Kociego kryminału ciąg dalszy, czyli „Szkoła Kotów” tom 2 – „Magiczny prezent” [KL dzieciom]

Pamiętacie pierwszą część koreańskiego kryminału dla dzieci pt. „Szkoła Kotów”? Moje dzieci tak. Na drugi tom sagi czekały jednak zbyt długo, by pamiętać fabułę z detalami, ale co ciekawe, w pamięci utkwiły im zupełnie inne szczegóły niż mnie. Co pamiętałam ja? Fakt najważniejszy – koty po rzekomej śmierci trafiają do specjalnej szkoły. Tam też trafił Saliks, kot chłopca o imieniu Mindzun. W szkole nauczył się m.in. pisać i zaczął słać listy do swojego człowieczego przyjaciela, żeby nie był smutny i aby podzielić się z nim niesamowitą historią Szkoły Kotów. Tylko… jaka to była historia? W tym miejscu szwankuje moja pamięć, choć osobiście rozebrałam książkę na części pierwsze – nie dosłownie, rzecz jasna – pisząc jej recenzję kilka miesięcy temu. Moja 11-letnia córka wyraźnie ucieszyła się, gdy przypomniałam jej imiona głównych bohaterów: kompletnie uleciały z jej pamięci. Za to z zadziwiającą dokładnością streściła mi szczegóły mrocznych wydarzeń w Kryształowej Grocie (o której istnieniu zapomniałam zupełnie). Przypomnę więc może wszystkim, że w pierwszym tomie grupka kocich przyjaciół ze szkolnej ławy, wbrew ostrzeżeniom swoich profesorów, trafia do tajemniczej jaskini, w której grasują złowrogie kotcienie. Na własną rękę próbują zgłębić tajemnicę uwięzionego w grocie ich władcy Tenebrisa, mającego niecne zamiary wobec całego świata.

Szkola_kotow_okladka

Drugi tom „Szkoły Kotów”, podobnie jak jej pierwszą część, czyta się na bezdechu i trudno się od niej oderwać. Dla mnie jednak fabuła staje się zbyt zawikłana. Tracę orientację, kto jest kim, koty i kotcienie okazują się być skoligacone z innymi bohaterami książki, mają po kilkoro imion, różne wcielenia i oblicza. Co ciekawe, moja córka nie rozumie mojej konsternacji i wszelkie intrygi rozgryza w mig niczym Sherlock Holmes. Z zawzięciem więc staram się poskładać rozsypane puzzle fabuły w logiczną całość, bo przecież wstyd przed 11-latką, że nie rozumiem do końca książki dla dzieci… Wreszcie udaje mi się pojąć, że Dyrektor Skarpeta, to w rzeczywistości Stapha, brat bliźniak Diery, który jest… Nie, nie podpowiem kim jest Diera, sami do tego dojdźcie z pomocą swoich dzieci. Czytajcie „Szkołę Kotów” wraz z nimi, bo dla tych wrażliwszych może okazać się zbyt mroczna. Nawet piękne ilustracje Kim Jae-honga są w tym tomie nieco przerażające i smutne. Ta część sagi jest w ogóle bardziej ponura niż pierwsza. Mniej w niej opisów kocich igraszek, za to poruszane są trudne tematy, np. autyzm.

Uczniowie Szkoły Kotów, wbrew zakazom, przekraczają progi mrocznej jaskini, by zgłębić jej tajemnicę. Stają oko w oko z wcielonym złem (wcielonym oczywiście w postać kota). Ich przyjaźń i wzajemne zaufanie zostają wystawione na próbę, a beztroski uczniacki żywot nagle przemienia się w poważną misję. W grę wchodzi zagłada ludzkości, ale i los ich ukochanych właścicieli z poprzedniego życia – Mindzuna i innych dzieci. Tym razem także dziecięcy bohaterowie książki zostają aktywnie włączeni do akcji. Mindzun nie jest już tylko adresatem kocich listów. Chłopiec staje się bardzo ważnym łącznikiem między światem ludzi i kotów, a do wykonania ma niezwykłe zadanie – odszukanie Kociej Duszy. Wątek ten zmienia spojrzenie czytelnika na świat autystycznych dzieci i ich rodzin. Daje do myślenia, wzrusza.

szkola kotow1

Najbardziej jednak poruszył, wręcz wstrząsnął mną fragment traktujący o wymarłych gatunkach roślin i zwierząt. Malowniczo opisane (i narysowane!) cmentarzysko wywiera piorunujące wrażenie na kocich bohaterach, nie mniejsze zaś na czytelniku. Mogił przybywa z minuty na minutę. I to wszystko za sprawą bezmyślnej działalności człowieka. Choć scena ta jest zmanipulowana przez kocie uosobienie zła – Tenebrisa (według którego jedyną szansą na ocalenie ziemi jest całkowita zagłada ludzkości), to wiele w niej bolesnej prawdy: „Większość gatunków (…) żyła dłużej niż rasa ludzka i miała dużo bogatsze wspomnienia. Ludzka chciwość i arogancja doprowadziły do zagłady setek tysięcy gatunków”.

Podsumowując, koligacje bohaterów książki Kim Jin-kyunga i nawarstwienie wątków przerastają nieco moją zdolność kojarzenia faktów (przynajmniej tych z książek dla dzieci). Zastanawiam się też, czy ten tom „Szkoły Kotów” nie porusza zbyt poważnych tematów, czy nie rozbudzi w dzieciach trwałego strachu przed bliżej niezdefiniowanym „złem” czyhającym na każdym kroku (zapewne wiele zależeć będzie od ewentualnego happy endu, na który jednakże przyjdzie nam zapewne długo czekać). Książka ta doprowadziła mnie do dwóch konkluzji: po pierwsze, zdałam sobie sprawę z tego, jak różnie dorośli i dzieci odbierają przesłania książek. Podczas gdy córka po prostu „pożera” kolejny tom kryminału, ja doszukuję się drugiego dna. I je znajduję. Mam nadzieję, że ona też, choćby podświadomie, dostrzega, jak ważną rolę odgrywają w niej przyjaźń, empatia, zaufanie. Po drugie, zauważyłam, jak ciężko jest osobie dorosłej dać się porwać dziecięcej książce „do czytania”. Takiej właśnie, jak „Szkoła Kotów”, z zagadką, fabułą, niespodziankami i zwrotami wydarzeń, za to bez elementu pragmatycznego, nowatorskiego, bez interakcji, jak w wielu książkach edukacyjnych, które dotychczas dane mi było recenzować. Dziecko „Szkołę Kotów” po prostu CZYTA. Wręcz pochłania. I czeka na kolejne tomy, na rozwikłanie tajemnicy i na happy end. Życzę córce i pozostałym fanom kociej sagi, by czekali jak najkrócej.

szkola kotow2

 

Książka:

Kim Jin-kyung, „Szkoła Kotów”, il. Kim Jae-hong, tłum. Edyta Matejko-Paszkowska, Choi Sung Eun (Estera Czoj), Kwiaty Orientu, Skarżysko-Kamienna 2014.

 

Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek.

Przerwa w teraźniejszości

ikona_wpisu_smakując

Cisza, ciemność. Przejawy aktywności symuluje jedynie rozjarzona lampka i stękający procesorem wysłużony laptop. Za oknem osamotnione płatki śniegu opadają miękko i rachitycznie. Nieśmiało podejmują walkę z mrokiem miejskiego podłoża.

Wskazówki zegara, zazwyczaj leniwe, spieszą się przedziwnie do jakiegoś nieokreślonego finału. Zbliża się termin oddania artykułu.

Monitor świeci się jasno, niezmiennie. Biała kartka, od której zawsze zaczynam pisanie, tym razem jest bielsza niż zwykle.

O dziwo nie martwi mnie to szczególnie. Wspinam się więc na wyższy poziom troski: przyglądam się sobie samej jak pacjentowi. Zatroskane studium przypadku.

Czyżby nadszedł ten moment? Wyciszenia, spokoju, pauzy? Zatrzymania rozhuśtanych wątków, zobojętnienia na samoistnie pączkujące sprawy, przerwy w narracji.

Otulenia miękką, białą watą niczym akustyczną kołderką.

Łagodnieje, zaokrągla się interakcja ze światem, wyostrza się introspekcja. Wracam do ciała, bo przecież to ono jest „miejscem wszystkich odniesień, pamięci, wyobraźni i integracji” [1].

Szukam więc odniesień, zanurzam się w pamięci.

29 sierpnia 1952 r. w Maverick Concert Hall w Nowym Jorku miał miejsce niezwykły koncert. Pianista David Tudor dał znak do rozpoczęcia utworu przez z a m k n i ę c i e klapy fortepianu, ale z instrumentów muzyków nie wydobył się żaden dźwięk. Cztery minuty ciszy zaserwowane zdumionej publiczności były nie tylko próbą pokazania, że muzyka nieustannie płynie z otoczenia, ale także sygnałem do zmiany perspektywy, wyostrzenia zmysłów, wrażliwości. John Cage, kompozytor owego historycznego już przesunięcia, zamknął się pewnego razu na Uniwersytecie Harvarda w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, całkowicie izolującym od wszelkich hałasów zewnętrznych. Co usłyszał? Dwa odgłosy – niższy – pochodzący od krwi pulsującej w tętnicach, wyższy – wywołany przez komórki nerwowe w uchu wewnętrznym. „Odkryłem, że cisza nie jest akustyczna”, skomentował to Cage. „To jest zmiana świadomości, przemiana. Temu poświęciłem moją muzykę. Moja praca stała się rekonesansem w sferę tego, co nieumyślne” [2].

W większości chcemy i lubimy leniuchować. Problemem staje się poczucie winy, które towarzyszy relaksowi równie często, co spokój i odprężenie.

Agata Dąbrowska

Program muzyczny Cage’a był także programem społeczno-politycznym. Poprzez kontestację zewnętrznych reguł warto wypracować własne, oddolne, demokratyczne. Bez narzucającego zasad gry dyrygenta. Podstawą jest swoboda ruchu – anarchistycznie inspiruje Cage.

Sylwetkę Cage’a przywołuje w swojej książce „Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia” Ulrich Schnabel. Autor pyta o to, o czym filozofowie debatowali już od dawna, ale co wraca na pole naukowej refleksji ze zdwojoną siłą godną współczesnego przyspieszenia. Błyskawiczny rozwój nauki i techniki, kultura silnych doznań i polityczne burze nad naszymi głowami sprawiają, że działamy jak w gorączce: byle więcej, szybciej, wydajniej. „Mówiąc drastycznie: wszyscy wiemy, że musimy umrzeć, ale przedtem chcemy jeszcze możliwie (nieskończenie) wiele załatwić” [3]. A cisza, okresy jałowego (czyżby?) biegu i zwykła bezczynność potrzebne są nam jak powietrze. Na prawie trzystu stronicach książki Schnabel diagnozuje współczesne burnout i daje szereg przykładów, jak sobie z nim radzić. Namawia do programowego lenistwa!

ILUSTRACJA 2

Projektantka Karolina Kotowska w ramach pracy dyplomowej zajęła się właśnie leniuchowaniem. Dlaczego? To już jej drugi dyplom projektowy (pierwszy z projektowania książek na warszawskiej ASP). Zmęczona własnym pracoholizmem, zadała najpierw sobie, potem innym, szereg pytań o istotę pracy i relaksu. Wyniki ankiety, która wciąż jest otwarta są bardzo ciekawe. Niemalże wszyscy ankietowani uważają się za wrażliwych lub „raczej wrażliwych”, prawie połowa deklaruje osłabienie któregoś ze zmysłów w ostatnim czasie i zauważa pozytywny związek między ilością odpoczynku a wrażliwością zmysłów: „Odpoczynek wyostrza zmysły, sprawia, że więcej i głębiej odczuwamy. Praca, chroniczny pośpiech stępiają odbiór rzeczywistości. Nakładają mglisty filtr…”. W większości chcemy i lubimy leniuchować. Problemem staje się poczucie winy, które towarzyszy relaksowi równie często, co spokój i odprężenie. Czy to nierozerwalny pakiet?

Jedna z bohaterek książki Schnabela, inspirujących „leniuchów”, reżyserka i pisarka Doris Dörrie jest, a raczej bywała, w permanentnym stanie „włączenia”: „Człowiek nieustannie ma w głowie scenariusz, jakąś historię, cały czas coś pisze i zastanawia się: jeżeli teraz zrobi to, wtedy stanie się to i tamto, ale wówczas mogłabym przecież coś innego, a potem zamiast tego musiałabym…” [4]. Otrzeźwienie było dla Dörrie drastyczne – przyszło wraz z nagłą chorobą i śmiercią męża. W osamotnieniu i rozpaczy doszła do skrajnego punktu: ostatnią ostoją życia, deską ratunku okazała się medytacja. I wcale nie w dekoracjach klasztoru zen, ale zwyczajnie: „usiąść, zamknąć się i koncentrować na własnym oddechu, nic poza tym”. W rozdarciu pomiędzy przeszłością a przyszłością, tym, co zrobione a tym, co jeszcze do zrobienia, między własnymi ambicjami a cudzymi oczekiwaniami, tracimy umiejętność kontaktu z samymi sobą, widzenia rzeczy takimi, jakimi są naprawdę. Powrót do aktualnej chwili i kilka świadomych oddechów bywają zbawienne, pozwalają wrócić do równowagi. Jak i chwile – pozornej – bezczynności. Moczenie nóg w jeziorze czy zagapienie się w krajobraz za oknem potrafi obnażyć perspektywę codziennej gonitwy – wypełnionych po brzegi setkami rzeczy dni i tygodni. „Na końcu nie wie się już, co się robiło”, mówi Dörrie. „Odwracamy się na chwilę, a nasze życie już minęło” [5].

Wszyscy wiemy, że musimy umrzeć, ale przedtem chcemy jeszcze możliwie (nieskończenie) wiele załatwić.

Ulrich Schnabel

Być może zaczyna wisieć nad nami przekleństwo multitaskingu, wielości kompetencji? A może coraz trudniej nam wybrać? Będąc trochę tu, trochę tam, mamy iluzję większego wachlarza możliwości. Tyleż kuszące, co grożące rozproszeniem jaźni. I przewlekłym stresem. Schnabel nazywa to „kosztami oportunizmu”.

A może skupić się, raz i porządnie, popracować, a potem programowo dać sobie wolne? Wybrać. Tu i teraz.

I piszę te słowa pośród mentalnych i materialnych stosów zaczętych, nieskończonych, nie-do-przemyślanych spraw, projektów, prac.

Wybieram pisanie artykułu. Z pełną świadomością. Tu i teraz.

ILUSTRACJA 3

*

Tekst powstał dzięki dialogowi z Karoliną Kotowską. Dziękuję!

Ilustracje Karolina Kotowska – ilustratorka, graficzka http://karokoto.blogspot.com/.

 

Przypisy:

[1] Juhani Pallasmaa, „Oczy skóry. Architektura i zmysły”, przeł. Michał Choptiany, Instytut Architektury, Kraków 2012, str. 15.

[2] Ulrich Schnabel, „Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia”, przeł. Viktor Grotowicz, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2014, str. 151- 152.

[3] Tamże, str. 246.

[4] Tamże, str. 140-141.

[5] Tamże, str. 142.

 

 

Wspomnienie o Piotrze Winczorku

Piotr Winczorek. Piotruś. Miałem niezwykłą okazję tak się czasami do niego zwracać i tak o nim mówić. I nie chodziło o podkreślanie długotrwałej zażyłej znajomości – miałem szczęście być intelektualnie „wyłowionym” przez Piotra jeszcze w czasie moich studiów, mój pierwszy tekst naukowy również pisany był pod jego egidą. Już za życia klasyk – współtwórca Konstytucji RP i jej znakomity komentator. Ale zdecydowanie autorytet nieszukający piedestałów i dlatego też w takim tonie piszę te parę pierwszych słów wspomnienia. Skromny, otwarty, ciepły, wyważony. Ta ostatnia cecha wyjątkowo go charakteryzowała i tak pasowała do „wychowawcy w prawoznawstwie” wielu roczników absolwentów Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, z którym od jego czasów studenckich był związany od 50. lat.

Bronił Konstytucji RP przed zmianami – rzecz jasna nie dlatego, że była mu bliska osobiście, ale dlatego, że uznawał powstającą praktykę konstytucyjną Rzeczypospolitej za bardzo cenną i wpisaną w to, co najlepsze w Europie i na świecie. Miał prawoznawczą pokorę rodem z anglosaskiej kultury prawnej wobec już utworzonego prawa i wiedzę o tym, że poprawianie sprawdzonego prawa jest niebezpieczne.

Nieustannie walczył o należne miejsce nauki o państwie w edukacji i praktyce społeczno-politycznej. „Walczył” to nie jest sformułowanie przesadne, bo w III RP z programów nauczania wyrzuca się przedmioty tylko dlatego, że funkcjonowały w PRL (ten los podzieliła m.in. filozofia). Tytuł niedawnej debaty „Kultury Liberalnej”: „Po co nam państwo?”. Dla Piotra była to jedna z ważniejszych kwestii – niech więc będzie naszym przewodnikiem w tej materii na długie lata.

Jego spokój nie oznaczał obojętności. Zapamiętam rozmowę z nim, gdy podejmowano decyzję o wysłaniu polskich wojsk do Iraku. Piotr był wtedy doradcą Prezydenta RP i właśnie rezygnował z tej funkcji. Zadzwonił do mnie. Mam w uszach jego wzburzenie: protestował – teraz wiemy: jakże proroczo! – przeciwko pochopności tej decyzji i przeciwko temu, że rezygnujemy z prawnych możliwości rozwiązywania ówczesnych dylematów, co jego zdaniem fatalnie wróżyło na przyszłość. Pochylony i wyglądający na znacznie starszego, był bardzo żywym i krytycznym obserwatorem, co tak było widoczne w jego oczach.

Był znawcą ogrodów kultury i cywilizacji: cenił muzykę klasyczną i wnikliwe historyczne syntezy. Pozwalał sobie przy tym na wypicie kilku piw. Pewnie i nie bez znaczenia było, że lubił Czechy i Czechów. Cenił ich ideologiczną wstrzemięźliwość i dystans do bieżących kłopotów. I kochał życie, mimo iż już w młodości jego zdrowie zostało mocno nadwątlone, co tak mu się dawało we znaki w ostatnich latach. Była to pamiątka jeszcze po czasach powojennych: wychowywaniu przez dalszą rodzinę w siermiężnych podwarszawskich warunkach.

Piotrze, pewnie z góry nam mówisz: pamiętajcie o ogrodach, pamiętajcie o państwie i pamiętajcie o Konstytucji.

[Putinada] Może Rosja zmieni swój sposób myślenia

Poważnym problemem w stosunkach polsko-niemieckich jest kwestia naszego spojrzenia na Rosję. W tym wypadku rok 2014 okazał się przełomowy. Gdy słuchamy deklaracji Angeli Merkel, Franka-Waltera Steinmeiera, Bronisława Komorowskiego, Ewy Kopacz czy Grzegorza Schetyny w ich wypowiedziach nie słychać żadnych różnic. W swoim orędziu noworocznym niemiecka przywódczyni wyraźnie podkreśliła, że Rosja przekroczyła granice uznawane za normę w działaniach społeczności międzynarodowej.

Oczywiście polskie i niemieckie spojrzenie na Rosję w dalszym ciągu pozostaje odmienne. W wielu wypadkach Polska nie jest tak ważnym partnerem gospodarczym Rosji jak jej zachodni sąsiad. Niemcy mają ciągle więcej do stracenia.

Paradoksalnie, dzięki Władimirowi Putinowi i jego polityce sprawdziły się słowa Radosława Sikorskiego z jego słynnego przemówienia w Berlinie. W sprawie Ukrainy oraz kryzysu na Krymie i w Donbasie Niemcy wydają się być głównym europejskim graczem. Pozycję tę wydają się uznawać strony konfliktu i z mniejszą lub większą ochotą – sami Niemcy. Ta odpowiedzialność spadła na niech w momencie dla nich cokolwiek trudnym. Poważne zaburzenia społeczne na tle religijno-narodowościowym zmuszają Niemcy do zajęcia się także innymi problemami.

Jednocześnie jednak należy przyznać że Niemcy, a także niemieckie instytucje i organizacje posiadają szczególne kompetencje do zajmowania się kwestiami wschodnimi. Ciężko jest się do tego przyznać Polakom – przekonanym, że posiadają rodzaj „tajemnej wiedzy” o regionie. Jednak bez fundacji i niemieckiego know-how o Azji Środkowej ciężko byłoby zaistnieć tam Europie i jej wartościom.

Tym bardziej warto przedstawić polskiemu czytelnikowi niemieckie spojrzenie na całokształt spraw związanych z obszarem krajów Partnerstwa Wschodniego, Zakaukaziem czy Azją Środkową. Zapraszamy do lektury rozmowy z Gernotem Erlerem – niemieckim politykiem i ekspertem od polityki wschodniej. Erler jest z jednym z najważniejszych polityków SPD – partii w Polsce uznawanej za bardziej prorosyjską niż jej chadeccy współkoalicjanci.

Wywiad przeprowadzono w grudniu 2014 r.

 


 

Łukasz Jasina: Musimy rozpocząć od najważniejszego tematu mijającego roku. Był nim najpoważniejszy od dłuższego czasu kryzys polityczny w Europie związany z Rosją. Jest pan jednym z twórców niemieckiej polityki wschodniej. Chciałbym zapytać, jak ocenia pan jej obecną słuszność? Czy jest ona prawidłowo realizowana, czy też popełniane są jakieś błędy?

 Gernot Erler: Uważam, że słusznie poszukiwaliśmy konsensusu wewnątrz UE. Największym sukcesem było jednak to, że znaleźliśmy kompromis w kwestiach dotyczących sankcji wobec Rosji w związku z jej polityką wobec Ukrainy i Krymu. Musimy w tej sprawie czynić postępy, co nie jest łatwe, gdy podejmuje się próbę stworzenia wspólnego frontu 28 państw członkowskich.

Jeśli pyta pan o sankcje i ich konsekwencje, to należy wspomnieć, że nasze kraje są nimi dotknięte na różne sposoby. Gdy mówimy o Niemczech – zasadnicze znaczenie mają sankcje gospodarcze. Z kolei sankcje dotyczące rynku finansowego najbardziej uderzają w Londyn. W przypadku kwestii energetycznych – potencjalnymi ofiarami są Polska i kraje nadbałtyckie. Tak więc musimy się porozumiewać i wielką niespodzianką dla Rosji było to, że byliśmy zdolni do osiągnięcia tego porozumienia i stworzenia wspólnej unijnej odpowiedzi.

Czy uważa pan, że kompromis z Rosją jest ciągle możliwy? Czy nadal jesteśmy zdolni do zaufania Rosji, gdy negocjujemy z nią, gdy negocjujemy z Putinem? Przecież już nie raz nas oszukał.

 Mamy do czynienia w wielkim wyzwaniem dotyczącym rosyjskiej polityki – jest nim nieprzewidywalność. Nie znamy ostatecznych celów rosyjskich działań na Ukrainie. Możliwości jest wiele. Jedną z nich jest aneksja kolejnych terenów należących do Ukrainy – wzorem tej, której świadkiem byliśmy na Krymie. Innym rozwiązaniem jest stworzenie państwa buforowego – „Noworosji”. W trzecim wypadku będziemy mieli do czynienia z zamrożonym konfliktem na Ukrainie, zbliżonym do tego, z jakim mamy do czynienia w Naddniestrzu. Jest wreszcie opcja czwarta. Rosja zrezygnuje z pomocy dla separatystów w zamian za to, że Ukraina nie wstąpi do NATO i powstrzyma ściślejszą integrację z UE.

To znacząco odmienne możliwości i naprawdę nikt w tym momencie nie jest w stanie określić prawdziwych celów Rosji. A nieprzewidywalność jest największym wrogiem partnerstwa i zaufania.

Putin nie stanie się bardziej przewidywalny w 2015 r., co dodatkowo skomplikuje sytuację Europy. Wspomnieliśmy o Naddniestrzu. Czy Europa ma koncepcję dotyczącą Mołdawii? Prorosyjskie partie o mały włos nie wygrały tamtejszych wyborów parlamentarnych, a Mołdawia powinna być przecież przykładem skutecznego wpływu unijnej polityki na kraje Partnerstwa Wschodniego. Czy pracę w Mołdawii wykonaliśmy jak należy?

 Podpisaliśmy umowę stowarzyszeniową z trzema z sześciu krajów Partnerstwa Wschodniego –Gruzją, Mołdawią i Ukrainą. Każdy z tych krajów miał problem z rosyjską presją związaną z podpisaniem tych umów i ich realizacją. Oczywiście oznacza to, że powinniśmy myśleć o tym, jak teraz wesprzeć te kraje.

Przez ostatnie dwa lata bardzo pomagaliśmy Mołdawii. To nie pomogło.

Rzeczywiście nasze starania nie rozwiązały jej problemów, jednak wiele udało się zmienić. Najbardziej potrzebujemy stworzenia strategii i dobrego przygotowania do nadchodzącego Szczytu Partnerstwa Wschodniego w Rydze w maju 2015 r. Obecnie mamy do czynienia z poważnym podziałem: tylko trzy kraje podpisały umowę stowarzyszeniową. Mamy Armenię, która została członkiem kontrolowanej przez Rosję Unii Euroazjatyckiej. Jest też Białoruś, która jest jednocześnie członkiem Unii Euroazjatyckiej i Partnerstwa Wschodniego, a do tego odgrywa interesującą rolę w rozwiązaniu konfliktu ukraińskiego. Jest wreszcie Azerbejdżan prowadzący bardzo niechętne negocjacje z Unią Europejska i do tego, moim zdaniem, rozdarty pomiędzy Rosją i Europą.

Ta sytuacja jest wyzwaniem dla Partnerstwa Wschodniego, gdyż podstawowym celem tej strategii europejskiej było wspólne budowanie transgranicznej współpracy i zakończenie wszelkich zamrożonych konfliktów.

Moim zdaniem mamy w Polsce spory problem z Białorusią. Przypomnijmy tzw. kompromis z Europą sprzed czterech lat. Radosław Sikorski i Guido Westerwelle pojechali wtedy do Mińska, rozmawiali z Aleksandrem Łukaszenką, a po wyborach prezydenckich stało się to, co się stało, czyli spotkanie nie odniosło żadnego skutku. To prawda, że Białoruś odgrywa w stosunkach europejsko-rosyjskich bardzo ważną rolę. Przykładem jest „grupa kontaktowa” w Mińsku. To co naprawdę istotne stanie się w grudniu – mam na myśli wybory prezydenckie na Białorusi. Czy uważa pan, że Aleksandr Łukaszenka jest zdolny do jakiegokolwiek uczciwego kompromisu? Może znowu zwodzi Europę?

 Cóż, prezydent Łukaszenko wie doskonale, jakie są czynniki determinują politykę UE wobec Białorusi. Zna nasz stosunek do kwestii więźniów politycznych. Bez rozwiązania tego problemu nie ma szans na nowe otwarcie w stosunkach z Białorusią. Poczekajmy, zobaczmy, jakie są priorytety białoruskiej polityki i białoruskiego przywództwa.

Jest jeszcze jeden czynnik – w Polsce ignorowany – jest nim Azja Środkowa. Coś złego dzieje się w relacjach pomiędzy Władimirem Putinem a Nursułtanem Nazarbajewem (według mnie najważniejszym politykiem Środkowej Azji). Jednocześnie Kazachstan stara się o poprawę swoich stosunków z Europą Zachodnią. Wizyta prezydenta Hollande’a w Astanie, była tego najlepszym dowodem. Jak według pana możemy poprawić relacje Europy z Kazachstanem? Temu państwu nie można przecież postawić takich samych warunków jak Białorusi, czyli na przykład zwolnienia więźniów politycznych. To zamknęłoby drogę do jakichkolwiek rozmów z Nazarbajewem.

Po pierwsze, europejskie podejście do tego regionu powinno uwzględnić jego specyfikę.

Kazachstan rzeczywiście jest najsilniejszym państwem w regionie. Prezydent Nazarbajew prowadzi niezwykle interesującą politykę. Ma dobre stosunki z Rosją i Stanami Zjednoczonymi, a także z Chinami – Kazachstan jest aktywnym członkiem Szanghajskiej Organizacji Współpracy. Niemcy zawsze dążyły do budowania wspólnej europejskiej polityki wobec Azji Środkowej. W 2007 r., w czasie niemieckiej prezydencji, rozpoczęliśmy tworzenie strategii „UE–Azja Środkowa”, która była ważnym krokiem w kierunku poprawy stosunków UE z regionem. Ważnym elementem tego procesu było nawiązanie dialogu w kwestii praw człowieka. Nie było to łatwe – zwłaszcza w negocjacjach z Uzbekistanem, ale w końcu i w tej sprawie odnieśliśmy pewne sukcesy.

Teraz, po ośmiu latach od rozpoczęcia realizacji strategii, czas na podsumowania. Dlatego tyle nadziei wiążę z łotewską prezydencją w UE w pierwszej połowie 2015 r.

Jasina: Łotwa to kraj o wielkim zasobie wiedzy dotyczącym Azji Środkowej. Wszak to była republika radziecka…

 Tak, Łotwa zdecydowała się uczynić priorytetem w swojej prezydencji właśnie Azję Środkową i przegląd strategii UE wobec Azji Środkowej. Niemcy bardzo popierają ten projekt i są gotowe do niesienia Łotwie bardzo konkretnej pomocy. Byłem osobiście zaangażowany w opracowanie strategii dla Azji Środkowej w 2007 r., w tym czasie byłem wiceministrem spraw zagranicznych i jako jeden z współautorów strategii jestem bardzo zainteresowany wspieraniem Łotwy w tym działaniu .

Jak Pan uważa, co możemy powiedzieć o roli Turcji w naszych relacjach z Rosją? Wizyta Władimira Putina w Ankarze nie była przypadkowa, pomogła nam w zrozumieniu polityki Rosji wobec Turcji, Pakistanu i innych krajów Bliskiego Wschodu. Polega ona rzecz jasna na wzmocnieniu obecności Rosji w regionie. Czy uważa pan, że Turcja może być ważnym graczem w kwestiach Ukrainy i Kaukazu? Czy Turcy chcieliby znów odegrywać rolę mocarstwa na Morzu Czarnym? I jeszcze jeden problem: czy Chiny będą przywiązywać większą wagę do tych problemów ze względu na potencjalne problemy Rosji?

 Moim zdaniem Turcja nie stanie się w najbliższym czasie dla Rosji substytutem Unii Europejskiej. Można robić interesy z Turcją, tak jak można prowadzić wymianę handlową z Chinami, gdyż są to normalni i przewidywalni partnerzy. Jednak moim zdaniem stosunki z nimi, znacząco różnią się od charakteru partnerstwa między Unią Europejską a Rosją. Jeśli spojrzymy wstecz, na ostatnie dwie i pół dekady, budowano prawdziwe partnerstwo między Unią Europejską a Rosją. Budowaliśmy wszechstronne stosunki z Rosją, które wykraczały poza ramy biznesowe i handlowe. Nasza oferta partnerstwa modernizacyjnego to wzmocnienie społeczeństwa rosyjskiego, by mogło stać się stabilniejsze, bardziej przewidywalne i wiarygodne jako partner. Nie słyszałem jednak, by Turcja czy Chiny składały podobne oferty. Dlatego moim zdaniem nie mogą stać się alternatywą dla partnerstwa, które my tworzyliśmy z Rosją przez tak długi czas. W Rosji są jeszcze politycy, którzy to całkiem dobrze rozumieją. To jednak prawda, że nie są w tej chwili większością. Jeśli spojrzeć na historię Rosji, to spory „okcydentalistów” czy słowianofilami ze zwolennikami opcji euroazjatyckiej nie były dominujące. Choć w tym momencie ci ostatni są w niestety w większości.

Może to się zmieni?

Miejmy nadzieję że tak!

 

Współpraca: Anna Olmińska, Piotr Szymański, Konrad Kamiński, Iza Mrzygłód.

Alt-med. Szara strefa medycyny

Szanowni Państwo,

nie tak dawno mogliśmy usłyszeć historię „Bożego Człowieka z Nowego Sącza” – byłego kierowcy, który nagle wystąpił w roli znachora i niósł potrzebującym „dar od Pana”. Sprawa stała się głośna, gdy pod wpływem „terapii” zmarło niemowlę. Rodzice zawierzyli znachorowi, a nie lekarzom. W mass mediach posypały się jednoznaczne wyroki: głupi, ciemni, zapewne głęboko wierzący ludzie z prowincji…

A tymczasem z badań wynika, że w Polsce do korzystania z ofert medycyny alternatywnej najczęściej przyznają się osoby z wyższym wykształceniem oraz mieszkańcy dużych miast. Sięganie do tzw. alt-medu – paradoksalnie – może nieść w sobie powiew „nowoczesności”, wyraz skrajnego indywidualizmu, samodzielnego, krytycznego oglądu własnego zdrowia. Może wydawać się także antysystemowe, jeśli wyraża nieufność do wszechpotężnych koncernów farmaceutycznych czy przymusu nakładanego przez państwo. Symptomatyczne zatem, że medycyna alternatywna przeżywa bujny rozkwit nad Wisłą. Od małych gabinetów w prywatnych mieszkaniach aż po lecznice oferujące zupełnie nowe metody „leczenia” i… szczęśliwe życie.

Continue reading

Chytrość rozumu medycznego

Zwykle tłumaczy się to fundamentalizmem religijnym, irracjonalizmem czy biedą, która zmusza chorych do posiłkowania się domowymi kuracjami. Tymczasem między bogatym mieszkańcem dużego miasta, który codziennie dba o swoje zdrowie, chodząc na siłownię, połykając drogie suplementy diety czy zapewniając sobie profilaktyczne tomografie, a ubogą matką, która „chroni” dziecko przed szczepionkami, zaś jego alergię „leczy” kryształami, nie ma aż takiej różnicy. Choć brzmi to dziwnie, oboje są w znacznej mierze gorliwymi wyznawcami biowładzy, która opanowuje społeczeństwa od XIX w. i wyznacza nowe standardy myślenia o swoim zdrowiu i szczęściu.

 Nowoczesna praktyka medyczna

Biowładza to jedna z trzech współistniejących form władzy, które opisał Michel Foucault. Co w niej było nowego? Spójrzmy na przykład. W pewnym okresie rozwinął się ruch filantropijny, który starał się ratować „upadłe panny” – czyli niezamężne samotne matki – przed losem „ulicznic”. Dlaczego stateczni obywatele poświęcali czas i środki na te działania? Otóż zaczęto dbać o dobro populacji, której jakoby grozić miała degeneracja. Umieszczenie samotnej matki w specjalnym domu, gdzie nauczy się przydatnych mężatce umiejętności (gotowania, szycia, podstaw higieny), oraz zapewnienie jej posagu pozwalało „odzyskać” dla „normalnego” społeczeństwa i kobietę, i dziecko, a także zapewnić narodziny kolejnych obywateli. Biowładza szerzyła się zarówno przez działania państwa, jak i obywateli, chcących pomagać innym (filantropia), a także w nowy sposób zadbać o własne zdrowie i szczęście.

2_Nijakowski

Autorka: Marta Zawierucha

Nowa forma władzy wymagała nowatorskich technik rządzenia. Społeczny dobrobyt nie był tak łatwo uchwytny, jak wcześniej, gdy wyrażał się dobrami naturalnymi, bydłem, podatkami czy posłusznymi i pracowitymi ludźmi. Można go było uchwycić dzięki zastosowaniu narzędzi statystyki, która zaczęła się dynamicznie rozwijać. Okazało się, że czasami działania, które mogły szkodzić jednostce, były niezbędne dla dobra całej populacji. Przykładem takiego nowego narzędzia władzy jest szczepionka, która służy – jak to ujął Foucault – zarządzaniu populacją przez śmiertelność. Celem szczepień jest uzyskanie odporności populacyjnej. Części mieszkańców nie są one potrzebne, bo mają wrodzoną odporność. Inni mogą w wyniku podania biopreparatu umrzeć. Są to jednak nieistotne statystycznie marginesy.

Między bogatym mieszkańcem miasta, który dba o swoje zdrowie, chodząc na siłownię czy połykając suplementy diety, a ubogą matką, która „chroni” dziecko przed szczepionkami, zaś jego alergię „leczy” kryształami, nie ma aż takiej różnicy.

Lech M. Nijakowski

Biowładza jest jednak tak silna nie dlatego, że stoi za nią mocarne państwo. Karanie czy dyscyplinowanie obywateli nie jest wcale najskuteczniejszą metodą władzy. Współcześnie to troska każdego obywatela o swoje własne zdrowie i szczęście zapewnia jej reprodukowanie. Różnorodne „techniki siebie” – jak je określa Foucault – są najskuteczniejszym sposobem utrzymywania się status quo. Pozwalają one „jednostkom dokonywać, za pomocą własnych środków bądź przy pomocy innych, pewnych operacji na własnych ciałach oraz duszach, myślach, zachowaniu, sposobie bycia, operacji, których celem jest przekształcenie siebie tak, by osiągnąć pewien stan szczęścia, czystości, mądrości, doskonałości czy nieśmiertelności” [1].

Kluczowym pojęciem jest w tej perspektywie „normalizacja”. To technologia władzy, która poprzez oparte na statystyce metody badania i mierzenia populacji dostarcza norm związanych w społecznej świadomości ze zdrowiem i pożądanych przez jednostki jako osobniczy ideał. Karą za odbieganie od normy jest choroba (np. na skutek zbyt dużej zawartości „złego” cholesterolu we krwi) lub wstyd (np. ze względu na nadwagę lub niewyrobioną muskulaturę).

 Społeczeństwo ryzyka zdrowotnego

Dziś biowładza przejawia się w formach, o których Foucaultowi się nie śniło. Przede wszystkim obserwujemy nieustający postęp medykalizacji. Poprzez ten proces aspekty życia, które do niedawna znajdowały się poza władzą medycyny, są konstytuowane jako problemy medyczne. Przykładem jest odkrywanie nowych chorób, wcześniej ujmowanych w perspektywie dyskursu moralnego czy pedagogicznego: PTSD (Post-Traumatic Stress Disorder), PMS (Premenstrual Syndrome) czy ADHD (Attention Deficit Hyperactivity Disorder). Rozwinął się złożony „kompleks medyczno-przemysłowy”, w ramach którego źródłem innowacji medycznej są nastawione na zysk korporacje. W coraz większym stopniu praktyki medyczne powiązane są z nowoczesną infrastrukturą i zaawansowanymi urządzeniami badawczymi i diagnostycznymi [2]. Sprawia to, że praktyka medyczna staje się coraz mniej zrozumiała dla większości pacjentów, zaś ideologiczna władza lekarza w stosunkach z pacjentem rośnie niepomiernie.

 Zdrowie stało się dziś moralnym zobowiązaniem. Nie wystarczy leczyć się wtedy, gdy dopada nas choroba, czasowo wytrącając z roli produktywnego obywatela. O zdrowie trzeba nieustannie dbać, zarządzać nim, troszczyć się o siebie i bliskich. A to wobec złożoności dzisiejszego świata oznacza w coraz większym stopniu odwoływanie się do wiedzy eksperckiej. Tylko za kim podążać w czasach wielogłosu, wzmaganego przez internetowe portale zdrowotne czy popularne poradniki na każdy temat? Jakimi kryteriami się kierować? Nie sądźmy, że potulnie słuchając naszego lekarza, jesteśmy o wiele bardziej racjonalni niż ci, którzy sięgają po porady babci, szamana czy uzdrowiciela. W większości przypadków łączy nas kryterium autorytetu.

Praktyka medyczna staje się coraz mniej zrozumiała dla większości pacjentów, zaś ideologiczna władza lekarza w stosunkach z pacjentem rośnie niepomiernie.

Lech M. Nijakowski

Nie mając dostatecznej wiedzy fachowej, skazani jesteśmy na tych, którzy – w ramach różnych systemów wiedzy – przedstawiają się jako fachowcy. Wobec pojawiających się trudności (nieskuteczności terapii lub wręcz szkód, które powoduje), jedna osoba zasięgnie opinii kolejnego lekarza, a inna poszuka wsparcia poza powszechnie uznawanym systemem medycznym. Oczywiście, ci pierwsi zwykle żyją dłużej. Ale obie strony kierują się tym samym – dążą do zdrowia i szczęścia, starają się stosować do często niezrozumiałych wskazań specjalistów i zdają się na nieprzejrzyste eksperckie systemy wiedzy.

Trudno powiedzieć, kto przede wszystkim ucieka się do alternatywnej medycyny – są to bowiem zarówno osoby o niskich zasobach kapitału kulturowego, jak i „bogaci, wykształceni, z dużych miast”, którzy rozbudowują repertuar swych działań prozdrowotnych. Wydaje się, że ci pierwsi dokonują wyboru radykalnego, zdając się na różnorodnych znachorów, a tych drugich stać – intelektualnie i finansowo – na łączenie praktyk należących do różnych systemów wiedzy.

To, co dzisiaj jawi się jako jaskrawa asymetria racjonalności, blednie, gdy spojrzymy na powikłaną historię medycyny. Wiele praktyk dziś uznawanych za dziwaczne lub szkodliwe, kiedyś było gorliwie stosowanych i zalecanych przez medyczne autorytety. Wystarczy przypomnieć o tym, z jaką ochotą stosowano terapie wibratorami, mające na celu walkę z „kobiecą histerią” [3] lub upuszczano krew (praktyka popularna do końca XIX w.), aby zachować równowagę humorów. Nie chodzi o to, aby deprecjonować medycynę. Raczej, aby wskazać, że pacjent często jest pozbawiony wiedzy niezbędnej do racjonalnego wyboru i musi zawierzyć lekarzowi. Nawet jeśli sam lekarz w coraz większym stopniu zależny jest od firm farmaceutycznych i ubezpieczeniowych [4].

 W okowach biowładzy

Zamieszanie potęguje to, że oferta medycyny alternatywnej, postrzegana tradycyjnie jako konkurencja zachodniej medycyny, została włączona do zachodniego dyskursu biowładzy. Ostatnie dekady XX w. w USA to wzrost konsumpcji medycyny alternatywnej z 10,3 mld dolarów w 1993 r. do 27 mld w 1998 r. [5].

Biowładza kolonizuje kolejną praktykę troski o siebie, co prowadzi nie tylko do zwiększenia dochodów firm farmaceutycznych (to skutek mniej istotny), ale również do ograniczenia praktyk postępowania wobec siebie i sposobów wyobrażania sobie siebie, które mogłyby być podstawą stworzenia dyskursu alternatywnego wobec dyskursu biowładzy. Człowiek, sądząc na przykład, że rozwija własną duchowość, sięgając do praktyk medytacyjnych, mających wedle wyobrażeń ukutych w latach 60. „kontrkulturowy potencjał”, niepostrzeżenie otwiera drzwi dla jak najbardziej biomedycznej troski o siebie.

Alternatywne praktyki medyczne są bardziej przekonujące, pozwalają odnaleźć się ludziom zagubionym w nowoczesnym społeczeństwie ryzyka.

Lech M. Nijakowski

W tej perspektywie osoby uciekające przed oficjalnym systemem opieki zdrowotnej nie wyswobadzają się z okowów biowładzy. Troszczą się o siebie i bliskich przy pomocy alternatywnych systemów wiedzy. I nie wystarczy powiedzieć, że wobec trudności z dostępem do lekarza są to oferty bardziej dostępne i tańsze. Bywa i tak, że znachor wyciąga od zrozpaczonego rodzica ostatnie grosze. Te alternatywne praktyki medyczne są bardziej przekonujące, pozwalają odnaleźć się ludziom zagubionym w nowoczesnym społeczeństwie ryzyka, w którym coraz więcej zależy od zawodnej wiedzy eksperckiej.

Dobrym przykładem działania tego mechanizmu są ruchy antyszczepionkowe, w ramach których rodzice sprzeciwiają się aplikowaniu swoim pociechom szczepień ochronnych. Trudno się nie zgodzić z krytykami tego ruchu. To praktyka szkodliwa. Ale dyskurs, którym posługują się przeciwnicy szczepionek, pełen jest strategii dyskursywnych właściwych biowładzy. Rodzice ci nie sprzeciwiają się nowoczesności czy zachodniej medycynie w ogóle. W imię troski o zdrowie swych dzieci chcą je uchronić przed negatywnymi następstwami szczepień, za które uznają np. autyzm. Strona o uroczej nazwie „Szczepionkowe ludobójstwo” ostrzega:

„Nie wierz kłamliwym statystykom badaczy sponsorowanych przez koncerny. Tacy pseudonaukowcy, czerpiący dane od zaślepionych lekarzy, bezkrytycznie wierzących w same zalety szczepień, nigdy nie widzą jakiegokolwiek związku między chorobą a szczepieniem. Wszystko dlatego, że są błędnie nauczeni, że szczepionki szkodzić nie mogą z definicji (a jeśli już, to „raz na milion”). Wierz relacjom rodziców, bo nikt bardziej od nich nie kocha ich własnych dzieci!”.

Z drugiej strony znajdujemy przykłady oddolnych ruchów, w których rodzice domagają się nowych szczepień. W Polsce dotyczy to zwłaszcza szczepień przeciwko meningokokom, które mogą wywołać posocznicę (sepsę). W tym wypadku rodzice oskarżają państwo o lekceważenie zdrowia dzieci do czasu, gdy liczba zachorowań nie osiąga poziomu epidemii. Z pozoru dwie przeciwstawne grupy rodziców. W istocie zaś dwie alternatywne strategie dbałości o zdrowie i szczęście rodziny.

* * *

Nie nawołuję do refundowania przez NFZ wizyt u znachorów. Starałem się raczej pokazać głębokie źródła poszukiwania opieki zdrowotnej w alternatywnych systemach medycznych. Nie wystarczy osób z nich korzystających uznać za irracjonalne i np. pozbawić władzy rodzicielskiej. Publiczna opieka zdrowotna wymaga nie tylko reform związanych z jej finansowaniem czy ułatwieniem dostępu pacjenta do specjalisty. Trzeba również zadbać o legitymizację wiedzy medycznej w oczach osób, które ze szkodą dla siebie i bliskich uciekają się do pomocy znachorów. Bez wątpienia jedną ze skuteczniejszych strategii jest właściwa edukacja w szkołach powszechnych, gdzie należy pokazywać związki odkryć nauk przyrodniczych z życiem codziennym, w tym dbaniem o własne zdrowie i bezpieczeństwo. Dzięki temu obywatele będą mogli w sposób bardziej odpowiedzialny kształtować swoje życie.

 

Przypisy:

[1] M. Foucault, „Techniki siebie”, [w:] tenże, „Filozofia, historia, polityka. Wybór pism”, przeł. D. Leszczyński, L. Rasiński, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa-Wrocław 2000, s. 249.

[2] A.E. Clarke, J.K. Shim, L. Mamo, J.R. Fosket, J.R. Fishman, „Biomedicalization: Technoscientific Transformations of Health, Illness, and U.S. Biomedicine”, „American Sociological Review”, Vol. 68, No. 2., 2003, s. 161–194.

[3] R.P. Maines, „Technologia orgazmu. Histeria, wibrator i zaspokojenie seksualne kobiety”, przeł. M. Madej, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2011.

[4] N. Rose, „The Politics of Life Itself”, Princeton University Press, Princeton, Oxford 2007, s. 11.

[5] A.E. Clarke; J.K. Shim; L. Mamo; J.R. Fosket; J.R. Fishman, „Biomedicalization…”, s. 179.

Walka o rząd dusz

Pojęcie medycyny niekonwencjonalnej (alternatywnej, naturalnej) jest bardzo szerokie. Mamy tu i ziołolecznictwo, i homeopatię, leczenie dźwiękiem, kolorem i zapachem, akupunkturę i akupresurę, masaże, kręgarstwo, ortopatię, czyli samoregenerację organizmu, leczniczą moc drzew, kryształów czy gorczycy, bioenergoterapię czy zabiegi szeptuch. Metody terapeutyczne, profilaktyczne (przed wszelkimi chorobami ustrzeże jedzenie czosnku lub modlitwa przed odpowiednią ikoną) i diagnostyczne (prowadzone na podstawie próbki włosów bądź wyglądu tęczówki).

Część tych praktyk jest uznawana przez oficjalną medycynę jako wspomagająca, część łączy się z magią i zabobonem, część ma złą sławę hochsztaplerskich prób wyłudzania pieniędzy. Do tych ostatnich zalicza się na przykład cudowne wkładki, których noszenie w butach ma zwalczać liczne dolegliwości, czy przedmioty takie jak materace, poduszki, siedziska, opaski zawierające kamienie półszlachetne i ziarna gorczycy. Przy tym każda z niekonwencjonalnych terapii i każdy z leczniczych artefaktów mają swoich zagorzałych zwolenników i przeciwników.

Konwencjonalna medycyna bywa utożsamiana z postępującą technicyzacją życia, odejściem od natury, a wreszcie z chorobami cywilizacyjnymi dręczącymi ciało i duszę.

Zuzanna Grębecka

Medycyna alternatywna, jak wskazuje na to jej nazwa, staje się dla wielu chorych dodatkową możliwością, kuszącą i dającą nadzieję zwłaszcza wtedy, gdy tradycyjne terapie zawodzą. Jej popularność nie wynika jednak jedynie z faktu, że części pacjentów wydaje się ostatnią deską ratunku. Przyjrzyjmy się jednej z niekonwencjonalnych metod leczniczych. Sylwoterapia opiera się na leczniczym działaniu przebywania wśród drzew i krzewów. Kontakt z nimi pobudza regenerację organizmu, jak wierzą zwolennicy tej metody. Aby uzyskać lepszy efekt, należy dotykać odkrytym ciałem – dłońmi, stopami, policzkami – pni odpowiednich gatunków. Tę technikę terapeutyczną można skojarzyć ze znanym w wielu kulturach kultem drzew. One same bądź przebywające w nich duchy miały mieć ochronną moc, składano im ofiary, a święte gaje czy dąbrowy były miejscem odprawiania rytuałów. Zwolennicy sylwoterapii dostrzegą w jej korelacji z dawnymi wierzeniami dowód na intuicję ich wyznawców, z kolei przeciwnicy wskażą na utrzymujący się od dawien dawna zabobon i przesąd. Na przełomie XIX i XX w. znany etnolog, James George Frazer, nazwał magię „bękarcią siostrą nauki” – dziś dla wielu zwolenników lecznictwa alternatywnego oficjalna medycyna (nauka) staje się bękarcią siostrą mądrości tradycyjnej (magii).

Konwencjonalna medycyna bywa utożsamiana z rosnącą technicyzacją życia, odejściem od natury, a wreszcie z chorobami cywilizacyjnymi dręczącymi ciało i duszę. To oczywiście daleko idące uproszczenie rzeczywistości. Rosnąca powszechność takich schorzeń jak alergie czy nowotwory wiąże się przede wszystkim z zanieczyszczeniem środowiska, konserwantami i niezdrową żywnością, a nie z rozwojem medycyny, pozwalającej na leczenie śmiertelnych dotąd chorób i zwiększenie długości życia. A jednak dla części ludzi głównym zagrożeniem zdrowia staje się sama cywilizacja, której jedną z reprezentantek jest konwencjonalna medycyna.

Na drugim biegunie ustawione zostaje to, co naturalne: tradycyjne, ludowe, pierwotne w pozytywnym znaczeniu. Wiedza pochodząca z dawnych czasów – magia piramid, medycyna druidów, prasłowiańskie znachorstwo – i z odległych miejsc – tajski masaż, tybetańska terapia dźwiękiem mis, mongolscy uzdrawiacze – postrzegana jest jako zagubione w procesie rozwoju cywilizacyjnego dziedzictwo, które trzeba odzyskać. Medycyna alternatywna ma stanowić panaceum na złą kondycję współczesnego świata. Nie tylko na problemy stricte zdrowotne, ale też osamotnienie, wyobcowanie, atomizację życia. Stąd tak dużą popularnością cieszą się towarzyszące zabiegom leczniczym filozoficzne rozważania o jedności, harmonii, podejściu holistycznym. Widzimy tu połączenie pojęć „tradycja”, „mądrość”, „natura” i „zdrowie”.

3_Grębecka i Vetulani

Autorka: Marta Zawierucha

Konwencjonalne farmaceutyki, dyskredytowane jako „chemia”, często kojarzą się ze skutkami ubocznymi, o których standardowo ostrzegają dołączone do nich ulotki. I tak jeden z popularniejszych antybiotyków może powodować gorączkę, ból stawów, omdlenia, obrzęk powodujący trudności w oddychaniu, wysypkę skórną i zapalenie naczyń krwionośnych, a w dodatku może też pogorszyć przebieg niektórych chorób lub spowodować ciężkie działania niepożądane, w tym reakcje alergiczne, drgawki i zapalenie jelita grubego. Ale co tam antybiotyki – jeden z typowych leków przeciwprzeziębieniowych i przeciwgorączkowych powoduje czasem (rzadko) nudności, biegunkę, wymioty, niewielkie krwawienia z przewodu pokarmowego, rozwój wrzodów trawiennych z krwawieniem i perforacją, a jego przedawkowanie objawia się między innymi przyśpieszeniem oddechu, zaburzeniami widzenia i słuchu (szum w uszach), bólami i zawrotami głowy, delirium (majaczenie), drżeniami, dusznością, wysoką gorączką, czy wreszcie śpiączką. Oczywiście wystąpienie skutków ubocznych jest jedynie możliwe, a nie powszechne, a wszystkie te objawy określane są jako „rzadkie”, występujące „w pojedynczych przypadkach”. Jednak przekaz jest dla wielu osób jasny: konwencjonalne leki, „chemia”, są szkodliwe, wręcz groźne dla zdrowia. Tymczasem ziołolecznictwo, aromaterapia lub czerpanie dobroczynnej energii z drzew nie powoduje skutków ubocznych. W najgorszym przypadku nie zadziała.

Medycyna alternatywna ma stanowić panaceum na złą kondycję współczesnego świata. Nie tylko na problemy stricte zdrowotne, ale też osamotnienie, wyobcowanie, atomizację życia.

Zuzanna Grębecka

Dwa klasyczne zarzuty wobec medycyny alternatywnej, obok jej nieskuteczności, to niekiedy wysokie koszta terapii, przez sceptyków uznawane za wyłudzanie pieniędzy od ludzi naiwnych lub zdesperowanych, oraz dawanie złudnej nadziei, przy jednoczesnym odciąganiu od uznanych metod medycznych. Co do pierwszego z tych argumentów, warto zauważyć, że ceny konwencjonalnych medykamentów również nie należą do niskich, a w przypadku niektórych specjalistycznych terapii są wręcz horrendalne. Nie chodzi mi tu o wykazanie tym samym wyższości medycyny niekonwencjonalnej, a jedynie zwrócenie uwagi, że argument finansowy można równie dobrze wykorzystać też przeciw klasycznemu lecznictwu. Drugi zarzut unaocznia poważniejsze dylematy.

Zwolennicy medycyny alternatywnej powołują się często na prawo każdego pacjenta do wolnego wyboru oraz decydowania o swoim ciele i zdrowiu. Lekarzom zarzucają z kolei bezduszne i przemocowe traktowanie pacjentów, ubezwłasnowolnianie i wręcz przymuszanie ich – choćby poprzez straszenie – do poddania się proponowanym terapiom, rzadkie przedstawianie rozwiązań alternatywnych. To oczywiście stereotyp, krzywdzący wobec wielu medyków, jednak rozpowszechniony i miewający swe uzasadnienie. Nawet w przekazie popkulturowym – wszak kultowy serialowy lekarz, doktor House, niejednokrotnie obraża, szantażuje, oszukuje i terroryzuje swych pacjentów i ich rodziny, by ci zgodzili się poddać proponowanej terapii bądź wyrazili na nią zgodę w stosunku do najbliższych. Choć są odcinki, w których House’owi zdarza się uszanować wolę chorych, stanowią one mniejszość.

Innym problemem jest odnoszenie zasady primo non nocere (po pierwsze nie szkodzić) znacznie częściej do kondycji fizycznej niż psychicznej chorych. Nie tylko doktor House dręczy psychicznie swych pacjentów – większość znanych nam osób miała kiedyś kontakt z nieprzyjemnym, niegrzecznym, brutalnym czy wręcz okrutnym lekarzem. Wiadomo, że on też jest człowiekiem, że jego zawód jest trudny i obciążający psychicznie – jednak pacjent zazwyczaj jest zdenerwowany, niepewny, pełen obaw, a zatem ma mniejszą odporność na szorstkie traktowanie. Buduje to kolejny stereotyp – lekarza-brutala lub mającego uczucia pacjentów za nic.

Z kolei osoby praktykujące medycynę alternatywną mają często więcej cierpliwości i wyrozumiałości, a przede wszystkim czasu. Starając się przekonać do swoich zabiegów, siłą rzeczy poświęcają więcej uwagi potencjalnym klientom, rozmawiają z nimi, wyjaśniają filozofię swoich metod terapeutycznych. Można to uznać za chwyt marketingowy, nie zmieni to jednak faktu, że wielu niekonwencjonalnych medyków jest postrzeganych po części jako swoiści psychoterapeuci. W opozycji wobec stereotypu lekarza-brutala tworzy się więc stereotyp paralekarza-humanisty, zaglądającego w duszę pacjenta.

Spór o medycynę alternatywną przeradza się zatem niekiedy w spór o możliwość samostanowienia, zaś lecznictwo proponowane przez służbę zdrowia bywa utożsamiane z państwowym (rządowym, systemowym, w szerokim sensie politycznym) aparatem nacisku, który narzuca nam sposób życia i odbiera jedno z najbardziej podstawowych praw – prawo do decydowania o własnym ciele. To ważne, bo dla wielu osób wybór takiej czy innej terapii łączy się z preferowanym stylem życia i jest wręcz wyrazem przekonań światopoglądowych.

Drugie Święta

Czego się dowiedzieliśmy o drugich Świętach?

W Białymstoku, skąd pochodzimy, to dla wszystkich jasne, że jedni świętują w grudniu, a inni – w styczniu, według kalendarza juliańskiego. Przypomnieliśmy sobie o tym, gdy tydzień temu o adwencie i Bożym Narodzeniu rozmawialiśmy z panią Niną, sąsiadką i przyjaciółką naszych rodziców, która jest skarbnicą ludowych przepisów i jednym z najważniejszych źródeł naszej wiedzy o kulinarnych tradycjach. My byliśmy już najedzeni świątecznymi specjałami, a pani Nina jeszcze pościła. „U nas przez cały adwent nie je się żadnego nabiału, ryby tylko trzy razy w tygodniu. Musimy zrezygnować też z olejów” – wyjaśniła nam reguły adwentowego postu. Oczywiście, są ulgi dla starszych, dzieci, dla chorych. No i nie wszyscy tych reguł przestrzegają. Ale dla niej post to post, bez tego nie ma potem świętowania. W adwencie można jeść kaszę, naleśniki z mąki owsianej, postne bliny z mąki gryczanej. A wśród wytrwale poszczących krąży przepis na… postny smalec – na margarynie ze smażoną na oliwie cebulą, czosnkiem i pestkami słonecznika.

Im dłużej pani Nina opowiadała o potrawach na wigilijną wieczerzę, tym bardziej się przekonywaliśmy, że nasze gregoriańskie menu niewiele się różni od tego juliańskiego. Różnice między różnymi regionami w Polsce są pewnie większe niż między sąsiadami obchodzącymi Święta w odstępie dwóch tygodni. Czerwony barszcz, do którego dolewa się trochę wywaru z suszonych grzybów (które po obgotowaniu trafiają do uszek), karp w galarecie, śledzik z cebulką zamarynowaną w occie jabłkowym z olejem, racuchy drożdżowe (bez mleka!), kisiel żurawinowy, kompot z suszu…

Ale dostajemy też przepisy na dania zapomniane – i przez katolicką, i przez prawosławną pamięć. W zeszłym roku zapisaliśmy sobie przepis na kisiel z owsa. Pani Nina krzywi się trochę, gdy o nim wspominamy. Pamięta go z dzieciństwa, ale sama – już od pewnego czasu nie robi. Kto powiedział, że tradycja musi zawsze wszystkim smakować? Otóż kisiel z owsa jest kwaśny, bo przyrządza się go z lekko skwaśniałego owsa (w naszej kuchni lubimy jednak fermentować) i podaje się zwykle – na sposób zupełnie niedeserowy – ze smażoną cebulką. Po świętach najlepiej smakuje ze skwarkami.

W tym roku zapisaliśmy sobie przepis na mleko makowe, alternatywę dla wigilijnego kompotu. „Bierzemy zmielony mak, taki jak na makowce, wymoczony, ale bez bakalii. Szklankę tego maku dodajemy do dwóch litrów wrzącej wody, słodzimy. Odcedzamy, a obgotowany mak trafia do makowych łamańców z drożdżowego ciasta. Napój, który zostaje, jest biały i słodki – jak mleko”.

Pani Nina upiekła pewnie wczoraj prosforę, chleb liturgiczny, którym wyznawcy prawosławia dzielą się w Wigilię, tak jak katolicy opłatkiem. Dostała na pieczenie specjalne błogosławieństwo, bo to odpowiedzialne zadanie. „Mąka, woda, odrobina drożdży, na dwa kilo mąki tyle drożdży co na paznokieć – wyjaśnia. – Jak piekę, to jednocześnie się modlę. Dzielenie się prosforą jest jednak nową tradycją”. W domu rodzinnym pani Niny wieczerzę wigilijną zwykle rozpoczynało się od zjedzenia łyżeczki kutii, czyli mieszanki słodkiego od miodu maku z bakaliami i pęczakiem. Prosfora zarezerwowana była na nabożeństwa. Dzisiaj natomiast jest obowiązkowym elementem wieczerzy i właściwie mało kto pamięta o zwyczajowej kutii.

Świąteczna kuchnia podlaska nie dzieli ludzi według wyznania, raczej według miejsca urodzenia. W Hajnówce na świątecznym stole z pewnością nie zabraknie marcinka, ciasta składającego się z co najmniej dziesięciu blatów półkruchego ciasta przełożonego bitą śmietaną, a w Sejnach – sękaczy i mrowisk, czyli smażonych w głębokim tłuszczu płatów ciastka połączonych miodem.

Dobrych Świąt. Ponownie.

Rosja pod ostrzałem. O spektaklu „Wojna i pokój” w reżyserii Marcina Libera

Do podjęcia się adaptacji „Wojny i pokoju” trzeba nie lada odwagi. Jest konieczna do zmierzenia się z rozmachem epopei Lwa Tołstoja, przedstawiającej panoramę życia rosyjskiej arystokracji w czasie dramatycznych zmagań z armią Napoleona – znalezienie sposobu na oddanie wielowątkowej struktury powieści oraz jej historiozoficznej, politycznej i społecznej problematyki to pierwszy problem, przed którym staje artysta. Do tego dochodzi konieczność sprostania legendzie ponadczasowego dzieła, tak by go nie sprofanować ani nie wypaczyć – a zarazem umieścić w adaptacji swoją autorską sygnaturę. Śmiałków nie było zbyt wielu. Amerykański reżyser-rzemieślnik King Vidor w hollywoodzkim filmie z 1956 roku uczynił z „Wojny i pokoju” łzawy, wyprany z ideowej zawartości melodramat. Z kolei Siergiej Bondarczuk postanowił przełożyć powieść na język wizualny w skali 1:1, czego efektem stało się ośmiogodzinne, wizjonerskie, kanoniczne dzieło z 1967 roku. W polskim teatrze twórczej i odważnej adaptacji, docenionej przez krytyków oraz zwieńczonej frekwencyjnym sukcesem, udało się dokonać Irenie Babel w 1957 roku w Teatrze Powszechnym.

Ponad pół wieku później, na tej samej scenie, wyzwanie podjął Marcin Liber, reżyser wywodzący się z poznańskiego środowiska teatralnego, twórca m.in. „III Furii” (2011) i „Wesela” (2013). Razem z dramaturgiem Pawłem Sztarbowskim postanowili odciąć się od filmowych i teatralnych poprzedników. Oddalili się nie tylko od nich, lecz także od samego literackiego pierwowzoru – do tego stopnia, że spektakl określają jako „fantazję na temat powieści Lwa Tołstoja”. Dzięki takiej asekuracji wytrącili oręż wszystkim tym, którzy chcieliby skrupulatnie porównywać sztukę z dziełem rosyjskiego pisarza i wcześniejszymi adaptacjami. Nie uciekli jednak od zmierzenia się z bieżącą, napiętą sytuacją polityczną. Trudno zresztą w obliczu mnożonych w mediach doniesień z Rosji zignorować rozgorzały na nowo konflikt Wschód-Zachód. Dla spektaklu oznacza to, że może być jedynie odpowiedzią na potrzebę chwili. Jednak Liber i Sztarbowski postanowili się tym nie przejmować. Doraźność w ich spektaklu jest bowiem nie tylko zamierzona, ale wręcz programowa.

wojna_i_pokoj_0111

Wojna na gesty i wojna na słowa

„Wojna i pokój” Libera to mieszanka epok, tekstów kultury i estetyk. W pierwszej części spektakl przesiąknięty jest ironią, a drugiej – katastrofizmem, ponieważ składa się z dwóch aktów radykalnie odmiennych stylistycznie i rozgrywających się w innych planach czasowych. Najpierw – przynajmniej pozornie – znajdujemy się w XIX-wiecznym świecie Tołstoja. Widzimy rosyjski salon podczas uroczystego balu, w którym uczestniczą rodziny Bołkońskich, Kuraginów i Rostowów. Pośród nich pojawia się Mięso armatnie, postać będąca zlepkiem kilku powieściowych bohaterów trzecioplanowych, raz występująca w stroju niedźwiedzia, kiedy indziej jako chłop pańszczyźniany i żołdak. Wokół znajduje się ascetyczna scenografia, na którą składają się przede wszystkim snopy siana i surowe, metalowe stoły, co podkreśla umowność przedstawianych wydarzeń.

Postacie u Tołstoja obdarzone dość łagodną naturą, u Libera stają się żądne krwi i sprawiają wrażenie wyjętych z filmów Tarantino – pewnie dzierżą strzelby, których nie wahają się użyć.

Karol Owczarek

Bohaterowie w rytmie walca wiedeńskiego i strzałów walczą o dominację, uznanie, pieniądze oraz uczucia. Walczą między sobą, ale wciąż jest też mowa o wrogu zewnętrznym i wojnie. W ich wypowiedziach pobrzmiewają tęsknoty imperialne, w których lęk przed konfrontacją łączy się z instynktownym, szaleńczym dążeniem do niej. Wszyscy są tu chorzy na wojnę. Z kart powieści wyciągnięto bowiem głównie te wątki, które umożliwiają zobrazowanie stanu permanentnego konfliktu. Jakby tego było mało, nawet postacie u Tołstoja obdarzone dość łagodną naturą, jak Natasza i Helena, u Libera stają się żądne krwi i sprawiają wrażenie wyjętych z filmów Tarantino i Rodrigueza – pewnie dzierżą strzelby, których nie wahają się użyć.

Cynizm i mordercze popędy są tu nieodłączną częścią ludzkiej kondycji. Problem w tym, że taka jednowymiarowość bardzo spłyca wymowę sztuki, a przekonywających psychologicznie bohaterów zamienia w ich własne karykatury. Choć twórcy spektaklu w wywiadach poprzedzających premierę zastrzegali, że celowo operują stereotypami, by je twórczo eksplorować, to przez cały I akt obserwujemy rodzimą, polską, niczym nie równoważoną fantazję o rozpitych i szalonych Rosjanach, którzy nie cofną się przed niczym. Chaotyczna, pełna szarż, wrzasków i agresji gra aktorska w kolejnych scenach, niedbale połatanych szczątkami dramaturgii, szybko nuży. Mechanicznie i topornie wplatane deklamacje wierszy Achmatowej i Baudelaire’a w wykonaniu Nataszy to za mało, by spektakl nabrał głębi. Dominują tu jatka i farsa, a brakuje miejsca na refleksję i wyważenie racji. Widz ma się trochę pośmiać, trochę wystraszyć, chociażby przy okazji kolejnego głośnego wystrzału z broni.

Stłumiona opozycja

Trudno wiązać ze spektaklem nadzieje na dyskusję o Rosji i wydobycie z nas bardziej złożonych emocji, bo zamiast spójnego i zniuansowanego obrazu otrzymujemy komiks o nieobliczalnych Moskalach. Pojawiające się co chwilę aluzje do współczesnej polityki Rosji, jak choćby te o konieczności odzyskania utraconych terytoriów czy znikaniu niewygodnych dla władzy ludzi, niewiele wnoszą i są aż nazbyt czytelne. Nachalne i pozbawione funkcji artystycznej wydaje się wymawianie przez aktorów słowa „car” w taki sposób, by nawet widz najmniej zorientowany w zagadnieniach politycznych wiedział, że należy wyraz ten utożsamiać z Putinem. Wystarczy włączyć telewizję i zobaczyć fragment dowolnego przemówienia prezydenta Rosji, by groza objawiła się nam o wiele bardziej sugestywnie niż u Libera.

wojna_i_pokoj_0232

Bohaterami, którzy mogliby wnieść urozmaicające i szersze spojrzenie, są Pierre Bezuchow i hrabia Ilia Rostow. Pierwszy jest figurą nieporadnego intelektualisty, który waha się między zaangażowaniem w sprawy społeczne a klerkizmem i eskapizmem, patrzy z przerażeniem na dokonujące się wokół niegodziwości i sam, choć z poczuciem obrzydzenia, przykłada do nich rękę. Drugi to oddany obywatel Imperium, mający odwagę wygłaszać postępowe poglądy i pacyfistyczne hasła, z powodu których popada w niełaskę cara oraz konflikt z synem. Niestety, zarówno Pierre, jak i Rostow, nie mają u Libera zbyt wielu okazji do przedstawienia swoich otrzeźwiających racji. W ogólnym zamieszaniu na scenie ich słowa blakną i umykają, zakrzykiwane przez innych. Można w tym widzieć próbę ukazania statusu współczesnych rosyjskich intelektualistów sceptycznie nastawionych wobec władzy, których głos ginie z powodu apatii społeczeństwa i dominującego wśród elit prorządowego dyskursu. Problem braku dialogu z opozycjonistami, niepodejmowanego również na odpowiednią skalę przez Zachód, nie jest tu jednak odpowiednio zaakcentowany i pojawia się niejako mimochodem, bardziej jako temat do żartów i kpin niż do dyskusji.

Wspomniana wcześniej postać Mięsa armatniego, grana przez Grzegorza Falkowskiego, również nie spełnia roli kontrapunktu wobec tej zgrywy. Poniewierana przez wszystkich, stanowi uosobienie świata niższych warstw społecznych, które w powieści zostały niemal zupełnie pominięte. Fakt, że przebrana jest w strój niedźwiedzia – symbolu Rosji – i nosi tabliczkę z napisem „zdrajca”, sprawia, że możemy traktować ją jako projekcję elit, które spychają na niższe klasy swoje winy i odpowiedzialność za stan państwa. Wprowadzenie tej postaci jest trafnym pomysłem, szkoda jednak, że twórcom zabrakło konsekwencji w rozwijaniu problematyki przez nią uosabianej. Nazbyt często Mięso armatnie pozostaje tu stereotypowym, zapijaczonym i prostackim rosyjskim chłopem, który ma zabawiać swoim rubasznym humorem.

Przedstawienie pozostaje więc na poziomie mało wyszukanej efektowności oraz doraźnych, powierzchownych aluzji. Tę wadę pogłębia jeszcze para głównych bohaterów – Natasza Rostowa, grana przez Joannę Drozdę, i Andrzej Bołkoński, w którego wciela się Dobromir Dymecki. Ci znakomici przecież aktorzy mają tu źle skonstruowane role, w których nie najlepiej się odnajdują. Z tołstojowskiej delikatnej, zagubionej młodziutkiej Nataszy twórcy spektaklu uczynili ogarniętą wojennym zapałem pasjonatkę broni, która ma tu ucieleśniać groźną oraz namiętną Rosję, co jednak wygląda sztucznie i nieporadnie. O ile Drozda dobrze sprawdziła się choćby w „Weselu” Libera, w roli zmysłowej Racheli, tak tutaj jej postać o podobnym charakterze zgrzyta w kolejnych scenach i wbrew intencjom twórców prezentuje się groteskowo. Dodatkowo, chyba również niezamierzenie, przytłacza swoją osobowością bezbarwnego, wypowiadającego swoje kwestie bez przekonania Andrzeja. On, znacznie starszy od Nataszy, doświadczony na polu walki, z dużym bagażem życiowym, powinien tu być jednostką o choćby znamionach charyzmy.

wojna_i_pokoj_0638

Apocalypse Now

Drugi akt, znacznie krótszy od pierwszego i stanowiący swego rodzaju epilog, przynosi zupełną odmianę nastroju i estetyki. Bohaterowie „Wojny i pokoju” znajdują się teraz w Rosji w 2021 roku, która pogrążona jest we wszechogarniającym chaosie. To kraj upadły, którego obywatele w spazmatycznych i agresywnych zrywach podejmują próbę życia na gruzach państwa, społeczeństwa i kultury. Na początku widzimy siedzącą bezczynnie pośród rozrzuconych książek i śmieci Marię Bołkońską, która w I akcie była cnotliwą starą panną, ciemiężoną przez ojca. Scena kojarzy się z poprzednim spektaklem Libera – „Stara kobieta wysiaduje” (2014) – powstałym na podstawie dramatu Różewicza. Tu bohaterka, podobnie jak we wspomnianym przedstawieniu, nie ma już czego bronić – ani reprezentowanych wartości, ani majątku, ani godności, bo w obliczu katastrofy wszystko straciło znaczenie. Następnie słyszymy pełną rezygnacji zbiorową litanię, w której bohaterowie spektaklu modlą się o swoje zbawienie i pomyślność rosyjskiego wojska. Próbują w ten sposób odreagować traumę po upadku państwa, ale ich żarliwość przypomina bardziej amok niż ugruntowaną wiarę. W słowach modlitwy mieszają porządek sakralny i świecki, co świadczy o tym, że religia stała się dla nich zbiorem pustych znaków. To świat po apokalipsie, hekatombie, w którym upadły wszelkie nadzieje.

Czarę goryczy przepełnia pełna komunałów tyrada Bołkońskiego o burżuazyjnym, wyzbytym wartości Zachodzie i wschodnim uświęconym barbarzyństwie, której trudno słuchać bez zażenowania.

Karol Owczarek

Zamiast epickości Tołstoja mamy mroczną rzeczywistość, zapożyczoną z filmów „Wojna” i „Ładunek 200” Aleksieja Bałabanowa. Ta pesymistyczna wizja nie ma jednak właściwości katartycznych – jest nazbyt łopatologiczna i trąci banałem. Trudno za odkrywczą diagnozę uznać zapowiedź upadku państwa jako konsekwencji polityki imperialnej. Czarę goryczy przepełnia końcowa, pełna komunałów tyrada hrabiego Bołkońskiego o burżuazyjnym, wyzbytym wartości Zachodzie i wschodnim uświęconym barbarzyństwie, której trudno słuchać bez poczucia zażenowania. Mimo wszystko II akt i tak przekonuje bardziej niż to, co widzieliśmy na scenie przez wcześniejsze dwie godziny. W porównaniu z nim pierwsza część spektaklu wygląda na sklecone naprędce streszczenie powieści. Tak jakby twórcy najpierw chcieli spłacić daninę literackiemu pierwowzorowi, by następnie popuścić wodze wyobraźni i stworzyć właściwe dzieło.

wojna_i_pokoj2_0131

Co z tą Rosją?

„Wojna i pokój”, najważniejszy punkt cyklu „O co się zabijać? Wojna. Pokój. Ukraina” realizowanego w Teatrze Powszechnym, rozczarowuje. Nowy dyrektor placówki Paweł Łysak, wysoko oceniany za kilkuletnie kierowanie Teatrem Polskim w Bydgoszczy, zapowiadał stworzenie na warszawskiej Pradze teatru, „który się wtrąca” – zaangażowanego w bieżące sprawy społeczne i polityczne. Sztuka Libera to wymaganie spełnia, jest programowo doraźna i interwencyjna. Nie mówi nam jednak niczego nowego ani o mentalności mieszkańców Rosji, ani o polityce jej władz, ani o fenomenie tego kraju, który od setek lat uwodzi, a jednocześnie przeraża Zachód. Skoro twórcy zdecydowali się na odejście od literackiego pierwowzoru oraz dokonanie jego dekonstrukcji, powinni zaproponować jakieś nowe, odkrywcze spojrzenie. Zamiast ślizgać się po tematach można było skupić się na jednym lub kilku wybranych. Spraw, które aż proszą o przepracowanie, jest w „Wojnie i pokoju” bez liku: mechanizmy władzy i opresji, wielość narracji historycznych, antycypowana przez Tołstoja koncepcja longue durée w opozycji do event history kreowanej przez „wybitne” jednostki czy tak istotna w powieści dialektyka konieczności i wolności. W spektaklu to wszystko jest – ale zaledwie muśnięte, przez co ginie w dominujących na scenie zgiełku i zgrywie.

 

Spektakl:

„Wojna i pokój”, reż. Marcin Liber, scen. Paweł Sztarbowski, Warszawa, Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera, premiera 14 grudnia 2014.

Pacjent poszukuje empatii

„Naturalne”, „pozbawione chemii”, „tradycyjne” – to typowe sformułowania właściwe dla medycyny alternatywnej. Kojarzą się z tym, co dobre dla zdrowia, zaś kolorowe czasopisma czy programy rozrywkowe jeszcze to wrażenie potęgują, legitymizując przy okazji niekonwencjonalne metody leczenia. Jeśli – kierując się mylnie pojmowaną zasadą obiektywizmu – dziennikarz do programu telewizyjnego zaprasza bioenergoterapeutę lub wróżkę, a obok nich lekarza, można odnieść wrażenie, że stanowiska reprezentowane przez te dwie osoby są właściwie równoważne.

Ja sam jestem oczywiście zwolennikiem medycyny opartej na dowodach naukowych. Z drugiej strony wydaje mi się, że wiele opowieści na temat skuteczności medycyny alternatywnej brzmi wiarygodnie. Pewne metody niewątpliwie przynoszą niekiedy pożądane rezultaty, bo jak inaczej wytłumaczyć ich niezmienną popularność? Oczywiście, niekiedy wywołują one jedynie efekt placebo, ale coraz lepiej rozumiemy biologiczne podłoże tego efektu i wiemy, że może on być ważnym elementem leczenia. Sam rytuał przyjmowania jakiegoś środka leczniczego – zaparzania ziołowej herbaty, wcierania maści czy przygotowywania inhalacji – może subiektywnie poprawiać nasze samopoczucie, a to z kolei przyspieszyć proces zdrowienia czy zwiększyć odporność organizmu. Psychoimmunologia jest młodą, ale rzetelną nauką.

3_Grębecka i Vetulani

Autorka: Marta Zawierucha

Nie powinniśmy więc z góry odrzucać wszelkich zaleceń medycyny alternatywnej, ale należałoby wyławiać z niej to, co sensowne. Tym bardziej, że właściwie cała medycyna zaczynała jako medycyna alternatywna i wiele metod obecnie powszechnie przyjętych początkowo budziło nieufność środowiska lekarskiego. Do dziś nieustannie odkrywane są nowe zastosowania substancji do tej pory uznawanych za skuteczne tylko w określonych chorobach. Całkiem niedawno okazało się na przykład, że znany lek na nadciśnienie, bloker kanałów wapniowych werapamil, ma bardzo dobre działanie w cukrzycy typu pierwszego.

Jeszcze bardziej spektakularny dowód na wzajemne przenikanie się tych dwóch dziedzin to niedawne odkrycie biologicznych podstaw działania akupunktury. Przez całe lata była ona w świecie zachodnim traktowana jako czystej wody szamanizm. Dopiero z czasem odkryto, że farmakologiczne zablokowanie receptorów opioidowych niweluje efekty akupunktury. Tym samym odkryto mechanizm jej działania! Stymulując odpowiednie nerwy (igły muszą być wbijane w określone miejsca, ale nie mają one nic wspólnego z „południkami mocy” ani innymi hipotetycznymi konstruktami mędrców chińskich czy rodzimych bioterapeutów), pobudzamy wydzielanie endorfin, poprawiających nastrój i redukujących odczuwanie bólu. Po znalezieniu neurobiologicznego podłoża starej techniki leczniczej wcześniej uznawanej za szamanizm, może stać się ona w pewnym sensie częścią medycyny konwencjonalnej.

Powinniśmy nie odrzucać z góry wszelkich zaleceń medycyny alternatywnej, ale wyławiać z niej to, co sensowne. Tym bardziej, że właściwie cała medycyna zaczynała jako medycyna alternatywna.

Jerzy Vetulani

Podobnie było z psychoterapią. Dziś to akceptowana metoda leczenia, której podłoże neurobiologiczne zostało dobrze rozpracowane, lecz niegdyś była uznawana za szarlatanerię. Zresztą ludzie korzystający obecnie z usług medycyny alternatywnej są w pewnym sensie podobni do tych, którzy korzystali z porad doktora Freuda. To często zamożne środowiska nowego mieszczaństwa, zwykle dobrze wykształcone i – co w czasach Freuda nie miało znaczenia – przejawiające negatywne nastawienie do wielkich korporacji farmaceutycznych.

Inną grupę stanowią ludzie, którzy u znachora czy wiejskiej szamanki szukają porady. Lekarz, zwłaszcza państwowej służby zdrowia, ma do pacjenta stosunek zupełnie inny od wspomnianych rodzajów uzdrowicieli. W Polsce lekarz pierwszego kontaktu, jeśli ma obsłużyć wszystkich oczekujących, może poświęcić pacjentowi dosłownie kilka minut, z czego co najmniej połowa czasu przypada na wypisywanie recept i uzupełnianie dokumentacji. Wizyta u znachora trwa dłużej, chory spotyka się z większym zrozumieniem i ma wrażenie, że jego choroba została lepiej rozpoznana. Dzięki temu nabiera do uzdrowiciela zaufania.

Lekarz ma leczyć pacjenta, a nie chorobę albo wyniki badań laboratoryjnych. Powinien więc podchodzić do pacjenta z empatią, a ich relacja musi się opierać na zaufaniu. Tylko wówczas medyk będzie w stanie nie tylko odpowiednio dobrać terapię, ale także odwieść pacjenta od stosowania środków niekonwencjonalnych, które mogą mu zaszkodzić. Problem w tym, że wielu pacjentów bezkrytycznie wierzy dziś we wszystkie, nawet najbardziej absurdalne terapie, na które natrafi chociażby na stronach internetowych, takie jak irydologia, hydrokolonoterapia i wiele innych. Jeśli ta tendencja się utrzyma, postępujące przeludnienie świata z czasem może być coraz mniejszym problemem.

Klęska Pięciu Armii. O ostatniej części „Hobbita”

Druga część trylogii filmowej o Bilbie Bagginsie, „Pustkowie Smauga”, zakończyła się serią kryzysów: uwięzieniem Gandalfa w Dol Guldur, wyruszeniem sług Saurona w stronę Samotnej Góry i zapowiedzią smoczego ataku na Miasto na Jeziorze. Część trzecia rozwiązuje lub rozwija odpowiednie wątki, aby następnie pokazać, jak siły ludzi, krasnoludów i elfów – choć zwaśnione – razem stają do tytułowego starcia z goblinami i wargami. Niestety ta najbardziej spektakularna produkcja, reklamowana jako „ostateczny rozdział” jacksonowskiej opowieści o Śródziemiu, jest jednocześnie najgorszym ze wszystkich składających się na nią filmów.

Pod względem zdjęć, scenografii, choreografii czy charakteryzacji „Bitwa Pięciu Armii” stoi na poziomie, do którego przyzwyczaiły nas tolkienowskie filmy Jacksona. Zdumienie budzą jednak błędy scenarzystów i reżysera, nieostrożnie zmieniających literacką materię „Hobbita”, co skutkuje ogromem niezamierzenie śmiesznych scen. Strzał z syna, czerwie pustyni, skok armii elfiej nad krasnoludzką, niedźwiedzi desant, bieganie po spadających kamieniach… Brzmi to głupio? To dobrze, bo równie głupio wygląda na ekranie.

HBT2-037477r

Gdyby uniknięto tych i innych pomyłek, trzecia część adaptacji „Hobbita” byłaby do przyjęcia jako średniej jakości film fantasy podobny do dwóch poprzednich. Nigdy jednak nie istniała szansa, aby trylogia ta była dobrą ekranizacją. Głównego źródła jej słabości nie stanowi bowiem niesprawne rzemiosło, lecz uleganie dwóm chorobom wielkiego amerykańskiego kina. Ich istota to zagadnienie znacznie ciekawsze od błędów warsztatowych.

Na co choruje Hollywood?

Pierwszą z dysfunkcji kasowego kina amerykańskiego jest nadzwyczajna inflacja skali. Wielu producentów, reżyserów i scenarzystów wydaje się sądzić, że w dobrym blockbusterze trzeba ocalić w najgorszym razie wielkie miasto, a najlepiej – cały świat (Ziemię, inną planetę, kosmos, do wyboru). Przykłady? Trzecia część „Piratów z Karaibów”, „Star Trek” w reżyserii J.J. Abramsa, „Avatar”, „Avengers”, obie odsłony „Niesamowitego Spider-Mana”, „Mroczny Rycerz powstaje”, „Strażnicy Galaktyki”, seria „Transformers”… Tytuły takie stanowią ważną część listy najwięcej zarabiających filmów, a więc tym bardziej warto się zastanowić nad ich wspólnym mianownikiem.

Czemu „Hobbit” musiał imitować kinowego „Władcę Pierścieni”? Dlaczego nie miałby być dowcipną ekranizacją przygodowo-łotrzykowską, odpowiadającą książkowemu oryginałowi?

Stanisław Krawczyk

Naturalnie motyw ratowania miasta lub świata w efektownej kulminacyjnej konfrontacji między siłami dobra i zła nie jest w Hollywood nowy. Jeszcze w latach 80. występował chociażby w „Gwiezdnych wojnach”, „Pogromcach duchów”, „Terminatorze” i „Batmanie” Tima Burtona. Następna dekada przyniosła między innymi „Dzień Niepodległości” (oraz „Marsjanie atakują”!) i „Piąty element”. Jednak w XXI wieku wzrosło znaczenie takiej konstrukcji fabularnej, a ponadto jeszcze bardziej zwiększył się nacisk na widowiskowość przedstawienia. Dobitnym tego przykładem jest kino superbohaterskie, zwłaszcza Marvel Cinematic Universe.

Wzrost zainteresowania takimi fabułami można by tłumaczyć po prostu potrzebą rozmachu, który przemawia do szerokiej publiczności. Współczesna popularność omawianego motywu wynikałaby wtedy stąd, że postępujący rozwój techniczny pozwala na coraz bardziej szczegółowe pokazywanie ogromnych armii, potężnych eksplozji, gigantycznych potworów oraz widowiskowych katastrof. Chociaż jednak znaczenie tego czynnika jest niezaprzeczalne, istotne są również źródła kulturowe. W przypadku filmów Marvela należą do nich amerykańskie komiksy superbohaterskie oraz magazyny pulpowe (tanie pisma drukowane w pierwszej połowie XX wieku w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii). Gdyby ten tekst dotyczył Cinematic Universe, nie obyłoby się bez ich analizy.

HBT3-066142r

Jacksonowska ekranizacja „Hobbita” nie mieści się co prawda w nurcie kina superbohaterskiego, ale cierpi na zaskakująco zbliżone dolegliwości. Narzucona przez twórców przerośnięta kulminacja oddziałuje na konstrukcję całej trylogii, wchodząc w konflikt ze znacznie skromniejszą skalą fabuły książkowego pierwowzoru (który przypomina raczej baśń oraz prozę przygodową niż opowieść o kulminacyjnym starciu dobra i zła). Na podobnej zasadzie w „Niesamowitym Spider-Manie” tylko częściowo wyzyskano konwencję romansu czy dramatu młodzieżowego, w „Strażnikach Galaktyki” – motywy prześmiewcze i łotrzykowskie, w „Avengers” natomiast – potencjał dialogów między charyzmatycznymi bohaterami. W każdym z powyższych przypadków widowiskowy finał i jego fabularne przygotowanie przesłaniały to, co w danym filmie było najbardziej twórcze i ciekawe.

Niepotrzebny rozmach jest jednak zjawiskiem dość ogólnym, obecnym w bardzo wielu kasowych filmach. Aby w pełni wyjaśnić powody klęski najnowszej adaptacji „Hobbita”, trzeba odwołać się do drugiego ze schorzeń trawiących Hollywood: nadmiernego rozszerzania się konwencji epic fantasy w jej kinowym wariancie. W globalnej skali jest ono mniej istotne, gdyż dotyczy mniejszej liczby filmów (chyba najgłośniejszy przykład to wieloczęściowa ekranizacja „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa), jednak w tym miejscu nie można go pominąć.

Kulturowe korzenie owej choroby tkwią w literackim gatunku epic fantasy. Założycielska powieść tej odmiany fantastyki, „Władca Pierścieni”, czerpała z tekstów powstałych całe wieki wcześniej – eposów bohaterskich oraz romansów arturiańskich. Tolkienowskie krasnoludy noszą imiona z islandzkiej „Eddy starszej”, dobro toczy kosmiczną walkę ze złem, realia społeczne i technologiczne przypominają feudalne średniowiecze, a wątek wyprawy (quest) jest fundamentem fabularnym całego utworu [1]. Po wydaniu „Władcy Pierścieni” (1954–1955) dziesiątki naśladowców Tolkiena powieliło liczne komponenty jego dzieła, tworząc gatunek epic fantasy, który wciąż oddziałuje na globalną kulturę popularną (wystarczy wspomnieć serial „Gra o tron”). Formułą fabularną tej odmiany literackiej jest „uzależnienie losów zagrożonego przez Czarnego Pana świata od rezultatów podróży prostaczka-wybrańca” [2]. Właśnie epopeiczna fantastyka dostarczyła materiału (sposobów budowania historii, przedstawiania postaci etc.) dla filmowej trylogii „Władca Pierścieni” (2001–2003), a ta już bezpośrednio wpłynęła na wszystkie części kinowego „Hobbita”.

Niestety był to wpływ trujący. Owszem, Peter Jackson i jego współpracownicy dokonywali cudów, aby przykroić tekst „Hobbita” do wymogów przetworzonej na potrzeby wielkiego kina konwencji epic fantasy. Trzeba docenić te starania. Scenariusz napisano właściwie od zera, wykorzystując wiele materiałów spoza samej powieści. O ile jednak „Władca Pierścieni” jako połączenie eposu i powieści dobrze poddawał się takim zabiegom adaptacyjnym, o tyle „Hobbit” nie mógł spełnić takiej funkcji. Nie chcąc zupełnie porzucić oryginału, twórcy adaptacji musieli podjąć próbę pogodzenia pewnych właściwości książki z cechami kinowej epopei. Natrafili jednak na dwie nieredukowalne sprzeczności.

Sprzeczność pierwsza: przeskoki i ciągłość

Powieść „Hobbit” ma strukturę epizodyczną, typową dla utworów przygodowych czy pikarejskich. Wielu bohaterów pojawia się tylko na chwilę, aby następnie zniknąć na dobre lub powrócić dopiero w końcówce historii. Tymczasem współczesne kinowe epopeje w ślad za literaturą epic fantasy zachowują ciągłość ważnych postaci i zdarzeń. Istotni bohaterowie (na przykład członkowie drużyny towarzyszącej protagoniście oraz główni słudzy Czarnego Władcy) regularnie występują na scenie, a oprócz tego maleje – choć nie zanika! – rola epizodów zbędnych dla rozwoju kluczowych wątków fabularnych.

HBT3-066396r

W „Bitwie Pięciu Armii” usiłowano pogodzić obie konwencje, ale sukces pozostał nieosiągalny. Spójrzmy na postać Thranduila, wyniosłego władcy elfów. W książkowym „Hobbicie” jest on bohaterem w najlepszym razie drugoplanowym, rzadko obecnym w narracji; nie poznajemy nawet jego imienia. W ekranizacji rozwinięto rolę elfiego króla, a ponadto nakręcono retrospekcje, które pokazały go już w pierwszym filmie (znacznie wcześniej niż w powieści). Dość podobnie rozbudowano postać Barda, człowieka broniącego mieszkańców miasta Esgaroth przed smokiem Smaugiem. Wprowadzono również dwoje nowych elfich bohaterów, Legolasa i Taurielę.

Wszystkie te zabiegi miały wzmocnić epopeiczny aspekt filmu, lecz w efekcie otrzymujemy jedynie nadmiernie rozbudowaną obsadę, z konieczności malowaną pospiesznymi uderzeniami pędzla. Krasnoludzcy kompani Thorina w „Bitwie Pięciu Armii” tracą resztki indywidualności: żaden z nich nie wypowiada jakiejkolwiek kwestii, której nie można byłoby łatwo przypisać innemu (jedyny wyjątek to Kili z jego błyskawicznym romansem międzygatunkowym). Z kolei postacie aktywne dopiero od „Pustkowia Smauga” – Bard, Legolas, Tauriela, na dobrą sprawę także Thranduil – nie mają dość czasu, by zabłysnąć. Występują wszak w mniejszej liczbie filmów, a w części pierwszej nie mogli stać się pierwszoplanowymi bohaterami, gdyż hobbit Bilbo i jego kompania potrzebowali czasu na dotarcie do nich. W dodatku któremuś z krasnoludów czasami trzeba jednak dać fragment sceny, żeby widzowie zupełnie o nich nie zapomnieli.

W celu złagodzenia tej sprzeczności można byłoby pozbyć się bohaterów, których książkowa rola jest istotna, lecz punktowa. W pewnej chwili wyraźnie wpływają na przebieg fabuły, a następnie się wycofują. Prawdopodobnie jednak usunięcie takich postaci jak elfi patriarcha Elrond czy wspomniany Thranduil byłoby zbyt poważnym odejściem od pierwowzoru. Jackson i jego współpracownicy wybrali inne rozwiązanie i przydzielili tego rodzaju bohaterom więcej czasu ekranowego, aczkolwiek niektórzy z nich pozostali wyraźnymi skamielinami konwencji epizodycznej (najoczywistszym przykładem jest zmiennokształtny Beorn, choć jego rola ma zostać rozwinięta w reżyserskiej wersji ostatniego filmu).

Sprzeczność druga: lekkość i powaga

„Hobbit” to w znacznej mierze uładzona baśń dla dzieci: familiarny ton narratora, żartobliwe przyśpiewki, mówiące zwierzęta, Gandalf parokrotnie pojawiający się znikąd, by rozwiązać problemy bohaterów… „Bitwa Pięciu Armii” jako najbardziej posępny z filmów nie odwołuje się już wprawdzie do baśniowej estetyki (jeśli nie liczyć drobiazgów w rodzaju króliczego zaprzęgu Radagasta), ale pozostaje więźniem uwspółcześnionej dziecięcej konwencji, jeśli chodzi o fabułę.

Jednym ze skutków jest niechętne uśmiercanie istotnych bohaterów; giną oni równie rzadko jak w książce. Teoretycznie twórcy mogli to zmienić, bo przecież wiele razy pokazali, że nie zależy im przesadnie na zgodności z oryginałem. Zmiana ta byłaby jednak zbyt poważną modyfikacją konwencji w stosunku do stylu poprzednich części. Już „Niezwykła podróż” musiałaby wówczas być stosunkowo poważna i smutna. Na to zaś nie pozwalał materiał źródłowy – szczególnie beztroski na pierwszych kilkudziesięciu stronach. To jedno z tych ograniczeń książkowego „Hobbita”, które najtrudniej byłoby pokonać.

Epopeiczna fantastyka dostarczyła materiału dla filmowej trylogii „Władca Pierścieni”, a ta wpłynęła na kinowego „Hobbita”. Niestety był to wpływ trujący.

Stanisław Krawczyk

Z podobnych przyczyn wynika zachowawcze poruszanie tematu chciwości. Związane z nią kuszenie dotyczy kilku bohaterów kinowej trylogii (Thorina, Thranduila, Bilba, Smauga, Golluma, nawet Alfrida), przede wszystkim jednak krasnoludzkiego Króla pod Górą. Jego pogłębiające się szaleństwo to bez wątpienia najciekawszy wątek filmu. Tutaj też widać najwyraźniejszą zmianę relacji między postaciami: wcześniej pozostałe krasnoludy były kompanami Thorina, a teraz stały się jego poddanymi, w dodatku podejrzanymi o zdradę i kradzież.

Ten potencjał dramaturgiczny zostaje zmarnowany, ponieważ scenariusz nie wyciąga żadnych istotnych konsekwencji z poczynań Thorina. We „Władcy Pierścieni” (tak książkowym, jak i filmowym) upadki moralne części bohaterów – przypomnijmy sobie postacie Isildura, Smeagola, Froda czy Boromira – wywierały znaczący wpływ na bieg fabuły. Tutaj król krasnoludów przede wszystkim miota się po Samotnej Górze i wygraża trzynastu towarzyszom, ale z tego nie wynika trwałe, nieodwracalne zło. Tymczasem można było na przykład tak ułożyć bieg wypadków, aby Thorinowa chciwość stała się bezpośrednim powodem śmierci jakiejś innej ważnej postaci po to, by mroczny nastrój nie był jedynie ornamentem. Także inni bohaterowie z najnowszego „Hobbita” (zwłaszcza Thranduil) mogliby w większym stopniu przejąć się smoczym złotem, ale i to byłoby sprzeczne z wymogami twórczości dla dzieci, a przynajmniej z rozpowszechnionymi wyobrażeniami na jej temat.

HBT3-071318r

Wszystkie armie przegrały

Czujne osoby już spostrzegły, że powyższy opis sprzeczności przedstawiał tylko takie możliwości ich złagodzenia, które przesuwałyby film – częściowo – ku gatunkowi epic fantasy. Ale dlaczego właściwie „Hobbit” miałby być imitacją kinowego „Władcy Pierścieni”? Dlaczego nie miałby być żywą i dowcipną ekranizacją przygodowo-łotrzykowską, która bardziej odpowiadałaby logice książkowego oryginału?

Jedna z możliwych odpowiedzi oczywiście brzmi „pieniądze”. Tak poważna innowacja w przypadku dochodowej franczyzy stanowi ryzyko, którego pewnie sponsorzy filmu nie zgodziliby się podjąć. Bezpieczniej tworzyć prequele, sequele, crossovery, rebooty i remake’i, niż liczyć na sukces nowej „Klątwy Czarnej Perły”. Chyba jednak popularność motywu ocalanego świata i – w tym wypadku – konwencji epopeicznej ma podłoże również w głębokim poczuciu ich atrakcyjności, a nie tylko w ekonomicznym asekuranctwie. Oznaczałoby to, że producenci, reżyserzy, scenarzyści, aktorzy bądź też widzowie traktują taką tematykę jako domyślny warunek powodzenia pewnej grupy filmów i nie rozważają alternatywnych możliwości ich nakręcenia.

Wszelako w ostatecznym rachunku niekorzystne konsekwencje asekuranctwa okazują się zbieżne ze skutkami utrwalonych upodobań. Jedno i drugie przeszkadza we wprowadzaniu nowych rozwiązań estetycznych. To nie znaczy, że ratowanie świata i wyprawę prostaczka trzeba odłożyć na półkę, gdyż nadal mogą powstawać dobre filmy z udziałem takich motywów. Stopień rozpowszechnienia tych ostatnich, ocierający się o rytualizm, budzi jednak niepokój. A kiedy do takich konwencji przykrawamy materiał, którego siła tkwi gdzie indziej (jak w „Hobbicie”), efekty okazują się – niestety – mierne.

Przypisy:

[1] Grzegorz Trębicki, „Fantasy. Ewolucja gatunku”, Universitas, Kraków 2009, s. 59–62.

[2] Tomasz Majkowski, „W cieniu Białego Drzewa. Powieść fantasy w XX wieku”, Wydawnictwo UJ, Kraków 2013, s. 213.

 

Film:

„Hobbit. Bitwa Pięciu Armii”, reż. Peter Jackson, Nowa Zelandia, USA 2014.

 

O pierwszej części „Hobbita” pisał na naszych łamach Zbigniew Mikołejko.

 

Źle się dzieje w mediach duńskich? Czwarta władza w serialu „Rząd”

W latach 2010-2013 duńska telewizja publiczna Danmarks Radio (DR) wyemitowała w ciągu trzech kolejnych sezonów 30 odcinków serialu „Borgen” (dosł. zamek). Borgen to także potoczna nazwa zamku Christiansborg, gdzie mają swoją siedzibę konstytucyjne władze Królestwa Danii: parlament, rząd oraz Sąd Najwyższy; oznacza także w sensie przenośnym władzę w ogóle. Ten polityczny dramat ściągał przed telewizory miliony Duńczyków (których jest nieco ponad 5 mln), wzbudził także ogromne zainteresowanie opiniotwórczych mediów, nie tylko czołowych tytułów duńskich, lecz także brytyjskich i amerykańskich. „The Guardian” z 14 stycznia 2012 r. zwracał uwagę na ogromną rolę postaci kobiecych i umiejętne nawiązywanie do aktualnych problemów politycznych Danii. „The Independent” z 3 lutego 2013 r. analizował związki fikcyjnych wydarzeń z rzeczywistymi, doszukując się nawet pewnych inspiracji serialem w działaniach brytyjskich parlamentarzystów. Pozytywne recenzje ukazały się w takich czasopismach amerykańskich, jak „Newsweek” czy „The New York Times”.

Treść poszczególnych odcinków serialu komentowali duńscy politycy, a Ministerstwo Edukacji utworzyło specjalną stronę internetową, żeby w szkołach różnych poziomów ułatwić nauczycielom przygotowanie scenariuszy lekcji na temat funkcjonowania duńskiego systemu politycznego z wykorzystaniem odpowiednich odcinków serialu; podobnie uczyniła telewizja publiczna. Zorganizowano cykl ogólnodostępnych wykładów uniwersyteckich wygłaszanych przez politologów, komentujących przedstawiane w „Rządzie” problemy życia społecznego i politycznego oraz funkcjonowanie systemu (dla przykładu: formowanie gabinetu ministrów, imigranci, znaczenie wygłaszanego przez premiera exposé itp.). Jednym słowem ‒ serial stał się fenomenem artystycznym, politycznym i społecznym. Obsypany nagrodami, w tym tak prestiżowymi jak Monte Carlo TV Festival (2011), International Emmy Award (2012) czy British Academy Television Awards (2012), trafił do prawie 30 krajów.

 

14

 

Jednak w Polsce, emitowany pod tytułem „Rząd” przez stację Ale Kino+, przeszedł niemal niezauważalnie. Nasuwa się analogia do wyprodukowanego w roku 2007 serialu politycznego „Ekipa” w reżyserii Agnieszki Holland, który także nie przyciągnął polskiej widowni przed ekrany. Nie miejsce tu na analizę przyczyn porażki „Ekipy” ani braku zainteresowania polskiego odbiorcy „Rządem”, bo z pewnością powodem nie była ich ‒ wysoka przecież ‒ jakość. Być może wytłumaczenia należałoby szukać w polskiej kulturze politycznej, która ujawnia się choćby w dwu-, a czasem trzykrotnie niższej niż w Danii frekwencji wyborczej, czy też deprecjonowaniu znaczenia świata polityki w życiu społecznym. Wielka jednak szkoda, że „Rząd” nie został zauważony, ponieważ‒ choć opowiada historię całkowicie fikcyjną ‒ opiera się na realiach duńskiego życia politycznego i pokazuje funkcjonowanie systemu uchodzącego w Europie za modelowy. Ogromnie kuszące byłoby odniesienie się do wszystkich przedstawionych w serialu problemów ‒ tak polityczno-społecznych, jak i kulturowych oraz obyczajowych ‒ oraz swoista konfrontacja fikcji z rzeczywistością. Materiał jest jednak tak obszerny, że zmusza do wyboru jednego zagadnienia, które uznałam za jedno z najciekawszych w serialu ‒ funkcjonowanie w duńskim systemie politycznym masowych środków przekazu. Na zasadzie pars pro toto obraz mediów niech posłuży także jako ilustracja głównej tezy niniejszego eseju ‒ mimo nagromadzenia w filmie wielu negatywnych zjawisk z życia politycznego i społecznego – jak nieetyczne zachowania polityków na granicy korupcji, cynizm i brak skrupułów dziennikarzy, hipokryzja, nietolerancja wobec obcych, a nawet pedofilia i molestowanie dzieci – autorzy w istocie dowodzą, że zasady duńskiego systemu społecznego i politycznego to model idealnej demokracji, potrafiącej walczyć z wszelkimi wynaturzeniami.

Zanim jednak przyjrzymy się bliżej mediom w świecie fikcyjnym, należałoby poświęcić kilka słów tym realnym, przede wszystkim duńskiej telewizji, nie tylko jako istotnemu elementowi wspomnianego systemu, lecz także czynnikowi sprawczemu powstania tego serialu (oraz innych równie znakomitych, jak choćby „The Killing” i „Most nad Sundem”).

Kilka faktów o duńskiej telewizji

Telewizja publiczna w Danii nie stanowi odrębnej instytucji; od początku swego istnienia (1951) należy do Danmarks Radio (DR, do 1959 r. pod nazwą Statsradiofonien, Radio Państwowe), które skupia wszystkie media publiczne. Finansowane były i nadal są one wyłącznie z opłat licencyjnych (abonenckich), które obecnie wynoszą w skali rocznej ok. 2500 kor. (ok. 1000 zł) dla odbiorców prywatnych oraz 755 kor. (ok. 400 zł) dla przedsiębiorstw, instytucji itp. 99 proc. duńskich gospodarstw domowych posiada odbiornik telewizyjny (lub komputer, lub telefon umożliwiający odbiór programów telewizyjnych), z czego aż 92 proc. opłaca regularnie abonament, co daje DR rocznie wpływy w wysokości ok. 4,5 mld kor. W głównym kanale publicznej telewizji ‒ DR1 ‒ nie wolno emitować reklam. Zgodnie z ustawą media publiczne, zarządzane przez Radę, do której m.in. wchodzą posłowie w proporcjach ściśle odpowiadających układowi politycznemu w parlamencie, winny zachowywać całkowitą bezstronność.

12

 

Niemal do końca XX stulecia duńskie radio, a później także telewizja posiadały absolutny monopol emisji ustanowionydecyzją parlamentu w roku 1926. Ze względu na wyjątkową edukacyjną i polityczną rolę mediów publicznych w duńskiej kulturze oraz systemie politycznym, system ten akceptowały przez wszystkie najważniejsze partie. Wyłączność publicznej telewizji przełamano ‒ udzielając koncesji stacjom prywatnym ‒ w roku 1988, natomiast radia dopiero w roku 2003.

Na początku lat 60. ubiegłego stulecia sygnał telewizyjny objął cały kraj. We wrześniu 1961 r. utworzono Ministerstwo Kultury, którego szefem mianowano Juliusa Bomholta, doświadczonego ministra edukacji i spraw społecznych, od 1929 posła z ramienia Socjaldemokracji. Przez wiele dekad Bomholt był najbardziej energicznym rzecznikiem stworzenia takiego systemu organizacji kultury, dzięki któremu „udałoby się zasypać przepaść między kulturą elitarną a robotniczą kulturą masową” [1]. Tę funkcję ‒ poza wysoko dotowanymi bibliotekami, teatrami, muzeami ‒ powierzono zwłaszcza najpowszechniejszemu medium ‒ telewizji, dla której sformułowano szczegółowo zasady misji, którą powinna wypełniać.

Duńska telewizja publiczna jako twórca i producent seriali

Obserwatorzy duńskiej kinematografii często sądzą, że tamtejsze znakomite produkcje serialowe narodziły się na początku XXI stulecia, i wskazują choćby na serial „Forbrydelsen” (dosł. przestępstwo, zbrodnia, w polskiej telewizji znany pod tytułem angielskim „The Killing” [2]) lub „Broen” (dosł. most, polski tytuł ‒ „Most nad Sundem”). I mało kto wie, że mają one równie świetnych poprzedników, z których część do dziś uchodzi za duńskie seriale wszech czasów, deklasując pod względem liczby widzów wszystkie produkcje współczesne.

Idylliczna wspólnota wykreowana w „Kamienicy” to przecież w powszechnym przekonaniu także ideowa podstawa duńskiego państwa dobrobytu.

Grażyna Szelągowska

W pierwszym rzędzie warto zwrócić uwagę na „Huset på Christianshavn” („Kamienica w Christianshavn”), emitowany w latach 1970-1977 serial w 84 odcinkach, którego pomysłodawcą i głównym reżyserem był Erik Balling, twórca cyklu filmów o gangu Olsena. Christianshavn to dzielnica robotnicza Kopenhagi, pełna starych i nadających się nierzadko do wyburzenia kamienic bez cywilizacyjnych udogodnień, choćby kanalizacji. Pokazywane z humorem dość idylliczne przygody mieszkańców jednego z takich domów porwały duńskich widzów mimo rażącego odstępstwa od rzeczywistości ‒ wnętrza, w których rozgrywała się akcja, w niczym nie przypominały wilgotnych i slumsowatych mieszkań (co krytyce poddał nawet socjaldemokratyczny premier Anker Jørgensen, który dzieciństwo spędził właśnie w Christianshavn). Czym serial ten przyciągnął Duńczyków, którzy sprawiali, że ulice miast pustoszały podczas emisji kolejnych odcinków ‒ i co sprawiło, że do dziś zachował on charakter kultowy? Z pewnością decydował wysoki poziom realizacji: w „Kamienicy” występowali czołowi aktorzy teatralni, a scenariusz był dziełem najwybitniejszych pisarzy (jak Leif Panduro, Benny Andersen, Lise Nørgaard). Czasem rubaszny humor rodem z popularnej kultury robotniczej i miejskiej przypominał zarazem, że jej korzenie tkwią w nadal silnych wiejskich tradycjach społeczeństwa duńskiego. Widzowie z rozbawieniem, ale i ze wzruszeniem oglądali wykreowaną na ekranie maleńką wspólnotę o charakterze raczej małomiasteczkowym lub wręcz wiejskim, która wszystkie sprawy tego świata omawia przy piwie w swojskiej knajpie o wymownej nazwie „Szczurza Nora” (Rottehullet). Owa idylliczna wspólnota, w której obowiązują tradycyjne wartości, takie jak wzajemna życzliwość i zaufanie, to przecież w powszechnym przekonaniu także ideowa podstawa duńskiego państwa dobrobytu.

„Kamienicę w Christianshavn” wyprodukowała dla telewizji publicznej istniejąca od 1906 r. wytwórnia Nordisk Film. Sukces serialu, także finansowy, umożliwił produkcję prawdopodobnie najsłynniejszego ‒ choć w Polsce zupełnie nieznanego ‒ duńskiej produkcji „Matador”. Emitowana w 24 odcinkach w latach 1978-1982, była ona wydarzeniem nie tylko artystycznym ‒ jego twórcy to reżyser Erik Balling, pomysłodawczyni Lise Nørgaard oraz plejada najwybitniejszych duńskich aktorów ‒ lecz także kulturowym i społecznym. „Matador” to film historyczny, opowiadający o rywalizacji dwóch przedsiębiorców (to właśnie dzięki serialowi w języku duńskim pojawiło się nowe określenie młodego, ambitnego i czasem bezwzględnego biznesmena ‒ matadora) w prowincjonalnym (fikcyjnym) miasteczku Korsbæk w okresie od roku 1927 do 1947, czyli obejmującym najważniejsze wydarzenia historii Danii w XX w.: Wielką Depresję oraz II wojnę światową. Historia dwóch rodzin pokazywana jest na tle szerokiego spektrum społeczeństwa, jego przemian oraz postaw wobec najtrudniejszych wyzwań. Poważnej tematyce towarzyszy charakterystyczny ciepły, nieco absurdalny humor duński, którym autorzy potrafią rozładować napięcie wynikające z powagi sytuacji. Istotą tego klasycznego już dziś serialu jest przekaz na wielu płaszczyznach: budowy świadomości i poczucia tożsamości Duńczyków, przełamywania wielu historycznych tabu (np. w odniesieniu do kolaboracji podczas II wojny światowej). Można powiedzieć, że pamięć historyczna Duńczyków jest w dużym stopniu ukształtowana właśnie przez filmowe dzieje „Matadora”. Do jego fikcyjnej historii Duńczycy nieustannie wracają ‒ gdy pod koniec lat 80. serial wyemitowano po raz kolejny, jeden z odcinków zgromadził widownię ok. 3,6-milionową (przypomnę ‒ wówczas na ok. 5 mln mieszkańców) [3].

Fikcja i rzeczywistość „Rządu”

Wymienione wyżej czynniki ‒ zespół wybitnych twórców i aktorów, wielość znaczeń i płaszczyzn interpretacji ‒ służyć mogą również jako wyjaśnienie sukcesu „Rządu”. Jednak istota niesłychanej popularności tego filmu zawiera się w jego treści, której ‒ wobec ogromnej liczby wątków, bohaterów i zmieniającej się narracji ‒ krótkie streszczenie jest właściwie niemożliwe. Zdając sobie sprawę z faktu, że być może część czytelników nie widziała serialu i poniższy akapit zdradzi jej za wiele, uznałam za konieczne opisanie podstawowych faktów jako niezbędnych dla dalszego wywodu. Tam jednak, gdzie to było możliwe, ograniczyłam je do minimum.

Dla nikogo nie ulega wątpliwości, że wszystkie ukazane w serialu partie, media czy grupy nacisku mają swoje jak najbardziej rzeczywiste odpowiedniki.

Grażyna Szelągowska

Zwornikiem całości jest postać charyzmatycznej Birgitte Nyborg Christensen, która nieoczekiwanie otrzymuje misję utworzenia rządu ‒ jako pierwsza kobieta na stanowisku premiera w historii kraju. Już taki pomysł scenarzystów był niemal profetyczny: rok później faktycznie szefem duńskiego rządu została ‒ jako pierwsza właśnie ‒ socjaldemokratka Helle Thorning Schmidt. Dramat polityczny toczy się jednak nie tylko w kręgu parlamentu, lecz także wśród przedstawicieli mediów (tabloidów i telewizji publicznej), w strukturach militarnych oraz gospodarczych. Na jaw wychodzą różnego rodzaju nieczyste gry polityczne, prowokacje, podsłuchy, nieetyczne wykorzystywanie informacji z prywatnego życia polityków, cynizm. Z wszystkim tym walczy Birgitte [4], sama wierna tradycyjnym wartościom czystej gry politycznej. Serial wnika także w życie osobiste bohaterów. Zmienia się osobowość skromnej dotąd Birgitte, która zaniedbuje życie rodzinne, co skutkuje rozpadem jej małżeństwa. Druga seria kończy się niekorzystnym dla Birgitte wynikiem wyborów i oczywistą dymisją. W trzeciej, ostatniej części obserwujemy próbę powrotu do politycznej gry i odzyskania władzy w ramach dawnej partii, jej niepowodzenie i decyzję Birgitte o założeniu nowego ugrupowania. Serial jest dynamiczny, gra aktorska pełna emocji, widz ‒ zwłaszcza duński ‒ angażuje się bez reszty w opowieść polityczną z wieloma odniesieniami do aktualnych problemów współczesnej Danii.

Tym, co szczególnie zafrapowało widza duńskiego, były czytelne odniesienia do rzeczywistych uczestników życia politycznego w kraju (można powiedzieć, że jest to tzw. film z kluczem). Akcja rozgrywa się w Danii fikcyjnej, ale dla nikogo ‒ łącznie z politykami ‒ nie ulega wątpliwości, że każda ukazana w serialu partia polityczna, każdy środek przekazu, każda grupa nacisku, mają swoje jak najbardziej rzeczywiste odpowiedniki. Główną partią, wokół której toczy się akcja filmu i której przewodniczy Birgitte Nyborg, są De Moderate (Umiarkowani). Jej pierwowzorem jest Det Radikale Venstre (Partia Radykalnych Liberałów), jedna z czterech tzw. dużych partii historycznych. Powstała w 1905 r., założona przez lewicowe skrzydło Liberalnej Partii Venstre, głównie inteligentów. Politycznie współpracowała z Socjaldemokracją, z którą tworzyła w okresie międzywojennym wyjątkowo stabilne gabinety; rządy koalicyjne współtworzyła także w okresie powojennym. Partia Radykalnych Liberałów nie jest ugrupowaniem dużym; w okresie powojennym najwięcej mandatów zdobyła w roku 1968 (27 na 175), w ostatniej dekadzie oscyluje między 6 a 10 mandatami, uważana jest jednak za cennego koalicjanta, tak w rządach lewicowych, jak liberalnych. Serialowa Arbejderpartiet, czyli Partia Pracy, to oczywiście Socjaldemokraterne (Socjaldemokracja, dosł. Socjaldemokraci), druga duńska partia historyczna (zał. 1870 r.), która w latach 1924-1973 niemal nieprzerwanie sprawowała władzę. De Liberale (Liberałowie) to partia liberalna o chłopskich korzeniach, czyli bez wątpienia Liberalna Partia Venstre (Venstre – Danmarks Liberale Parti, pierwsze z tych słów to dosłownie „lewica” ) – trzecia z partii historycznych, założona w 1870 r. Venstre wielokrotnie w XX stuleciu tworzyła mniejszościowe oraz koalicyjne (przede wszystkim z konserwatystami) gabinety; to także stronnictwo takich wybitnych współczesnych polityków duńskich, jak minister spraw zagranicznych Uffe Ellemann-Jensen czy premier Anders Fogh Rasmussen (w latach 2009-2014 Sekretarz Generalny NATO). Pierwowzorem zaś Ny Højre, czyli Nowej Prawicy, jest ostatnia z wielkiej czwórki partii historycznych Konservative Folkeparti (Konserwatywna Partia Ludowa), założona w 1875 r. jako konserwatywne stronnictwo Højre (którego podstawą społeczną były przede wszystkim ziemiaństwo i wielka burżuazja). Partia zdobywa średnio kilkanaście mandatów, ale potrafi także uzyskać 35 i raptem 10, ale w rządach koalicyjnych to z jej szeregów powoływani są premierzy. Na duńskiej scenie politycznej obecnych jest co najmniej kilkanaście mniejszych partii po jej obu stronach, ale w serialu pojawiają się tylko trzy z nich: filmowy Solidarisk Samling (Solidarność [5]), która odwzorowuje Enhedslisten (Lista Jedności), najbardziej lewicowe ugrupowanie w Danii, powstałe jako blok w 1989 r. z inicjatywy Duńskiej Partii. Miljøpartiet (dosłownie Partia Środowiska, Zieloni), to z kolei obraz Socialistisk Folkeparti (Socjalistyczna Partia Ludowa), która w roku 1959 oderwała się od KP Danii w sprzeciwie wobec jej proradzieckiej polityki. Frihedspartiet (Partia Wolności) wreszcie w oczywisty sposób kojarzona jest z Dansk Folkeparti (Duńska Partia Ludowa). Stronnictwo to powstało w 1995 r. na fali krytyki polityki imigracyjnej i cudzoziemców, odwołując się nierzadko do retoryki ksenofobicznej. Chętniej podejmuje współpracę z innymi partiami z prawej strony sceny politycznej, choć w odniesieniu do polityki społecznej zbliża się do programu Socjaldemokracji oraz SF [6].

27

 

Opis przedstawionych w serialu partii politycznych wieńczy obraz partii, którą główna bohaterka zakłada w trzeciej części filmu, a więc bez rzeczywistego odpowiednika. Ny Demokrater (Nowi Demokraci) to partia centrowa, a jej pojawienie się w filmowej narracji to nie tylko zgrabny zwrot w akcji, lecz także – być może – wyraz marzeń duńskiego wyborcy o nowej jakości na scenie politycznej, co zresztą sugeruje sama nazwa nowego ugrupowania. Hipoteza niniejsza z pewnością zasługuje na odrębną analizę, w tym tekście niestety nie ma na nią miejsca. Oglądając serial warto jednak zwrócić uwagę, jakie problemy życia codziennego (m.in. edukacja) pojawiły się w programie Nowych Demokratów – i jak charakterystyczny jest postulat uczciwości.

„Rząd” a media

Ważnym bohaterem serialu oraz czynnikiem sprawczym wielu wątków politycznych są media oraz ich współdziałanie ze światem polityki. To w środkach przekazu odbija się cała polityczna narracja, to one stanowią jeden z najważniejszych elementów duńskiego systemu. Warto więc przyjrzeć się dokładniej właśnie tej jego części.

Określenie „czerwone parobki” ukuto w burzliwym roku 1968, ale oskarżenia o sprzyjanie lewicy pojawiły się niemal natychmiast po narodzinach telewizji duńskiej.

Grażyna Szelągowska

W znowelizowanej w roku 2006 ustawie o radiofonii i telewizji duński ustawodawca tak określił, jak rozumie zadania mediów publicznych w tym zakresie:

„Działalność wszystkich mediów publicznych poprzez telewizję, radio i internet itp. powinna zapewnić duńskiemu społeczeństwu szeroką ofertę programów i usług obejmujących programy informacyjne, naukowe, edukacyjne, artystyczne i rozrywkowe. Należy starać się o wysoką jakość oferty, jej wszechstronność i różnorodność. Przy tworzeniu programów szczególną wagę należy zwracać na wolność słowa i prawo do informacji. Programy informacyjne winny kierować się rzetelnością i bezstronnością. Działalność programowa mediów powinna zapewnić społeczeństwu dostęp do wszystkich istotnych informacji i zapewnić możliwość uczestniczenia w społecznych debatach. Ponadto szczególną wagę należy przykładać do dbałości o język duński i popularyzacji duńskiej kultury. Ponadto działalność programowa winna odzwierciedlać szerokie spektrum artystyczne i kulturowe i wyrażać różnorodność zainteresowań kulturalnych duńskiego społeczeństwa” [7].

Warto zwrócić uwagę na kilkakrotnie podkreślone w ustawie znaczenie programów informacyjnych (do czego zresztą odwołują się także autorzy serialu). Telewizja publiczna jest jedynym medium masowym, które dociera do każdego duńskiego gospodarstwa domowego, co daje dziennikarzom ogromne możliwości kształtowania opinii publicznej. Jest także najważniejszą w Danii sceną walki politycznej i wyborczej. Mimo bardzo ortodoksyjnie realizowanych zasad równego dostępu do ekranu wszystkich partii ‒ według duńskiego określenia to tzw. „sprawiedliwość milimetrowa” ‒ telewizja publiczna nieustannie jest posądzana o manipulację polityczną, przede wszystkim na rzecz partii lewicowych. Określenie „czerwone parobki” ukuł w burzliwym roku 1968 jeden z liberalnych ministrów, ale oskarżenia o sprzyjanie lewej stronie sceny politycznej pojawiły się niemal natychmiast po narodzinach telewizji duńskiej. W roku 1953 jeden z prawicowych dzienników oskarżył dziennikarzy radia i telewizji o wspieranie przeciwników NATO (czyli lewicowych ekstremistów), do którego Dania właśnie przystąpiła. Było to na tyle poważne, że policyjne służby wywiadu przeprowadziły dyskretne śledztwo, które wykazało, że zarzuty były całkowicie bezpodstawne. Gorączka zimnej wojny parokrotnie doprowadzała do oskarżeń o „komunistyczną” lub „trockistowską” infiltrację DR, a nawet obaw przed sabotażem. Apogeum nastąpiło na początku lat 70., gdy jeden z czołowych polityków Socjaldemokracji Erhard Jakobsen dokonał secesji i powołał partię Demokratów Centrum. Jakobsen niemal obsesyjnie wietrzył w duńskim radiu i telewizji spiski komunistyczne. W roku 1976 założył organizację Aktywnych Słuchaczy i Widzów, której zadaniem było nieustanne śledzenie programów informacyjnych i wyłapywanie manipulacji lewicowych kosztem prawicy. Jeszcze w latach 90. premier Poul Schlüter wysuwał podobne oskarżenia, a skrajnie prawicowa i ksenofobiczna Duńska Partia Ludowa w roku 2002 utworzyła wzorowane na organizacji Jakobsena stowarzyszenie „Krytyczni Abonenci”. W roku 2010 niezależni badacze poddali więc analizie około 5 tys. różnego rodzaju programów informacyjnych i reportaży wyemitowanych w telewizji publicznej, nie doszukując się w nich prób manipulacji i materiałów tendencyjnych. W roku 2013 zarzuty o lansowanie lewej strony sceny politycznej oraz partii Radykalnych Liberałów wysunięto także wobec „Rządu”…

01

Nie zmienia to faktu, że środowisko dziennikarskie, zwłaszcza telewizyjne, jest silnie związane z duńską sceną polityczną i wzajemne przenikanie jest zjawiskiem nagminnym ‒ przegrani politycy rozpoczynają działalność dziennikarską, a dla dziennikarzy praca w programach politycznych i informacyjnych to często trampolina do kariery politycznej, by wspomnieć choćby polityka Partii Liberalnej i premiera Uffe Ellemana-Jensena. Ten obyczaj polityczny także znalazł odbicie w losach bohaterów serialu. Kasper Juul, którego poznajemy jako zupełnie pozbawionego skrupułów spin doctora premier Birgitte Nyborg i który po przekroczeniu granicy działań etycznych (zdobywa kompromitujące materiały z życia prywatnego przeciwnika politycznego) zostaje przez nią zwolniony, wraca do zawodu dziennikarza. Odwrotną drogę przechodzi młoda idealistyczna dziennikarka głównego programu informacyjnego, Katrine Fønsmark, która właśnie w imię swych ideałów decyduje się na współpracę z Nyborg i współtworzy nową partię Nowych Demokratów. Bardzo ciekawą postacią jest Michael Laugesen, przywódca filmowej Partii Pracy, który na początku serialu przegrywa z główną bohaterką walkę o fotel premiera. Sfrustrowany odchodzi z parlamentu i obejmuje stanowisko redaktora naczelnego tabloidu „Express”.

Świat mediów został w sumie przedstawiony w znacznie gorszym świetle niż środowisko polityków. Najlepiej stosunkowo wypada ‒ i trudno się temu dziwić ‒ TV1, wzorowany na flagowym kanale telewizji publicznej. Filmowi dziennikarze głównego programu informacyjnego zmagają się z naciskami polityków, choć nierzadko im ulegają, jak często negatywnie ocenia się przyjęty nie tylko w Danii zwyczaj przedstawiania pytań przed wystąpieniem przed kamerami. Na domiar złego pracownicy TV1 otrzymują nowego, młodego szefa, dla którego jedynym kryterium oceny programów są słupki oglądalności, toteż jego zalecenia w prostej drodze prowadzą do tabloidyzacji programów informacyjnych. W tym przypadku twórcy serialu zachowują pewien optymizm ‒ dziennikarze ostatecznie doprowadzają do odejścia młodego technokraty, a walkę z negatywnymi tendencjami w mediach ucieleśnia dwoje już nie tak młodych dziennikarzy, szef programu Torben Friis i Hanne Holm. Hanne Holm to także postać, która w pierwszej części filmu wyraźnie nawiązuje swymi szlachetnymi poglądami i zespołem wartości do środowiska duńskich „rewolucjonistów” roku 1968.

03

 

Czarnym charakterem scenarzyści mianowali postać cynicznego Kaspera Juula, który prowadząc nieczyste gry, nieustannie krąży między różnymi mediami a Christiansborgiem. W równie ponurych barwach przedstawiono dwa tabloidy ‒ „Express”, wzorowany na popołudniówce „Extra Bladet”, oraz „Kendt og Kongelig” (czyli „Celebryci i królewski dwór”), wzorowany na plotkarskim tygodniku „Billed Bladet” („Czasopismo Ilustrowane”). Oba tytuły funkcjonują w duńskiej rzeczywistości społecznej od niemal 100 lat, jako brukowce od początku lat 70. XX w. Niegdyś skandalizowały zdjęciami roznegliżowanych pań, dziś aktywnie funkcjonują także w życiu politycznym. Serial znakomicie pokazuje tę raczej niezdrową ‒ zdaniem twórców serialu ‒ ewolucję na przykładzie wspomnianego wyżej Michaela Laugesena. Przegrany jako polityk i przywódca Socjaldemokracji, w roli szefa brukowego „Expressu” wydaje się zdolny uczynić wszystko, by skompromitować Birgitte i jej gabinet – posuwa się do podsłuchów, publikacji fotografii z sytuacji prywatnych i intymnych, nasyłania paparazzich na członków rodziny, także dzieci. Dla tej gazety informacją jest nie program rządu lub zmiana w składzie gabinetu, lecz choroba pani premier lub jej dzieci, rozwody, odmienna orientacja seksualna, grzechy młodości. Autorzy „Rządu” zdają się jednak sugerować, że tego typu negatywne zachowania mediów nie stanowią stałego elementu systemu, lecz wynikają z osobistych urazów bohaterów ‒ swoistej zemsty z powodu klęski politycznej (Laugesen) czy głębokiej traumy z dzieciństwa (Kasper Juul). A więc są do przezwyciężenia.

* * *

Powyższe refleksje wokół funkcjonowania systemu mediów w Danii, zarówno realnych, jak fikcyjnych, to krótka z konieczności próba oddania tego, co stanowi o istocie serialu. Autorzy nie tylko rekonstruują różnego rodzaju procedury związane z poszczególnymi etapami funkcjonowania duńskiego systemu politycznego (np. formowania gabinetu po wyborach), nie tylko zwracają uwagę na te jego elementy, które ulegają degeneracji lub tabloidyzacji, lecz także pokazują siłę systemu, w którym podstawą są tradycyjne wartości i umiejętności zawierania konsensu. Politycy nierzadko pokazywani są jako osoby o mało kryształowych charakterach, ci jednak znikają w końcu ze sceny politycznej. Innymi słowy ‒ właściwym celem filmu nie jest demaskowanie zwyrodnień systemu, ale pochwała jego zdolności przezwyciężania wynaturzeń. Autorzy zdają się twierdzić, że taki model demokracji to niezbędny warunek funkcjonowania duńskiego państwa dobrobytu, a nawet więcej – to swoista kwintesencja duńskości.

Przypisy:

[1] Cyt. za G. Jensen, B. Scocozza, „Politikens etbinds Danmarkshistorie“, København 2004, s. 485.

[2] Kanał Ale Kino emitował pod angielskim tytułem „The Killing” oryginalny serial duński, zapewne z powodów marketingowych. Poza inspiracją nie ma on nic wspólnego z amerykańskim remakiem pod tym tytułem.

[3] Dowodem, że duńska publiczność nie zadowala się „zwykłym” serialem historycznym, jest porażka najnowszej produkcji Danmarks Radio „1864”. Źle oceniany zarówno przez krytyków, jak i widzów film rekonstruuje przyczyny i przebieg duńsko-pruskiej wojny o Szlezwik i Holsztyn, w której Dania poniosła katastrofalną klęskę, tracąc obie prowincje. Symboliczny rok 1864 i kompleks niemiecki (tzw. syndrom 1864) jeszcze wiele lat po tej klęsce kształtował tożsamość Duńczyków i określał zasady polityki zagranicznej Danii.

[4] Używanie przeze mnie w opisie bohaterki serialu samego imienia stanowi nawiązanie do charakterystycznego dla egalitarnej kultury duńskiej obyczaju zwracania się po imieniu nawet do obcych, także tych z najwyższych kręgów władzy. Wyjątek stanowi jedynie monarchini.

[5] Dosłownie nazwa tego fikcyjnego ugrupowania brzmi „Solidarne Zjednoczenie”, ale zdecydowałam zachować tłumaczenie, które pojawiło się w polskiej wersji podczas emisji w Ale Kino, czyli „Solidarność”.

[6] Więcej na temat historii i aktualnej polityki duńskich partii politycznych, patrz: G. Szelągowska, „Dania. Historia państw świata w XX i XXI wieku”, Warszawa, TRIO, 2010.

[7] Lov om radio- og fjernsynsvirksomhed, 17.12.2002, par. 10.

 

Serial:

„Rząd” („Borgen”), tw. Adam Price, Dania, 2010-2013.

 

Zdjęcia: materiały prasowe

Fast food szkodzi. O „Ameryce po kaWałku” Marka Wałkuskiego

Amerykański groch z kapustą

Zacznijmy od konstrukcji, bo ta – mimo że, jak twierdzi autor, jest celowa i przemyślana – po prostu się nie broni. „Ameryka po kaWałku” to zbiór kilkudziesięciu krótkich (3–5 stron) historii na temat wszelkiej maści przedmiotów, ludzi, wydarzeń czy zachowań, które autorowi w czasie owych 13 lat zapadły w pamięć i które mu się ze Stanami przyjemnie kojarzą. I kiedy piszę, że książka opowiada o „wszelkiej maści” obiektach, dokładnie to mam na myśli. Są tu bowiem rozdziały o parkometrach, prenumeracie gazet, pralniach na monety, „New York Timesie”, obchodach Dnia Niepodległości, automatycznych skrzyniach biegów czy fontannach wody pitnej.

Jeśli po tej krótkiej wyliczance już pojawia się u kogoś wrażenie chaosu, to całkowicie słusznie, tym bardziej, że rozdziały o skrajnie zróżnicowanej tematyce znajdują się tuż obok siebie. I tak fragment poświęcony Barackowi Obamie poprzedzają historie o muzyce country i waszyngtońskich muzeach, zaś po lekturze kilku stron na temat obecnego prezydenta przechodzimy do opowieści o… harleyach.

Poszczególne rozdziały są co prawda pogrupowane w większe całości (tytułowe kaWałki), ale logika stojąca za tym podziałem jest, mówiąc eufemistycznie, nieco enigmatyczna. Cóż bowiem mają ze sobą wspólnego niedrogie gry w golfa, długie godziny otwarcia sklepów, gospodarz popularnego talk show David Letterman i radio internetowe Pandora? Ano nic, poza tym, że wszystkie wylądowały w jednej części książki Marka Wałkuskiego pt. „Przyjemne stany”. Autor tłumaczy na wstępie, że jego celem „jest przybliżenie różnych elementów amerykańskiej rzeczywistości oraz wytłumaczenie, dlaczego Amerykanie sięgają po takie a nie inne rozwiązania” [s. 8]. Ale wybrana przezeń forma opisu – nie tylko luźna, ale i skrajnie egalitarna: „New York Timesowi” poświęcono tyle samo miejsca, co parkometrom, biegom na szpilkach czy świątecznym dekoracjom – nie tylko dezorientuje czytelnika. Co gorsza, prowadzi do uproszczeń i pomijania ważnych wątków, a jednocześnie podawania informacji pozbawionych większego znaczenia.

Walkuski_Ameryka-po-kaWalku_okladka

Na przykład w rozdziale o Baracku Obamie nie przeczytamy, dlaczego najważniejsza reforma jego prezydentury, która zapewniła dostęp do opieki zdrowotnej milionom nieubezpieczonych Amerykanów, napotyka tak znaczący opór dużej części społeczeństwa. Ale za to z opowieści na temat fontann wody pitnej dowiemy się, że urządzenie to „składa się z małej misy oraz zaworu ustawionego pionowo lub pod kątem czterdziestu pięciu stopni”, zaś do produkcji tych urządzeń „wykorzystywane są stal, polimery oraz marmur” [s. 53]. W rozdziale o „New York Timesie” poświęcono dosłownie po jednym zdaniu największym sukcesom dziennika (jak np. publikacja „Pentagon Papers”) oraz jego porażkom (jak cała seria błędnych artykułów na temat wojny w Iraku). Za to przez kilka stron ciągnie się lista różnego rodzaju dziwacznych instalacji stojących wzdłuż amerykańskich dróg, takich jak pomniki warzyw i owoców, stalowe szkielety dinozaurów, gigantyczne papierosy czy figura chłopca z głową kurczaka.

Oczywiście można by życzliwie uznać, że to subiektywny wybór autora i recenzentom nic do tego. Rzecz jednak w tym, że daleko idące skróty prowadzą niekiedy do mylącego przedstawiania opisywanych zjawisk.

Shiny, happy people laughing

Gdyby to była książka poświęcona na przykład Rosji, jej publikacji w Polsce z pewnością towarzyszyłby niemały skandal. Z bardzo prostej przyczyny – nie znajdziemy w niej właściwie żadnych negatywnych informacji na temat opisywanego kraju. U Wałkuskiego wszystko jest wspaniałe. I znów autor wyjaśnia nam we wstępie, że do książki wybrał te rzeczy, które polubił, a opisywanie wad USA pozostawia „licznym krytykom tego kraju” [s. 8]. Niestety, niektóre bardzo przyjemne zjawiska mają bardzo nieprzyjemne przyczyny, o czym autor doskonale wie, ale co całkowicie pomija lub zbywa jednozdaniowymi wyjaśnieniami.

Opisując restauracje z kuchnią etniczną, Wałkuski podaje przykład taniej wietnamskiej knajpki, gdzie za kilka dolarów można się najeść do syta, a następnie wyjaśnia, dlaczego tego rodzaju przybytków nie brakuje nawet w najdroższych miastach Ameryki. Jednym z powodów tego stanu jest duża liczba nielegalnych imigrantów gotowych pracować na czarno za naprawdę niewielkie pieniądze. To dzięki nim „właściciele mogą znacznie ograniczyć koszty, co przy ostrej konkurencji jest jedyną szansą na przetrwanie” [s. 231]. Na tym koniec. Nie ma słowa o tym, że w Stanach od lat toczy się niezwykle zażarta debata na temat tego, jak radzić sobie z takimi osobami; nie ma słowa o dramatycznej sytuacji na pograniczu amerykańsko-meksykańskim (której poświęcona jest chociażby nagrodzona nagrodą im. Kapuścińskiego „Ameksyka” Eda Vulliamy’ego); nie ma też słowa o tym, że kwestia legalizacji pobytu kilkunastu milionów nielegalnych imigrantów stała się jednym z priorytetów prezydentury Obamy, którego – nawiasem mówiąc – Wałkuski również opisuje w samych superlatywach.

Inny przykład nieuzasadnionych uproszczeń znajdziemy w rozdziale o parkach narodowych. Dowiemy się z niego, że amerykańskie parki narodowe mają łącznie powierzchnię większą od Polski (co stanowi niewiele ponad 3 proc. powierzchni USA), a mimo to są znakomicie utrzymane i przygotowane do przyjęcia turystów. To wszystko prawda – sam odwiedziłem kilka z parków wymienianych przez Wałkuskiego – ale na tej podstawie nie można wyciągać wniosku, że Stany Zjednoczone to ziemia obiecana ekologów, a gospodarka tego kraju nie wywiera negatywnego wpływu na środowisko naturalne. Tymczasem autor pisze: „Niektórzy nazywają Stany Zjednoczone największym zagrożeniem dla środowiska naturalnego na świecie. Ja poznałem ten kraj od innej strony” [s. 173]. Słowem nie wspomina o danych pokazujących, że pod względem emisji dwutlenku węgla Amerykanie ustępują jedynie Chinom, a przy przeliczeniu emisji na głowę mieszkańca zostawiają Chińczyków daleko w tyle. Duża liczba parków nic pod tym względem nie zmienia.

Zabawne jest również to, że w rozdziale poświęconym Obamie Wałkuski chwali prezydenta za dążenie do narzucenia ograniczeń zużycia paliwa w samochodach osobowych do 4,3 litra na 100 kilometrów [s. 87]. A zatem pośrednio przyznaje, że zanieczyszczenie powietrza jest jednak problemem. Dodatkowo w innej części chwali sobie duże amerykańskie samochody o ogromnych, jak na standardy europejskie, silnikach [s. 65-69] – nie dostrzegając między tymi wszystkimi opisami żadnej sprzeczności.

Komu, komu?

Rozumiem, że autor chciał się skupić na opisie pozytywnych stron kraju, w którym mieszka od lat. Po lekturze wstępu nie oczekiwałem więc zmasowanego krytycyzmu – takich tekstów faktycznie dziś nie brakuje – ale spodziewałem się bardziej szczegółowego przedstawienia opisywanych zjawisk. Sam Wałkuski pisze, że Stany są krajem niezwykle zróżnicowanym. Jedną z konsekwencji tego zróżnicowania są właśnie niezwykle ostre spory ideowe dotyczące imigracji, wydatków socjalnych, praw reprodukcyjnych, ochrony środowiska, polityki wobec mniejszości etnicznych i wielu, wielu innych kwestii. Autor doskonale o tym wie, bo w swojej poprzedniej – zdecydowanie lepszej – książce „Wałkowanie Ameryki” rzetelnie opisywał argumenty różnych stron, chociażby w sporze o prawo do posiadania broni. W „Ameryce po kaWałku” takich niuansów nie znajdziemy.

Kim zatem jest czytelnik, do którego ta książka jest kierowana? Mimo szczerych chęci, nie potrafię odpowiedzieć. Czy jest kimś, kto właśnie wybiera się za Ocean jako turysta? W takim razie lepiej zrobi, jeśli kupi dobry przewodnik. Kimś, kto o Stanach już trochę wie? Taka osoba znajdzie tu w skrótowej formie informacje z poprzedniej książki autora (rozdział o autostradowych pasach szybkiego ruchu czy o muzyce country) oraz kilka ciekawostek („ponad połowa światowych gejzerów leży w parku Yellowstone” [s. 171]; więcej Amerykanów gra w golfa niż w koszykówkę czy baseball” [s. 185]). Ale nowej wiedzy o Stanach nie wyniesie.

A zatem może to książka dla kogoś, kto o USA nic jeszcze nie wie, ale chciałby to zmienić? Taki czytelnik powinien raczej sięgnąć po poprzednią książkę Wałkuskiego. Po tej zostanie mu w głowie co najwyżej kilka niepowiązanych ze sobą obrazków uchwyconych z bardzo subiektywnej perspektywy. Wiem, wiem, taki był cel autora – otwarcie o tym pisze. Ja jednak – w odróżnieniu od tysięcy nabywców książki – za tego rodzaju książkowym fast foodem nie przepadam.

 

Książka:

Marek Wałkuski, „Ameryka po kaWałku”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014.

Polityka zaklęta w anegdotach. O blogosferze dyplomatów

Trudno wyobrazić sobie początek Arabskiego Przebudzenia czy Euromajdanu bez mediów społecznościowych. Facebook i Twitter niepostrzeżenie zyskały rangę narzędzi o ogromnej sile politycznej. Krótkie posty publikowane przez działaczy opozycyjnych stały się wezwaniami do rewolucji i obalania niedemokratycznych reżimów. Zawarte w nich treści odzwierciedlają przemiany wyobraźni społecznej. Podobnie jest z blogami. Ponad połowa polskich internautów czyta blogi. Co piąta osoba w tej grupie próbuje samemu prowadzić internetowe dzienniki.

Blogi tworzą zarówno kontestatorzy politycznego ładu, jak i politycy z pierwszych stron gazet, a zatem osoby za ów ład odpowiedzialne. Piszą je także dyplomaci. Wszak pobyt na placówce zagranicznej nie ogranicza się tylko do skrzętnego stemplowania formularzy wizowych, sprawdzania raportów czy chodzenia na obowiązkowe rauty korpusu dyplomatycznego.

Informacyjny ekosystem

Blogosfera polskich dyplomatów to zjawisko dość niszowe. Nie mają one większych szans na uzyskanie popularności porównywalnej z internetowymi dziennikami celebrytów. To zrozumiałe – jeśli już odwiedzamy strony MSZ-u, to czynimy to zwykle z pobudek pragmatycznych. Sprawdzamy ścieżki teleadresowe ambasad w krajach, do których jedziemy. Czasem szukamy też informacji o obowiązkowych szczepieniach, sytuacji politycznej i ekonomicznej w danej części globu. A warto poszperać głębiej. Za kolejnymi zakładkami znaleźć można materiały, których lektura zaskakuje ciekawą, literacką formą i przemyśleniami daleko wykraczającymi poza stereotypową sztampę dyplomatyczną.

Jak oceniać blogi pisane przez dyplomatów – czy są to ich prywatne, subiektywne sądy, deklaracje publiczne, czy zwykłe chwyty promocyjne, które mają na celu ocieplenie wizerunku instytucji? Kardynalna różnica między blogami polityków a zawodowych dyplomatów dotyczy stopnia ich oryginalności: trudno przecież założyć, że urzędnicy zatrudniają ghostwriterów – co jest ponoć nagminne wśród polityków.

Witryna MSZ-u zawiera obecnie 14 blogów, z których – co warto podkreślić – połowa nie była aktualizowana od ponad pół roku. Na tej samej stronie przeczytać można: „Prezentowane na blogach poglądy są prywatnymi opiniami autorów, a nie stanowiskiem MSZ”. Trudno jednak przyjąć, że czytelnik odwiedzający domenę państwową nie potraktuje wypowiedzi ekspertów, za których wiedzę płacą podatnicy, jako deklaracji co najmniej instytucjonalno-środowiskowych. Dowodzą tego liczne komentarze umieszczane pod postami. Cóż, w przypadku tego rodzaju twórczości literackiej granica między sferą prywatną a publiczną staje się płynna.

W rozwikłaniu tego problemu pomóc może lektura wyboru najlepszych fragmentów blogów dyplomatycznych, który został opublikowany w formie papierowej nakładem Wydawnictwa Sejmowego. „Historia – polityka – dyplomacja” to książka, jak na standardy polskiego rynku wydawniczego, ze wszech miar oryginalna. Zawiera ona wyimki z kilkudziesięciu wpisów blogerskich z lat 2012-2013 autorstwa dziewięciu polskich dyplomatów – Piotra Serafina, Jarosława Bratkiewicza, Witolda Sobkowa, Krzysztofa Olendzkiego, Zenona Kosiniaka-Kamysza, Cyryla Kozaczewskiego, Zdzisława Raczyńskiego, Mirosława Cieślika i Tomasza Chłonia.

Blogerskie passusy

Książka składa się z czterech rozdziałów o wymownych tytułach: „Służba, polityka i protokół. W przerwie post”; „Sąd historii, wyrok blogera”; „Zajmij się polityką zanim polityka zajmie się tobą”; „Globoplastykon”. Bogactwo różnorodności – wielość form (od krótkich reportaży po erudycyjne eseje natury filozoficznej) i tematów (od charakterystyki absurdów protokołu dyplomatycznego oraz pomyłek tłumaczy do skomplikowanych analiz geopolitycznych). Po lekturze blogerskich passusów czytelnik pozna kuluary życia dyplomatycznego, przyjrzy się przedstawionej z przymrużeniem oka misternej grze rytuałów sięgających wieków wstecz. Co zaskakujące w przypadku twórczości osób, które na co dzień bardziej zanurzone są w vita activa niż w vita contemplativa, czytelnik zyskuje przy tym możliwość obcowania z niezłej jakości tekstami, choć refleksjom polskich dyplomatów daleko do „skrzydlatych słów” Charlesa de Talleyranda, francuskiego męża stanu, postrzeganego nie tylko jako archetyp nowożytnego dyplomaty, lecz także jako symbol cynizmu i politycznego wiarołomstwa. Zwykł on podobno mawiać, że wśród dyplomatów występują cztery typy: „pierwszy to mądrzy i pilni – ale takich właściwie nie ma. Drugi to mądrzy i leniwi – to jestem ja sam. Trzeci, głupi i leniwi, nadają się jeszcze całkiem nieźle do celów reprezentacyjnych. A przed czwartym typem – głupi i pilni – niech nas niebo chroni!”.

Do którego z powyższych typów zaliczyć należy polskich urzędników? To ocenić już mogą sami czytelnicy ich blogów, które – mimo wszystko – są pisarsko dopieszczone. Przejścia między kolejnymi postami różnych autorów są gładkie, co w „zbiorówkach” nie zawsze daje się osiągnąć. Narrację wzbogacają anegdoty kryjące się na każdej stronie, które dowodzą, że praca w ambasadzie bez znajomości psychologii międzykulturowej nie ma sensu, a dyplomaci to zwykli „ludzie z krwi i kości”, nie bojący się wyjść na ulicę z gmachu placówki. A oto kilka przykładów wpisów zawartych w zbiorze, ilustrujących dynamikę życia politycznego na globalnym Południu.

W eseju „Refleksje chwilę po końcu świata” jeden z blogerów przytacza opowieść zaczerpniętą od południowoafrykańskiego ludu Khosa. W połowie XIX wieku jedna z wodzowskich córek o imieniu Nongqause miała wizję, w której duchy przodków oznajmiły jej, że jeżeli Khosa wybiją posiadane bydło i zniszczą zbiory, biali zostaną zepchnięci do morza. Elity plemienne posłuchały proroctwa. Skutek: z głodu wyginęła jedna trzecia ludności tej grupy etnicznej, co tylko sprzyjało szybszej kolonizacji południa Afryki przez białych. Bloger komentuje te tragiczne wydarzenia z charakterystycznym dystansem i ironicznym poczuciem humoru: „Dyplomata to człowiek, który przewidzi przyszłość, a potem wyjaśni, dlaczego jego przepowiednie się nie sprawdziły”.

Wpis innego autora dotyczy demokratyzacji krajów rozwijających się. Zawiera porównanie sytuacji opozycji politycznej w Białorusi i Zimbabwe oraz charakterystykę problemów z wdrażaniem reform samorządowych w Mołdawii i Tunezji. Zestawienie dwóch byłych kolonii – radzieckiej i brytyjskiej – uzmysławia ponure prawidłowości władzy autorytarnej. Reżim Aleksandra Łukaszenki ucieka się do metod bliźniaczych do stosowanych przez Roberta Mugabe. Z kolei Mołdawianie dzielą bolączki tożsame z tymi odczuwanymi przez Tunezyjczyków, szukających skutecznych rozwiązań w procesie budowania zrębów demokracji lokalnej. Bloger komentuje: „Dziś nowa demokracja objawia się pod romantycznym pojęciem «arabskiej wiosny». Wielu ostrzega przed tą «wiosną». (…) Problem jednak w tym, że to nie demokracja jest wynikiem islamizacji i ekspresji tożsamości tunezyjskiej, lecz odwrotnie. Zatem nie ma islamizacji bez demokracji! Tak jak nie ma Solidarności bez wolności”.

I jeszcze jeden przykład z globalnego Południa zaskakujący niepoprawnością polityczną. We wpisie zatytułowanym „Rozumiem, więc jestem dyplomatą” jeden z piszących dokonuje krytycznego omówienia tak zwanej „dyplomacji projektowej” – współpracy w dziedzinie pomocy rozwojowej, której celem jest wspomaganie procesów modernizacyjnych, a więc i demokracji. Urzędnik MSZ-u najpierw pokazuje kontekst zwykle towarzyszący takim projektom. Biorcy pomocy to z reguły dawne kolonie – postrzegają one pomoc jako rentę za dawne upokorzenia i wyzysk. Z kolei dawcy pomocy – dawne metropolie – często utożsamiają pomoc z potrzebą ekspiacji oraz zadośćuczynienia za grzechy z przeszłości. „W rezultacie [pomoc rozwojowa] stała się rozsadnikiem na Południu mentalności rentierskiej oraz demoralizacji korupcyjnej”. Bloger konkluduje: „Aby uchronić głowy od jeremiad (…) o trudnościach transformacyjnych, z unijnego pugilaresu wyciąga się kopertę rozwojową, niejako na odczepnego, na wzór papcia, który kieszonkowymi mityguje brewerie rozkapryszonej pociechy”.

 Silva rerum

„Historia – polityka – dyplomacja” przypominają silva rerum. Ten łaciński zwrot tłumaczyć należy jako „las rzeczy”. W okresie I RP silva rerum pisano na potęgę w dworach szlacheckich. Dla historyków epoki nowożytnej owe modne księgi domowe to istne skarbnice wiedzy – lądowały w nich zarówno notatki, wiersze, przepisy kulinarne, jak i bezcenne instrukcje sejmikowe czy mowy poselskie. Czym dla współczesnego czytelnika są wypisy z „dyplomatycznych” blogów? Czy przedstawiają one instytucjonalny chaos czy unikalny wybór? Może po prostu stanowią dowód na wykształcenie się czytelniczej wspólnoty wartości – (b)logosfery.

 

Książka:

„Historia – polityka – dyplomacja. Blogosfera MSZ”, red. Kazimierz Stembrowicz, Wydawnictwo Sejmowe, Warszawa 2014.

 

We wstępie przytoczono fragment pisma Kozaków zaporoskich do sułtana Mehmeda IV. O dyskusji nad historycznością tego dokumentu: Victor A. Friedman, The Zaporozhian Letter to the Turkish Sultan: Historical Commentary and Linguistic Analysis, „Slavica Hierosolymitana” 1978, vol. 2, pp. 25-38.

Czy miejsce znachora jest w więzieniu?

Załóżmy, że jestem chora na raka. Czy mam prawo, kierując się informacjami zawartymi choćby na tej stronie, zrezygnować z chemioterapii i zrobić sobie ranę w nodze, aby napakować do niej ciecierzycy i czosnku, licząc na to, że to mnie uzdrowi? Mam prawo.

Czy mam prawo zamiast leków przepisanych przez lekarza, zażyć grzybka tybetańskiego? Mam prawo.

Czy mam prawo prowadzić stronę internetową, na której napiszę, że zamiast słuchać zaleceń lekarzy, lepiej jeść pestki moreli? Mam prawo.

Czy mam prawo odmówić transfuzji krwi, bo wierzę, że wraz z krwią stracę duszę i z tego powodu, niejako na własne życzenie, umrę? Mam prawo.

1_Wstępniak i Kaczmarek

Autorka: Marta Zawierucha

W państwie liberalnym ludzie mają prawo wierzyć w co chcą, myśleć co chcą i mówić co chcą, dopóki nie łamią praw innych osób. A to znaczy, że wolno im pleść bzdury i szkodzić samym sobie – mogą wierzyć w uzdrawianie modlitwą lub w zbawczą moc zielonej herbaty. Nie mają obowiązku się leczyć i nie muszą być posłuszni lekarzom, nawet jeśli ci chcą dla nich jak najlepiej. Nie wszystko, co jest dozwolone, musi być dobre i prawdziwe. Skoro ludzie mogą decydować o własnym życiu – mogą też dokonywać głupich wyborów.

Ludzie nie mają obowiązku się leczyć i nie muszą być posłuszni lekarzom, nawet jeśli ci chcą dla nich jak najlepiej.

Emilia Kaczmarek

Oczywiście prawa te nie obowiązują wszystkich i nie działają w każdej sytuacji. Przysługują jedynie nieubezwłasnowolnionym dorosłym i dotyczą wyłącznie decyzji podejmowanych we własnym imieniu. Jeśli nie zaszczepię mojego dziecka obowiązkową szczepionką, bo wierzę, że spowoduje ona autyzm – słusznie zapłacę karę. Jeśli jestem świadkiem Jehowy i nie chcę poddać dziecka ratującej życie transfuzji krwi – mogę na czas zabiegu stracić prawa rodzicielskie. Jeśli jestem chora na ebolę, ale nie chcę spędzić ostatnich chwil w szpitalu – lekarze mogą zatrzymać mnie w izolatce siłą. We wszystkich tych sytuacjach moja decyzja naraża na krzywdę nie tylko mnie, ale także inne osoby. A wolność jednych nie powinna być realizowana kosztem wolności innych.

Klienci znachorów samodzielnie wybierają, kogo obdarzą zaufaniem i ponoszą konsekwencje własnych decyzji. Nie można zmuszać ludzi do tego, by leczyli się w ten, a nie inny sposób, nie da się ich też zmusić, by uwierzyli w skuteczność medycyny konwencjonalnej. Ale czy sami znachorzy mają prawo korzystać z ludzkiej naiwności?

Boży Człowiek z Nowego Sącza i inni

W lecie 2014 r. znachor z Nowego Sącza, nazywany Bożym Człowiekiem, został oskarżony o przyczynienie się do śmierci półrocznego dziecka, ponieważ, jak zeznali jego rodzice, namówił ich do karmienia go wyłącznie wodą i kozim mlekiem.

Mężczyzna od wielu lat świadczy usługi paramedyczne, był już wcześniej dwukrotnie podejrzewany o doprowadzenie do śmierci swoich „pacjentów” (pięcioletniego chłopca oraz dorosłego mężczyzny). Dlaczego do tej pory pozostawał bezkarny? Czy polskie prawo w zbyt małym stopniu chroni pacjentów przed znachorami?

Problemem nie jest samo prawo, ale jego przestrzeganie. Udzielanie świadczeń zdrowotnych bez odpowiednich uprawnień jest w Polsce karalne (grozi za nie kara grzywny). A jeśli za takie „leczenie” pobiera się pieniądze – znachorowi lub znachorce grozi do roku więzienia. Mimo to, przeglądając strony internetowe, można odnieść wrażenie, że znachorstwo to profesja legalna i popularna. Na stronie internetowej pana Stanisława z Otwocka oferowana jest pomoc w walce z rakiem, można na niej znaleźć także ostrzeżenia przed chemioterapią: „W żadnym wypadku nie można poddać się leczeniu opartemu na założeniach medycyny naturalnej i w tym samym czasie lub tuż po jego zakończeniu poddać się chemio- lub radioterapii (…). W momencie, gdy organizm podlega procesowi regeneracji i intensywnemu procesowi samouzdrawiania toksyczna chemioterapia, czy też radioterapia, może okazać się śmiertelna”. Pan Stanisław opisuje również metodę NIA  (ang. Neutral Infection Absorption, polegającą na wciskaniu czosnku w zrobioną specjalnie w tym celu ranę).

Klienci znachorów sami wybierają, kogo obdarzają zaufaniem i ponoszą konsekwencje własnych decyzji.

Emilia Kaczmarek

Na stronie o sugestywnej nazwie „leczenieraka.blogspot.com” można znaleźć wiele cennych porad. Na przykład na pytanie o najskuteczniejszą metodę walki z nowotworem pada odpowiedź, że w pierwszej kolejności należy sprawdzić… cieki wodne we własnym domu. Autorzy zachęcają do korzystania z ich wiedzy i informacji za opłatą (np. w formie zakupu pewnych preparatów) – jednocześnie zastrzegając, że ich pomoc nie jest poradą medyczną i ma charakter czysto informacyjny.

Skutek jest taki, że chociaż znachorstwo jest karalne, rzadko bywa karane. Do spraw sądowych dochodzi najczęściej dopiero wtedy, gdy ktoś oskarży znachora o oszustwo, doprowadzenie do uszczerbku na zdrowiu lub do śmierci pacjenta. Nawet wtedy jednak znachorzy często unikają wyroków. Bożego Człowieka z Nowego Sącza chroni nieudolność śledczych, którym trudno jest udowodnić, że jego działalność jest „udzielaniem świadczeń zdrowotnych w celu osiągnięcia korzyści majątkowej”. Problemem są też sami „pacjenci”. Apele prokuratury do byłych klientów znachora przynoszą słaby skutek. Ci, którzy już w niego nie wierzą, zapewne wstydzą się swojej dawnej naiwności. Jego zwolennicy z kolei zeznają, że nie „leczył” ludzi, tylko im „pomagał” i nie pobierał opłat, tylko przyjmował pieniądze jako wyraz wdzięczności.

Jeśli ofiarą porad znachorów padają dzieci, odpowiedzialność prawną ponoszą najczęściej ich rodzice, którzy porad tych posłuchali. Być może będzie tak i w przypadku z Nowego Sącza, choć sprawa jeszcze się toczy.

Komu zaufać?

Popularność medycyny alternatywnej nie bierze się znikąd. Fascynacja „naturalnymi metodami” nie dotyczy wyłącznie ubogich i niewykształconych ludzi, których łatwo oszukać czy zmanipulować, czerpiąc korzyści z ich desperacji. Medycyna komplementarna odpowiada na realne potrzeby pacjentów, którzy mają dość paternalistycznego traktowania przez profesjonalnych lekarzy. Wolą zaufać własnej, zaczerpniętej z różnych źródeł „wiedzy”, niż ekspertom, którzy notorycznie łamią prawo pacjenta do uzyskania wyczerpującej i zrozumiałej informacji o własnym stanie zdrowia i proponowanych metodach leczenia. Lekarz, który w czasie wizyty patrzy w monitor, zwraca się do pacjenta per „niech siada, rozbiera się”, a potem bez słowa wypisuje recepty zazwyczaj nieczytelnym charakterem pisma, może zrobić wrażenie większego „szarlatana” niż słuchający z uwagą i troskliwy znachor. Wiele z argumentów zwolenników medycyny alternatywnej – np. te mówiące o szkodliwości szczepionek (no bo jakim prawem wstrzykiwanie patogenów może być zdrowe?!) czy toksyczności chemioterapii (w końcu to trucie chorego organizmu, który potrzebuje regeneracji!) – przemawia do zdrowego rozsądku pacjentów.

Chociaż znachorstwo jest karalne, rzadko bywa karane.

Emilia Kaczmarek

Zdarza się i tak, że paramedycyną parają się sami lekarze. Taka sytuacja łamie fundamentalne zasady etyki zawodowej, ponieważ zgodnie z art. 57 Kodeksu Etyki Lekarskiej: „Lekarzowi nie wolno posługiwać się metodami uznanymi przez naukę za szkodliwe, bezwartościowe lub nie zweryfikowanymi naukowo. Nie wolno mu także współdziałać z osobami zajmującymi się leczeniem, a nie posiadającymi do tego uprawnień”. Jednocześnie jednak lekarzowi, który praktykuje medycynę alternatywną, grozi co najwyżej utrata prawa do wykonywania zawodu – dopóki nie doprowadzi do krzywdy pacjenta nie ponosi odpowiedzialności karnej.

Lekarze-znachorzy, lekarze stawiający błędne diagnozy, wreszcie lekarze na usługach firm farmaceutycznych – skąd pacjenci mają wiedzieć komu zaufać? Poziom trudności i złożoności współczesnej wiedzy powoduje, że zwykły człowiek nie jest w stanie jej zweryfikować. Ostatecznie musimy wybrać, kogo obdarzymy zaufaniem – Światową Organizację Zdrowia czy sąsiada znachora. Większość metod leczniczych medycyny alternatywnej teoretycznie może być skuteczna – problem polega na tym, że nikt tej skuteczności nie zbadał w sposób spełniający rygorystyczne wymogi współczesnej nauki.

Oparcie się na takich metodach wydaje się więc wielce ryzykowne. Bywało jednak i tak, że leki, które zostały dopuszczone do obrotu, okazywały się szkodliwe dla pacjentów (np. obecny w licznych środkach przeciwbólowych talidomid, który spowodował uszkodzenia płodów lub poronienia u tysięcy pacjentek pod koniec lat 50., czy wycofany z obrotu w 2004 roku lek Vioxx, który radykalnie zwiększał ryzyko zawału serca). Jednak uleganie teoriom spiskowym, wiara w to, że wszyscy lekarze kłamią, również nie daje dobrego wyjścia z tej sytuacji. Medycyna konwencjonalna pozostaje najbardziej godną zaufania metodą leczenia, co nie oznacza, że należy zignorować nadużycia firm farmaceutycznych czy przestać ścigać nieuczciwych lekarzy.

*

Czy zatem mam prawo leczyć siebie tak, jak chcę, dzielić się swoim doświadczeniem i dawać innym porady od serca? Tak, jednak jeśli nie jestem lekarzem, nie mam prawa leczyć innych ludzi. Tyle o prawach, a co na to wszystko etyka? Z pewnością nie każdy znachor jest podłym cynikiem z premedytacją oszukującym swoich „pacjentów”. Wielu krzewicieli medycyny alternatywnej jest przekonanych o prawdziwości głoszonej przez nich „wiedzy”, a nawet autentycznie wierzy we własne medyczne „zdolności”. Ile pychy trzeba jednak w sobie mieć, aby – nie będąc lekarzem – igrać z cudzym życiem i zdrowiem, zarabiać na chorobie drugiego człowieka?