągnięcia konkretnego efektu politycznego.

Czy sztandarowy pomysł PiS, czyli 500 zł dotacji za dziecko, będzie skuteczny?

Z punktu widzenia zarówno pomocy socjalnej, jak i osiągania celów demograficznych, zamiast dawać 500 zł za każde dziecko o wiele lepiej byłoby dostarczać usługi i dobra – bezpłatne żłobki, przedszkola, posiłki w szkołach, czy choćby bony na wycieczki szkolne. Przekazując gotówkę, ryzykujemy, że część tych środków, kiedy trafi do rodzin patologicznych – a będą to relatywnie duże kwoty – nie zostanie przeznaczona na dzieci, ale raczej zasili przemysł spirytusowy. Pojawia się też problem podaży pracy: na prowincji przyrost dochodu dla części rodzin będzie tak duży, że nastąpi proces dezaktywizacji zawodowej. Ludzie zadowolą się zasiłkami i zrezygnują z zatrudnienia. Ale generalnie to pewien socjalny zwrot. Uważam, że celowy.

Krytycy ustawy mówią, że dezaktywizacja zawodowa dotknie przede wszystkim kobiety. Jeśli świadczenia będą wypłacane do 18. roku życia dziecka, część kobiet zniknie z rynku pracy na długie lata.

Ta operacja – tyleż konieczna, co ryzykowna – w relatywnie krótkim okresie poprawi sytuację materialną dużej grupy ludzi. Ale nie tylko o wynagrodzenia tu chodzi. Wielkim problemem Polski jest nie tyle margines nędzy, co poczucie nierówności podziału dochodów. Duża grupa Polaków uważa, że otrzymuje dochód poniżej rozsądnego standardu. PiS ich dowartościowuje. Oczywiście lepiej, żeby dowartościowywał ich rynek pracy, tyle że na to trzeba czasu. Ale ucieczka części osób z rynku pracy, o której mówimy, zmieni proporcję podaży i popytu na pracę. Jeśli niektórzy z pracy zrezygnują – co mnie nie cieszy – powinna pojawić się reakcja w postaci wzrostu wynagrodzeń.

Czy uważa pan, że PiS ma spójną wizję państwa opiekuńczego? W sprawie tak ważnej dla rządu ustawy, czyli 500+, nieustannie otrzymujemy sprzeczne informacje. Co innego mówią Mateusz Morawiecki, Paweł Szałamacha, Beata Szydło.

Kiedy postulat dodatków został ogłoszony, mówiłem, że da się zrealizować, jeśli będzie sensownie skonkretyzowany. A to skonkretyzowanie jest trudne, bo w grę wchodzą nie tylko aksjologiczne założenia, ale także rachunek, który robi minister finansów. I niewątpliwie ma problem. Nie rozdzierałbym jednak szat. Różnice zdań nie przekreślają generalnej koncepcji. Wolałbym oczywiście, żeby to na tych problemach rządzący skoncentrowali się w pierwszej kolejności, a nie na walkach z Trybunałem Konstytucyjnym. Nie można jednak twierdzić, że PiS zaproponował hasło „500 zł na dziecko”, nie mając świadomości, co to oznacza.

Z drugiej strony pojawiają się głosy takie jak Jarosława Gowina, który w rozmowie opublikowanej w „Rzeczpospolitej” powiedział, że państwo opiekuńcze należy ograniczyć, ponieważ jest dewastujące nie tylko finansowo, ale i moralnie.

Zawsze sądziłem, że PiS z Gowinem będzie miał problem, bo to klasyczny liberalny konserwatysta. Nieprzypadkowo z sentymentem wspomina rządy premier Margaret Thatcher, ignorując przyczyny bieżącego kryzysu finansowego, które poważnie zachwiały liberalnym podejściem do gospodarki. Gowin tkwi przy nim tak uparcie jak Leszek Balcerowicz.

 

Z punktu widzenia zarówno pomocy socjalnej, jak i osiągania celów demograficznych, zamiast dawać 500 zł za każde dziecko o wiele lepiej byłoby dostarczać usługi i dobra.

Ryszard Bugaj

Jakie elementy programu socjalnego Prawa i Sprawiedliwości ocenia pan najbardziej krytycznie?

Absurdalny wydaje mi się pomysł bezpłatnych leków dla seniorów.

Dlaczego?

Bezpłatne mogą być te dobra, które nie mogą stać się przedmiotem handlu. Bezpłatne może być szkolnictwo, bo nie można go odsprzedać. Bezpłatne mogą być świadczenia służby zdrowia – nie można odsprzedać usługi u lekarza. Ale już pozyskane bezpłatnie leki będzie można sprzedać komuś innemu, a to oznacza, że nadużycia są w tym wypadku nieuniknione i trudne do zwalczenia.

W jaki sposób znaleźć pieniądze na propozycje PiS-u? Uszczelnić system podatkowy? Na razie pojawił się pomysł dodatkowych uprawnień kontrolerów skarbowych, ale przeciwnicy argumentują, że to rozwiązanie uderzy przede wszystkim w uczciwych podatników, czyli w zdecydowaną większość.

Twierdzenie, że 99 proc. podatników uczciwie płaci podatki, wydaje mi się bałamutne. Jeśli ucieka nam z budżetu kilkadziesiąt miliardów, a wszyscy są uczciwi, to gdzie są te miliardy? Nie ma rozwiązań podatkowych, które miałyby same zalety. Wszyscy wiedzą, że jest problem „transferów cenowych”, dzięki którym obniża się podstawę opodatkowania CIT-em. Niestety, tu trzeba wzmocnić kontrolę administracyjną.

Wydaje mi się też, że są takie dziedziny, których PiS nie tknie albo zajmie się problemem połowicznie. Należą do nich tzw. karuzele VAT-owskie, czyli łańcuchy fikcyjnych firm dokonujących fikcyjnych transakcji w celu wyłudzeń zwrotu podatku VAT. To proceder, za którym często stoją zorganizowane grupy międzynarodowe. Ale są też przaśne karuzele, wykorzystujące nieraz niczego nieświadomych prostych ludzi. Każdy, nawet jeśli do tej pory nie prowadził żadnej działalności, może założyć firmę, mówiąc, że będzie budował statki kosmiczne. Następnie dochodzi do całej serii sztucznych operacji między takimi firmami, a potem z owych „przedsiębiorców” nie można nic ściągnąć, bo nic nie mają. Tak powstają nadużycia warte miliardy złotych. W Ministerstwie Finansów o tych sprawach myślą, ale wiedzą też, że mają polityczne ograniczenia. Polityczni decydenci nie na wszystko im pozwolą, nawet jeśli będzie to racjonalne. Już podniósł się krzyk protestu przeciw nadmiernym kontrolom.

Ile czasu będzie musiało minąć, by pojawiła się możliwość sprawiedliwej oceny tego, czy rozwiązania nowego rządu w sferze gospodarczej przynoszą pożądany skutek?

Realizacja ich propozycji będzie w dużej mierze zależeć od uwarunkowań zewnętrznych. Jeśli polski PKB rośnie o 4 proc., to sektor finansów publicznych powinien rosnąć o 70 mld zł. W takiej sytuacji sfinansowanie tych przedsięwzięć jest możliwe. Jeśli jednak wzrost okaże się o 2 proc. niższy, rząd znajdzie się w dramatycznej sytuacji, bo będzie zmuszony zredukować wydatki socjalne, jednocześnie podnosząc podatki. A to politycznie bardzo trudne.

Jeden nowy podatek już wprowadzono, tzw. podatek bankowy, chociaż wielu ekspertów ostrzega, że jego koszty zostaną przerzucone na klientów.

A mimo to siłą projektu opodatkowania banków jest duże przyzwolenie społeczne. Ludzie postrzegają ten sektor jako zdominowany przez banksterów, którzy – jak choćby prezes PEKAO SA – zarabiają miliony złotych, a dodatkowo wypłacają sobie milionowe premie. Najważniejsze jest jednak to, że jeśli polska gospodarka nie będzie rozwijać się w szybkim tempie, ten podatek będzie miał marginalne znaczenie dla realizacji obietnic nowego rządu.

Publicznie wspierał pan PiS ze względu na jego program socjalny. Czy dziś uważa pan, że to był błąd? Jeśli działania PiS odbiją się negatywnie na gospodarce, skutkiem może być kompromitacja nie tylko bieżącego programu socjalnego tej partii, ale także przyszłych propozycji ugrupowań lewicowych.

Nie wspierałem PiS-u jako ugrupowania głoszącego program z mojej bajki, ale z nadzieją, że w kilku ważnych sprawach skieruje się z grubsza we właściwą stronę. Na razie spotyka mnie więcej zawodów niż satysfakcji. Jeżeli tak pójdzie dalej, to dołączę do politycznych „bezprizornych” – niekoniecznie zresztą z powodu działania PiS-u w kwestiach społeczno-gospodarczych.

[Polska] 500 zł dla każdego

O przyrzeczeniu sprawienia obywatelom prezentu w postaci 500-złotowego zasiłku na każde posiadane dziecko, właściwie szkoda byłoby pisać. Trudno tu bowiem o oryginalne spojrzenie. Wielu ekonomistów, socjologów, a także wiele osób zajmujących się na co dzień pomocą społeczną, mogłoby bez większego trudu dokumentnie skrytykować ten projekt. Wiele tego typu głosów już padło, nie ma więc sensu powtarzać ich argumentów. Zamiast tego lepiej zwrócić uwagę na fakt, że ewentualna realizacja hasła „500 zł na każde dziecko” będzie kamieniem milowym w historii populizmu w III RP.

Spełniona obietnica Wałęsy

Jest to bowiem pierwsza po odzyskaniu suwerenności realizacja postulatu bezpośredniego przekazania z państwowej kasy licznej grupie obywateli dużej sumy pieniędzy. Najwcześniejszą tego typu propozycją było chyba sławne hasło prezydenta Wałęsy „100 mln dla każdego”. Nota bene 100 mln starych złotych to realnie około 145 tys. nowych złotych, czyli w przeliczeniu na kobietę w wieku 15–49 lat suma niemal dokładnie odpowiadająca wypłacaniu przez 18 lat po 500 zł miesięcznie na każde posiadane dziecko (zakładając, że na kobietę przypada średnio 1,33 dziecka).

Jarosław Kaczyński ostatecznie realizuje więc, chcąc nie chcąc, flagową obietnicę swojego politycznego przeciwnika. Kiedy jednak przed 25 laty owo hasło padało, nikt kto cokolwiek z polityki rozumiał, nie spodziewał się jego realizacji. Dzięki temu właśnie „100 mln dla każdego” stało się symbolem pustej obietnicy bezużytecznego rozdawnictwa. „500 zł na każde dziecko” przełamuje zaś trwającą od początku III RP populistyczną niemoc, co może mieć szereg reperkusji zupełnie niedocenianych przez propagatorów sztandarowego hasła prezydenta Dudy i premier Szydło.

Iluzja dobrobytu

Do tej pory hasła powszechnego rozdawnictwa były witane przez elektorat z sympatią, ale i z pewną pobłażliwością i niedowierzaniem. Brak realizacji tego typu obietnic wprowadzał zdrowy dystans między obywateli a polityków. Polacy bardziej wierzyli w siebie i swoją pracę, nie licząc na obiecywaną przez polityków mannę z nieba. Teraz pierwszy raz przyrzeczona manna spadnie. Taka sytuacja może zostać niestety w społecznym odczuciu błędnie uznana za wzrost ogólnego dobrobytu. Wielu ludzi bowiem nie uświadamia sobie dostatecznie, że 500 zł wypłacane z państwowej kasy pochodzi z bardzo konkretnego źródła. Tym razem nie będą to nawet mityczne „rynki finansowe”, gdyż w warunkach maksymalnych dopuszczalnych poziomów długu i deficytu, które zostawiła swoim następcom Platforma Obywatelska, nie ma większych szans na bezbolesne pożyczenie niezbędnych środków. Konieczna będzie podwyżka podatków.

Zamiar sięgnięcia do kieszeni obywateli będzie jednak realizowany tak, żeby wmówić Polakom, że to nie oni zapłacą. Rachunek dostaną ci „obcy”, którzy rzekomo nigdy dostatecznie nie wywiązywali się z obowiązków wobec państwa polskiego, czyli banki i supermarkety. W tym względzie także mamy pewien precedens. Choć granie na niechęci do „obcych” pojawiało się już w sprawie OFE, to jednak nigdy dotąd nie wprowadzono w III RP danin, których głównym płatnikiem byłyby instytucje o kapitale zagranicznym. Oczywiście w tym przypadku będą one płatnikiem głównie formalnym, gdyż od początku większa część, a z czasem całość podatków sektorowych zostanie przerzucona na klientów. Kapitał jest bowiem mobilny zarówno pomiędzy branżami, jak i krajami. Jeżeli nie jest w stanie uzyskać wymaganej stopy zwrotu, po prostu wycofuje się z danego rodzaju działalności. Obciążenie podatkami tylko wybranego sektora prowadzi więc do ograniczenia jego rozmiarów i/lub wzrostu cen oferowanych przezeń produktów. W przypadku banków i supermarketów ograniczenie skali działalności jest mało prawdopodobne, dlatego głównym rezultatem będzie przerzucenie podatku na konsumentów poprzez wzrost cen.

Nieskuteczne rozwiązanie

Z samego faktu sfinansowania propozycji PiS za pomocą wyższych podatków nie wynika jednak, że jest ona szkodliwa z punktu widzenia ogólnego dobrobytu. Za tą tezą przemawia co innego. Otóż „500 zł na każde dziecko” oznacza wydatek z pieniędzy publicznych nie na cele publiczne, lecz prywatne. W takiej sytuacji dobrobyt musi spaść, gdyż społeczeństwo ponosi jedynie koszty związane z administracją pobierania podatków i wypłacania świadczeń bez jakichkolwiek korzyści netto – to, co jedni zyskują, inni tracą.

Inaczej jest, gdy pieniądze publiczne trafiają na cele, których spełnienie jest z jakichś powodów pożądane, a realizacja na drodze indywidualnej inicjatywy trudna, takie jak zdrowie publiczne czy obrona narodowa. Rozdawanie pieniędzy wszystkim obywatelom posiadającym dzieci nie stanowi samo w sobie celu publicznego. Co najwyżej mogłoby być środkiem do realizacji celów, takich jak wsparcie ubogich rodzin z dziećmi lub zwiększenie dzietności. Tyle że, gdyby naprawdę o to chodziło, a nie o zwiedzenie wyborców iluzją powszechnego wzrostu dobrobytu, owe cele można by realizować znacznie taniej i efektywnej działaniami skierowanymi do odpowiednio wyselekcjonowanej grupy osób. Mogłoby to być dostarczanie usług (żłobki i przedszkola) czy narzędzi do podnoszenia kwalifikacji, a także obniżenie klina podatkowego dla najmniej zarabiających. Wymienione rozwiązania są w znacznej mierze wolne od dwóch zasadniczych wad, którymi mocno obciążone jest za to „500 zł na każde dziecko”. Jakie to wady?

Po pierwsze, propozycja rządu uniezależnia pobieranie świadczeń od pracy – bez względu na to, czy dana osoba pracuje, szuka pracy, czy też wykazuje całkowitą bierność zawodową, otrzyma obiecane 500 zł. Co więcej, podjęcie pracy skutkuje, w razie przekroczenia progu dochodu wysokości 800 zł na osobę w rodzinie, obcięciem świadczenia na pierwsze dziecko. Po drugie, pomoc trafia do odbiorców w formie gotówki, co grozi pogłębieniem patologii, które otwierają katalog przyczyn współczesnej biedy. Pieniądze mogą na przykład zostać wydane na cele takie jak alkohol czy hazard, tak że ostatecznie ani złotówka nie wesprze wychowujących się w domu dzieci. Ten problem oczywiście nie będzie dotyczył większości obywateli, ale pamiętajmy, że owa większość w znacznie mniejszym stopniu, jeśli w ogóle, potrzebuje oferowanego jej wparcia.

Czy flagowy projekt rządu i prezydenta ma chociaż jedną zaletę? Moim zdaniem tak – zrywa z niechlubną tradycją III RP, którą jest finansowe premiowanie emerytów kosztem osób młodych z dziećmi. To jednak może okazać się iluzją, jeżeli zostaną wprowadzone w życie inne pomysły, o których się odważnie wspomina, takie jak obniżenie wieku emerytalnego, wzrost emerytur minimalnych czy darmowe leki dla seniorów. Wtedy rewolucja populistyczna szybko przeje swoje pierworodne dzieci.

[Feminizując] Ojcowie mogą, matki muszą – dlaczego tolerujemy niepłacenie alimentów?

„Dzieci muszą cierpieć, gdy mężczyźni idą na wojnę”. Ten cytat z wywiadu „Super Expressu” z redaktorem Jackiem Żakowskim stał się przyczynkiem do ożywionej dyskusji publicznej wokół problemu niepłacenia alimentów, która tak naprawdę przerodziła się w dywagacje na temat tego, czy lider społeczny musi być nieskazitelny moralnie, aby bronić demokracji. Nie naszą rolą jest orzekać, kto jest lub nie jest uprawniony do stawania w obronie demokratycznych wartości. Ale z pewnością możemy już stwierdzić, że każde dziecko ma prawo do utrzymania i opieki ze strony swoich rodziców.

Na przełomie 2014 i 2015 r. Obserwatorium Równości Płci Instytutu Spraw Publicznych przeprowadziło pierwsze w Polsce kompleksowe badania na temat zjawiska przemocy ekonomicznej [1], które pokazały, że w sferze deklaracji Polki i Polacy są zdecydowanie przeciwni niepłaceniu alimentów. Aż trzech na czterech respondentów uważało, że „zasądzone alimenty zawsze powinny być płacone, niezależnie od sytuacji” [2].  

Mimo tego powszechnego potępienia dla niezapewniania dziecku środków na utrzymanie, aż 1/5 badanych zna kogoś, kto doświadczył tego problemu. Krajowa Rada Komornicza szacuje, że milion dzieci w Polsce czeka na niewypłacone alimenty. Niepłacenie zasądzonych alimentów jest zatem powszechnym procederem, ale jednocześnie jest przecież przestępstwem. Jak to możliwe? Widocznie istnieje rozbieżność pomiędzy deklarowanymi wartościami a praktyką społeczną. Co innego odpowiedź w sondażu, a co innego solidarność z kolegą, pracownikiem albo członkiem rodziny, który nie łoży na utrzymanie swoich dzieci.

Argumenty wspierające taką postawę w naszej kulturze zawsze się znajdą, o czym najlepiej świadczy cytowany już wywiad. „Poważna jest sprawa zaległych alimentów, a to już kwestia systemowa. Polska ma z tym problem. System nie uwzględnia elastyczności zmian na rynku pracy. Tego, że duża część Polaków ma pewne dochody, ale może je stracić”. Tym samym, Jacek Żakowski kwestie niealimentacji prezentuje z perspektywy ojca, którego czasem stać na płacenie na swoje dzieci, a czasem nie. Brak tu zupełnie perspektywy dzieci, których potrzeby są przecież stałe i nie ustaną z powodu „zmiennej” sytuacji ojca. Brakuje też perspektywy matki, której sytuacja na rynku pracy jest, statystycznie rzecz biorąc, bardziej niepewna, a nie stanowi przecież żadnej wymówki dla kobiet samotnie utrzymujących dzieci.

Niestety kobiety te mogą liczyć prawie wyłącznie na siebie. Państwo nie zapewnia efektywnego mechanizmu ściągania długów alimentacyjnych – skuteczność działań administracji wobec dłużników alimentacyjnych wynosi 8 proc., a egzekucji komorniczej około 20 proc. Nie przeciwdziała również trwaniu kultury przyzwolenia na ekonomiczne porzucanie swoich dzieci, czego najlepszym przykładem są wypowiedzi osób publicznych wynajdujących nowe wymówki dla alimenciarzy.

Potrzebna jest nam zatem zmiana na dwóch poziomach: zapewnienia lepszej pomocy osobom, które nie otrzymują alimentów, oraz zwalczania kultury pobłażliwości wobec uchylających się alimenciarzy. W pierwszej sferze można zacząć od dwóch prostych ruchów. Po pierwsze, podniesienie progu dochodowego dla osób uprawnionych do korzystania z Funduszu Alimentacyjnego. Dziś próg ten wynosi 725 zł na osobę w rodzinie, czyli mniej niż płaca minimalna. Samotna matka z jednym dzieckiem, zarabiająca 1500 zł jest już „zbyt bogata”. Po drugie, maksymalna kwota wypłacana obecnie przez Fundusz Alimentacyjny to 500 zł – tę barierę można zlikwidować. 

Niezbędne są też działania promujące płacenie alimentów: kampanie społeczne skierowane do pracodawców, informujące o tym, że ukrywanie zarobków swoich pracowników jest niezgodne z prawem, ale też nieetyczne; uświadamianie ojców, że fakt odejścia od matki nie oznacza automatycznie porzucenia dziecka – można być dobrym ojcem, nawet jeśli się z matką i dzieckiem nie mieszka na co dzień; zrywanie ze stereotypem, że alimenty, to pieniądze na matkę dziecka i jej zachcianki, a ich niepłacenie jest formą odegrania się za to, że to ona zyskała opiekę nad dzieckiem po rozstaniu. 

To tylko niektóre działania, które państwo powinno podjąć w związku z problemem niskiej ściągalności długów alimentacyjnych w Polsce. Ale jest to też obowiązek każdego z nas. Gdy usłyszymy, że komuś udało się znowu obejść prawo, ukryć wynagrodzenie i oszukać komornika, powinniśmy zareagować. Bo ostatecznie z powodu niepłaconych alimentów zwykle najbardziej cierpi dziecko.

Przypisy:

[1] A. Chełstowska, M. Druciarek, A. Niżyńska, „Przemoc ekonomiczna w związkach”, Instytut Spraw Publicznych, Warszawa 2015.
[2] Badanie przeprowadzone przez TNS Polska dla Instytutu Spraw Publicznych na reprezentatywnej próbie ogólnopolskiej w dniach 21–29 listopada 2014 r.

[Putinada] Jakunin vs. Czaplin – dwie twarze rosyjskiej Cerkwi

W Polsce o rosyjskiej Cerkwi prawosławnej nie pisze się zbyt wiele. Tą tematyką zajmują się niemal wyłącznie specjaliści. Zresztą i z korzystaniem z wiedzy specjalistów jest bardzo różnie. Jeśli już coś się do mediów przebije, to w ostateczności jakaś informacja o patriarsze Cyrylu i dość uproszczone stwierdzenia, że Cerkiew jest „pasem transmisyjnym” putinowskiego reżimu. Właściwie powróciliśmy do stylu mówienia o Moskiewskim Patriarchacie sprzed roku 2012 – że jest to uzależniona od państwa, naszpikowana byłymi agentami KGB, struktura, niczego dobrego sobą niereprezentująca. Wziąwszy pod uwagę, że typowy polski inteligent widział prawosławnego księdza z Rosji tylko w „Lewiatanie” Zwiagincewa, wierzyć będzie w to tym łacniej. Kilkuletnie budowanie pozytywnego obrazu Cerkwi, związane chociażby z medialnym zadęciem wokół wizyty patriarchy Cyryla w Polsce, zostały odrzucone, wraz z wieloma inicjatywami z okresu tzw. polsko-rosyjskiego resetu.

Tymczasem rzeczywistość Cerkwi jest, jak to zwykle bywa, nieco bardziej skomplikowana. Tak to prawda – patriarcha i wielu biskupów to ludzie, którzy mają sporo (nawet więcej niż sporo) na sumieniu i rzeczywiście są to jeszcze „ludzie służb z czasów radzieckich”. Do dzisiaj Cerkiew nie rozliczyła się z kolaboracją tamtych czasów, ale czy powinna była? W Polsce uległość wobec reżimu nie była oficjalnym wykładnikiem polityki Kościoła – w Rosji owszem.

Różne twarze Cerkwi

W ubiegłym roku obchodzono 25. rocznicę śmierci ojca Aleksandra Mienia. Ten wielki człowiek był jednym z najwspanialszych duszpasterzy Cerkwi epoki Breżniewa i Gorbaczowa. Ze swojej maleńkiej parafii niedaleko Siergijew Posadu uczynił duchowe centrum Rosji. Zginął w 1990 r., gdy system już upadał. Kilka lat temu w jego śmierci poświęcono cerkiew. Biskup Juwenaliusz, który tej konsekracji dokonał, był zresztą jednym z bardziej skompromitowanych w czasach radzieckich hierarchą.

Swoistym duchowym następcą ojca Mienia była przez cały okres postradziecki ojciec Gleb Jakunin. Wychowany w rodzinie żydowskiej, poznał chrześcijaństwo za sprawą Mienia i podobnie jak on był nieustępliwy. Doczekał się represji i wielu krzywd. Po upadku komunizmu kontynuował swoją krucjatę o prawdę. W Cerkwi tymczasem rządzili ludzie tacy jak kolejni patriarchowie: Aleksy II i Cyryl, nikogo nie rozliczono, a wielu hierarchów zaangażowało się w podejrzane interesy. Jeśli pamiętamy krytykę ks. Isakowicza-Zaleskiego pod adresem wielu polskich hierarchów, to w porównaniu z nim Jakunin miał zadanie znacznie trudniejsze. Do tego, niczym współczesna wersja Aleksandra Hercena, wspierał działania opozycji, aż do ostatnich dni swojego życia. Niedawno minęła pierwsza rocznica jego śmierci.

Wsiewołod Czaplin do niedawna był symbolem establishmentowej siły rosyjskiej Cerkwi. Z całą pewnością nie jest on postacią zwyczajną. Czaplin – o pokolenie młodszy od Jakunina – również ukształtował się w rodzinie ateistycznej, żydowskiej z pochodzenia – co w Rosji miało i mieć będzie znaczenie. Do Cerkwi dotarł sam i niczym się w czasach komunizmu nie splamił (może dlatego, że był na to zbyt młody). Święcenia kapłańskie przyjął w czasach przełomu. Szybko zyskał opinię jednego z najzdolniejszych kapłanów. Ktoś taki jak on był na wagę złota – doskonałe przygotowanie teologiczne i znajomość języków obcych nie jest czymś, co w rosyjskiej Cerkwi można uznać za zjawisko powszechne, również wśród wyższych rangą hierarchów. Dwie dekady spędził Czaplin na Wydziale Stosunków Zewnętrznych Cerkwi, pod koniec jako jego szef.

Czaplin był po patriarsze Cyrylu najbardziej rozpoznawalnym w kraju i za granicą duchownym Patriarchatu Moskiewskiego. Był człowiekiem aktywnym, w kierowanej przez niego parafii stosowano nowoczesne metody duszpasterskie na wzór katolicki. Werbalnie wspierał również pojednanie z Kościołem katolickim. Jednocześnie jednak Czaplin był jednym z bardziej konserwatywnych i nacjonalistycznych hierarchów. To go od Jakunina zasadniczo odróżniało. Nowoczesność bowiem nie oznacza w Rosji liberalizmu.

*

Wsiewołod Czaplin, odchodząc niedawno ze stanowiska rzecznika Cerkwi, dołączył teraz do kontestatorów. Wprost przepowiada, że rządy Cyryla nie potrwają długo. Jednak czy sam zostanie opozycjonistą, czy też tylko czeka na patriarszy kłobuk?

[Europa] Rozbicie Unii to mrzonka

Adam Puchejda: Doświadczamy dziś rozmaitych problemów, takich jak kryzys uchodźczy, terroryzm, ostre cięcia w wydatkach budżetowych, kłopoty strefy euro i wiele innych. Kto posiada władzę rozwiązania tych problemów? Unia Europejska, państwa narodowe, a może rynki?

Steven Lukes: Mówiąc szczerze, nie mam pojęcia. W chwili obecnej mierzymy się z problemami, które wydają się nierozwiązywalne, a co gorsza – jeszcze bardziej się pogłębiają przez ogólny zamęt. Na przykład, odnosząc się tylko do bieżącej polityki, to kwestia pomieszania problemu imigracji z przemocą terrorystyczną. To, że te dwa zagadnienia zostały ze sobą całkowicie pomylone, czyni ich rozwiązanie jeszcze trudniejszym. Trzeba jednak zacząć się z nimi mierzyć i zarówno państwa narodowe, jak i rynki mogą w tej kwestii zrobić wiele dobrego.

Wiele wskazuje jednak na to, że pomimo kryzysu z 2008 r. rynki funkcjonują całkiem dobrze, czego nie można powiedzieć o demokratycznie zarządzanych państwach, które każdego roku radzą sobie coraz gorzej. Obywatele są rozczarowani polityką, w której albo nie uczestniczą, albo głosują na radykalne partie populistyczne.

W istocie – tak jest w wielu różnych miejscach, w Holandii, Polsce, na Węgrzech, w krajach skandynawskich, a ostatnio we Francji. Zgoda, sytuacja staje się coraz trudniejsza. Z mojego punktu widzenia najlepszym ustrojem, jeśli chodzi o postulaty progresywne, jest państwo dobrobytu, które walczy z biedą poprzez sterowaną przez państwo politykę redystrybucji i dba o równość szans w liberalnym rozumieniu tego słowa. Oczywiście, nadal istnieją miejsca, w których taki system działa, np. w Kanadzie, Szwecji lub Danii. Ogólnie jednak rzecz biorąc, funkcjonowanie takiego ustroju staje się coraz trudniejsze, ponieważ socjaldemokratyczne państwo dobrobytu działa najlepiej w warunkach relatywnej kulturowej, i nie tylko kulturowej, społecznej homogeniczności. Nie da się ukryć, że kryzys uchodźczy i w ogóle migracje powodują tu poważne trudności.

Dla wielu Europejczyków kryzys uchodźczy i prawicowe partie populistyczne u władzy to ciężary, których Unia Europejska może nie unieść.

Unia znajduje się pod ogromną presją i wszystko jest możliwe. Zagrożone jest zarówno porozumienie z Schengen, jak i strefa euro. Pojawia się pytanie – podjęte przez Jürgena Habermasa i Wolfganga Streecka – czy możemy myśleć o Europie jako odpowiednim politycznym kontekście dla państwa dobrobytu? Innymi słowy, czy możemy myśleć o Europie jako przyszłej, dajmy na to, Skandynawii, będącej modelem dla polityki redystrybucji i regulacji rynku? Zdaniem Streecka to niemożliwe. Co więcej, według niego oparcie Europy na wspólnej walucie to przepis na katastrofę. Habermas jest znacznie większym optymistą.

Jaka jest różnica między optymistą a pesymistą? Pesymista mówi: „Nie może być gorzej”. Optymista na to: „Ależ oczywiście, że może”.

Steven Lukes

Przyjmijmy zatem optykę pesymistów i wyobraźmy sobie, że kończymy ze strefą Schengen, rozwiązujemy Komisję Europejską i Radę Unii Europejskiej. Uznajemy po prostu, że projekt unijny był złym pomysłem i wracamy do tradycyjnych państw narodowych. Ale chwileczkę – okazuje się, że kiedy przychodzi do rozwiązywania konkretnych problemów, takich jak uchodźcy, imigranci, terroryści i rynki globalne, to nie niczego nie zmienia!

Oczywiście, do niczego nas to nie doprowadzi. A poza tym – tak naprawdę nigdy w pełni nie możemy się cofnąć. Możemy przestać iść naprzód, ale cofanie się jest czymś nieznanym w historii politycznej. Państwa narodowe są zapewne bardziej niż Europa skuteczne. Mają więcej instrumentów, np. kiedy chcemy budować państwo dobrobytu. W innych jednak sferach, takich jak prawa człowieka lub postulaty pracownicze, Europa pozostaje nieoceniona. Prawa i instytucje europejskie mogą hamować rozwój partykularyzmów. To, moim zdaniem, bardzo istotne. To też sygnał dla polityków prawicy, którzy sceptycznie spoglądają w stronę UE.

Ci politycy często twierdzą, że są zwolennikami idei silnego, suwerennego państwa narodowego, któremu przeciwstawiają słabą, zbiurokratyzowaną i elitarną Unię Europejską. Czy pańskim zdaniem ta osłabiona suwerenność poszczególnych państw członkowskich Unii stanowi jedną z przyczyn obecnego kryzysu?

Uważam, że powinniśmy bardziej zniuansować ideę suwerenności, a co za tym idzie – nie myśleć w kategoriach prostej przeciwstawności „słabej suwerenności” i „silnych państw narodowych”. Niektóre z funkcji państw znajdują się już w gestii Europy, na wyższym szczeblu, w szczególności w sądownictwie, inne zostały scedowane na regiony i miasta. Marine Le Pen, David Cameron i konserwatywni eurosceptycy w Wielkiej Brytanii, a teraz polska partia rządząca, nie są zadowoleni z takiego obrotu sprawy, ale moim zdaniem to proces nie tylko nieuchronny, ale także pożądany.

Wielu wyborców jest innego zdania, dlatego głosują na wspomniane populistyczne partie prawicy. Unia Europejska staje się coraz mniej „europejska” i coraz bardziej „narodowa”?

Jesteśmy w środku kryzysu i rzeczywistość nie wygląda różowo, ale może nie jest też tak źle, jak mogłoby się wydawać. Ostatnie wydarzenia, na przykład ataki terrorystyczne w Paryżu i emocje, które wywołały, sprawiły, że trudno nam myśleć racjonalnie o tych problemach. Przed zamachami można było twierdzić, że Unia jako ciało zamieszkane przez ponad 500 mln ludzi, przy dobrej organizacji i dobrej woli, z pewnością może poradzić sobie z kryzysem uchodźczym. Czy możemy powiedzieć tak dzisiaj, nie jestem pewien.

Co takiego się zatem wydarzyło? Ataki terrorystyczne nie są w Europie nowością.

Zbiegły się z bardzo szybkim napływem uchodźców i pogłębiającym się poczuciem niepewności i braku bezpieczeństwa.

W Stanach Zjednoczonych nie ma problemu uchodźców, a Donald Trump mówi, że muzułmanie nie powinni być wpuszczani do kraju. I ludziom się to podoba!

Trump, jak dotąd, był niebywale skuteczny, jeśli chodzi o wykorzystywanie ludzkiego lęku i poczucia niepewności oraz braku bezpieczeństwa, wzmocnionego przez zamachy terrorystyczne w Europie, a teraz w Stanach Zjednoczonych. Trump wyraża (i wywołuje) strach przed rzekomo niebezpiecznymi wspólnotami o wyraźnych tożsamościach – najpierw byli to Meksykanie, teraz muzułmanie. I nie powiedziałbym, że ludziom się to „podoba”; wielu z nich – zwłaszcza tzw. niedoinformowanych wyborców, w tym głównie nieuprzywilejowanych białych mężczyzn – jest podatnych na tego rodzaju panikę, która składania do łatwych rozwiązań i daje wrażenie stanowczości połączonej z pogardą dla politycznego establishmentu. To prostacki populizm zaprawiony brawurą i nieopanowaną pewnością siebie.

Być może ludzie wybierają proste rozwiązania, ponieważ sami nie mamy jasności co do tego, jakiej chcemy Europy lub generalnie jaka wizja Zachodu do nas przemawia?

Możemy wrócić do dyskusji między Habermasem a Streeckiem. Być może u źródeł tego problemu leży kwestia ekonomii politycznej. Wizja Europy przyszłości według Habermasa zakłada jakiś rodzaj działania federacyjno-integracyjnego, zbliżania państw w kierunku jakiegoś idealnego stanu podzielonej zbiorowej solidarności. Częścią tej koncepcji są też inne elementy, niektóre niezwykle szlachetne i godne podziwu, takie jak idea sfery publicznej lub kształtowania demokratycznej woli. Pojawia się jednak pytanie: jak to wszystko osiągnąć? Moim zdaniem to wspaniały ideał, ale wydaje mi się, że Habermas nie zna odpowiedzi na to pytanie. Nie potrafi powiedzieć, na czym ma polegać – jak mawiali marksiści – stadium przejściowe; jak mamy dotrzeć do celu.

To prawda, nie wiemy, jak dotrzeć do tego konkretnego punktu, a nasz czas się kończy. Np. we Francji, w ostatnich wyborach lokalnych, Marine Le Pen wzmocniła swoją pozycję i teraz jest jednym z faworytów w wyścigu do fotela prezydenta Francji w 2017 r.

Możemy odetchnąć z ulgą, że francuscy wyborcy powstrzymali pochód jej partii w drugiej turze wyborów, ale musimy mieć świadomość, że ten marsz, choć spowolniony, trwa nadal. Strachem łatwo ludzi zmobilizować i to właśnie ma miejsce we Francji. Sytuacja może być bardzo niebezpieczna i nieprzewidywalna. Natychmiast po zamachach w Paryżu każdy zachowywał się bardzo godnie, taktownie, ludzie masowo okazywali sobie solidarność. Tak jak po 11 września – interesowali się swoimi współobywatelami, następnego dnia zebrali się, bardzo pokojowo, by wyrazić żal i smutek. Ale kilka godzin później usłyszeliśmy przemówienie François Hollande’a, w którym wypowiadał wojnę bez litości i zapowiadał wprowadzenie stanu wyjątkowego, grożącego wolnościom obywatelskim. Hollande co prawda podkreślił, że w tych atakach Francuzi zabijali Francuzów, ale ta pożyteczna uwaga utonęła w całej reszcie, sprowadzającej się do wojennej mobilizacji. Przypomniało mi to inną chwilę, kiedy słaby prezydent, wypowiadając wojnę, w sposób fałszywy urósł i zmężniał. Nie tylko wojnę – krucjatę. To był George W. Bush w 2001 r. W takich chwilach ci pasywni i niezainteresowani wcześniej obywatele zostają zmobilizowani przez retorykę i emocje. Wówczas to, co mówią politycy, jest niezwykle istotne, ale to również moment, w którym popełniają cały szereg różnego rodzaju błędów.

Ale to nie jest chyba specjalnie zaskakujące? Zwłaszcza biorąc pod uwagę nasze doświadczenia polityczne. Czy nie sądzi pan, że to wyjaśnienie jest tylko częścią problemu? Pragmatyzm już w polityce nie działa, a my nie mamy żadnej klarownej wizji nowej polityki.

Nie sądzę, żebyśmy musieli ograniczać się do tak prostego wyboru. I nie mam też nic przeciwko wizjom. Ale moim zdaniem, jeśli naszym celem jest zabezpieczenie – dajmy na to – jakiegoś modelu polityki socjaldemokratycznej, musimy wiedzieć, jak to zrobić. Choć czasem sytuacja na świecie jest też po prostu zbyt skomplikowana i w krótkim okresie czasu nie możemy jej znacząco poprawić. Wtedy kluczowe staje się zachowanie wolności i unikanie demagogii, populizmu i strachu. Trzeba też patrzeć na rzeczywistość z pewnej perspektywy. Są miejsca na świecie, w których bez wątpienia żyje się lepiej niż w innych.

Nie nazwałbym tego optymizmem.

Nie jestem w optymistycznym nastroju. Może powinniśmy jednak zakończyć dowcipem. Jaka jest różnica między optymistą a pesymistą? Pesymista mówi: „Nie może być gorzej”. Optymista na to: „O, tak, może”.

Czy profesor Caritat pod koniec swej wędrówki był optymistą?

Próbował nim być, stale próbował. Tak naprawdę stale szukał lepszego miejsca do życia i my także nie powinniśmy w tym dążeniu ustawać.

 

Tytuł pochodzi od redakcji.

Dożywianie niedomaga. Komentarz do rozmowy „Przestańmy mówić o «głodnych dzieciach»”.


Czytaj także rozmowę z Joanną Tyrowicz i Magdą Malec o raporcie „System, który nie działa”.


 

Wiele rodzin w Polsce żyje na granicy ubóstwa. Najczęściej ubóstwem ekonomicznym zagrożeni są ludzie młodzi, w tym dzieci. W 2014 r. zasięg ubóstwa skrajnego wśród dzieci i młodzieży poniżej 18. roku życia osiągnął ok. 10 proc., a osoby w tym wieku stanowiły prawie jedną trzecią populacji zagrożonej ubóstwem skrajnym (źródło: GUS).

Najważniejszymi czynnikami generującymi ubóstwo są bezrobocie, niskie wykształcenie oraz duża liczba dzieci na utrzymaniu. Rodziny żyjące w ubóstwie mają problemy z zabezpieczeniem elementarnych potrzeb dzieci. Poczynając od pożywienia, ubrania, podręczników i przyborów szkolnych, przez zapewnienie odpowiednich warunków mieszkaniowych, po realizację rosnących potrzeb społecznych i kulturalnych. Setki tysięcy dzieci z takich rodzin korzystają co roku z państwowego programu dożywiania. Niestety tysiące innych nadal nie mają do niego dostępu.

Raport „System, który nie działa” dot. programu dożywiania dzieci, przedstawiony przez GRAPE, jest wnikliwą analizą obecnego systemu i obnaża jego słabości. Nieadekwatność kryteriów w stosunku do potrzeb, brak wiedzy pracowników placówek edukacyjnych na temat niedożywienia, niejasne przepisy czy rozproszenie odpowiedzialności to tylko niektóre z nich. Niestety dziury w systemie, zamiast być łatane, powiększają się.

Jak czytamy w raporcie, od 2014 r., za sprawą zmian w przepisach, szkoły nie mają już możliwości wydawania dzieciom obiadów bez konieczności przeprowadzania wywiadu środowiskowego i weryfikacji dochodów rodziny (tak było w latach 2010–2013). Obecnie jest to możliwe jedynie w wypadku przyjęcia przez gminę nieobowiązkowego programu osłonowego. Dzieci z rodzin z problemami wychowawczymi, dotkniętych alkoholizmem czy niezaradnością życiową, którym nie przysługuje program rządowy, mogą więc teraz liczyć na posiłek tylko w tych gminach, które taki program przyjęły.

Każde dziecko w Polsce powinno mieć zagwarantowany w szkole przynajmniej jeden ciepły posiłek dziennie.

Magdalena Szymczak

Polska Akcja Humanitarna (PAH) od 17 lat prowadzi program dożywiania dzieci Pajacyk, który jest odpowiedzią na realną potrzebę w zakresie dożywiania. W ramach Pajacyka wspieramy dzieci, które znalazły się poza państwowym systemem, najczęściej z powodu przekroczenia przez rodziców kryterium dochodowego uprawniającego do otrzymania przez dziecko posiłku w szkole, a także dzieci z rodzin niewydolnych wychowawczo, wielodzietnych i innych, którym – pomimo trudnej sytuacji życiowej – nie przysługuje posiłek w szkole w ramach programu rządowego.

PAH jest przekonana, że każde dziecko w Polsce powinno mieć zagwarantowany w szkole przynajmniej jeden ciepły posiłek dziennie, którego wydania nie ograniczają żadne kryteria, w tym dochodowe i zdolność opiekunów do opłacenia żywienia.

Z doświadczenia PAH wynika, że dla wielu dzieci posiłek wydawany w szkole jest jedynym pełnym posiłkiem w ciągu dnia. Nie ulega wątpliwości, że oprócz oczywistego waloru nasycenia, zachowanie regularności w wydawaniu posiłków daje dzieciom poczucie bezpieczeństwa i wzmacnia ich potencjał, także intelektualny.

W PAH uważamy, że żywienie dzieci podczas pobytu w szkole nie powinno być domeną pomocy społecznej, gdyż jest to podstawowy element wspierający proces edukacyjny. Z krajów UE jedynie w Polsce żywienie dzieci jest rozumiane jako pomoc społeczna, tymczasem logiczne wydaje się przesuniecie odpowiedzialności na ministerstwo edukacji lub ministerstwo zdrowia. Zalecają to również autorzy raportu GRAPE.

Polska Akcja Humanitarna dostrzega możliwość usprawnienia systemu dożywiania. W tym celu konieczne jest, po pierwsze, zwiększenie elastyczności kryterium dochodowego, czyli stawianie realnej potrzeby ponad formalne kryteria. Po drugie, wyznaczenie komórki odpowiedzialnej za gromadzenie i analizowanie danych na temat dzieci borykających się z problemem niedożywienia, w tym zwiększenie aktywności szkół w tym zakresie. Po trzecie, przedłożenie dyrektorom szkół jasnych zasad postępowania w przypadku podejrzenia wystąpienia zjawiska niedożywienia w szkole oraz stworzenie skutecznych narzędzi do walki z problemem. Po czwarte, przeprowadzenie akcji informacyjnej na temat problemu niedożywienia.

Jak wykazało badanie GRAPE, wiedza na ten temat pozostawia wiele do życzenia. Zwiększenie świadomości społeczeństwa na temat problemu niedożywienia ma ogromne znaczenie. Osoby pracujące w instytucjach edukacyjnych i pomocowych powinny mieć przynajmniej podstawową wiedzę na temat tego zjawiska. Powinny wiedzieć, że dziecko jest niedożywione, kiedy nie otrzymuje odpowiedniej ilości żywności lub żywność ta jest niepełnowartościowa, tzn. nie dostarcza organizmowi niezbędnych składników odżywczych potrzebnych do prawidłowego funkcjonowania.

Niedożywienie jest przyczyną wielu deficytów w rozwoju dziecka, objawiających się na trzech płaszczyznach: fizycznej, psychicznej i społecznej. Dzieci, których dieta jest uboga w witaminy i mikroelementy, mają obniżoną odporność, częściej chorują, są apatyczne, mają problemy ze skupieniem uwagi. Dzieci z ubogich rodzin, niedojadające, charakteryzuje na ogół brak wiary we własne możliwości i niska samoocena, nierzadko towarzyszą im również poczucie osamotnienia i bezsilność.

Musimy więc dołożyć wszelkich starań, aby dzieci dotychczas pozostające bez wsparcia otrzymały je w jak najszybszym czasie. W tym celu niezbędna jest wzajemna współpraca gmin, ośrodków pomocy społecznej, szkół oraz organizacji pozarządowych.

Jak pokazuje badanie GRAPE, konieczne jest ujednolicenie systemu dożywiania. Fundamentem nowego systemu powinna być rzetelna diagnoza, zaraz potem jasny podział odpowiedzialności oraz regularnie prowadzona ewaluacja.

[Chiny] Koniec z przemocą w rodzinie?

Koniec roku nie tylko w Polsce obfituje w nowe ustawy. W ostatnich dniach również w Chinach uchwalono kilka nowych praw. W mediach zagranicznych najwięcej uwagi poświęcono nowemu prawu antyterrorystycznemu, które narzuca na firmy obowiązek udostępnienia na żądanie władz zaszyfrowanych danych własnych i swoich klientów, jak również zobowiązuje je do nierozprzestrzeniania informacji związanych z terroryzmem. Niewątpliwie wzmożona uwaga mediów wiąże się z tym, że nowe prawo utrudni życie głównie wielkim koncernom, takim jak Apple, IBM czy Cisco. Ja jednak chciałabym napisać o innej ustawie, takiej która ma szansę pozytywnie zmienić życie milionów Chinek.

W niedzielę, 27 grudnia, chiński parlament przegłosował pierwsze w dziejach Chin prawo dotyczące przemocy w rodzinie. Zacznie ono obowiązywać od marca 2016 r. i w zamierzeniu ustawodawców zmienić ma postrzeganie przemocy w rodzinie przez organy państwowe, takie jak policja i sądy, i realnie pomóc ofiarom krewkich mężów i partnerów. Tak, piszę o ofiarach mężów, ponieważ ponad 90 proc. ofiar przemocy w rodzinie to kobiety, pozostałe 10 proc. to inni członkowie rodziny, w tym dzieci, osoby starsze czy mężczyźni. Według danych Ogólnochińskiej Federacji Kobiet aż 25 proc. wszystkich Chinek doświadczyło przemocy ze strony najbliższych, ale średnia roczna liczba zgłoszeń wynosi zaledwie ok. 90 tys. Chińskie żony i partnerki nie zgłaszają przypadków znęcania, ponieważ do tej pory organy ścigania przyjmowały je z niechęcią, bądź wprost odmawiały interwencji. Dopiero w 2011 r. głośny przypadek znęcania się znanego biznesmena nad amerykańską żoną przebił się do mediów i zapoczątkował dyskusję o przemocy domowej i zamiataniu jej pod dywan.  Dlaczego? Jak to często w Chinach bywa, przyczyną jest tradycja i głęboko zakorzenione zwyczaje.

Przytaczane czasem w Chinach przysłowie o niemieszaniu się w sprawy rodzinne: „Nawet najmędrszy sędzia nie jest w stanie rozwikłać rodzinnych swarów” (清官难断家务事), wydaje się wskazywać, że niesnaski rodzinne są zazwyczaj tak skomplikowane, że osoba z zewnątrz nie może ich sprawiedliwie osądzić i dlatego lepiej pozostawić ją w rękach osób zainteresowanych. A o przemocy w rodzinie nawet nie powinno się mówić poza nią. Ta niechęć do wtrącania się w życie prywatne domowników związana jest wprost z konfucjanizmem i systemem sprawowania władzy w dawnych Chinach. Prawo w Państwie Środka zawsze regulowało zasady obowiązujące pomiędzy zbiorowościami – rodzinami, albo wręcz rodami i klanami; nie interesowało się jednostką. Zaś system odpowiedzialności zbiorowej – za przewinę jednego z członków konsekwencje ponosił cały ród – sprawiał, że państwo relacje pomiędzy krewniakami pozostawiało w rękach starszyzny rodowej, która miała wolną rękę w dyscyplinowaniu, niekiedy nawet ze skutkiem śmiertelnym, pozostałych członków rodziny. We wsiach za porządek odpowiadała starszyzna wioskowa, najczęściej w osobach najbogatszych chłopów. W ten sposób organy państwowe z jednej strony pozbywały się wielu kłopotów związanych z rozsądzaniem sporów rodzinnych, z drugiej – zyskiwały solidnych sojuszników w utrzymywaniu porządku w społeczeństwie. To podejście do relacji rodzinnych przejęli komuniści po 1949 r., zachowując ten darmowy i sprawny system kontroli i przymusu. Jedyna zmiana to przejęcie władzy na najniższym poziomie przez lokalne komitety partyjne czy komitety osiedlowe (te składają się najczęściej ze żwawych emerytów i emerytki i wiedzą wszystko o mieszkańcach osiedla i ich problemach). Gdy w mieszkaniu po raz kolejny wybucha awantura, to oni pukają do drzwi i starają się załagodzić konflikt, o wzywaniu policji czy robieniu obdukcji nikt raczej do tej pory nie wspominał.

Dzięki nowemu prawu ma się to zmienić. Ustawa explicite zobowiązuje policję do przyjęcia zgłoszenia, do interwencji na miejscu i w razie potrzeby udzielenia pomocy ofierze w kontakcie z lekarzem. Dręczyciel zaś ma mieć założone akta i zostać ostrzeżony o konsekwencjach w razie kolejnych interwencji. Ustawa dotyczy nie tylko małżeństw, ale także innych członków rodziny mieszkających razem, obejmuje także konkubinaty, pomija zaś pary homoseksualne. Wymienia również rodzaje przemocy: bicie, naruszanie wolności fizycznej, powtarzające się wyzwiska i groźby; niestety zabrakło w niej zapisu o przemocy ekonomicznej bądź seksualnej. Z tą ostatnią sądy chińskie wciąż mają problem, ponieważ dominuje przeświadczenie, że w małżeństwie gwałtu być nie może. Nawet jeśli żona wnosiła sprawę rozwodową, jako powód podając przemoc seksualną ze strony męża, sądy odrzucały pozew, argumentując, że skoro współżycie jest obowiązkiem małżonków, to o gwałcie nie może być mowy. Pod tym względem prawo chińskie ma wciąż sporo do nadrobienia. Wystarczy wspomnieć, że dopiero w tym roku poprawiono ustawę, w której gwałt był aktem dokonywanym wyłącznie na kobiecie, dzięki czemu pojawiła się podstawa prawna do ścigania także sprawców gwałtu na mężczyźnie (grozi za to do 5 lat pozbawienia wolności). Do tej pory sprawców (najczęściej innych mężczyzn) można było skazać łagodniej, jedynie za napaść i naruszenie nietykalności fizycznej.

Mimo mankamentów nowego prawa i zadziwiającej zwłoki w jego wprowadzeniu, co najmniej połowa obywateli Chin ma powód do radości. Oby tylko było ono rzeczywiście respektowane, wpłynęło na zmianę zachowań społecznych i pomogło ofiarom przemocy – nieważne, czy będą nimi dzieci, kobiety czy mężczyźni.

 

[Bioetyka] Naukowy zawrót głowy

W odchodzącym właśnie 2015 r. nie brakowało naukowych sensacji. Jedną z najgłośniejszych była zapowiedź włoskiego neurochirurga dr. Sergia Canavera, który oświadczył, że w ciągu dwóch lat przeprowadzi pierwszy na świecie przeszczep ludzkiej głowy. Niedługo po tym, jak media obiegła informacja o trwających przygotowaniach do przeszczepu, przedsięwzięcie dr. Canavera zostało okrzyknięte zakamuflowaną akcją marketingową pewnej gry komputerowej. Sam neurochirurg oraz ochotnik czekający na przeszczep głowy wyrazili oburzenie tymi podejrzeniami. Wszystko wskazuje na to, że przygotowania do przeszczepu faktycznie trwają – po tym jak Canavero stracił pracę we włoskim szpitalu, teraz ma realizować swój projekt w Chinach.

Kontrowersyjny neurochirurg uważa, że opracowana przez niego technologia w przyszłości pozwoli na uwolnienie sparaliżowanych oraz niepełnosprawnych fizycznie osób od ich ciał poprzez przeszczepianie głów chorych do nieuszkodzonych ciał innych – oczywiście zmarłych uprzednio – osób. Pozbawione głowy ciało zmarłego miałoby „ożyć” dzięki podłączeniu do sprawnego mózgu pacjenta poddającego się operacji.

Plany Sergia Canavera wydają się jeszcze bardziej niedorzeczne w kontekście zeszłorocznych sukcesów polskich lekarzy w terapii osób sparaliżowanych. Przypomnijmy – polskim i angielskim lekarzom udało się przywrócić czucie i zdolność poruszania się u sparaliżowanego pacjenta dzięki przeszczepieniu posiadających zdolności regeneracyjne glejowych komórek węchowych w miejsce uszkodzenia rdzenia kręgowego. Sergio Canavero chce użyć podobnej metody w celu połączenia rdzenia kręgowego dawcy i biorcy po przeszczepie głowy.

Gdyby, co wydaje się bardzo mało prawdopodobne, starania włoskiego neurochirurga zakończyły się sukcesem, etyczne wyzwania w transplantologii nabrałyby nowego ciężaru. Na czerwonym rynku światowej medycyny handlowano by już nie tylko poszczególnymi organami, ale też całymi ciałami zmarłych. Eksperymenty przygotowujące do operacji nie bez powodu odbywają się w Chinach, kraju który „zasłynął” z zabijania więźniów politycznych „na organy” i rozmyślnego ignorowania międzynarodowych regulacji etycznych dotyczących badań naukowych.

Jednak dr Canavero nie widzi mrocznych stron swojego projektu. Jedną z nielicznych nurtujących go kwestii moralnych jest ta dotycząca reprodukcji pacjenta po udanym przeszczepie głowy. Z punktu widzenia pokrewieństwa dzieci takiego pacjenta nie byłyby jego dziećmi, lecz potomkami człowieka, którego ciało wykorzystano do przeszczepu. Dla Canavero to kolejny krok w stronę ostatecznego triumfu medycyny nad śmiercią.

Samotny mózg w laboratorium

Podczas gdy w Chinach trwają prace nad przeszczepem głowy, naukowcy z Uniwersytetu Ohio ogłosili, że wyhodowali w laboratorium… ludzki mózg. O tym szokującym przedsięwzięciu niewiele dotąd wiadomo, ponieważ twórcy sztucznego mózgu nie ujawnili większości danych, tłumacząc swoją dyskrecję staraniami o uzyskanie ochrony patentowej. Jeden z naukowców zaangażowanych w badania, dr Rene Anand [http://medicine.osu.edu/neuroscience/people/joint-appointment-faculty/rene-anand-ph-d/Pages/index.aspx], twierdzi, że wyhodowany organ jest identyczny z mózgiem 5-tygodniowego płodu i powstał dzięki przekształceniu dorosłych komórek skóry w komórki pluripotencjalne (czyli takie, które potrafią przekształcić się w każdy rodzaj tkanki). Twórcy sztucznego mózgu pracują obecnie nad wyhodowaniem systemu naczyń krwionośnych, który umożliwiłby dalszy rozwój organu.

Po co hodować ludzkie mózgi? Powstający „model mózgu in vitro” ma zrewolucjonizować nauki neurologiczne, umożliwiając przeprowadzanie badań, które dotychczas były niewykonalne. Naukowcy planują hodować mózgi obarczone określonymi wadami i chorobami, po to, by lepiej je zrozumieć i testować na nich leki. Możliwość hodowania mózgów otwiera także nowe perspektywy dla medycyny regeneracyjnej, potencjalnie umożliwiając zastąpienie uszkodzonej tkanki mózgu zdrową tkanką wyhodowaną z komórek ciała samego pacjenta.

Czy mózg może nie myśleć?

Twórcy sztucznego mózgu uspokajają – są przekonani, że mózg jest pozbawiony świadomości, ponieważ nie docierają do niego żadne bodźce sensoryczne. Bez zmysłów mózg nic nie widzi, nie słyszy i nic nie czuje – a więc nie myśli. Naukowcy z Uniwersytetu Ohio są najwyraźniej zwolennikami filozofii Johna Locke’a, przekonanego, że umysł człowieka jest niczym tabula rasa, a wszelkie poznanie pochodzi z doświadczenia. Brak „podłączenia” mózgu do zmysłów nie uspokoiłby jednak ani Platona, ani Kartezjusza, pewnych, że człowiek nie potrzebuje doznań zmysłowych po to, by myśleć.

Julian Savulescu, bioetyk z Uniwersytetu Oksfordzkiego, także zwraca uwagę na poważny problem moralny związany z potencjalną świadomością wyhodowanego w laboratorium mózgu. Kiedy naukowcom uda się już stworzyć odpowiedni system naczyń krwionośnych, sztuczny mózg ma dojrzewać do etapu rozwoju 20-tygodniowego płodu. Jak zauważa Julian Savulescu, 5-miesięczny płód nie jest pozbawiony świadomości i sztuczny mózg także może mieć potencjał do rozwinięcia jakiejś jej formy. Znany ze swoich liberalnych poglądów w innych kontrowersyjnych kwestiach, australijski bioetyk uważa, że tworzenie bytów o niejasnym statusie moralnym jest co najmniej alarmujące. Co więcej, sztuczny mózg wymyka się wielu obowiązującym obecnie przepisom prawnym – m.in. obostrzeniom regulującym badania na ludzkich embrionach. Savulescu, biorąc pod uwagę potencjalnie wielką medyczną użyteczność „modelu mózgu in vitro”, proponuje, by nie zezwalać na jego hodowlę powyżej stadium rozwoju, do którego dozwolona jest aborcja.

Naukowe urwanie głowy

Znane studentom filozofii eksperymenty myślowe – słynne mózgi w naczyniu Putnama czy problem tożsamości osobowej po przypadkowej zamianie mózgów w wyniku operacji pana Robinsona i Browna – przestają być dziś czystą abstrakcją. Niezależnie od tego, czy przeszczep głowy się uda i czy informacja o wyhodowaniu mózgu zostanie ostatecznie potwierdzona – faktem jest, że badania trwają.

Niejeden czytelnik może zachodzić w głowę, czy współcześni naukowcy aby na pewno mają głowę na karku? I co im jeszcze do tej głowy strzeli?

[Polska] Jarosław Kaczyński popełnił błąd

Pośród wielu powiedzeń złotoustego Józefa Piłsudskiego znajdujemy również takie, że Polacy to „naród wspaniały, tylko ludzie…” – są różni. Pominięta przeze mnie część oryginału niezbyt nadaje się do cytowania w świątecznej atmosferze. Chcę głęboko wierzyć, że Jarosław Kaczyński, szef PiS – ale co ważniejsze, polityk rządzący Polską z tylnego fotela – nie podziela okrutnej opinii Marszałka. Wydaje się jednak, że i on nie ma dobrego zdania o części polskich obywateli. Nie zamierzam więc przypisywać mu stylu myślenia Piłsudskiego, niemniej insynuacje o „gorszym sorcie Polaków”, w połączeniu z innymi mało sympatycznymi wypowiedziami, potwierdzają obserwację, że pewnych postaw i opinii zwyczajnie nie znosi. Kiedyś chciał „rządzić ponad dwoma trumnami” – Dmowskiego i Piłsudskiego, tymczasem z wolna staje się zakładnikiem obu.

Trudno zgadnąć, czy utrzymane w tym duchu wystąpienia są wyrachowaną kalkulacją, czy może prezesowi PiS w przypływie emocji tak się po prostu powiedziało. Jakkolwiek by nie oceniać Jarosława Kaczyńskiego, to należy on do polityków wyjątkowo zdolnych, dlatego nie bardzo wierzę w to, że wypowiedź o gorszym sorcie była przypadkowa. Jeśli więc nie jest przypadkowa, to z jaką intencją została powiedziana? Żeby podzielić społeczeństwo? Po co?

Wśród osób życzliwych PiS-owi można od niedawna wyczuć pewną konsternację. Część – podobnie jak Paweł Lisicki – próbuje bronić polityki partii, ale ponieważ nie bardzo wiedzą, w którą stronę to wszystko zmierza, brakuje im rzeczowych argumentów. Część zachowuje milczenie, czekając, co będzie dalej. Jeszcze inni przyjmują postawę krytyczną, podobnie jak Jadwiga Staniszkis, która przeistacza się w jednego z najbardziej bolesnych krytyków rządzącego ugrupowania i wywodzącego się z jego szeregów prezydenta.

Jeśli zatem jedną z intencji wypowiedzi o gorszym sorcie było podzielenie społeczeństwa na lepszych i gorszych, to okazuje się, że podział ten nie przebiega po linii dotychczasowej politycznej geometrii. Potwierdzają to również niedawne antyrządowe demonstracje. Dotychczas w ujęciu Kaczyńskiego ten podział rysował się z grubsza biorąc następująco: z jednej strony są establishmentowe elity, a z drugiej polski lud. Trzeba oddać Kaczyńskiemu, że w przeciwieństwie do wielu polskich inteligentów, nie boi się ludu, nie boi się również populizmu. Przy czym warto pamiętać – co niestrudzenie przypomina niezrównany prof. Andrzej Walicki – że demokracja liberalna oparta jest z jednej strony na wolności, a z drugiej właśnie na ludzie, populizm jest więc w nią wpisany. Co prawda wielu polskich inteligentów poświadczało, że jest po stronie ludu, a nawet – jak mówił jeden z nich – „po stronie chama”, ale kiedy przyszło co do czego, to naraz wycofywali się z tych deklaracji. Lud nagle zyskał gębę homo sovieticus, „ciemnogrodu” albo „moherowych beretów”.

Ponieważ Kaczyński zdaje sobie sprawę z głębokiego urazu, jaki chowają z tego powodu członkowie klasy ludowej, to nie zamierza cofać się ani na krok. Trzeba oddać mu sprawiedliwość, że do tej pory wielokrotnie dobrze odczytywał społeczne nastroje – inteligencką obawę przed ludem i niechęć ludu do elit. Problem polega jednak nie tylko na tym, że wbijając klin pomiędzy te kategorie, powoduje pogłębianie podziałów.

Z psychologicznego punktu widzenia jego zachowanie wobec elit jest wytłumaczalne. Zanim bowiem powiedział słowa o gorszym sorcie, sam był niekiedy traktowany niesprawiedliwie, właśnie jako człowiek gorszego sortu. Wypowiedź sprzed kilkunastu dni, autorstwa byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego, że Jarosław Kaczyński rzekomo nie rozumie państwa prawa, ponieważ gdy studiował, studia prawnicze trwały tylko cztery lata, to jeden z wielu przykrych przykładów, które to potwierdzają. Niemniej sam Kaczyński, w imię wyższych celów, powinien zapomnieć o tych dawnych i aktualnych zniewagach.

Warto, aby pamiętał, że Polska jest ważniejsza niż resentymenty. Z punktu widzenia jego politycznych zamiarów polityczne postępowanie PiS nie daje się więc obronić. Warto też, by znalazło się kilka osób, które mu podpowiedzą, że przy takim spiętrzeniu emocji, społecznego zaangażowania i polityzacji, nie tylko nie uda mu się przeprowadzić zaplanowanych reform, ale dodatkowo potwierdzi w oczach Zachodu półperyferyjny status Polski. Nie chodzi nawet o opinie europejskich mediów, ale o to, jak zostaną one wykorzystane do dezawuowania rządu. Ta niezrozumiała gra może spowodować też, że kraj podryfuje w stronę neoliberalizmu. Nie wiemy jednak jeszcze, na ile ten rząd ma do zaoferowania prawdziwie prospołeczne i zarazem odpowiedzialne wizje, a na ile skrywa elementy neoliberalnego myślenia, które niektórzy już mu wytykają. Źle by się również stało, gdyby nowa polityka kulturalna i historyczna okazały się ważniejsze niż polityka społeczna czy prawdziwa praca na polu kultury.

Pewien mój przyjaciel mówi Gombrowiczem, że kiedy widzi członka jednej partii, to od razu nachodzi go ochota, żeby uciec przed nim do członka innej partii. I na odwrót. W czasie ostatnich wyborów wiele osób uciekło przed neoliberalną polityką, ciepłą wodą w kranie, brakiem perspektyw i betonowo-szklaną wizją Polski. I zagłosowało na PiS, mimo że wcześniej bały się o tym nawet pomyśleć. Ich sympatia jest zatem chwilowa, wkrótce wielu z nich może odmówić Kaczyńskiemu poparcia. Stąd dysponując większością w parlamencie, PiS stanie się partią pozbawioną społecznej legitymizacji. Wtedy zaś zabraknie tego, na czym zdaje się zależeć Kaczyńskiemu – oparcia w ludzie.

Na koniec, na prawach klamry, pozwolę sobie jeszcze raz zacytować Józefa Piłsudskiego: „Polacy nie są zorganizowanym narodem, wobec czego znaczy u nich więcej nastrój niż rozumowanie i argumenty; sztuką rządzenia Polakami jest zatem wzniecanie odpowiednich nastrojów”. Nastrój mamy obecnie fatalny. I nawet jeśli zdarza się niekiedy Polakom niemiłe usposobienie, to można sądzić, że życzyliby sobie lepszego humoru.

[Projekt: Polska] Trybunału nie obronimy. Co dalej?

Przed wyborami, kiedy było już jasne, że rola PiS-u w przyszłym parlamencie będzie znacząca, pojawiały się gdzieniegdzie głosy o potencjalnej „wielkiej koalicji” przeciwko partii Jarosława Kaczyńskiego. Spośród domniemanych koalicjantów w wyborczy wieczór atmosferę triumfu dało się jednak odczuć jedynie w sztabie Nowoczesnej. PiS zdobyło w sejmie bezwzględną większość, więc jakiekolwiek działania zmierzające do utworzenia koalicji mniejszych ugrupowań musiały zostać odłożone na półkę.

Liderów głównych partii opozycyjnych i pozaparlamentarnej Zjednoczonej Lewicy możemy teraz spotkać na ulicy. Wraz ze społecznym aktywistą Mateuszem Kijowskim, przywódcy opozycji wezwali swoich zwolenników do protestu wobec działań mających na celu osłabienie pozycji Trybunału Konstytucyjnego. Sondaże pokazują, że głównym beneficjentem obecnej sytuacji jest Nowoczesna – kwestią dyskusyjną pozostaje, na ile zawdzięcza to aktywności w sejmie i w mediach, a na ile uczestnictwu w protestach.

Nie ulega jednak wątpliwości, że zamykanie marszów i pikiet KOD w ramce pt. „protesty zwolenników partii opozycyjnych” jest zbytnim uproszczeniem. I to nawet jeśli w masie protestujących niewiele osób wie, jaką dokładnie rolę odgrywa TK, a jeszcze mniej jest w stanie przytoczyć przykłady trzech spraw, w których ta instytucja zabierała głos w przeciągu ostatniego roku.

Frontalny atak na jedną z podstawowych instytucji tego państwa, jak również na obecną Konstytucję, był na pewno wstrząsem dla ludzi żyjących dotąd w przekonaniu, że dożyliśmy wreszcie czasów, w których polityka stanie się nudna, angażować się będziemy wyłącznie w działania dotyczące konkretnych problemów o znaczeniu nieustrojowym, a miliardy z Unii Europejskiej zapewnią nam stabilny rozwój. Gdyby ktokolwiek trzy miesiące temu stwierdził, że w przeciągu pierwszego miesiąca rządów PiS-u będziemy świadkami podważania autorytetu TK i przepychania „reformy” (w istocie osłabienia) tej instytucji w tempie, które uzasadniać może wyłącznie stan wyższej konieczności – uznany byłby za kogoś z bardzo silną skłonnością do przesady. Dzisiaj naprawdę strach przewidywać, o czym będziemy rozmawiać w styczniu, lutym, marcu – niewątpliwie będziemy mieć jeszcze masę powodów do protestowania.

W końcu jednak będziemy musieli zadać pytanie: do czego te protesty mają prowadzić? Chociaż pójście w gronie kilkudziesięciu tysięcy osób myślących podobnie jak my jest dla reprezentantów poglądów lewicowych i centrowych doświadczeniem świeżym i dającym motywację do działania, to w przypadku braku efektów wszystkim nam grozi stopniowe wypalenie.

W tej chwili wiemy tylko jedno o ludziach chodzących na manifestacje KOD – łączy ich niechęć, strach, zaniepokojenie rządami Jarosława Kaczyńskiego, Andrzeja Dudy i Beaty Szydło. Zmiany w funkcjonowaniu TK wejdą w życie już niebawem. Perspektywa unieważnienia wyborów przez Sąd Najwyższy, o której pisano w niektórych gazetach, to medialna wydmuszka. Musimy liczyć się z tym, że ewentualne przywrócenie należnej pozycji organowi stojącemu na straży prawa nastąpi nie wcześniej niż w 2019 r. Do tego czasu nie można opierać całego ruchu na jednym haśle.

KOD może oczywiście działać, reagując na kolejne kontrowersyjne pomysły władz. Na razie na transparentach osób uczestniczących w demonstracjach widać hasła dotyczące bądź zawieruchy wokół TK, bądź atakujące – czasem w sposób naprawdę niewybredny, jak w przypadku transparentu ze strzelbą wymierzoną w kaczkę – przedstawicieli partii rządzącej. Przekaz negatywny to jednak za mało, aby budować poczucie wspólnoty.

Ilu KOD-owców ruszy protestować przeciwko wypowiedzeniu konwencji antyprzemocowej, a ilu uzna, że jej ratyfikacja była jednak błędem? Czy KOD-owcy zabiorą głos w kwestii praw mniejszości seksualnych? Czy działalność KOD ograniczy się do działań mających na celu wyrażenie sprzeciwu wobec niszczenia konstytucyjnych organów – jak najbardziej potrzebnego, ale niewystarczającego do utrzymania ruchu o charakterze masowym – czy też zdecyduje się zabierać aktywnie głos we wszystkich kontrowersyjnych tematach?

Inicjatorzy manifestacji w obronie TK zagospodarowali niezadowolenie wynikające ze stylu przejmowania władzy przez PiS. Nadal jednak nie wiemy, w jaki sposób liderzy KOD definiują demokrację i czyhające na nią zagrożenia. Niewiele jest w tej inicjatywie postulatów pozytywnych, nieopartych na kontestowaniu kolejnych rządowych działań. Jeżeli ruch nie wypracuje własnej identyfikacji, ludziom zwyczajnie znudzi się wieczne wychodzenie na ulicę w oczekiwaniu na wynik kolejnych wyborów.

[Putinada] Nic nie układa się dobrze, czyli podsumowanie polityki wschodniej 2015

Konflikty, które trwały, nie zostały wcale wygaszone. Sytuacja geopolityczna pogarsza się, a nacierające na Europę z różnych stron problemy zdają się potwierdzać, że kryzys bezpieczeństwa na Wschodzie jest tylko elementem większej całości.

Ukraina w każdej chwili może wybuchnąć

Porozumienia mińskie w sprawie Ukrainy są fikcją, która całkiem udanie przypomina rzeczywistość. Strzały na obszarze wschodniej Ukrainy ucichły i jeśli się odzywają, to tylko sporadycznie, ale konflikt może w każdej chwili rozgorzeć na nowo. Niepotrzebny jest żaden rozkaz – wystarczy drobna prowokacja militarna, a te zdarzają się również przypadkowo. Ostatnie wydarzenia na granicy obwodu chersońskiego z okupowanym Krymem dowodzą tego, że żadne porozumienia zawierane przez światowych przywódców nie mają wielkiego znaczenia. Równie martwe jest przekonanie o możności oddziaływania międzynarodowej społeczności na okupowane części Donbasu.

Jednocześnie sytuacja wewnętrzna na Ukrainie nie zmienia się na lepsze – również w rejonach nieobjętych konfliktem bezpośrednio. Brak entuzjazmu społecznego, pogłębiający się kryzys zaufania do państwa, walki partyjne, brak sukcesów w reformowaniu systemu prawnego i w zwalczaniu korupcji, bezustanne zagrożenie katastrofą w gospodarce. To wyliczenie można właściwie mnożyć w nieskończoność. Być może jednak wkrótce Ukraina będzie mogła pochwalić się jednym skromnym sukcesem – przyznaniem Ukraińcom prawa do bezwizowych podróży do UE. Ale to mało, bardzo mało. Zagrożenie „trzecim majdanem”, w roku 2016, jest realne.

Udawana siła Putina

Putin pręży muskuły w Syrii, jednak konflikt z Turcją po zestrzeleniu przez tureckich pilotów rosyjskiego samolotu, przywrócił rosyjskiej potędze właściwe proporcje. Rosyjski prezydent toczy z Turcją propagandową wojnę, ale nie jest zdolny do niczego więcej. Turcja z kolei wzmocniła swoja pozycję i okazała się dla Unii Europejskiej partnerem znacznie ważniejszym niż Rosja. Nie udało się też doprowadzić do stworzenia formalnej koalicji przeciwko ISIS. Przed Moskwą ugiął się właściwie tylko (spośród przywódców znaczących) François Hollande – co wydaje się w świetle ostatnich wydarzeń zrozumiałe. Nawet propozycje Hollande’a nie przekroczyły jednak niebezpiecznej granicy – rezygnacji z europejskich wartości na rzecz wątpliwego wsparcia w wojnie z fundamentalizmem.

Rosja może więc liczyć tylko na zniesienie sankcji. To jest możliwe, ale ciągle niepewne – zwłaszcza ze Stany Zjednoczone w swoim roku wyborczym będą raczej niełatwym przeciwnikiem. W Europie sytuacja jest już jednak inna – pogrążony w kryzysie kontynent może wpaść w kolejny paroksyzm niemocy, który wzmocni jej chęć do kompromisu.

Starania Andrzeja Dudy

Jak na razie wielkich sukcesów nie odniósł też na Wschodzie prezydent Andrzej Duda. Ale nie krytykujmy przesadnie polskiego prezydenta. Nowa ekipa w Pałacu Namiestnikowskim wniosła do polskiej polityki wschodniej nową jakość – szczyt wschodniej flanki NATO w Bukareszcie, wizyty w Estonii i na Ukrainie, podjęcie kwestii prawa międzynarodowego i praw człowieka. Mimo wielu lęków, Andrzej Duda idzie w ślady Lecha Kaczyńskiego. Jak bardzo jednak zaszkodzi tym działaniom kryzys polityczny w Polsce, rozdmuchiwany również przez rosyjskie środki masowego przekazu? Tego jeszcze nie wiemy. Szczyt NATO w Warszawie już niedługo.

Niemiecki zwrot

Nieco przedwcześnie odtrąbiono (zwłaszcza w Polsce) wielką zmianę niemieckiego myślenia o polityce wschodniej, która miała nastąpić w roku 2014. Rok 2015 to podpisanie kolejnego kontraktu gazowego z Rosją (znanego w naszym kraju pod wdzięczną nazwą kolejnego gazociągu: „Nord Stream 2”), prorosyjskie wypowiedzi czołówki niemieckich polityków, coraz większe polityczne osamotnienie Angeli Merkel, kryzys w stosunkach Niemiec z krajami Europy Środkowo-Wschodniej. Niemcy, uznane w upływającym roku przez Baracka Obamę za lidera Europy, są na rozdrożu nie tylko w sprawie uchodźców. Muszą również zdecydować się na realizację jednego z dwóch wariantów wobec Rosji – skrajnie egoistycznej polityki opartej na interesach narodowych lub odpowiedzialnej polityki szanującej interesy europejskie.

Problemów jest oczywiście o wiele więcej. Niestety, przez najbliższe dwanaście miesięcy, wcale nie będzie ich mniej.