[Szczyt klimatyczny] Polski pomysł na „lasy węglowe” to blef

Dyrekcja Lasów Państwowych chciałaby sprawić, by nasze zasoby leśne pochłonęły taką ilość dwutlenku węgla, która wystarczyłaby do zapobieżenia zmianom klimatu. Choć lansowany na to pomysł jest nowy, to jedynie blef – dyskusja o roli lasów w polityce klimatycznej trwa od ponad 20 lat. A propozycje polskiego rządu i Lasów Państwowych mogą przynieść więcej szkody niż pożytku.

Od czasu objęcia stanowiska ministra środowiska prof. Jan Szyszko, z wykształcenia leśnik, podkreśla, że Polska ma dwa narodowe skarby – węgiel i lasy, a nasza „polityka klimatyczna” musi opierać się na obu. Jak jednak pogodzić z nią spalanie węgla i wycinanie lasów? Pomysł PiS i Lasów Państwowych polega na sadzeniu większej liczby nowych drzew i to gatunków pochłaniających oraz magazynujących możliwie dużo atmosferycznego węgla. Kłopot w tym, że ten rachunek nie ma prawa się zgadzać. I nie jest to jedyny problem tego lansowanego jako nowatorski pomysłu.

Choć polskie władze i media, także te sceptyczne wobec PiS, przedstawiają ów „nowy” pomysł niemal jako odkrycie Ameryki, rola lasów w polityce klimatycznej była dyskutowana od momentu, gdy zauważono wpływ człowieka na zmiany klimatu w latach 80. XX w. Pierwsze „leśne gospodarstwo węglowe” powstało w 1989 r. w Gwatemali. W 1997 r., kiedy przyjęto Protokół z Kioto, na dobre rozpoczęła się też dyskusja o możliwości włączenia zasobów leśnych do kalkulacji emisji dwutlenku węgla i pochłaniania go. Od samego początku tego procesu zalesianie było częścią tzw. Mechanizmu Czystego Rozwoju (Clean Development Mechanism), skupiającego się m.in. na plantacjach drzew.

Lasy a klimat – dwie strony medalu

Polski rząd i dyrekcja lasów nie wspomina jednak o bardzo istotnej sprawie. Lasy przez fotosyntezę pochłaniają atmosferyczny dwutlenek węgla, ale w momencie ścięcia drzewa jego część ulatnia się. Jeśli dodatkowo (jak proponuje PiS) leśna biomasa ma być spalona dla uzyskania ciepła lub energii elektrycznej, to i tak już wątpliwy rachunek staje się kompletnie absurdalny.

Nie ma możliwości, by lasy państwowe kontynuowały nasiloną wycinkę drzew, sektor węglowy i energetyka pracowały jak dziś – i by jeszcze w tym wszystkim uzyskać redukcję emisji.

Julia Szulecka, Kacper Szulecki

To właśnie deforestacja, czyli wylesianie, jest jednym z głównych problemów polityki klimatycznej. 15–17 proc. emisji dwutlenku węgla pochodzi z wycinki lasów i zmiany sposobu użytkowania ziemi (czyli zwykle wycinki lasu i zamienienia danego obszaru na uprawę rolniczą lub pastwisko). Dlatego pierwszym problemem procesu COP było zmniejszenie wylesiania – stąd pomysł RED (Reducing Emissions from Deforestation), przyjęty na COP11 w Montrealu w 2005 r. Dwa lata później na Bali (COP13), pomysł został rozszerzony do znanego dziś formatu REDD (Reducing Emissions from Deforestation and Forest Degradation – redukcji emisji z wylesiania i degradacji lasów), który ostatecznie przyjął formę REDD+ (gdzie plus oznacza zwiększanie możliwości lasów jako „magazynów węgla”) na COP19 w Warszawie w 2013 r.

Choć Polska, szczycąca się długoletnią tradycją zrównoważonej gospodarki leśnej, obserwowała i kibicowała temu procesowi, nie ma on jednak wiele wspólnego z pomysłami obecnego rządu. Od lat w Polsce trwały badania nad mierzeniem stopnia pochłaniania dwutlenku węgla przez lasy – bo właśnie w szczegółach metodologii naliczania tych pochłoniętych emisji tkwi polityczny i finansowy diabeł.

Celem REDD+ jest przede wszystkim zahamowanie wycinki lasów tropikalnych. Duże kraje rozwijające się, jak Brazylia i Indonezja, czerpią ogromne zyski z wycinania swoich lasów i domagają się finansowej kompensacji, jeśli miałyby zrezygnować z tej gałęzi gospodarki. Polsce REDD+ nie przyniesie wiele. wiele. Po pierwsze dlatego, że to mechanizm przeznaczony dla państw niebędących sygnatariuszami Aneksu I Protokołu z Kioto (czyli – państw rozwijających się). Po drugie, dlatego, że dotyczy lasów właśnie. A my w gruncie rzeczy lasów prawie nie mamy…

Co jest lasem?

Choć wielu z nas może być trudno przyjąć to do wiadomości, wiele z lasów sw Polsce to tak naprawdę nie lasy, lecz plantacje drzew. Duża część to lasy półnaturalne – wielokrotnie w ostatnich stuleciach wycięte, ale pozostawione przez ludzi, by regenerowały się w sposób naturalny. Jedynym pierwotnym lasem jest Puszcza Białowieska (którą minister Szyszko chce wyciąć i obsadzić na nowo).

O definicję plantacji i lasu od lat kłócą się na forach oenzetowskich kraje mające rozbieżne interesy związane z gospodarką leśną. Wspomniane już Brazylia i Indonezja chciałyby – tak jak Polska – zatrzeć różnicę między lasem naturalnym i nasadzonym. Dzięki temu mogłyby najpierw wyciąć dziewiczą puszczę, sprzedać drewno, następnie posadzić w tym miejscu plantację produkcyjną – i uzyskać za nią „kredyty węglowe” (drzewo to drzewo, rachunek CO2 się zgadza). Mniej więcej to samo proponuje Polska, tyle że w warunkach europejskich. Nie chodzi o włączenie się w REDD+, ale o to, by móc handlować dodatkowymi uprawnieniami do emisji w ramach unijnego systemu handlu emisjami ETS.

Polska – leśny średniak

Choć polski model zarządzania lasami państwowymi jest uznawany za jeden z lepszych na świecie, w ostatnich latach jego reputacja została mocno nadszarpnięta – trudno bowiem mówić o „zrównoważonej gospodarce”, gdy zwiększanie zysków z wycinki stało się tak silną pokusą. Ciekawe jest jednak to, że politycy PiS zdają się przeświadczeni o wyjątkowości Polski jako leśnego imperium w Europie – jakbyśmy wciąż żyli w czasach pierwszych Piastów. Tak naprawdę pod względem zalesionego obszaru terytorium Polska (ok. 29 proc.) jest poniżej średniej unijnej (ok. 35 proc.), nieco za Niemcami (31 proc.) i Włochami (35 proc.), a daleko za przodującą Finlandią (73 proc.). To oznacza, że jeśli przyjęlibyśmy propozycję PiS i LP, dodatkowe pozwolenia na emisje uzyskiwałyby wszystkie kraje Unii i ETS byłby nimi zalany (choć i tak mamy do czynienia z dużą nadpodażą pozwoleń na emisję).

Dodatkowo, choć Polska to kraj silnie kulturowo związany z lasami, nie jest najlepszym miejscem do sadzenia drzew na potrzeby przemysłu – ani tym bardziej ochrony klimatu. Roczny przyrost objętości drzew (liczony w metrach sześciennych na hektar na rok) jest w Polsce 5–10 razy niższy niż w krajach tropikalnych, dwa razy niższy niż w Wielkiej Brytanii [1]. Jeśli sadzenie i karczowanie drzewnych plantacji miałoby się opłacać, drzewa rosnące w Polsce nie wypełniałyby swojego „cyklu życia”, a co za tym idzie – nie osiągały wieku, kiedy ich możliwość wchłaniania atmosferycznego CO2 jest najwyższa. Zasada jest prosta – im starszy las, tym więcej węgla magazynuje, a mieszany las naturalny magazynuje najwięcej. Polskie plantacje są bardzo mało zróżnicowane – i rzeczywiście zmiana polityki w stronę zwiększania gatunkowej różnorodności (zapowiadana przez Lasy Państwowe od 20 lat) byłaby wskazana, nie tylko dla ochrony klimatu.

Politycy PiS zdają się przeświadczeni o wyjątkowości Polski jako leśnego imperium w Europie. Tak naprawdę pod względem zalesionego obszaru terytorium Polska (ok. 29 proc.) jest poniżej średniej unijnej (ok. 35 proc.)

Julia Szulecka, Kacper Szulecki

Kluczowe jest jednak co innego. W naszej strefie klimatycznej potencjał wiązania węgla przez lasy jest niski – wg. IPCC na poziomie średnio 32 ton węgla na hektar. W tropikach to 100–174 tony na hektar, w kanadyjskiej i syberyjskiej tundrze ponad 80 ton. Jeśli polityka klimatyczna ma mieć ekonomiczny sens, trzeba starać się ograniczać emisje tam, gdzie przy użyciu minimalnych nakładów można osiągnąć maksymalny efekt. Jedna tona dwutlenku węgla „wchłonięta” przez polskie lasy wymaga o wiele więcej wysiłku niż tona „wchłonięta” w Malezji.

Kreatywna księgowość w obronie węgla?

Jak wskazuje nazwa, „redukcje emisji” mają oznaczać zmniejszenie w stosunku do aktualnego stanu rzeczy. „Nowa” rządowo-leśnicza propozycja zdaje się sugerować, że lasy są swego rodzaju „wysiłkiem” Polski w ramach ochrony klimatu – mamy obniżyć swój rachunek emisji, choć lasy były, są i (miejmy nadzieję) będą. To w oczywisty sposób łamie podstawową zasadę, na której oparte są wszystkie mechanizmy polityki klimatycznej – zasadę „dodatkowości” (additionality), czyli konieczności wykazania, że bez konkretnego działania (i dodatkowych środków finansowych) dana redukcja emisji by nie wystąpiła.

Lasy Państwowe i minister Szyszko wymyślają więc na nowo znany od co najmniej dekady mechanizm REDD i usiłują przeszczepić go na europejskie podwórko głównie po to, by ratować polskie kopalnie. To zabieg wyłącznie wizerunkowy – nie ma możliwości, by lasy państwowe kontynuowały nasiloną wycinkę drzew, sektor węglowy i energetyka pracowały jak dziś – i by jeszcze w tym wszystkim uzyskać redukcję emisji.

Polska, która jest głównym europejskim hamulcowym politycznego procesu ratowania klimatu, usiłuje w ten sposób nieco się wybielić (albo zazielenić). To gra przede wszystkim pod polską publikę, wykorzystująca niską świadomość ekologiczną i niemal kompletną ignorancję nie tylko przeciętnych obywateli, ale też mediów, w dziedzinie polityki klimatycznej.

Trzeba jednak powiedzieć jasno, że te pomysły nie tylko nie są niczym nowym, ale i prowadzą do daleko idących skutków. Jeśli pójdziemy tą drogą i przyjmiemy argumenty ministra Szyszki i dyrekcji LP, nie tylko przyczynimy się do fiaska negocjacji klimatycznych, ale też damy przyzwolenie na dalsze niszczenie wszystkich naturalnych lasów na świecie – od puszczy Białowieskiej po dżunglę na Borneo i w Amazonii.

Przypis:

[1] Na podstawie: T. Zawila-Niedzwiedzki „Forest fire protection in Poland” [w:] „FAO Meeting on Public Policies Affecting Forest Fires: Rome, 28–30 October 1998; proceedings”, s. 363; J. Evans and J. Turnbull, „Plantation forestry in the tropics”, Oxford 2009, s. 20.

[Z miasta] Urodzinowy botoks dla Dworca Centralnego

5 grudnia minęło 40 lat od przekazania Dworca Centralnego do użytku. Jest jednym – m.in. obok Pałacu Kultury – z najbardziej kontrowersyjnych budynków w Warszawie, a jego żywot kilka razy wisiał na włosku. Ostatni raz przed kilku laty, kiedy przygotowywano się do organizacji Euro 2012. Centralny był jednym z pierwszych obiektów, które postanowiono zmodernizować, choć początkowo wskazywano, że bardziej opłacalne byłoby jego zburzenie. W uratowaniu budynku pomógł jednak… kryzys 2008 r., który zmusił PKP do ograniczenia budżetu i dokonania dość powierzchownego remontu, który jednak odmienił oblicze Dworca.

Był to również swoisty przełom, ponieważ wnętrza Centralnego, dotychczas kojarzone z zapachem nadpalonego tłuszczu oraz brudem (uderzającym zwłaszcza dla osób wchodzących na Dworzec od strony nowoczesnych Złotych Tarasów), zostały gruntownie wyczyszczone i odświeżone. Wyrzucono też tanią gastronomię i wprowadzono na jej miejsce sieciowe usługi, z drogimi kawiarniami na czele. Jednym z symboli przemian stała się… toaleta, do której prowadzą specjalne, nowoczesne bramki, przy których trzeba dokonać opłaty.

Mimo pewnych kontrowersji, jakie wzbudziła ta transformacja, okazała się ona dość łagodna, ponieważ nie naruszała dotychczasowej bryły Dworca. Prawdziwa interwencja miała jednak nadejść dopiero kilka lat później, właśnie z okazji 40. rocznicy powstania budynku. W hali głównej zaczęto budować nowoczesną antresolę, łączącą dwa końce hali, oświetloną dwoma latarniami. W projekcie tym widać łatanie pewnych niedoróbek z dawnych lat, ale również nieco inną logikę niż ta, która towarzyszyła powstaniu tego miejsca. Dworzec budowano w czasach, gdy do komercyjnego wykorzystania przestrzeni nie przykładano specjalnej wagi. Z czasem jednak dwie antresole zapragnięto połączyć, a nieużywana przestrzeń hali głównej zaczęła wydawać się podejrzanie pusta.

Mimo tych – zrozumiałych skądinąd – powodów stworzenia czegoś w rodzaju łącznika między jedną częścią hali a drugą, wydaje się, że ostatecznie zwyciężyła najgorsza (bo być może najtańsza) koncepcja. Pseudoponowoczesny projekt, utrzymany w estetyce zupełnie nieprzystającej do wnętrza hali, wprowadził do niej chaos i oszpecił. Dobrym symbolem jakości rozwiązań proponowanych przez tę interwencję stała się niechlujnie wykonana wizualizacja, która przez miesiące reklamowała przyszłą „inwestycję” przy kasach biletowych. Projektant najwyraźniej bardzo się spieszył, bo nie zauważył, że robi projekt we wnętrzu budynku i przez przypadek wkleił do niego…. samochód. W zabiegu upiększenia ikony warszawskiej architektury wygrały półśrodki oraz niechlujność.

 

Dworzec Centralny_Wizualizacja

Szkoda pięknej przestrzeni hali głównej, która potrafiła wprawić w osłupienie przybysza z innego miasta, ale najgorsze w całej realizacji jest to, że wpisuje się ona w tendencję do maksymalnego skomercjalizowania przestrzeni polskich dworców. Ta choroba zaczęła toczyć je już dobre kilka lat temu, gdy PKP hurtowo stawiało przy dworcach w większych miastach galerie handlowe. Miało to swoje lepsze realizacje (Galeria Krakowska), jak i gorsze (Poznań City Center), ale w każdym przypadku to zbliżenie spowodowało, że same dworce upodobniły się do galerii handlowych, które przecież nie rządzą się tą samą logiką, co przestrzenie publiczne. Nawet jeśli nie wszystkim polskim dworcom ten mariaż z galeriami wyjdzie na złe, jak to się stało w przypadku Dworca Centralnego, to jego najnowsza historia stała się podręcznikowym przykładem tego, jak nie ratować architektury, której przydałaby się pomoc.

[Polska] Czy demokracja to „rządy większości”?

„Czy wy naprawdę nie rozumiecie zasad liberalnej demokracji?”, taki komentarz pojawił się pod jednym z naszych komentarzy przypominających, że nowy rząd nie tylko nie zyskał poparcia większości obywateli, ale nawet tych obywateli, którzy oddali głos w wyborach. „Podstawą liberalnej demokracji parlamentarnej jest dostosowywanie państwa do interesów i światopoglądu większości wyborców. Po to właśnie się odbywają co jakiś czas wybory”, pisał dalej nasz czytelnik. „Jeśli do wyborów idzie 10 proc. i z tych 10 proc. głosujących, większość zagłosuje na partię […], partia […] ma większość w parlamencie i demokratyczny mandat do urządzania Polski wedle swojego (i oczywiście swoich wyborców) widzimisię”. Słusznie? Nie całkiem.

Już w szkole podstawowej uczymy się, że „demokracja” z greckiego oznacza „władzę ludu”, ale co to znaczy, że w demokracji „rządzi lud”? Nigdy przecież w praktyce nie zdarza się tak, że wszyscy – nawet w niewielkiej grupie – całkowicie się ze sobą zgadzają. Niezgoda jest tym bardziej prawdopodobna, im grupa większa i bardziej zróżnicowana, a w 40-milionowym społeczeństwie jest ona właściwie nieunikniona. Rządy ludu, o których mowa w definicji demokracji, są więc rządami całości ludu tylko w tym sensie, że każdy ma prawo ubiegać się o władzę. Ale ostatecznie sprawują ja reprezentanci tylko pewnej części społeczeństwa, zwykle mniejszościowej. Demokracja to zatem wbrew pozorom nie tyle „rządy ludu”, ani nie nawet „rządy większości”, co rządy najlepiej zorganizowanej lub najaktywniejszej mniejszości, której w danym momencie udaje się zyskać najwięcej głosów. Tak też jest w przypadku bieżącej sytuacji w Polsce i tak było przez ostatnich 25 lat – żadna partia nie tylko nie przekonała do siebie większości wszystkich Polaków, ale nawet większości tych, którzy korzystali z prawa do głosowania.

Cóż z tego – odpowiadają w tym miejscu zwolennicy obecnych działań rządu – skoro partia Jarosława Kaczyńskiego zwyciężyła, liczba oddanych na nią głosów nie ma żadnego znaczenia. Choćby PiS wygrało, zdobywając ledwie 10 proc. głosów, mogłoby, jak pisał nasz czytelnik, „urządzać Polskę według własnego (i swoich wyborców) widzimisię”.

I znów – sprawa nie jest tak prosta. Zwycięzca ma prawo wprowadzać zapowiedziane w kampanii ustawy, lecz nie oznacza to, że może przegłosować każdą ustawę. Czy zwycięzca wyborów mógłby podjąć decyzję o anulowaniu wyborów kolejnych albo delegalizacji partii opozycyjnych i tym samym przyznać sobie pełną władzę? W takim wypadku demokracja kończyłaby się zawsze po pierwszych wyborach. To między innymi w celu uniknięcia takiej sytuacji część zasad ustrojowych – zawartych w Konstytucji – ze względu na ich fundamentalne znaczenie dla ustroju demokratycznego, ma status specjalny, a dla ich zmiany potrzeba specjalnej większości głosów, której PiS obecnie nie ma.

Jeśli jednak obecnej władzy nie odpowiada obowiązująca ustawa zasadnicza – a „exposé” Jarosława Kaczyńskiego nie pozostawia wątpliwości, że tak jest – nic nie stoi na przeszkodzie, by ją zmienić. Należy jednak zyskać odpowiednio duże poparcie. PiS tymczasem wybiera drogę na skróty i zamiast przekonać większą liczbę Polaków do tego, że partyjna wizja zmiany kraju jest słuszna, dokonuje zmian marginalizując instytucje powołane do kontroli parlamentarnej większości, takie jak Trybunał Konstytucyjny.

Co ciekawe, najważniejsze z ustaw proponowanych przez PiS w kampanii wyborczej – takie jak ustawa „500+”, zwiększenie wydatków na armię, przywrócenie dawnego wieku rozpoczęcia edukacji szkolnej, likwidacja gimnazjów itd. – nie wymagają zmiany Konstytucji. Próba zdominowania Trybunału może sugerować więc, że nowy rząd będzie chciał wprowadzić prawa, które z dzisiejszego punktu widzenia uznalibyśmy za konstytucyjnie wątpliwe. Takim prawem mogłaby być chociażby radykalna ustawa lustracyjna, pozbawiająca część obywateli części praw obywatelskich lub ustawa radykalnie zmieniająca ordynację wyborczą, np. dodająca zwycięzcy wyborów premię w postaci dodatkowych 100 posłów. W tym drugim wypadku mielibyśmy do czynienia z naruszeniem wpisanej do Konstytucji zasady proporcjonalności wyborów. Celem zaś byłoby wprowadzenie reguły faworyzującej największą w danej chwili partię, która pozwalałaby łatwiej osiągnąć większość parlamentarną i przeprowadzić jeszcze bardziej radykalną zmianę ustrojową. Kierunku tej zmiany nie znamy, PiS nie mówił bowiem w kampanii nic o modyfikowaniu Konstytucji, trudno więc twierdzić, że partia ta została wybrana po to, by takich reform dokonać.

Podważenie porządku konstytucyjnego w taki sposób, w jaki robi to obecnie PiS, będzie też miało ten negatywny skutek, że do reszty podważy nie tylko zaufanie obywateli do polityków, ale i polityków do siebie. System demokratyczny opiera się na poszanowaniu najważniejszych zasad politycznej gry. Partie polityczne, które przegrywają w wyborach, uznają zwycięstwo przeciwników i ich prawo do władzy między innymi dlatego że w kolejnych wyborach to one mają szansę zdobyć władzę. Gdyby zaś doszło do sytuacji, w której zwycięzca łamie obowiązujące dotychczas reguły, nic nie stoi na przeszkodzie, by podobnie zachowało się inne ugrupowanie, które wcześniej czy później przejmie władzę po PiS. To z kolei w dłuższej perspektywie grozi eskalacją konfliktu politycznego i zaburzeniem stabilności państwa oraz swobód obywatelskich, czego skutki odczujemy wszyscy.

Jak pisał w słynnej książce „O demokracji w Ameryce” Alexis de Tocqueville: „Znamy tylko jeden sposób uniknięcia deprawacji ludzi: nikomu nie przyznawać wszechwładzy, która posiada nieograniczone prawo poniżania”.

[Bioetyka] Ministerstwo Medycyny Alternatywnej

Na początku grudnia Konstanty Radziwiłł – minister zdrowia w rządzie PiS – podjął decyzję o zamknięciu Programu Leczenia Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego. Finansowanie zabiegów in vitro ustanie 30 czerwca 2016 r., mimo że poprzedni minister zdrowia w ostatnich dniach swojej kadencji przedłużył czas trwania programu do 2019 r.

Dla przeciwników sztucznego zapłodnienia uzasadnienie decyzji PiS może być jednak rozczarowujące. Tym razem, zamiast o „ochronie życia”, rzeczniczka rządu, Elżbieta Witek, mówiła głównie o kwestiach finansowych: „Nie odstępujemy od in vitro, odstępujemy tylko od finansowania tego z budżetu państwa”. Obecnie z fundowanego przez Ministerstwo Zdrowia zapłodnienia pozaustrojowego korzysta 17 tys. par. Odsuńmy na chwilę na bok wszystkie ważne wątki w debacie o leczeniu niepłodności i skupmy się wyłącznie na kosztach – ile pieniędzy gotowy jest wydać rząd, by zwiększyć dzietność w Polsce? I czy in vitro faktycznie się „nie opłaca”?

Na co nas stać, a na co nie stać

Sztuczne zapłodnienie jest drogie. Jak czytamy na oficjalnej stronie internetowej Programu Leczenia Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego, licząc do 1 grudnia 2015 r., na jego realizację wydano 150 mln złotych, a w wyniku działania programu od lipca 2013 r. urodziło się 3793 dzieci. Licząc w ogromnym uproszczeniu, oznacza to, że na jedno dziecko przypadał wydatek publicznych pieniędzy rzędu 40 tys. zł. Zgodnie z logiką nowych władz to za duży koszt w stosunku do rezultatów – czy faktycznie?

Celem flagowej inicjatywy PiS – „Projektu ustawy o pomocy państwa w wychowywaniu dzieci”, nazywanej ustawą „500+” – jest właśnie zmiana sytuacji demograficznej w Polsce. Jak czytamy na stronie Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, skutkiem działania projektu ma być wzrost liczby urodzeń o 278 tys. w ciągu 10 lat. Koszt całego programu szacowany jest na ok. 200 mld zł. Znów licząc w ogromnym uproszczeniu, oznacza to, że na jedno dziecko będzie przypadał wydatek publicznych pieniędzy rzędu… 719 tys. zł. 40 tys. to za dużo, a ponad 700 tys. już nie?

Proponowane rozwiązania to nie tylko zapowiedź dyskryminacji pacjentów ze względu na ich wyznanie, to także odebranie mniej zamożnym pacjentom opieki medycznej na najwyższym poziomie.

Emilia Kaczmarek

Oczywiście, można powiedzieć, że powyższe porównanie nie jest w pełni zasadne. Po pierwsze, należy uczciwie przyznać, że celem programu „500+” jest nie tylko zwiększenie dzietności w Polsce, ale także wsparcie już istniejących rodzin. Po drugie, leczenie niepłodności, nawet jeśli różne jej formy dotykają aż 15 proc. społeczeństwa, nie może zastąpić kompleksowej polityki prorodzinnej. Po trzecie, nie sposób przeliczać wartości życia ludzkiego na pieniądze. Powyższe zestawienie pokazuje jednak, że w obliczu astronomicznych wydatków planowanych przez PiS, koszt Programu Leczenia Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego przypominał kieszonkowe. Argument, że został zamknięty, ponieważ był za drogi, w ustach nowej władzy brzmi po prostu niewiarygodnie.

Darmowe leki dla najbogatszych

Wydatki w służbie zdrowia to szczególnie drażliwy temat, bo siłą rzeczy wymagają dokonywania wyceny tam, gdzie mamy do czynienia z wartościami bezcennymi – ludzkim życiem czy zdrowiem. Decyzje o wydaniu publicznych pieniędzy trzeba jednak w końcu podjąć, a podjęte decyzje ocenić. Czy zapowiedzi nowego ministra zdrowia wydają się racjonalne?

Konstanty Radziwiłł uznał, że Polski nie stać na finansowanie zapłodnienia pozaustrojowego dla niepłodnych par starających się o dziecko – stać nas jednak na darmowe leki dla wszystkich osób powyżej 75 roku życia! Na stronie Ministerstwa Zdrowia znajdziemy (na razie bardzo skromne) informacje o planowanej „liście refundacyjnej S”, na której mają się znaleźć przepisywane na receptę leki dostępne za darmo dla w s z y s t k i c h seniorów. Nie znamy jeszcze szczegółów planowanej ustawy, więc trudno ocenić jej koszty. Już na tym etapie jednak propozycje rządu budzą poważne wątpliwości.

Powszechny pogląd, że polscy emeryci są jedną z najbiedniejszych grup społecznych, to stereotyp. Na fałszywość tego przekonania od lat zwracają uwagę autorzy Diagnozy Społecznej oraz innych badań. Jak czytamy w najnowszej Diagnozie Społecznej (str. 36): „Kolejnymi grupami gospodarstw domowych o najwyższych przeciętnych dochodach netto na osobę są gospodarstwa domowe pracowników i emerytów (odpowiednio 1634 zł i 1562 zł na osobę)” – i dalej: „[N]ajmniejszy zasięg skrajne ubóstwo miało w grupach gospodarstw domowych pracujących na własny rachunek, emerytów i pracowników” (str. 381). Czy oznacza to, że w Polsce nie ma biednych emerytów? Oczywiście są i takim osobom trzeba pomóc. Jaki jest jednak sens w fundowaniu darmowych leków wszystkim emerytom, także tym, których emerytury wynoszą więcej niż średnia pensja reszty Polaków?

Co więcej, darmowe mają być tylko wybrane leki – do jakiej więc sytuacji to rozwiązanie ma doprowadzić? Czy osoba o najniższej emeryturze będzie musiała zapłacić za niezbędne, ale nieznajdujące się na „liście S” leki z własnej kieszeni, podczas gdy zamożny emeryt, „szczęśliwie” chory na odpowiednią chorobę i leczony refundowanymi lekami, dostanie swoje za darmo?

Do kogo trafią publiczne pieniądze?

Niestety, to nie koniec niepokojących zapowiedzi nowego ministra zdrowia. Program Leczenia Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego ma być nie tylko zlikwidowany, ale także zastąpiony „narodowym programem prokreacyjnym” opartym o tzw. naprotechnologię. Naprotechnologia opiera się m.in. na Modelu Creighton, czyli naturalnej metodzie rozpoznawania płodności u kobiety. Kto będzie więc leczył Polaków z niepłodności w ramach „narodowego programu prokreacyjnego”? Wszystko wskazuje na to, że od czerwca 2016 r. publiczne pieniądze, zamiast do klinik i lekarzy zajmujących się zapłodnieniem pozaustrojowym, będą trafiały m.in. do instruktorów Modelu Creighton. Jak czytamy na jednej ze stron oferujących szkolenia dla przyszłych instruktorów, kurs składa się z dwóch zjazdów i kosztuje 100 zł. Ale aby móc wziąć w nim udział, trzeba najpierw… określić własne wyznanie oraz stosunek do leczenia niepłodności metodą sztucznego zapłodnienia.

Tzw. naturalne metody leczenia niepłodności są nierozerwalnie wpisane w katolicki światopogląd. A jak czytamy na jednej ze stron internetowych poświęconych Modelowi Creighton, współżycie seksualne małżonków nie powinno być spontaniczne. „W procesie podejmowania decyzji w sposób odpowiedzialny wybierają najlepszy czas na zbliżenie. I, co ważniejsze, ten czas wybierają wspólnie. Spontaniczny akt seksualny wymaga poddania się impulsowi emocjonalnemu, podczas gdy współżycie świadome łączy się ze świadomym wyborem, realizowanym przez współpracę intelektu, woli i wartości respektowanych przez męża i żonę”.

Kolejnym podmiotem, do którego mogą trafić publiczne pieniądze, jest działający w Warszawie Instytut Rodziny, w którym od kwietnia pracuje m.in. prof. Bogdan Chazan. Nasienie do badania w Instytucie „oddawane jest w wyniku naturalnego współżycia w warunkach najbardziej sprzyjających małżonkom”. Jeśli leczeniem niepłodności w ramach „narodowego programu prokreacyjnego” miałyby zajmować się powyższe instytucje, proponowane przez nie zabiegi będą najprawdopodobniej dostępne wyłącznie dla par pozostających w katolickim związku małżeńskim.

Ministerstwo Medycyny Alternatywnej

Proponowane rozwiązania to nie tylko zapowiedź marnowania publicznych pieniędzy i dyskryminacji pacjentów ze względu na ich wyznanie, to także odebranie mniej zamożnym pacjentom prawa do opieki medycznej na najwyższym poziomie. Dopóki PiS nie zmieni ustawy o leczeniu niepłodności, zamożniejsze pary będą mogły nadal korzystać z usług prywatnych klinik odpłatnie. Te mniej zamożne, o ile spełnią kryteria wyznaniowe, będą pokładać swoje nadzieje w naprotechnologii. Czy dzięki tej metodzie mogą liczyć na naturalne poczęcie?

W obliczu astronomicznych wydatków planowanych przez PiS koszt Programu Leczenia Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego przypominał kieszonkowe.

Emilia Kaczmarek

Zdaniem prof. Krzysztofa Łukaszuka, kierownika Klinik Leczenia Niepłodności INVICTA: „[N]aprotechnologia to leczenie niepłodności w pierwszej fazie – obserwacja cyklu, próba doprowadzenia do naturalnej ciąży. Jeśli to nie pomoże, niepłodnej parze pozostaje albo rezygnacja z własnego potomstwa, albo techniki wspomaganego rozrodu. Wielokrotnie przyjmowałem pacjentów, którzy «leczyli się» u naprotechnologów nieskutecznie przez 3–4 lata. Niestety w ten sposób uciekał im cenny czas…”. Z kolei Małgorzata Bechler, instruktorka Creighton Model System, twierdzi, że „wiele par zgłaszających się do Klinik Leczenia Niepłodności jest w stanie począć dziecko drogą naturalną, wystarczy ich potencjał płodności lekko wspomóc”.

Ministerstwo Zdrowia zlikwidowało Program Leczenia Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego nie dlatego, że był za drogi. Zamiast finansować in vitro, Konstanty Radziwiłł przekaże publiczne pieniądze do ośrodków, które zajmują się medycyną „naturalną” i „alternatywną”.

[Feminizując] Hipokryzja cenniejsza od prawdy?

Kilka dni temu świat obiegła wiadomość, że słynny manifest nigeryjskiej pisarki Chimamandy Ngozi Adichie „We should all be feminists” został przetłumaczony i rozdany 16-latkom w szwedzkich szkołach. Po to, by młodzież zrozumiała, że nikt nie jest gorszy ze względu na płeć, a myślenie stereotypami płciowymi szkodzi nam wszystkim. Wspaniale, gdyby i polska młodzież mogła na podstawie manifestu Adichie dowiedzieć się, co to znaczy być feministką/feministą i dlaczego feminizm to propozycja zmiany sposobu myślenia, na której mogą skorzystać całe społeczeństwa. Ale tak się nie stanie, bo Ministerstwo Edukacji nie wprowadzi eseju Adichie jako obowiązkowego do szkół. Nie zgodzi się na to Kościół, który słowo gender uważa za zło wcielone, a feminizm za wrogą cywilizacji życia ideologię. A kto podniesie rękę na Kościół, ten podniesie rękę na Polskę – powiedział kilka dni temu prezes PiS, Jarosław Kaczyński, czyli szara eminencja i naczelny monter obecnego rządu. Zatem szans nie ma. A szkoda.

Esej Adichie można uznać za intelektualny zbytek w państwie, gdzie edukacja jest polem politycznej rozgrywki, a nie obszarem, o który państwo troszczy się szczególnie. I tak program gimnazjów ma być przez nową władzę wygaszany (czy też wyciszany, nie nadążam za najnowszą nomenklaturą), a obowiązek posyłania sześciolatków do szkół cofnięty. Polskie dzieci są ewidentnie głupsze i mniej dojrzałe, skoro działania edukacyjne, które w Europie Zachodniej przynoszą efekty, u nas są z góry skazane na porażkę, przynajmniej w oczach PiS. Ale nie o tym jest ten felieton.

Chciałabym go poświęcić wojowniczym słowom nowej minister edukacji, Anny Zalewskiej, która buńczucznie zadeklarowała, że nie wpuści seksedukatorów do szkół, a edukacja seksualna to pole działania dla rodziny, a nie szkoły. Tak jej dopomóż Bóg. Minister Zalewska wyznała, że „zewnętrzne zespoły są zagrożeniem dla dzieci, bo ich nie znają. Mogą im tylko zaszkodzić. Trzeba szanować intymność młodych ludzi. Poza tym wychowanie jest po stronie rodziców. To rodzic jest najważniejszy”.

Ja też jestem za szacunkiem dla intymności młodych ludzi. I uważam, że z tego szacunku powinna zrodzić się chęć pomocy młodzieży w chronieniu swojej intymności, a nie stawanie tej pomocy na drodze. Pani minister najwyraźniej nie wie, kim są i jak działają seksedukatorzy. To zazwyczaj również młodzi ludzie, o średniej wieku niższej niż u nauczycieli z gimnazjów i liceów. Na pewno młodsi duchem i niewtłoczeni przez system w schematy, poza które szczególnie trudno wyjść. To też osoby przygotowane do rozmów z młodzieżą na trudne tematy, a do takich należą pogadanki o perypetiach ciała i jego seksualnych doznaniach. I nie sądzę, by na takie rozmowy byli gotowi rodzice, zwłaszcza ci o dość konserwatywnym podejściu do życia seksualnego ich dzieci. Moi gotowi nie byli, rodzice moich znajomych, często o dekadę młodszych, również. Takie rozmowy wymagają nie tylko przełamania krępującej bariery, ale też ogromnej dojrzałości i otwartości ze strony rodziców na to, o co mogą zapytać i co do powiedzenia mają w temacie ich dzieci.

Seksedukacja to przede wszystkim nauka o tym, że każdy ma prawo do wyrażania swojej seksualności, ale przede wszystkim ma prawo do powiedzenia „nie” i do ochrony swojej intymności. Tego dzieci i młodzież nie dowiedzą się od znajomych.

Katarzyna Kazimierowska

Żyjemy w świecie, w którym z twardym porno w internecie stykają się już polskie ośmiolatki! Szokujące, prawda? Wielu rodziców nie chce tej prawdy przyjąć do wiadomości, ale tak się dzieje. Dlatego rozmowę trzeba zacząć dużo wcześniej, a nie wtedy, gdy w telefonie nastolatka znajdzie się rozbierane zdjęcia jego koleżanek z klasy, ani nie wtedy, gdy nastoletnia córka powie, że chyba jest w ciąży, ale nie jest pewna, bo „to był chyba tylko petting”. Nie wymyślam tych historii, pojawiają się one na forach dla rodziców przerażonych głupotą własnych dzieci. Tylko, że ich dzieci nie są głupie. Po prostu odmówiono im prawa do podstawowej wiedzy o ich ciele i jego reakcjach, nauki o przyczynach i skutkach pewnych zachowań.

Kilka tygodni temu w mediach pojawiła się wstrząsająca informacja o gwałcicielu z Trójmiasta, niejakim „Krystku”, który zmanipulował i wykorzystał seksualnie kilkadziesiąt nastolatek. Jedna z jego ofiar, zaledwie 14-letnia, popełniła samobójstwo, gdy ten ją zgwałcił. Polska w szoku, tymczasem matka zaczęła dostawać komentarze na forach, że nie przypilnowała „puszczalskiej dziewuchy” i że to wszystko galerianki były. Nikt nie zastanowił się, że „Krystek” wykorzystał niewinność i niewiedzę tych dziewczyn – także niewiedzę seksualną. Ale taka wiedza to już edukacja seksualna. Rodzice bardzo często nie potrafią przekazać dziecku właściwych informacji, ograniczając się do standardowych upomnień typu: „nie zadawaj się z niewłaściwymi chłopakami”. Matka tej 14-latki w życiu by nie pomyślała, że jej córkę skrzywdzi dorosły mężczyzna.

Nie wyobrażam sobie, że sensowną i bardzo trudną wiedzę przekazują dzieciakom nauczyciele polskiego, historii czy katechezy. Bo dzieci bardzo wcześnie przyswajają sobie buntowniczą myśl, że „nauczyciel – twój wróg”. Nauczycielom z założenia się nie ufa, a na pewno się ich nie słucha w kwestiach życiowych. Nauczyciel ma być autorytetem od wiedzy szkolnej, a nie od doświadczeń seksualnych. Seksedukator, właśnie osoba z zewnątrz, niepowiązana ze szkolnym piekiełkiem, ma szansę dotrzeć do zbuntowanych i nieufnych często nastolatków. Bo jest osobą, która wreszcie potraktuje ich nie tylko po partnersku, ale także zwyczajnie serio. A mówimy o kluczowej dla postrzegania samego siebie i swojej wartości sferze – tu niewiedza może skutkować tragedią i złamanym życiem.

Jakiś czas temu przeprowadziłam wywiad z Eriką Lust, znaną w branży, bo reżyserką wyjątkowych filmów dla dorosłych. Jej produkcje nazywane są feministycznymi – a tak naprawdę wystarczyłby określenie „ludzkimi” – filmami porno. Różnią się od tego rodzaju standardowych produkcji tym, że kobiety nie są traktowane jak przedmioty, a seks pokazany jest jako coś, co daje radość (tak, radość) i przyjemność obu stronom, nie ma tu bólu, przemocy i wykrzywionych twarzy. Bezpiecznie czują się aktorzy i widz, który taką produkcję ogląda. A przecież bezpieczeństwo to podstawa w temacie seksu. Lust powiedziała, że najważniejszymi dla niej lekcjami w szkole były te prowadzone przez seksedukatorów – nigdzie nie nauczyła się tyle o seksualności człowieka, ale też o jego prawie do prywatności, intymności i ochrony siebie.

Bo seksedukacja to przede wszystkim nauka o tym, że każdy z nas jest wartościowym człowiekiem i ma prawo do wyrażania swojej seksualności, ale ma przede wszystkim prawo do powiedzenia „nie” i do ochrony swojej intymności. A tego dzieci i młodzież nie dowiedzą się od znajomych, na forach, czy oglądając filmy z twardym porno. Nie wiem, jak o seksie opowiedziała pani minister swoim dwóm córkom, ale śmiem podejrzewać, że większość polskich rodziców tego nie robi w ogóle. W naszym społeczeństwie hipokryzja jest często cenniejsza od prawdy i to właśnie hipokryzja zaczyna dominować w decyzjach naszego rządu. Szkoda, że ucierpią na tym najmłodsi i niewinni – czyli tak naprawdę przyszłość narodu.

[Putinada] Ironia losu. Pożegnanie Eldara Riazanowa

Kiedy pierwszy raz pojechałem na Wschód, cały czas odkrywałem coś nowego. To trywialne stwierdzenie, ale prawdziwe. Odkrywałem na przykład, jak postrzegani są Polacy, a przede wszystkim – co się o Polakach w ogóle wie. Jedną z największych niespodzianek było to, że nie każdy z moich rozmówców identifikował polskość Fryderyka Chopina. Ba – nawet Jana Pawła II nie kojarzy tam wielu (no może poza Ukrainą – gdzie jednak naszego świętego rodaka zna prawie każdy). Czasem okazywało się, że główne skojarzenie z Polakami to Barbara Brylska – niegdysiejsza gwiazda polskiego kina – w Rosji ciągle znana i lubiana. Do dziś zadaję sobie pytanie – dlaczego Kama z „Faraona” i Krzysia z „Pana Wołodyjowskiego” w Polsce pojawia się głównie na łamach wspomnieniowych książek, a w Rosji zasiada nawet w jury lokalnej wersji „Tańca z gwiazdami” – co we współczesnym świecie jest przecież wyróżnieniem przewidzianym dla największych celebrytów. Odpowiedź jest prosta – uczynił to talent Eldara Riazanowa.

Riazanow, który zmarł w tym tygodniu w moskiewskim szpitalu, przeszedł niezwykle długą drogę, nim stał się klasykiem. A to, że miałby się nim stać, nie było wcale takie oczywiste. Sprzyjała temu na szczęście rosyjska tradycja kulturalna, w której twórca komedii – sarkastyczny prześmiewca – jest ceniony niemal równie wysoko jak smutny pisarz opisujący ludzką tragedię. W końcu to w Rosji Czechow uzyskał pozycję równą Dostojewskiemu, a gdy powstała radziecka kinematografia – Grigorij Aleksandrow także był ceniony w równym stopniu, co Siergiej Eisenstein. Podobnie było zresztą z aktorami – cyrkowca Jurija Nikulina także ustawiano na równi z Innokientijem Smoktunowskim.

Riazanowoi było jednak ciężko, bo długo nie mógł się zdecydować, jaki rodzaj sztuki chce uprawiać. Na początku lat 50., po ukończeniu elitarnego moskiewskiego WGIK-u, parał się dokumentalistyką. Wspólnie ze swoją żoną, Zoją Fominą, stworzył nawet artystyczny duet. Zresztą z perspektywy lat to wahanie i wynikające zeń opóźnienie kompletnie nie dziwi. Czy w stalinowskiej Rosji mogły powstać lekkie i ironiczne komedie, z jakich później zasłynął Riazanow?

Przełomem stał się rok 1956. Wtedy zmienia się cały Związek Radziecki. Chruszowowska odwilż przynosi zmiany także w filmie. W społeczeństwie zapanował entuzjazm, a widzowie w końcu mogli oglądać na ekranie skrzący się inteligencją dowcip. Od zrealizowanego właśnie wtedy filmu „Noc karnawałowa” (1956) rozpoczyna się tryumfalny pochód Riazanowa przez radzieckie i rosyjskie ekrany – który trwał niemal pół wieku.

W sercach widzów szczególne miejsce zajęły jednak dwa filmy – pierwszy z nich, „Ironia losu”, powstał w 1975 r. i opowiadał o przypadkowej miłości, która w noc sylwestrową połączyła przeciętnego obywatela Kraju Rad i przeciętną obywatelkę ZSRR. On pod wpływem alkoholu, zamiast do mieszkania w Moskwie, trafia do mieszkania w Leningradzie. Ją zagrała Barbara Brylska śpiewająca głosem Ałły Pugaczowej. Razem – wystarczyło materiału na filmowy hit powtarzany co roku w Sylwestra w głównym programie rosyjskiej telewizji. To właśnie dzięki niemu każdy Rosjan (no prawie każdy) zna Brylską.

Siedem lat później powstaje nostalgiczny melodramat „Dworzec dla dwojga”. Tym razem scenerią miłości jest wielki kolejowy dworzec. Nic lepiej od filmu Riazanowa nie pokazało jednego z wielkich elementów rosyjskiej mentalności – roli dworców i kolei oraz podróżowania po tym wielkim kraju.

Swoją bogatą twórczość Riazanow domknął dopiero kilka lat temu, ale dwie ostatnie dekady uczyniły z niego legendę. Jego imieniem nazwano nawet samolot i uhonorowano go niemal wszystkimi możliwymi odznaczeniami.

Razem z Eldarem Riazanowem ostatecznie przeszła do historii generacja tytanów radzieckiego kina, którzy uczynili z tamtejszej kinematografii jedną z najwspanialszych na świecie.

Zamiast rozwiązania, potęgowanie napięcia

Spór o Trybunał z godziny na godzinę zmienia się ze sporu o prawo w polityczne trzęsienie ziemi. Wśród huku politycznych armat łatwo zapomnieć o klasycznej muzyce prawa. I tak – w komentarzach po faktycznie wybuchowym dniu został pominięty kawał prawniczego świata i prawniczej kultury europejskiej. Rozumiem niechęć niektórych czytelników do języka prawników, ale stawka jest na tyle duża, że warto się trochę pomęczyć.

Od lat Trybunał Konstytucyjny nie był przedmiotem tak wzmożonej uwagi, jak przez kilka ostatnich dni. Do tej pory był raczej postrzegany jako jeden z organów państwa, który stoi na straży Konstytucji, ale zwykły człowiek raczej nie miał bezpośredniego kontaktu z jego orzeczeniami. Kilka dni temu sytuacja zmieniła się całkowicie i zarówno kandydaci na sędziów Trybunału, jak i sama instytucja stali się przedmiotem zainteresowania Polaków. Słowa, które padały w publicznej debacie, potwierdzały jedynie, że sytuacja staje się coraz bardziej poważna, a z każdą chwilą i każdym kolejnym działaniem podejmowanym przez Sejm emocje rosły.

Ostatnie dni wniosły kilka nowych istotnych wątków do toczącego się dramatu.

W środę, 2 grudnia, mimo wydania przez Trybunał Konstytucyjny postanowienia o zabezpieczeniu roszczenia polegającego na niedokonywaniu przez Sejm czynności wyboru sędziów do czasu rozpoznania przez Trybunał wniosków co do prawidłowości dokonania wyboru pięciu sędziów – marszałek Sejmu prowadził posiedzenie i mimo sprzeciwów oraz pytań kierowanych do kandydatów na sędziów – podejmowano kolejno uchwały wyboru na sędziów Trybunału.

Następnie w nocy prezydent niezwłocznie przyjął ślubowania czterech z pięciu nowo wybranych sędziów Trybunału, którzy już następnego dnia pojawili się w siedzibie TK.

Kolejnym akcentem było orzeczenie Trybunału, zgodnie z którym dwóch z pięciu sędziów wybranych w czerwcu zostało wybranych niezgodnie z Konstytucją, a ostatnim elementem dnia – swego rodzaju wisienką na torcie – orędzie prezydenta.

Odnosząc się zatem do zdarzeń prawnych, należy zwrócić uwagę na kilka elementów.

Postanowienie o zabezpieczeniu zostało wydane przez Trybunał w precedensowych okolicznościach. Istnieją wątpliwości co do tego, czy takie postanowienie może zostać wydane i czy przede wszystkim zaszły przesłanki do wydania takiego postanowienia, aczkolwiek co do zasady – wykorzystywanie przepisów Kodeksu Postępowania Cywilnego jest dozwolone.

Podstawę wydania postanowienia o zabezpieczenia stanowi art. 730 i następne Kodeksu Postępowania Cywilnego. Zgodnie z art. 730 § 1 KPC „w każdej sprawie cywilnej podlegającej rozpoznaniu przez sąd lub sąd polubowny można żądać udzielenia zabezpieczenia. Sąd może udzielić zabezpieczenia przed wszczęciem postępowania lub w jego toku. Udzielenia zabezpieczenia może żądać każda strona lub uczestnik postępowania, jeżeli uprawdopodobni roszczenie oraz interes prawny w udzieleniu zabezpieczenia”.

Aby doszło do wydania postanowienia o zabezpieczeniu, strona musi wykazać odpowiednie przesłanki. Tymi przesłankami są interes prawny i wiarygodność roszczenia. Interes prawny w udzieleniu zabezpieczenia istnieje wtedy, gdy brak zabezpieczenia uniemożliwi lub poważnie utrudni wykonanie zapadłego w sprawie orzeczenia lub w inny sposób uniemożliwi lub poważnie utrudni osiągnięcie celu postępowania w sprawie.

Jeśli czytamy wprost regulacje zawarte w KPC – widzimy, że zabezpieczenie dotyczy sprawy cywilnej – i tu powstają pierwsze wątpliwości, czy postępowanie przed Trybunałem Konstytucyjnym można rozumieć jako sprawę cywilną; i czy w tym zakresie stosowanie analogii nie idzie zbyt daleko. Poza tym, co również jest istotne, należy zastanowić, czy został uprawdopodobniony interes prawny w zabezpieczeniu i jak zostało sformułowane roszczenie. Wydaje się jednak, szczególnie w świetle orzeczeń wydawanych przez sądy powszechne, że w przedmiotowej sprawie nie do końca istniała sytuacja, o której mowa w artykule.

Odnosząc się zaś do spraw rozpoznanych przez Trybunał Konstytucyjny, należy podkreślić, że Trybunał czwartkowym wyrokiem w pełni podzielił stanowisko wyrażone we wniosku Rzecznika Praw Obywatelskich, zgodnie z którym sejm poprzedniej kadencji dokonał w sposób prawidłowy wyboru trzech sędziów, natomiast dwóch sędziów zostało dokonanych niezgodnie z Konstytucją. W związku z tym prezydent powinien niezwłocznie przyjąć ślubowanie tych trzech wybranych sędziów – aby mogli oni podjąć swoje czynności.

Obecnie mamy do czynienia z sytuacją, w której trzech sędziów wybranych przez sejm poprzedniej kadencji oczekuje na złożenie ślubowania przed prezydentem oraz pięciu nowych sędziów, którzy złożyli już lub niebawem złożą ślubowanie.

Pan prezydent nie odniósł się w żaden sposób do wyroku Trybunału i w swoim orędziu nie wyraził woli niezwłocznego przyjęcia ślubowania tychże trzech sędziów wybranych prawidłowo. Obecnie trudno jest dokonać jednoznacznej oceny, czy ten brak woli odniesienia się do wyroku Trybunału jest podyktowany celowym unikaniem odpowiedzi wprost, czy też próbą działania na zwłokę z zaprzysiężeniem sędziów wybranych przez poprzedni sejm. Niewątpliwie kolejne dni dadzą odpowiedź na te pytania, szczególnie że 9 grudnia Trybunał będzie zajmował się zmianą ustawy dokonaną przez obecny sejm. Niewykluczone, że wówczas zajmie się również statusem sędziów zaprzysiężonych nocą przez prezydenta.

Nie zmienia to faktu, że w czwartkowy wieczór prezydent RP, kilkanaście godzin po zaprzysiężeniu nowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego i kilka godzin po wyroku samego Trybunału, postanowił zgodnie z zasadą Alfreda Hitchcocka po trzęsieniu ziemi nadal potęgować napięcie. Aż strach pomyśleć, że drugi człon słynnego zdania specjalisty od filmów grozy brzmi: „potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”.

[Polska] Koniec demokracji czy liberalizmu?

W reakcji na pierwsze działania nowego rządu, pojawiło się w polskich mediach wiele głosów wskazujących na rychły (lub nawet już dokonany) koniec demokracji w naszym kraju. O to, kiedy kończy się demokracja, pytają również (bez wpadania w histeryczne tony) w bieżącym numerze redaktorzy „Kultury Liberalnej”. Wydaje mi się tymczasem, że co jak co, ale akurat demokracja ma się w naszym kraju bardzo dobrze i nic nie wskazuje na to, by w bliskiej przyszłości miała się mieć gorzej. Zagrożony (i to, jak sądzę, poważnie) jest natomiast liberalizm i charakterystyczne dla niego instytucje.

Warto odróżnić od siebie te dwa pojęcia – zwłaszcza, że obydwa funkcjonują w publicznym dyskursie w mocno odkształconej formie. I tak pod hasłem „liberalizmu” rozumie się zazwyczaj gospodarczy neoliberalizm, a więc prąd ideowy dążący do ograniczenia ingerencji państwa w gospodarce. Demokracja natomiast całkowicie niemal „odkleiła” się od swego politycznego znaczenia i stała się pojęciem moralnym. Kiedy się dziś nim posługujemy, mamy na myśli, z grubsza rzecz biorąc, wszystko, co dobre i chwalebne; all things good and bright. Ktoś, komu przyszłoby na myśl krytykować lub odrzucać demokrację, z miejsca staje się osobnikiem podejrzanym.

Oba powyższe ujęcia są błędne. Wedle klasycznej definicji demokracja oznacza, jak wiadomo, władzę ludu. W myśl jej zasad to sami rządzeni powinni decydować o swoim losie – bądź to na drodze bezpośredniego głosowania, bądź też poprzez swoich reprezentantów. Legitymizacja władzy jest tu jednak zawsze „oddolna”. Rząd jest tylko przekaźnikiem szerszej „woli ludu”: prawdziwego, choć pozostającego zazwyczaj w ukryciu suwerena.

Polityczny liberalizm natomiast oznacza coś zupełnie innego. To dość skomplikowany system organizacji podziałów, checks and balances. Aby zapewnić jednostce (nie ludowi!) pewien minimalny zakres indywidualnej swobody oraz uchronić ją przed arbitralnością władzy, liberalizm proponuje wydzielić i przeciwstawić sobie poszczególne sfery ludzkiego życia. Rozgranicza więc władzę na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, oddziela państwo od religii, sferę prywatną od publicznej, państwo od społeczeństwa. Poprzez wzajemne szachowanie tych sił, liberalizm pragnie stworzyć i zachować (zawsze chwiejną i niepewną) sferę indywidualnej swobody.

Jak nietrudno zauważyć z powyższego zestawienia, możemy sobie z łatwością wyobrazić zarówno nieliberalną demokrację, jak i niedemokratyczny liberalizm. Oczywiście, zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku wartością naczelną pozostanie wolność. Podmiotem wolności w demokracji jest jednak lud; w liberalizmie – pojedynczy człowiek. Różnica ta ma kapitalne znaczenie i właśnie w związku z nią tacy liberałowie, jak choćby Alexis de Tocqueville, obawiali się „tyranii większości” – to jest, nazywając rzeczy po imieniu, niczym nieumiarkowanej demokracji.

Prawo i Sprawiedliwość bez specjalnych ceregieli (ceregiele to wszak specjalność liberałów) stara się zafundować nam nie żaden system autorytarny, ale właśnie coś na kształt demokratycznej tyranii większości. Czołowi przedstawiciele tej partii uznają, że mogą próbować dokonać demontażu niektórych liberalnych bezpieczników naszego systemu politycznego, ponieważ chce tego większość. (Na marginesie warto zauważyć, że jeżeli przemnożymy wyborczy wynik PiS-u przez frekwencję, ta większość to niecałe 20 proc. Polaków. Za to, jak się domyślam, 100 proc. tych „prawdziwych”.) Demokracja nie jest dziś zatem w Polsce zagrożona. W niebezpieczeństwie znalazły się natomiast instytucje liberalne, jak choćby zasada trójpodziału władz czy ochrony rozmaitych mniejszości (bazująca na założeniu, że każdy z nas może kiedyś w jakiejś mniejszości się znaleźć). I zagrożone są właśnie przez demokrację w jej ludowym, nie-liberalnym wydaniu.

Prawo i Sprawiedliwość to partia opowiadająca się za takim właśnie rozwiązaniem ustrojowym. Ludowo-demokratyczne wątki zbiera zresztą z rozmaitych elementów polskiej tradycji politycznej – zarówno tych postsolidarnościowych, jak i postkomunistycznych. Analogie wobec heroicznej mitologii „S” (nie mylić z ograniczonymi roszczeniami prawdziwej pierwszej „S” z sierpnia 1980 r.) są wymowne i wielorakie.

W ramach przyjętej przez Prawo i Sprawiedliwość filozofii działanie polityczne jest zawsze działaniem moralnym, a przeciwnik to nade wszystko ktoś po prostu zły, a nie posiadający inne niż my interesy. Stawka sporu jest tu zawsze absolutna i wyklucza możliwość kompromisu. Wspólnota i jej prawa każdorazowo są ważniejsze od praw i interesów jednostki. Jest tak, ponieważ wspólnota jest jednością i tylko jako jedność osiąga podmiotowość. W efekcie również państwo ma zostać zrównane ze społeczeństwem, społeczeństwo natomiast – z kulturowo i religijnie monolitycznym narodem. Chwilowo jednak to państwo pozostaje wrogiem i cała działalność (dokładnie jak w micie „S”) ma wybitnie insurekcyjny, antyetatystyczny charakter. Uzyskawszy od ludu władzę, państwo należy przejąć, bez oglądania się na panujący dotąd obyczaj czy stabilność jego instytucji. Władza ma wszak wrócić w ręce ludu. A lud reprezentujemy „my”.

Co uderzające, ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego nie mniej dogłębnie przyswoiło sobie tradycję Polski Ludowej. Ujmując rzecz dosadnie: jest w równym stopniu postsolidarnościowe, co (mentalnie) postkomunistyczne. Rodem z PRL-u jest bowiem charakterystyczne dla przedstawicieli tej partii (jak i dla jej elektoratu) zamiłowanie do porządku społecznego, władzy twardej ręki, a także traktowanie narodu (bo przecież nie społeczeństwa) jako struktury zasadniczo monolitycznej. Nie należy dać się tu zwieść antykomunistycznej retoryce. Choćby postulowane przez związane z PiS-em środowiska rozwiązania lustracyjne, mające przybierać postać publicznych oświadczeń, jako żywo przypominają PRL-owskie praktyki składania samokrytyki i dokonywania moralnego oczyszczenia przed kolektywem. Świadczą więc nie o jednoznacznym odrzuceniu komunizmu w jego nadwiślańskiej odmianie, ale przeciwnie – o jego głębokim przyswojeniu. Homo sovieticus swój pośmiertny żywot wiedzie dziś właśnie w PiS-ie.

Reasumując, nie wydaje mi się, że grozi nam krach demokracji. Przeciwnie, prawdziwym niebezpieczeństwem jest dziś raczej eksplozja demokracji niczym nieskrępowanej i na nic się nie oglądającej władzy ludu, sprawowanej przez jego faworytów.

[Chiny] Poślizg czy sukces? O wizycie prezydenta Dudy

Polscy politycy nie mają szczęścia do zagranicznych wizyt. Ze zwyczajowo nudnych ciągów spotkań, rozmów i negocjacji polskie media wychwytują przeważnie niefortunne momenty i ośmieszające detale. Niewinne przymierzenie wełnianej czapki przez premiera Tuska i otrzymanie najwyższego odznaczenia peruwiańskiego „Słońce Peru” w kraju przyniosło mu jedynie falę drwin i szyderstw. Japońskim faux pas z krzesłem i szogunem prezydenta Komorowskiego mógł demokratycznie zawstydzić się każdy Polak. Również bliski ośmieszenia był prezydent Duda, ponieważ polskie programy informacyjne z lubością pokazywały, jak nieporadnie drepcze po śliskim jak szklanka Wielkim Murze. Bo po co pokazywać gadające głowy, konferencje prasowe i podpisywanie umów, jak można błysnąć kilkoma sekundami z tracącym równowagę prezydentem?

Żarty na bok – większość polskich mediów nie interesowała się zbytnio wizytą Dudy w Chinach. Czy słusznie? W tym momencie nie da się udzielić odpowiedzi na to pytanie, efekty spotkań (jeśli będą) zobaczymy dopiero za jakiś czas. Mimo to wielu dziennikarzy, opierając się na niezbyt wyczerpujących relacjach prasowych i oficjalnych komunikatach, obwieściło, że wizyta jest oszałamiającym sukcesem (w czym celowały media prawicowe), lub potraktowało ją jako kolejną, nic nie wnoszącą zagraniczną eskapadę głowy państwa (w czym celowały te lewicujące i raczej niechętne nowej władzy). Chlubnym wyjątkiem było jedynie Polskie Radio, które fachowo i na bieżąco informowało o przebiegu wizyty. W przeciwieństwie do polskich, chińskie media relacje z wizyty Dudy umieściły na czołówkach wiadomości i skupiły się na konkretnych informacjach, a nie na ślizgawce.

Wizyta sama w sobie sukcesem raczej nie była, przynajmniej sądząc po tych informacjach, które przedostały się do opinii publicznej. Prezydent pojawił się na Forum Gospodarczym w Suzhou, na którym spotykają się przedstawiciele 16 krajów Europy Środkowo-Wschodniej i Chin; potem poleciał do Pekinu, gdzie spotkał się z najważniejszymi decydentami ChRL. Przyjęto go z najwyższymi honorami, hymnami i salwami. Prezydent złożył niezwykle mocne deklaracje o chęci współpracy i roli Polski jako„ambasadora” relacji pomiędzy Chinami, Europą Środkowo-Wschodnią i Unią Europejską. Podpisano memoranda o porozumieniu między bankami BGK i największym bankiem świata ICBC oraz pomiędzy ICBC a Polską Agencją Informacji i Inwestycji Zagranicznych (PAIiIZ), umowę o współpracy w turystyce, a także porozumienie międzyrządowe o wspólnym wsparciu projektu „Jeden Pas i Jeden Szlak”, jak oficjalnie nazywa się Jedwabny Szlak 2.0.

Nie udało się przeforsować rzeczy dla nas najważniejszej, czyli zniesienia embarga na polską żywność, ani nie wiadomo, czy i kiedy to nastąpi. Chiny ani nie wybudują nam szybkich kolei, ani elektrowni atomowej (o przygotowywanych do podpisu umowach informowała w wycieku kontrolowanym chińska agencja informacyjna Xinhua). Nasze największe oczekiwania, choć chyba niepoparte szczegółowymi wyliczeniami, związane są ze współpracą w powstawaniu Nowego Jedwabnego Szlaku – linii kolejowych mających na nowo połączyć Azję z Europą. Z racji naszego położenia geograficznego liczymy na profity związane z rolą węzła komunikacyjnego i punktu przeładunkowego.

Nie da się ukryć, że Chiny od kilku lat obdarzają nas atencją i kontakty polityczne zdecydowanie się polepszyły, ale za tą polityczną odwilżą wciąż nie idzie ożywienie gospodarcze. 10:1 – tak wygląda nasz deficyt w wymianie handlowej z Chinami. Mimo starań wciąż sprzedajemy do Państwa Środka dziesięciokrotnie mniej niż od niego kupujemy. Czy przebiegająca w przyjacielskiej atmosferze wizyta prezydenta Dudy w końcu przełamie impas gospodarczy? Czas pokaże. Obawiam się jednak, że będzie tradycyjnie – czyli nie będziemy umieli, a może nie będziemy w stanie wykorzystać chińskiej sympatii. Nie zapominajmy również, że nie jest ona bezinteresowna…

I przyznam, że zafrapowała mnie sprzeczność w zachowaniach naszego prezydenta. Dlaczego na wizytę do kraju komunistycznego (z nazwy, konstytucji i oficjalnej retoryki) wybrał akurat koszulkę firmy Red is Bad, produkującą tzw. odzież patriotyczną, a na miejscu składał niespotykane do tej pory w relacjach polsko-chińskich gorące deklaracje przyjaźni i chęci współpracy? To w końcu „red is bad” czy nie? A może czerwone jest złe tylko w Polsce, a poza granicami różnice ideologiczno-moralne tracą znaczenie i liczą się tylko i wyłącznie pieniądze?

Byłby to dowód na brak ideologicznego zacietrzewienia prezydenta, a zatem cechę dla polityka korzystną. Choć jako były członek partii Prawo i Sprawiedliwość i zadeklarowany kontynuator myśli śp. prezydenta Kaczyńskiego powinien chyba zgadzać się z programem PiS-u, w którym na stronie 150. widnieje deklaracja: „Choć uważana za domenę czystego realizmu, polityka zagraniczna, naszym zdaniem, nie może też abstrahować od wymiaru aksjologicznego. Najtrafniej określił go śp. Prezydent: w polityce międzynarodowej – trzeba «wybrać wolność i obronić prawdę»”.

Nie rozumiem także zachwytów prawicowych mediów. Czy to dobrze, że nasz otwarcie demonstrujący religijność prezydent chce przyjaźnić się z krajem, gdzie prześladuje się katolików i burzy kościoły? Pozostaje także kwestia praw człowieka, które w Chinach od kilku lat łamane są z niespotykaną energią i gorliwością – choć wiem, że przypominanie tego publicznie coraz częściej kończy się otrzymaniem łatki naiwniaka i frajera, który nie rozumie współczesnego świata. Ale jeszcze całkiem niedawno także pan prezydent energicznie występował przeciwko krajom, w których rząd łamie prawa swoich obywateli. W październiku ubiegłego roku w Parlamencie Europejskim podpisał się pod wspólnym projektem rezolucji w sprawie praw człowieka w Uzbekistanie, w którym m.in. nawołuje się do zacieśnienia współpracy polityczno-gospodarczej, ale także zwraca się uwagę, „że podstawą tych stosunków musi być wzajemne przestrzeganie zasad demokracji, praworządności i praw człowieka”.

„Uchodźcy? Już nie przyjmujemy”

A jako że doniesienia przychodziły głównie z Węgier i Chorwacji, zdecydowałem się pojechać do Serbii – przecież to właśnie na serbsko-węgierskiej i serbsko-chorwackiej granicy strumieniami lał się gaz łzawiący i deszczem padały kamienie. Przynajmniej jeżeli wierzyć relacjom mediów.

***

Mówi się. że deszcz na drogę to dobry znak. Nie wiem, jak tam rzeczywiście jest z tym deszczem. Natomiast gdy w pierwszym dniu wyprawy drzwi pociągu przyciskają fotografowi „trigger finger” tak, że staje się dwa razy grubszy i zmienia kolor na bakłażanowy – bardzo chcę się wierzyć, że dalej będzie już tylko lepiej.

Do Serbii z Węgier wjeżdżałem przez przejście w Tompa – to w Röszke było zamknięte z powodu uchodźców. Między Horgoš po serbskiej stronie a Röszke po węgierskiej biegnie linia kolejowa – podobno po torach granicę przechodzi się łatwiej, bo bez bramek i szlabanów.

Do hoteliku trafiam około 7 rano. Pokój jeszcze zajęty, więc rozgościłem się w zacisznej sali pełniącej funkcje kuchni, bufetu i baru jednocześnie. W telewizji uchodźcy i anons jutrzejszej Parady Równości w Belgradzie.

Pytam żonę właściciela o sytuację na miejscu. W odpowiedzi słyszę jedno słowo: „chaos”. Dowiaduję się też, że w związku z sytuacją na granicy ruch autobusów i pociągów w kierunku Horgoš został wstrzymany. Najgorsze jednak dla mnie jest to, że w związku z zamknięciem przejścia, uchodźców w okolicy wielu nie zostało. Wszyscy ruszyli w stronę Chorwacji, jedni taksówkami, inni podstawionymi przez serbski rząd autobusami. Jak by nie było, trzeba zobaczyć, co się dzieje na przejściu granicznym.

Ilu_1

Wyruszam w teren. Jest 35°C, a transport publiczny w tamtym kierunku nie jedzie. Taksówkarze, korzystając z niebywałego popytu na swoje usługi, ustawili taryfę 2 euro za kilometr. Taniej dojechać pociągiem z Belgradu do Budapesztu niż kilkanaście kilometrów z okolic Suboticy do Horgoš. Strach pomyśleć, ile biorą od migrantów. Próbuję dotrzeć na miejsce autostopem. Stojąc w cieniu, obserwuję jadące od strony Horgoš taksówki wypełnione ciemnowłosymi ludźmi o ciemnej skórze. Jedne wozy zmierzają do Suboticy, zapewne na dworzec lub dalej – do chorwackiej granicy, inne skręcają do szosy na Novi-Sad i Belgrad. Czekając, przypominam sobie to, co wiem na temat niniejszej „wędrówki ludów”.

Obraz medialny wygląda mniej więcej tak: uchodźcy to uciekający od wojny Syryjczycy, głównie mężczyźni w wieku poborowym, ale jest też sporo kobiet i dzieci; do Polski nie chcą, wolą Niemcy, a jak ich nie wysyłają do Niemiec, to wyrzucają wodę i jedzenie na tory. Podobno z Syrii uciekły już ponad 4 mln osób, większość osiadła w obozach uchodźców w Libanie i Turcji.

Po godzinie machania ręką decyduję się na podróż pieszo. Maszerując do Horgoš, mam okazję poczuć się trochę jak uchodźca. Tylko trochę, bo mam dokąd wrócić, łatwiej porozumiewam się z miejscową ludnością i orientuję się w drogowskazach. Ale podróż w palącym słońcu po szosie z kiepskim wąskim poboczem i pędzącymi znacznie powyżej dozwolonej prędkości samochodami to żadna przyjemność. Staram się zatrzymywać puste taksówki jadące w odpowiednim kierunku, ale bez skutku. Łapać stopa już nawet nie próbuję. Po prostu idę. Na rozdrożach trafiają się wozy patrolowe, niektóre kierunki są zablokowane barierkami. Zagaduję policjantów, ale nie są zbyt rozmowni, przede wszystkim przez słabą znajomość angielskiego. Lubią tylko legitymować.

Wędruję dalej. Z hukiem przelatuje obok mnie motocyklista. Już go widziałem, jechał z naprzeciwka mniej więcej półgodziny wcześniej. Nagle hamuje i zatrzymuje się około 20 metrów przede mną. Obraca się do mnie i gestem zapytuje, czy mnie podwieźć. Na miejscu jestem w kilka minut. Kolejna kontrola policyjna i nareszcie jestem na słynnym przejściu w Horgoš. Krajobraz jak po festiwalu punkowym: puste butelki i plastikowe naczynia, resztki jedzenia, rozrzucone, wdeptane w ziemię ubrania i elementy namiotów. I cisza – ani żywej duszy, z wyjątkiem odpoczywających w budzie przy bramie strażników i policjantów. Słyszę, że na miejscu zostało jedynie kilka rodzin z dziećmi, oczekujących na pozwolenie na przejście do Węgier, ale dostępu do nich nie ma. Wieczorem rozmawiam z właścicielem hotelu, urodzonym w USA Serbem.

„Stosunek do migrantów w Serbii mamy raczej pozytywny. Chętnie im pomożemy na miarę możliwości. Nie ryzykujemy nic, przecież nikt u nas nie zostanie – nie są tacy głupi. A kawał chleba dla podróżnego u nas zawsze się znajdzie. Serbia to wieloetniczny kraj, gdzie wszyscy żyją w zgodzie. Ludzie robią się agresywni tylko, gdy chcesz im coś zabrać”. Szybkiego rozwiązania kryzysu nie widzi, natomiast za najważniejsze uznaje eliminację ISIS i polityki neokolonialnej:

„Naszym obowiązkiem humanitarnym jest danie tym ludziom schronienia, ale nie powinniśmy przyjmować ich w Europie na zawsze. Musimy pomóc im zbudować Europę u nich. Wyczyścić Irak z ISIS, postawić administrację i kontyngent wojskowy, a miliony przeznaczane na uchodźców inwestować w przemysł, infrastrukturę, kulturę. Z tym że kontrolować pieniądze powinni Europejczycy i Amerykanie, bo jeżeli powierzyć je miejscowym, to będzie jak wszędzie na Wschodzie. Wszystko ukradną. Mieszkam w Serbii, wiem, jak to jest. A zwykłe przyjmowanie milionów ludzi o innej kulturze, którzy przyniosą swoje problemy i konflikty do Europy, problem tylko pogłębi. Wie pan, ile oni płacą tutaj taksówkarzom? Jazda do Belgradu to 500 euro, do granicy od 200. W Serbii średnio się zarabia 300–400 euro miesięcznie. Skąd tamci biedni ludzie mają tyle pieniędzy? Szemrana sprawa”.

Przynajmniej rozumiem teraz brak zainteresowania wobec mnie ze strony taksówkarzy. Ale są też konkrety. Okazuje się, że jednak nie wszyscy migranci wyjechali do Chorwacji. W opuszczonej cegielni nieopodal zorganizowano improwizowany obóz uchodźców. Gospodarz zawiezie mnie tam jutro. Za darmo.

Ilu_2

Nazajutrz wysiadam z samochodu na szosie między polami wszechobecnej kukurydzy. Obóz powinien być paręset metrów przede mną, za zakrętem. Wyciągam aparat z torby, wieszam na piersi – nie mam zamiaru się kryć. Pierwsi migranci, których zobaczyłem, grają w piłkę. Lata tu i tam na tle olbrzymich cystern, masztów trakcyjnych i drutu kolczastego, a wszystko dzieje się u bram oczyszczalni ścieków. Obok cieknie strumień nieoczyszczonej wody – przy płocie oczyszczalni stoi prowizoryczny prysznic i jednocześnie pralnia dla mieszkańców obozu. W cieniu po przeciwnej stronie szosy kilka namiotów, za pasem krzaków budynki i komin cegielni. Gdy dochodzę do piłkarzy, przerywają grę. Nie z mojego powodu – po prostu za mocno kopnęli piłkę, leży teraz daleko za bramą, na terytorium oczyszczalni. Dobra szansa na kontakt. Gestem odsyłam graczy od bramy, naciskam dzwonek. Po kilku minutach triumfalnie wracam z piłką. Pierwsze lody przełamane.

Migranci – chłopcy między 18 a 25 rokiem życia – wracają do gry, a ja fotografuję i rozmawiam. Wszyscy są z Afganistanu, uciekają przed talibami. Większość pozostawiła w domu rodziny. Dokąd zmierzają? Niemcy, Norwegia, Utrecht. Dokładnie tak, nie „Holandia”, tylko „Utrecht”. „Utrecht to nie kraj? Nie wiem, po prostu chcę tam”.

W tym czasie do przydrożnych namiotów podjeżdżają taksówki. Ludzie wsiadają, inni wysiadają. Czuję, jak ktoś od tyłu dotyka mojego ramienia. Obracam się. Wysoki szczupły chłopak uśmiecha się nieśmiało: „Pliz, foto!”. Nie jest pierwszy z taką prośbą. Za rządów talibów fotografia była sztuką zakazaną, może więc to fotografowanie się dla nich jest potwierdzeniem bezpieczeństwa? Robię kilka zdjęć, pokazuję wynik. Nieśmiały uśmiech zmienia się w uśmiech szczęśliwy. Almas – tak ma na imię – jest z Ghazni, zostawił tam 6 braci i 9 sióstr, ale nie wie, gdzie jest jego rodzina. Mówi, że uciekł przed talibami: „Nalegali żebym poszedł z nimi, ale ja nie chciałem walczyć z Amerykanami”. Pragnie dotrzeć do Norwegii i uczyć się. Wierzy, że norweska policja pomoże mu znaleźć zagubioną rodzinę.

Po taksówkach przychodzi czas na pomoc humanitarną – z trzech samochodów wysiadają ludzie w niebieskich i zielonych kamizelkach, wyładowują z bagażników zgrzewki wody, mleko, konserwy, artykuły higieniczne. W niebieskich – „oficjalni” wolontariusze ONZ; w zielonych – półoficjalni z Menedek, węgierskiej pozarządowej organizacji zajmującej się pomocą migrantom.

Ilu_3

Idę obejrzeć obóz razem z piłkarzami. Oddalamy się od szosy i wchodzimy na teren cegielni. Część ludzi zamieszkuje secesyjny budyneczek dyrekcji, inni wychodzą z hali produkcyjnej. Namioty stoją też pod wiatami, a niektórzy leżą w śpiworach pod gołym niebem. Przy jednym z namiotów „zielone kamizelki” wręczają siatki z jedzeniem postawnemu mężczyźnie przypominającemu Marcina Dorocińskiego w roli komisarza Despero z serialu „Pitt Bull”. Widząc mnie, coś spokojnie mówi, wskazuje na siebie i swój namiot dłonią z wypielęgnowanymi paznokciami, ozdobioną pierścionkiem z turkusem. Węgier tłumaczy po angielsku: „Mówi, że jeżeli chcesz go fotografować – musisz zapłacić”.

Odmawiam, ale kiedy wolontariusze odjeżdżają, zostaję, żeby jeszcze porozmawiać z „Despero” i jego kolegami. Stoimy przy namiotach, gadamy o tym i tamtym, nagle z namiotu wylatuje pełna, ale otwarta puszka konserw mięsnych i ląduje w zabetonowanym pofabrycznym dołku tuż przy namiotach. Tam już pełno śmieci, i w ogóle śmieci są porozrzucane wszędzie. Stanowi to dziwny kontrast z wyglądem samych uchodźców – czyściutkich na miarę tutejszych warunków, zadbanych, ogolonych.

Z rozmowy z „Despero” dowiaduję się, że wspólnie z kolegami zabrali rodziny i ruszyli do Niemiec. Jeden z kolegów miał poważny powód do emigracji – pracował w amerykańskiej bazie wojskowej, więc grożono mu śmiercią za „zdradę”. Drugi kolega ma nad Renem dalekich krewnych, czyli wybór kierunku ucieczki był uzasadniony. Jednak dla Afgańczyków luksus podróży nadmuchanym pontonem za 1500 euro jest nieosiągalny. Większość do Europy trafia pieszo. Nielegalnie z Afganistanu do Iranu, tak samo z Iranu do Turcji, z Turcji do Bułgarii i dalej do Macedonii i Serbii. W tym improwizowanym obozie ludzie czekają albo na otwarcie granicy węgierskiej, albo na transport do chorwackiej granicy. Komu wystarcza pieniędzy, jedzie taksówką. Reszta siedzi tutaj, póki Serbowie nie podstawią autokaru. Życzę udanej podróży i idę dalej rozejrzeć się po obozie.

Prócz Afgańczyków, spotykam też Irakijczyków, Pakistańczyków i nawet Libijczyka. Jednego z rozmówców pytam, czy są tutaj Syryjczycy. Podobno było ich tu kilku. Może poszli do sklepu, może już wyjechali. I mnie czas wracać do miasta, jutro planuję wyruszyć w dalszą podróż. Żegnam się, wychodzę już na szosę, gdy podjeżdżają jeszcze dwa stare samochody. Z wozów wysiadają pasażerowie. Skromnie ubrani, wiek od 40 do 60 lat. Nie mają pięknych kolorowych kamizelek, ale też zaczynają wyciągać pakunki. Pieluchy, duże worki z odzieżą, kartony mleka, chleb, soki, woda, konserwy… Wokół szybko zbiera się tłum. Rozdają prawie wszystko, część mleka jednak zatrzymują. „This is for children!”. Odprowadzam przybyszów do reszty namiotów z dziećmi.

Katalin, Muharem i ich przyjaciele to wolontariusze „trzeciego gatunku”, czyli nieoficjalni. Najniżsi w hierarchii, ale najszczersi. Są mieszkańcami Suboticy, przedstawicielami niższej klasy średniej. Bez ideologii i grantów, po raz trzeci w tym roku organizują się, by pomagać migrantom. Trzeci, bo to już trzecia potężna fala uchodźców przelewająca się przez Serbię. „Wiemy, czym jest wojna. Napatrzyliśmy się na uchodźców w latach 90. Wśród nas są przedstawiciele wszystkich narodowości i wyznań występujących w regionie. Nie rozróżniamy, czy uchodźcy są chrześcijanami, czy muzułmanami. Pomóc trzeba każdemu”. Niestety nie widzę, aby adresaci pomocy doceniali ją odpowiednio – większość przyjmuje to wszystko jak należne. A może tak mi się tylko wydaje?

Ilu_4

Wieczór spędzam w Suboticy. Uchodźców w mieście prawie nie widać – skupiają się w okolicach dworca i stacji autobusowej. Gdy fotografuję pomnik poświęcony subotickim olimpijczykom, podchodzi do mnie mężczyzna spacerujący z córką. Bierze mnie za turystę – z dumą opowiada historię monumentu. Gdy pytam go, co sądzi o uchodźcach, bez cienia namysłu odpowiada: „Szkoda ludzi. Ale nie rozumiem, dlaczego Europa nie wsadzi ich wszystkich na statek i nie wyśle do USA – przecież ci ludzie są z krajów, do których Amerykanie przynieśli demokrację. To przede wszystkim ich odpowiedzialność”.

Natomiast od kelnerki w knajpie dowiaduję się, że uchodźcom można jednocześnie pomagać i czerpać z tego zysk: „Czasem my im pomagamy, czasem oni nam. Raz nasz właściciel narobi karton kanapek i im zawiezie, raz oni do nas wpadną i utarg zrobią”. Słyszę też historię o nieuczciwych taksówkarzach: „Przyjmują zamówienie na dowóz do granicy chorwackiej, zawożą tych nieszczęśników do Novi-Sadu, zostawiają przed mostem przez Dunaj i mówią, że granica jest na rzece, wystarczy przejść na tamten brzeg”.

***

Droga do Belgradu zaczyna się na dworcu w Suboticy. Na skwerze przed budynkiem nie ma ruchu. Zwykły porządek rzeczy naruszają tylko nieliczni uchodźcy. Śpią na ławkach lub na trawie, od czasu do czasu zbierają się w kółko wokół białych, groźnie wyglądających mężczyzn, którzy odprowadzają ich do busików.

W oczekiwaniu na pociąg rozmawiam z uchodźcami. Tutaj też są głównie Afgańczycy. Sami faceci. Na przykład Jamal Khan, który mimo ciepłej pogody siedzi w rękawiczkach budowlanych. Jego życie można streścić w kilku liczbach: ma 16 lat, 13 lat temu stracił rodzinę w ataku talibów na wioskę, rok uczył się w szkole i już od 3 miesięcy jest w drodze. Razem z kolegą zmierzają do Niemiec, gdzie chce studiować informatykę. Słabo mówi po angielsku, lecz słowa „computer science” wymawia bez wysiłku. „Czy będę rozczarowany, jeżeli zamiast do Niemiec trafię do Polski? A gdzie to jest?”.

O Serbii Jamal mówi ciepło, najgorzej wspomina podróż przez Turcję. „Tureccy policjanci dotkliwie nas pobili, mojemu przyjacielowi złamali rękę. Mówili, żebyśmy wracali do Afganistanu, walczyć przeciwko talibom”. W przeciwieństwie do większości spotkanych Afgańczyków, nie pozwala się fotografować. „Taliban mnie znajdzie i zabije”. Pokazuje wystawione przez serbski urząd świadectwo, że jest uchodźcą. Jamal zostaje, by czekać na transport, ja jadę dalej. Z Suboticy wyjeżdżam z wrażeniem, że chociaż wiem znacznie więcej, nadal nie rozumiem nic.

Czy uchodźcy skupieni w okolicach położonych obok siebie dworców kolejowego i autobusowego potrafią docenić urok Belgradu? Kto wie. Czego na pewno nie potrafią docenić, to ironii kryjącej się w toponimice. Jeden obóz uchodźców znajduje się na skwerze „Bristol”, zawdzięczającemu nazwę położonemu obok luksusowemu hotelowi. Drugi – w parku przy ulicy młodobośniaka Gavrila Principa, którego sarajewskie strzały wywołały I wojnę światową.

Jakiż byłem zdziwiony, gdy w „bristolskim” obozie zobaczyłem starych znajomych spod oczyszczalni! Doczekali się autobusu, teraz kilka dni spędzą w Belgradzie. Granica węgierska jeszcze zamknięta, granica chorwacka już zamknięta, ale rozmowy trwają i wkrótce ruch będzie wznowiony.

Obozy dla uchodźców w Belgradzie są urządzone nieporównywalnie lepiej niż ten przy granicy. W „bristolskim” jest punkt Czerwonego Krzyża, długi szereg przenośnych toalet, stołki z kredkami i ołówkami dla dzieci, stoiska do ładowania telefonów zasilane przez baterie słoneczne. Są nawet ogromne kontenery na śmieci. O czystość dbają pracownicy służb komunalnych. Porządku pilnuje jeden policjant. Gdy przechodzę obok niego, zaczyna ze wzruszeniem opowiadać o nowoprzybyłej rodzinie uchodźców: „Przez cztery doby nic nie jedli, a teraz żołądki jedzenia nie przyjmują… Biedni ludzie, tyle cierpienia…”.

Ilu_5

W Belgradzie pochodzenie uchodźców jest identyczne, z tym że wreszcie trafiam na Syryjczyków. Są też rodziny afgańskich Hazarów – zamieszkującego Afganistan ludu pochodzenia mongolskiego. Wyróżniają się wśród innych uchodźców nie tylko niearabskimi rysami twarzy – są najgorzej ubrani i najbardziej wycieńczeni. Trzymają się osobno jako najniższa kasta. Niestety porozmawiać z nimi nie mogę – oni nie mówią po angielsku, ja nie znam dari. Wśród licznych wolontariuszy również nie ma nikogo, kto by mówił w tym języku. Wolontariusze tutaj też są trzech gatunków. Prócz oficjalnych, od czasu do czasu przychodzą zwykli ludzie z siatkami pełnymi jedzenia lub ubrań. A uchodźcy też grają w piłkę.

Im więcej rozmawiam z migrantami, tym bardziej jednolity obraz się wyłania. Różni ludzie, różne kraje, ale rażąco podobne historie i drogi. Na przykład Irakijka Sara z zabandażowanym nosem – skutek wybuchu w Bagdadzie – razem z matką uciekła przez Turcję do Grecji i dalej. Z Iraku do Turcji legalnie dojechały autobusem, potem nielegalnie do Grecji w małej łodzi („Było nas 35 osób na pokładzie, płynęliśmy nocą. Bałam się, ale nie bardzo – morze było spokojne”). Z Grecji po kilku dniach w obozie dla uchodźców do Macedonii, znów nielegalnie: „Szliśmy przez góry, za pomocą GPS-u w telefonie – przewodnik nie poszedł z nami, tylko pokazał szlak. Tak samo szliśmy z Macedonii do Serbii. Teraz czekamy na transport do Chorwacji”. Ma 22 lata, jest studentką biologii i chcę kontynuować studia w Niemczech. W Iraku zostali jej ojciec i młodszy brat. Ojciec choruje po zawale, brat sprzedaje herbatę na ulicy, utrzymuje siebie i ojca.

Syryjczycy Abdul-Naser (27 lat) i Naeem (26 lat) pochodzą z Homs. Abdul-Naser z rodziną od 3 lat mieszkał w Turcji w obozie dla uchodźców. Naeem miał mniej szczęścia – jego rodzina została w Syrii. Sam też ma „pamiątkę” w postaci blizny na ramieniu – mówi, że postrzelono go przypadkowo na ulicy. Walczyć nie chcą – „Assad jest zły, ISIS jeszcze gorsze”. Marzą, by dotrzeć do Niemiec, znaleźć pracę na budowie i ściągnąć rodziny. Do Serbii trafili tak jak Sara, przez Grecję i Macedonię. Abdul-Naserowi 1300 euro na „podróż” morską z Turcji do Grecji dał pracujący w Emiratach Arabskich brat, Naeemowi pieniądze zebrała rodzina. „Płynęliśmy nocą, 55 osób na starej łodzi. Bujało niesamowicie, baliśmy się okropnie. Trzymaliśmy na rękach czyjeś dzieci – rodzice nam je dali, na wypadek gdyby łódź zaczęła tonąć”. Co myślą o tym, że mieliby trafić do Polski zamiast Niemiec? „Wszystko jedno, oby była praca i nie było wojny”.

26-letni Irakijczyk Muhammed pracował dla amerykańskiej administracji jako tłumacz. Wiodło mu się całkiem dobrze, miał dwa domy. Wkrótce jednak zaczęto mu grozić śmiercią, jeden dom podpalono, drugi został zniszczony wskutek ostrzału artyleryjskiego. Razem z rodziną uciekł do Kurdystanu, zostawił tam rodzinę pod opieką Peszmergi – kurdyjskich oddziałów samoobrony – i wyruszył w drogę. Przez góry do Turcji, stamtąd za 1400 dolarów stateczkiem do Grecji. Teraz zmierza do Niemiec.

Z „Bristolu” idę do obozu przy ulicy Principa. Więcej ludzi, więcej policji, większy kontrast między codziennym życiem europejskiej stolicy a tułaczami – naprzeciwko obozu znajduje się wydział ekonomiczny Uniwersytetu Belgradzkiego. Migranci oczekujący jeszcze na transport mogą uzupełnić garderobę w punkcie zaopatrzenia uchodźców położonym nieopodal. Rozdają tam odzież, obuwie, koce i ciepłe posiłki. Ale wśród uchodźców nie brakuje też takich, których stać, żeby odżywiać się w knajpach, ubierać się w sklepach i nocować w hostelach. Jak odróżnić potrzebującego pomocy od korzystającego z okazji? Co jest gorsze – odmówić azylu człowiekowi, który utracił wszystko, czy dać mieszkanie i zasiłek „naciągaczowi”? Nie zazdroszczę pracownikom służb imigracyjnych podejmującym takie decyzje codziennie.

Wieczorem w hostelu rozmawiam z recepcjonistą. „Uchodźcy? Już nie przyjmujemy. Na początku chcieliśmy pomóc, ale okazało się, że nie opłaca się naprawiać i sprzątać. Odstraszają też innych klientów. Wie pan, jak to jest – jedna sprawa nakarmić bezdomnego kota, ale wziąć go do siebie to już coś zupełnie innego”. Nic osobistego, biznes to biznes.

Dzień kończę, czytając wiadomości, że w Polsce szykują się demonstracje przeciwko migrantom. Z punktu widzenia moich afgańskich rozmówców nagłówek do takiego newsa mógłby brzmieć: „W kraju, o istnieniu którego nigdy nie słyszeliśmy, odbędzie się demonstracja przeciwko ludziom, których nikt tam nigdy nie spotkał”.

***

Następnego dnia liczba ludzi w obozach niby się nie zmieniła, skład etniczny też, ale znajomych twarzy już nie widzę. Szczęściarze ruszyli dalej do krainy marzeń, ich miejsce zajęli nowi przybysze. Wiem już, że mieszkańców obozów według stosunku do człowieka z aparatem można podzielić na dwie kategorie: „Please, photo!” i „No photo!”. Do drugiej najczęściej należą mężczyźni około trzydziestki, lepiej ubrani i z twarzami, z których czyta się niespokojną przeszłość. Dla niektórych ta podróż do Europy stanowi szybszy i bezpieczniejszy odpowiednik Legii Cudzoziemskiej – szansę na nowe papiery i nową tożsamość.

W obozie „bristolskim” dookoła pamiątkowego marmurowego krzyża na karimatach leżą Afgańczycy. Na stolikach do rysowania – flamastry z Maszą z rosyjskiej kreskówki. Starszy Serb bawi hazarskie dziecko. Irakijczycy grają w siatkówkę z wolontariuszami. Chłopaki z Pakistanu myją zęby przy fontannie z pitną wodą. Syryjska rodzina wiesza na drzewie ubrania do suszenia. Przy ul. Principa studenci stoją w kolejce do kiosku z fast foodem razem z uchodźcami. Idąca w kierunku dworca kobieta z walizą na kółkach daje siatkę owoców kobiecie karmiącej dziecko obok namiotu. Zwykły dzień.

Ilu_7

„Nice camera, what model is it? I have 60D at home” – mówi do mnie uśmiechnięty pulchny chłopak. Po krótkiej wstępnej rozmowie o fotografii przechodzimy do spraw bardziej globalnych. Samir ma 17 lat, jest urodzonym w Afganistanie Hazarem, ale prawie całe życie mieszkał z rodziną w Pakistanie.

„Nie jadę po zasiłek, jadę studiować. Finansowo całkiem dobrze nam się wiedzie w domu, ale są rzeczy, których nie da się kupić. Na przykład bezpieczeństwa. Moja szkoła była atakowana przez talibów, wielu uczniów zginęło. Mój ojciec jest byłym wojskowym, nieraz grożono mu śmiercią. Można powiedzieć, że to tata mnie tu wysłał, dla mojego bezpieczeństwa, chociaż podróż z Turcji do Grecji dmuchaną gumową łodzią bezpieczna raczej nie była. Jestem studentem medycyny, chcę kontynuować naukę w Szwecji i jestem pewien, że będzie ze mnie dobry lekarz. Polska? Wszystko jedno, poziom edukacji w Unii wszędzie jest dobry, więc nie będę miał nic przeciwko. Rasiści? Nie boję się, rasizm zwalczał jeszcze Martin Luther King. Ktoś sympatyzuje z uchodźcami, ktoś ich nienawidzi. Takie jest życie”.

Na wieczorną kawę przychodzę do znajomej knajpy na Principa. Nigdzie się nie śpieszę, a barman akurat nie ma z kim pogadać. „Teraz jest jakoś normalniej, choć latem miewałem wrażenie, że jestem w tej dzielnicy jedynym tubylcem. Dookoła uczelnie i biura, wszyscy na wakacjach i urlopach, jedyni klienci to migranci. Czasem napiwku zostawiają drugie tyle co w rachunku napisane, czasem się zachowują tak, jakby to był ich lokal. Był tu taki jeden, przychodził kilka dni z rzędu i codziennie mnie pytał, czy się boję muzułmanów. W końcu się wkurzyłem i mówię mu: A z jakiej cholery mam się was bać? Jestem Serbem. Słyszałeś kiedyś o Srebrenicy? Nie słyszał, więc odpaliłem przeglądarkę w smartfonie i mu pokazałem. Przychodził jeszcze, ale już nie pytał”.

Słyszę: „Friend, one more beer!”. Barman kiwa głową, przeprasza i odchodzi do nalewaka. Za chwilę wraca do mojego stolika. „Ten na górze to Pakistańczyk, od lata tu siedzi. Przychodzi codziennie, kilka godzin spędza. Piwko pije, gdzieś dzwoni, ktoś do niego wpada. Niby do Niemiec jedzie, ale na coś czeka. Zresztą, nie moja sprawa. Rachunki płaci, nie awanturuje się. Reszta mnie nie obchodzi”.

Ilu_8

Spędzam w Belgradzie kolejne cztery dni. Nie mogę wyjechać do Chorwacji, bo zamknięto granicę z powodu przekroczenia limitu uchodźców.

Chodzę po mieście, obserwuję, rozmawiam. Im dłużej, tym bardziej upewniam się, że uchodźcy pochodzą ze wszystkich warstw społecznych, tworzą społeczeństwo w społeczeństwie. Wielonarodowościowe, multikulturowe, ze swoją dominującą samoidentyfikacją i mniejszościami. I jak każde społeczeństwo, składa się ono z ludzi o różnym poziomie wykształcenia i kultury, z miejskich i wiejskich, uczciwych i cwaniaków.

Na pewno po zakończeniu niepokojów w Afganistanie, wojen w Iraku i Syrii nie wszyscy powrócą w rodzinne strony. Wielu zostanie w Europie. Czy lokalnym społecznościom wystarczy cierpliwości, tolerancji i wytrwałości, żeby ich zintegrować i przekonać do wartości europejskich? Czy europejski byt określi ich nową świadomość, czy ta przyniesiona z poprzedniego życia określi ich i nasz wspólny byt? Nikt nie zna odpowiedzi.

[Europa Środkowa] Czas wielkiego strachu

Z Ivetą Radičovą, byłą premier Słowacji i do niedawna jedną z najbardziej wyrazistych osobowości słowackiej sceny politycznej, spotykam się w szczególny dzień. 17 listopada to święto narodowe, rocznica manifestacji studenckich, które dały początek aksamitnej rewolucji 1989 r. w Czechosłowacji.

Mieliśmy rozmawiać o tym, co się stało z Europą Środkową w ciągu tych 26 lat, jak poradziliśmy sobie z naszą wolnością, ale cztery dni wcześniej w Paryżu i Bejrucie doszło do ataków terrorystycznych zorganizowanych przez tzw. Państwo Islamskie. Te tragiczne wydarzenia nałożyły się czasowo na masowe fale migracji do Unii Europejskiej z krajów ogarniętych konfliktami wojennymi, głównie z Syrii, Afganistanu i Iraku. Europa Środkowa, a przynajmniej cztery państwa Grupy Wyszehradzkiej, od dawna krytykowały rozwiązania kryzysu proponowane przez Unię, wielu liderów od razu ogłosiło też, że do zamachów nigdy by nie doszło, gdyby postawa wobec przybyszów z Bliskiego Wschodu była bardziej stanowcza.

Z Radičovą rozmawiam o tym, dlaczego akurat Europa Środkowa stała się awangardą sprzeciwu wobec migrantów, a także o wielkim strachu, który ogarnął wszystkich aktorów życia publicznego: polityków, wystraszonych wizją utraty władzy; media, świadomie podsycające lęki zakorzenione od dawna w regionie; i wyborców.

Dariusz Kałan

 


 

Dariusz Kałan: Viktor Orbán, Robert Fico, Jarosław Kaczyński – mieli rację?

Ivetą Radičova: Nie, łączenie zamachów w Paryżu i Bejrucie z kryzysem migracyjnym to intelektualne nadużycie. I polityczna broń służąca wzmocnieniu tych, którzy takie tezy wygłaszają. Podobne głosy słychać w całej Europie, tym żywią się radykałowie z Francji, Hiszpanii czy Finlandii. Różnica polega na tym, że tamci są w opozycji, a nasi – u władzy.

Po pierwsze, terroryzm nie pojawił się wraz z uchodźcami i wraz z nimi nie zniknie. W marcu 2004 r., w czasie ataków w Madrycie, w których zginęło ponad 190 osób, na Słowacji przebywało 11 tys. uchodźców. Nikomu nie przyszło do głowy, aby obarczać ich odpowiedzialnością. Po drugie zaś, ogromna część tych ludzi ucieka właśnie przed tym, co w Paryżu i Bejrucie pokazało tzw. Państwo Islamskie (ISIS). Do niedawna to była ich tragiczna codzienność.

To właśnie o nich musimy walczyć, bo bez współpracy z muzułmanami nie da się pokonać ISIS. Chodzi nie tylko o Turcję czy imigrantów, którzy od dawna mieszkają w Europie, ale także o tych, którzy dotarli do niej na fali ostatniego kryzysu i dystansują się od fanatyków. Oni dobrze znają kulturę, ludzi, geografię swoich krajów, w tym Syrii, która jest beczką prochu i w każdym momencie może wybuchnąć na jeszcze większą skalę. Mówienie, że są potencjalnymi terrorystami to nieodpowiedzialność. W ten sposób zrażamy ich, marnujemy szansę na przyciągnięcie do siebie i zwiększamy podatność na propagandę ISIS.

W tej chwili najważniejsze jest zakończenie wojny w Syrii i ograniczenie terrorystom pola manewru.

Iveta Radičová

Ale fakt jest taki, że dwu zamachowców z Paryża dostało się do Europy jako uchodźcy.

Popełniliśmy mnóstwo błędów, w wielu przypadkach zawiodła procedura. Ostatni rok właściwie zmarnowaliśmy. Jednak nadal mamy szansę to naprawić. Musimy zaakceptować, że ci ludzie już tu są i zostaną z nami na jakiś czas. Większość chciałaby wrócić do domu – ale domu nie ma.

Nie zdziwię się, jeśli będą pojawiać się kolejne artykuły o tym, że z powodu niedopatrzenia któregoś kraju członkowskiego podejrzane osoby przekroczyły granice Unii Europejskiej. Terrorystom właśnie o to chodzi. Abyśmy się nawzajem obwiniali, aby w Europie rosło napięcie i chaos, a gniew po zamachach skierował się na uchodźców.

I jeszcze te głosy, że islam jest religią z natury złą… Otóż Koran zakazuje zabijania niewinnych ludzi, dopuszcza jedynie wojnę obronną. Jeśli znowu zaczniemy mówić o winie kolektywnej, to opaskę z jakim symbolem założymy muzułmanom na rękę? Historia niczego nas nie nauczyła?

To koniec naszej belle époque?

Europa długo nie zazna spokoju, ale zamach w Paryżu – niestety – nie jest pierwszym aktem terroru na Starym Kontynencie. Co naturalnie nie oznacza, że to coś normalnego, do czego powinniśmy się przyzwyczaić. Nie, to aberracja, z którą trzeba walczyć. Na wszystkich polach – militarnym, finansowym, ideologicznym, w internecie. Ale bez manipulacji, grania na lękach obywateli i zbijania kapitału politycznego.

No cóż, prawda jest taka, że czasy nigdy nie były łatwe. Na Słowacji przez osiem lat zmagaliśmy się z Vladimírem Mečiarem. Jego rządy doprowadziły do krachu gospodarczego, społecznej depresji i międzynarodowej izolacji. Inaczej wyobrażaliśmy sobie wolność w 1989 r. Ale jakoś z tego wyszliśmy.

Nasi liderzy twierdzą, że nie mogą przedkładać praw uchodźców ponad bezpieczeństwo swoich obywateli. Co w tym złego?

Każdy polityk będący u władzy musi znaleźć równowagę między bezpieczeństwem a wolnością. Jeśli za bardzo przechyli szalę w jedną stronę, ryzykuje anarchią, jeśli w drugą – totalitaryzmem. Strach jest uprawniony, ale nie powinien wiązać nam rąk, ani też usprawiedliwiać poddawania się emocjom przy podejmowaniu decyzji politycznych.

W tej chwili najważniejsze jest zakończenie wojny w Syrii i ograniczenie terrorystom pola manewru. Wiemy, że jednym ze źródeł ich finansowania jest handel ropą naftową – kto od nich kupuje? Kto im dostarcza broń? Czemu pozwalamy na tak swobodne szerzenie ich propagandy w internecie? To są zasadnicze pytania.

I dalej. Dlaczego zostawiamy kraje, które nie są w strefie Schengen – jak Bułgaria, Chorwacja czy Rumunia – samymi sobie? Co z prewencją antyterrorystyczną? Ci sami ludzie, którzy teraz świadomie podgrzewają napięcia społeczne, przez lata nie potrafili przygotować i wprowadzić w życie odpowiednich ustaw. Jakoś nie słyszę, aby którykolwiek z wymienionych przez pana liderów o tym wszystkim mówił.

Dlaczego tak radykalne głosy dochodzą akurat z naszego regionu?

Premier Czech, Bohuslav Sobotka, kilka dni po zamachu w Paryżu jednoznacznie stwierdził, że nie należy łączyć terroryzmu z kryzysem migracyjnym. Ale rzeczywiście to wyjątek.

Jest kilka powodów. Zacznijmy od tego, że w wielu krajach Europy Środkowej rządzący politycy – na czele z Ficem i Orbánem, a teraz także Kaczyńskim – mają ogromną władzę. Rządzą samodzielnie, nie muszą się liczyć z zachciankami koalicjantów, media im pobłażają, a opozycja jest słaba i podzielona. Ale władza uzależnia. Dla tak silnych polityków myśl o jej utracie staje się niemal obsesją. Oni naprawdę bardzo się boją, bo poza polityką nie znają innego życia.

A im większa władza, tym większy strach.

Właśnie tak. I dlatego na Słowacji i Węgrzech trwa permanentna mobilizacja wyborców. Kampania nie ogranicza się do kilku miesięcy przed wyborami, lecz ciągnie przez cały okres pracy parlamentu.

To oczywiście nie sprzyja wysublimowanej debacie publicznej. Nikt nie powie ludziom, że istnieje różnica między ochroną uzupełniającą, pobytem tolerowanym, procedurą azylową, a udzieleniem azylu. Przeciętny człowiek tego nie rozumie i w fantazjach widzi muzułmanów zabierających dorobek jego życia. Politycy, a także media, korzystają z prostych przekazów, a od czasów starożytnych wiemy, że nic nie działa tak skutecznie na pobudzanie negatywnych emocji, jak precyzyjne wskazanie wroga. Kogoś, na kogo można zrzucić odpowiedzialność za złą sytuację gospodarczą czy utratę poczucia bezpieczeństwa.

To może zabrzmi brutalnie, ale kryzys migracyjny spadł im z nieba. Wcześniej winnymi naszych niepowodzeń były Niemcy i ich polityka zaciskania pasa, ale ten motyw słabiej działa na wyobraźnię. Tymczasem tutaj mamy wszystko, co najstraszniejsze: obcą religię, zamykanie granic, zamachy. Politycy wrzucają to do jednego worka i harcują do woli.

Nie mają nikogo wokół siebie, kto powie: przesadziłeś, poszedłeś trochę za daleko?

Nie, bo losy stronników zależą od pozycji przewodniczącego. Nie wyzwoliliśmy się jeszcze z wodzowskiego modelu uprawiania polityki. Partie są budowane na jednostkach, ich osobowościach, sympatiach i kaprysach. Ich sukces jest sukcesem partii, ich niepowodzenie – prowadzi do śmierci całej formacji. Po odejściu Mikuláša Dzurindy znikło SDKÚ-DS, upadek Mečiara pogrzebał HZDS. Jeśli noga powinie się Ficowi, Orbánowi i Kaczyńskiemu, jestem pewna, że podobnie będzie ze SMER-SD, Fideszem i PiS-em. Tymczasem dojrzała partia przeżyje polityczną śmierć swojego założyciela. Tak było w przypadku niemieckiej chrześcijańskiej demokracji po skandalu z udziałem Helmuta Kohla.

To problem całej Europy Środkowej i jej komunistycznej przeszłości. Niepewność siebie, bierność, skrajny indywidualizm, zależność od państwa, tęsknota za silną władzą.

Iveta Radičová

A jednak twarda retoryka podoba się wyborcom. Według Eurobarometru, Słowacy spośród wszystkich narodów w Unii są najbardziej niechętni konieczności rozdzielania uchodźców.

Jeśli szef rządu mówi publicznie, że uchodźcy są potencjalnymi terrorystami, to automatycznie sprawia, że poziom lęku w kraju rośnie. W ten sposób steruje się polityką strachu – słowami. Żądanie Fica, aby nie pokazywać fotografii dzieci, które zginęły na Morzu Śródziemnym w czasie przeprawy do Europy, uważam za skandaliczne. W czasach, gdy ekstremizm tak łatwo przenosi się do mainstreamu, odpowiedzialny polityk musi mieć odwagę wystąpić przeciwko skrajnym nastrojom społecznym, a nie jeszcze je potęgować. Powinien stać na straży przyzwoitości i zasad etycznych. Jestem przekonana, że można kłamać, ale krótko. Kłamstwo prędzej czy później wyjdzie na jaw i obróci się przeciwko autorowi.

Sądzę też, że to nie jest narracja całego narodu, tylko jednej partii, która walczy o kolejne zwycięstwo w wyborach. Jestem socjologiem i potrafię analizować sondaże. Zdecydowana większość Słowaków deklaruje gotowość wsparcia uchodźców, a na pytanie, czy powinni tu zostać na stałe, „tak” odpowiada 54 proc. To dużo czy mało?

Owszem, społeczeństwo jest podzielone. Ludzie boją się o siebie, najbliższych, miejsca pracy. Ale fakt jest taki, że chcą też pomagać, a nasze organizacje pozarządowe wykonały ogromną pracę, organizując zbiórki pieniędzy i darów.

To kropla w morzu potrzeb.

Niestety, po ponad dwudziestu latach transformacji społeczeństwo obywatelskie nadal nie jest mocnym elementem życia publicznego na Słowacji. Nie potrafimy jednoczyć się wokół ważnych spraw, wywierać presji na politykach. Siły, które wyniosły Mečiara do władzy, nadal drzemią w naszym narodzie.

To zresztą problem całej Europy Środkowej i jej komunistycznej przeszłości. Niepewność siebie, bierność, skrajny indywidualizm, zależność od państwa, tęsknota za silną władzą, która rozwiąże każdy problem – to gleba podatna na lęk i skrajne emocje. A politycy dobrze to wiedzą. I wykorzystują. Proszę sobie przypomnieć, co się działo w Paryżu po zamachach. Głosy płynące z naszego regionu były bardziej histeryczne niż społeczeństwa francuskiego.

Kryzys będzie pretekstem do dalszego zwiększenia władzy? Premier Fico już zapowiedział, że każdy muzułmanin na Słowacji zostanie poddany specjalnej kontroli.

Polityk zrobi to, na co pozwolą mu obywatele. Dlatego obawiam się nie tylko ambicji populistów, ale także milczenia demokratów.

 

Rozmowa została przeprowadzona 17 listopada 2015 r. w Bratysławie.

[Przegląd prasy] Powrót Skłodowskiej-Curie i PiS widziany z Ameryki

Szkoci uznali Marię Skłodowską-Curie za najbardziej wpływową kobietę ostatnich 200 lat – podaje „Herald Scotland”. Badanie zostało przeprowadzone na zlecenie funduszu ubezpieczeniowego Scottish Widows, które obchodzi 100-lecie swojego istnienia. W 1815 r. grupa przedsiębiorców i działaczy społecznych zebrała się w Edynburgu, by stworzyć mechanizm finansowy, który miałby zabezpieczyć finansowo ich żony, córki i siostry. Z tej okazji ok. 2 tys. respondentów z całej Wielkiej Brytanii odpowiedziało na pytanie o najbardziej wpływową kobietę ostatnich dwustu lat. W skali Zjednoczonego Królestwa zwyciężyła Margaret Thatcher, ale sami Szkoci najczęściej wskazywali urodzoną w Polsce Marię Skłodowską. Ankieterzy pytali również o cechy, którymi wyróżnia się wpływowa kobieta. Ludzie młodzi odpowiadali najczęściej, że są to ambicje. Starsi wskazywali raczej na empatię.

*

Sprzęt wojskowy o wartości 260 mln dolarów przekazany Ukrainie walczącej z separatystami jest przestarzały i często bezużyteczny – podał „Washington Post”. Według dziennika, wśród ofiarowanego sprzętu są stare wozy bojowe z nieopancerzonymi drzwiami i szybami oraz niewielka liczba dawno wycofanych z użytku kamizelek kuloodpornych. Jest to o tyle rażące, że wspierani przez Rosję separatyści dysponują najnowszą rosyjską bronią maszynową i przeciwpancerną. „Washington Post” przypomina, że USA wysłało też nowy sprzęt, np. noktowizory i zestawy pierwszej pomocy, a także nowoczesny sprzęt, taki jak radary artyleryjskie przeznaczone do wykrywania stanowisk moździerzy oraz sprzęt komunikacyjny. Anonimowo cytowany urzędnik Pentagonu przyznał, że sprzęt wysyłany do Kijowa pochodzi z demobilu i nie może być w USA wykorzystywany przez żadną ze służb. Według gazety wysyłanie przestarzałego i często bezużytecznego sprzętu – Ukraińcy i tak wolą kupić nowy wóz, niż używać amerykańskich, do których części zamienne są niezwykle drogie – może być symbolem amerykańskiej polityki wobec rosyjskiej agresji, czyli jak najmniejszego, ograniczającego się do symboli zaangażowania.

*

„Washington Post” opublikował również krytyczny artykuł o nowym polskim rządzie. W tekście pióra Jacksona Diehla znajdziemy stwierdzenie, że Jarosław Kaczyński razem z Viktorem Orbánem są „wytworami przedwojennego populizmu będącego mieszanką ksenofobii, antysemityzmu, prawicowego katolicyzmu i ciągot autorytarnych”. O niepokojącym przechyleniu w prawą stronę świadczyć mają, zdaniem Diehla, nominacje Michała Kamińskiego i Antoniego Macierewicza, przejęcie kontroli nad Trybunałem Konstytucyjnym, próba zablokowania premiery spektaklu we Wrocławiu i groźby pod adresem dziennikarki, Karoliny Lewickiej, wypowiedziane przez wicepremiera Piotra Glińskiego na antenie publicznej telewizji. Decyzje te, jak również samo zwycięstwo PiS w wyborach parlamentarnych, wynikają ze zmęczenia obywateli dotychczasowymi rządami PO oraz chaosem w europejskich relacjach wobec kryzysu uchodźczego. Zwrot w kierunku nacjonalizmu i ksenofobii wydaje się reakcją obronną na otaczającą rzeczywistość.

[Projekt: Polska] Palenie kukieł w „stolicy kultury”

Wydawałoby się, że organizacje takie jak Ku Klux Klan są tak bardzo skompromitowane nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale i na całym świecie, że niechlubny rozdział, który zapisały na kartach historii, już dawno został zamknięty. Ale jak pisze w swojej nowej książce Katarzyna Surmiak-Domańska, klany wciąż istnieją i przyjąwszy formę nieco bardziej ucywilizowaną, bo korporacyjną, mają się dobrze. Nie chcą już pamiętać o brutalnych linczach, których były inspiratorami. Oficjalnie wolałyby mieć wizerunek organizacji intelektualnych, kulturalnych, nowoczesnych. Ideowych.

Mimo wszystko przyznanie się w USA do bycia klansmenem nierzadko rodzi kłopoty. Można zostać wyrzuconym z pracy, a w najlepszym wypadku – mieć towarzyskie nieprzyjemności. Dlatego większość mieszkańców południowych stanów, nawet jeśli nieformalnie sympatyzuje z Klanem, i tak się do tego nie przyzna. Natomiast u nas z ksenofobią, homofobią i rasizmem nie ma problemu. Można z nimi wejść do polskiego parlamentu, czego przykładem jest obecność w Sejmie pięciu posłów Ruchu Narodowego i pięciorga jego sympatyków.

Nie trzeba zapoznawać się z deklaracją ideową i z postulatami programowymi tej partii, by wiedzieć, że Inność jest jej do istnienia koniecznie potrzebna. Inność to zagrożenie, którego składową są niechrześcijanie, nie-Polacy, osoby nieheteroseksualne. To właśnie przez Innego muszą istnieć ta i podobne do niej organizacje, które martwią się o domniemany monolit wyznaniowy, narodowy i seksualny.

W dyskursie narodowo-katolickim największym zagrożeniem jest wróg rodziny, która jest w nim rozumiana dość życzeniowo, bo bez odniesienia do rzeczywistości – jako małżeństwo mężczyzny i kobiety. Wrogiem rodziny będą wszyscy niemieszczący się w tej wąskiej normie, zwłaszcza ludzie LGBT, którzy w przeciwieństwie do heteroseksualistów żyjących bez ślubu, nie mają wedle tego wykluczającego dyskursu potencjału założenia rodziny. Kolejnym jej wrogiem, bo ileż można straszyć tym samym, są gender studies lub cokolwiek innego, co może kryć się za nowo powstałymi terminami „ideologia gender” i „genderyzm”. Oba zresztą już na poziomie słowotwórczym są stygmatyzowane jako te, które konotują totalitaryzm. Na prawicowo-katolickich portalach jeszcze do niedawna największą obsesją były przecież homoseksualizm i gender.

Ale wczorajsi wrogowie na razie mogą spać spokojnie. Dziś należy bać się Innego z Południa, który jest wrogiem potężniejszym niż dotychczasowi. Ten Inny, by dostatecznie przerażać, powinien być rewersem nas samych. Uchodźca? Raczej nie, niepotrzebnie wzbudzałby humanitarne odruchy. Imigrant ekonomiczny? Pasuje. Najlepiej nielegalny, bo i Polakom zdarza się emigrować. Nie może być muzułmaninem, lecz najlepiej islamistą. Będzie to raczej mężczyzna niż kobieta, bo mężczyzna nie ucieka, tylko walczy o ojczyznę do końca, więc o imigrancie ryzykującym życie na łodzi zamiast w partyzantce będzie można powiedzieć dodatkowo, że jest pozbawiony honoru. Koniecznie ma ulegać instynktom; musi gwałcić, bo wówczas będzie zagrażał polskim kobietom i dzieciom, a słabych należy przecież bronić przed żywiołem. Powinien mieć smartfona, bo uczieczka z kraju, gdzie działa telefonia komórkowa, jest nieuzasadniona. Jednocześnie powinien przenosić pasożyty i rozsiewać choroby, będzie wtedy stanowił zagrożenie epidemiologiczne, do którego nie możemy przecież dopuścić.

Tylko jednego nie powinien. Nie powinien się tu pojawiać. I choć muzułmanów w Polsce jest na razie tyle, co kot napłakał, i choć nie zanosi się na to, by miałoby ich być najbliższym czasie więcej, środowiska narodowe i radykalnie katolickie coraz sprawniej posługują się retoryką strachu.

Jak to możliwe, że pomimo Holokaustu, który zostawił trwały ślad w świadomości europejskiej, a także pomimo pogromów ludności żydowskiej, które położyły się cieniem na micie kryształowego Polaka-ofiary, w Polsce, w której Żydów jest jak na lekarstwo, mają miejsce tak brutalne przejawy antysemityzmu, jak niedawno we Wrocławiu? Przez marginalizowanie ludzkiego wymiaru sytuacji uchodźców, przez podsycanie nastrojów ksenofobicznych i rasistowskich oraz przez budowanie atmosfery zagrożenia, narosły emocje społeczne, które musiały w końcu znaleźć ujście w brutalnym akcie. Na wrocławskim rynku spalono kukłę o wyglądzie człowieka, a były współpracownik Pawła Kukiza, Piotr Rybak, bez pośpiechu podlewał ją chwilę wcześniej podpałką. Wszystko to podczas legalnego zgromadzenia, na oczach widowni nagrywającej zdarzenie telefonami.

I choć samosąd przeprowadzony na kukle reprezentującej mniejszość, która jest ledwie promilem polskiej populacji, może wydawać się groteskowy, to należy pamiętać, że od przemocy na symbolu do przemocy na człowieku dzieli nas w tej chwili wyłącznie zmiana przedmiotu przemocy. Czy środowiska narodowe chcą kraju, który samosądem stoi i za którym nie tęsknią już nawet klansmeni?

[Putinada] Dwa lata samotności. Na rocznicę Majdanu

Samotna Ukraina i „tureccy banderowcy”

Ukraińcy znaleźli sobie niedawno nowego bohatera. Znaleźli w internecie zdjęcie tureckiego pilota, który strącił ostatnio w Syrii rosyjski samolot Su-24, dorysowali mu na hełmie napis „Bohaterom chwała!” i z wielkim zapałem dzielą się fotką w mediach społecznościowych. Do tego masowo uczą się, jak powiedzieć „Krym jest nasz” po turecku (przy okazji: Tatarzy krymscy zdobyli powszechne uznanie, gdy przejęli kontrolę nad liniami energetycznymi prowadzącymi na Krym).

Nieistotne, że za zestrzelenie rosyjskiego myśliwca odpowiedzialne jest raczej dowództwo wojskowe, które wydało rozkaz, nie zaś sam pilot. Nieważne, że raczej była to zemsta Erdoğana na Putinie za wsparcie Assada i próba odbudowy tureckich wpływów w regionie. Jednak wobec tego, że Unia Europejska tonie w morzu migrantów, a Francja we krwi własnych obywateli, Zachód coraz mniej interesuje się problemami skorumpowanej Ukrainy. Do tego Władimir Putin, który dla Ukraińców jest złem absolutnym, dzięki zaangażowaniu w Syrii, z persony na cenzurowanym na powrót stał się potencjalnym partnerem Zachodu.

W takiej sytuacji każdy przyjaciel jest w cenie. Ukraina i Turcja będą bronić Morza Czarnego; a Turcja zrywa współpracę z Rosją przy gazociągu South Stream – obie te wiadomości pojawiają się jednego dnia i to już wystarczy, by samotna Ukraina zaczęła nazywać Turków braćmi. Tym bardziej, że rosyjskie tuby propagandowe już zdążyły nazwać syryjskich bojowników „tureckimi banderowcami”. W końcu słowo „majdan” ma tureckie korzenie…

Samotny Poroszenko i „zagwizdana godność”

W pierwszą rocznicę Majdanu i rozstrzelania tzw. Niebiańskiej Sotni patos był mile widziany. Wtedy wielotysięczne tłumy słuchały cierpliwie płynącego z głośników głosu Petra Poroszenki. W ciągu roku liczba przemówień prezydenta pomnożyła się jednak w nieskończoność, a ich treść jest ciągle taka sama. Dość symbolicznie – ambitnie brzmiące hasło „Żyć po nowemu” z kampanii prezydenckiej z 2014 r., przed wyborami samorządowymi w roku 2015 zmieniło się w skromne „Zachować kraj”.

Sam Poroszenko zaczyna niebezpiecznie przypominać stylem innego prezydenta, Wiktora Juszczenkę – kłótnie w koalicji, dziwne pakty z opozycją, pozorne reformy. Obydwaj ustanowili także nowe święta – rocznicę pomarańczowej rewolucji Juszczenko ustanowił Dniem Wolności, a Poroszenko wspomnienie tragicznych wydarzeń z 2013 r. – Dniem Godności. Niestety już drugi Dzień Godności za swojej kadencji Poroszenko „uświetnił”, zamykając dla postronnych dostęp do ul. Instytuckiej, gdzie pod ochroną policjantów w samotności oddał hołd Niebiańskiej Sotni. Zakończył go – równie niefortunnie – zakłóconym przez protestujących koncertem na Majdanie. Juszczenko w jedną z rocznic pomarańczowej rewolucji został na Majdanie przynajmniej zagwizdany – Poroszenko w drugą „swoją” rocznicę nawet nie odważył się wyjść do ludzi.

Nie jest tak źle (przynajmniej nie wszystkim)

Najbardziej samotni są dzisiaj ci, którzy zostali ranni na Majdanie, uczestnicy „operacji antyterrorystycznej” (ATO) na wschodzie Ukrainy i rodziny zmarłych. Z okazji rocznicy prokuratura generalna wspaniałomyślnie zorganizowała szereg konferencji prasowych i ogłosiła m.in., że wyniku trwającego dwa lata śledztwa stwierdzono, że pacyfikacją Majdanu kierował były minister spraw wewnętrznych Witalij Zacharczenko na rozkaz ówczesnego prezydenta Wiktora Janukowycza. Takie oświadczenia prokuratury miałyby sens najpóźniej w marcu 2014 r.; w listopadzie 2015 r. są tylko gwoździem do trumny tych, którzy jeszcze wierzyli w sprawiedliwość.

Na pewno samotny nie czuje się niepokonany prokurator generalny Wiktor Szokin, który jest na przykład przez ambasadora Stanów Zjednoczonych na Ukrainie, Geoffrey’a Pyetta, oskarżany o wspieranie korupcji w swoim resorcie. To dla ratowania Szokina Poroszenko porwał się na samobójczy krok – wniósł do parlamentu projekt ustawy przedłużającej pełnomocnictwo prokuratora z 5 do 6 lat i pozbawiający parlament prawa do wyrażenia wotum nieufności.

Też nieźle czuje się pewnie Wasyl Paskal, wiceminister spraw wewnętrznych, który – mimo ciągłych protestów aktywistów – do tej pory skutecznie uchylał się przed lustracją (pracował także w czasach Janukowycza). To on był odpowiedzialny za pacyfikację studentów w pierwszych dniach Rewolucji Godności. Na nowe stanowisko powołano go akurat w rocznicę tych krwawych wydarzeń – istna wisienka na torcie.

Sejm nie może stać ponad prawem

Julian Kania: Pod koniec poprzedniej kadencji parlamentu koalicja rządowa powołała pięciu nowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Dwóch z nich ma objąć posady dopiero w grudniu, czyli już w nowej kadencji. Czy partie rządzące działały wtedy zgodnie z prawem?

Ryszard Piotrowski: Zasada przedstawicielstwa – która mówi, że naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli – i wynikająca z niej zasada poszanowania wyniku wyborów wymagałyby, aby sejm, którego kadencja dobiega końca, powstrzymał się od kształtowania składu Trybunału w sposób ograniczający prawa sejmu kolejnej kadencji. Z tego względu wybór „na zapas” naruszał zasadę przedstawicielstwa.

Ponadto wątpliwe jest zastąpienie terminu zgłaszania kandydatów określonego w regulaminie sejmu terminem określonym w ustawie. Naruszono w ten sposób zasadę autonomii regulaminowej sejmu – izba sama decyduje o porządku swoich prac, a więc nie w ustawie, której kształt zależy także od senatu i prezydenta – ponieważ regulamin sejmu taki termin już określał. Wątpliwości dotyczące zgodności z Konstytucją rozwiązań przyjętych w końcu poprzedniej kadencji odnoszą się więc nie tylko do prawnych podstaw powołania tych dwóch sędziów wybranych „na zapas”, ale także w pewnym zakresie i pozostałych, których sejm wybrał „normalnym” trybem. Te wątpliwości mogą jednak zostać rozstrzygnięte nie przez posłów, ale przez powołany do tego Trybunał Konstytucyjny.

Prezydent Andrzej Duda nie dokonał zaprzysiężenia żadnego z wybranych wówczas sędziów. Czy miał do tego prawo?

Prezydent powinien skierować wniosek do TK, aby uzyskać wyjaśnienie swoich wątpliwości. Nie zrobił tego. W pewnym momencie wniosek ten wnieśli posłowie PiS, ale potem został on wycofany, a podobny wnieśli posłowie… PO. A zatem nawet ci, którzy opowiadali się za uchwaleniem tej ustawy, formalnie sami zaczęli kwestionować jej postanowienia. Doprowadziło to do stanu niepewności prawnej w tej sprawie. Następnie uchwalono listopadową nowelizację ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, zaskarżoną do Trybunału nie tylko przez posłów PO.

Czy to oznacza, że środowa uchwała sejmu uznająca nieważność powołania pięciu sędziów TK jest zgodna z prawem?

Nie, sejm nie ma kompetencji do podjęcia uchwały stwierdzającej utratę mocy prawnej uchwał poprzednika w sprawie wyboru sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Podstawą kompetencyjną, którą powołano w tym przypadku, jest przepis stwierdzający, że sejm może podejmować uchwały. Owszem, ale to nie znaczy, że może podejmować wszelkie uchwały, lecz tylko te mieszczące się w granicach jego konstytucyjnych kompetencji.

Konstytucja mówi, że sejm wybiera sędziów TK. Poprzedni wybór został dokonany na podstawie ustawy, co do której powstały wątpliwości prawne, lecz dopóki TK ich nie rozstrzygnie, korzysta ona z domniemania zgodności z Konstytucją. Sejm nie może więc uznać na podstawie swoich obiekcji, że uchwały o wyborze sędziów nie mają mocy prawnej. To nie wystarczy – potrzeba rozstrzygnięcia samego TK. Dopiero wówczas powstanie możliwość wznowienia postępowania w sprawie wyboru sędziów. Przyznanie sobie przez sejm pozakonstytucyjnej kompetencji stwierdzania, że uchwały w przedmiocie wyboru sędziów TK utraciły moc prawną, jest z Konstytucją niezgodne.

Jakie mogą być praktyczne skutki uchwały w sprawie nieważności wyboru pięciu sędziów TK?

Zależą one od reakcji kompetentnych organów państwowych. Konkretnie od reakcji samego sejmu – czy na podstawie również zmienionego ostatnio regulaminu marszałek sejmu wyznaczy termin na zgłaszanie kandydatów na sędziów TK? Czy sejm dokona wyboru tych sędziów? Czy prezydent przyjmie od nich ślubowanie? Jeśli tak się stanie, to najpewniej rozpoczną urzędowanie. Istotne jest także, co orzeknie TK w przedmiocie wniosków, które do niego w tej sprawie wpłynęły.

Ale czy wszystkie te decyzje sejmu i prezydenta będą zgodne z prawem?

W myśl Konstytucji wszystkie organy państwa działają na podstawie i w granicach prawa, także sejm. Co więcej, zasada podziału władz oznacza, że władze nie tylko są rozdzielone, lecz również mają pozostawać w równowadze. Sejm, przyznając sobie możliwość ingerowania w skład TK, naruszył tę zasadę. Konstytucja nie przewiduje stopniowania ważności poszczególnych władz. Władza ustawodawcza nie jest ważniejsza od innych.

Pojawiają się opinie, że działania podejmowane przez obecny parlament to „pierwszy krok w stronę zlikwidowania niezależności TK”.

Na pewno nie będzie to już ten sam Trybunał, a to ze względu na wyraźne i spektakularne zakwestionowanie jego apolitycznej tożsamości. Jest to konsekwencja działań ze strony poprzedniej i obecnej większości parlamentarnej. Poprzednia większość traktowała tę apolityczność jako swego rodzaju fikcję konstytucyjną, zakładając, że można ukształtować skład TK tak, by dawał możliwość realizacji jej politycznych wartości i interesów. Podobnie obecna większość uważa, że skład TK należy kształtować w taki sposób, by zagwarantować respektowanie własnej wizji konstytucyjności prawa.

Niektórzy komentatorzy twierdzą, że tak było zawsze – każda nowa władza dąży do obsadzenia instytucji „swoimi” ludźmi.

Każda większość bezwzględna dążyła do wyboru do TK osób, o których sądzono, że nie tylko mają kwalifikacje prawne, ale również właściwości pozwalające żywić nadzieje co do kierunku ich orzecznictwa. Dążenia te nie były jednak realizowane z taką intensywnością jak obecnie.

Ale oczekiwania partii politycznych są w dużej mierze niemożliwe do spełnienia, ponieważ wyegzekwowanie od TK niezgodnej z Konstytucją linii orzecznictwa jest trudne. Jego sędziowie wybierani są na jednorazową kadencję, często gdy są już u szczytu kariery zawodowej. W związku z tym raczej nie poszukują możliwości realizowania się poza zawodem prawniczym, często są też związani ze środowiskami akademickimi. To wszystko powoduje, że trudno byłoby partiom przekształcić TK w rodzaj pasa transmisyjnego polityki partyjnej do rzeczywistości prawnej.

Jakie mogą więc być długofalowe konsekwencje obecnego zamieszania wokół TK?

Przedstawiciele władzy wykonawczej i ustawodawczej mogą sądzić, że dla legitymizacji władzy wystarczy wyłącznie wynik wyborczy czy poparcie w sondażach, ale to przekonanie jednowymiarowe i krótkowzroczne. Choć ważny, sam w sobie wynik wyborczy nie wystarcza na cały okres kadencji. Legitymizm władzy ustawodawczej i wykonawczej opiera się także na istnieniu niezależnego, w miarę możliwości apolitycznego, bezstronnego organu, który jest w stanie stwierdzić, czy władza nie błądzi w danej sprawie prawnej. Ale ta jego zdolność jest uzależniona od przekonania społeczeństwa o niezależności sędziów. Z kolei to przekonanie jest oparte na niezależności, niezawisłości i apolityczności TK. Kiedy przekonuje się społeczeństwo, że Trybunał nie jest, nie był i nie może być apolityczny, w pewnym sensie traci on te cechy, ponieważ – jak już zauważono – w sprawach społecznych jest tak, jak się to ludziom wydaje. W związku z tym nie może niezależnie kontrolować władzy ustawodawczej Trybunał, którego skład jest kształtowany w rezultacie długiej batalii politycznej. A to na dłuższą metę może podważyć społeczne zaufanie nie tylko do parlamentu, ale i do władzy publicznej w ogóle.