Ludowa pamięć a patriotyczne kąpielówki. Rosyjska walka o Zwycięstwo

Tegoroczna wiosna miała się zakończyć koronacją cara Władimira. Na 22 kwietnia zaplanowane było referendum w sprawie poprawek do konstytucji pozwalających prezydentowi Putinowi utrzymać władzę nawet przez kolejne 16 lat. Niedługo później, 9 maja, Rosja miała zadziwić świat swoją wojskową potęgą podczas obchodów 75. rocznicy zwycięstwa w II wojnie światowej.

Pandemia pokrzyżowała Kremlowi plany. Referendum, po ponadmiesięcznych wahaniach, przełożono na 1 lipca. Wyznaczenie nowego terminu obchodów zajęło natomiast ledwo ponad dwa tygodnie. Wybrano symboliczną datę – 24 czerwca jest rocznicą triumfalnej parady zwycięskiej Armii Czerwonej przez Moskwę w 1945 roku.

Co to mówi o priorytetach rosyjskiego rządu? Nasuwające się wnioski mogą zaskakiwać – zwłaszcza w kontekście doniesień, że w trakcie prób do defilady 9 maja koronawirusem zaraziło się co najmniej 376 kadetów. Szybka decyzja o przełożeniu uroczystości świadczy o kluczowej roli, jaką w ideologii Kremla odgrywa Zwycięstwo. (Przeciętny rosyjski słuchacz nie potrzebuje uściśleń: słowo ,,pobieda” jednoznacznie odnosi się do zwycięstwa nad faszyzmem w konflikcie niemal zawsze nazywanym Wielką Wojną Ojczyźnianą.)

Pomarańczowo-czarna wstęga świętego Jerzego nie tylko zdobi dziś ,,patriotyczne” kąpielówki; stała się też znakiem donbaskich separatystów.

Joanna Kozłowska

Tę ideologiczną rolę opisuje Shaun Walker, wieloletni korespondent w Moskwie, w swojej książce ,,Na ciężkim kacu. Nowa Rosja Putina i duchy przeszłości” [1]. Według Walkera, klęska komunizmu, rozpad ZSSR i utrata imperialnych ,,peryferii” przyprawiła obywateli postradzieckiej Rosji o kryzys tożsamości. W odróżnieniu od choćby Litwinów czy Łotyszów, Rosjanom z trudem przyszło wykształcenie ,,nowego”, niezależnego patriotyzmu, zdolnego scalić wspólnotę i określić rolę Rosji w świecie.

W głośnej przemowie z 2005 roku Władimir Putin dowodził, że ,,tylko ktoś pozbawiony serca może nie tęsknić za Związkiem Radzieckim – ale trzeba by nie mieć głowy, aby próbować go odtworzyć”. Kreml szuka zatem nowego przepisu na rosyjską państwowość, nowego mitu narodowego i systemu odniesień. Jego obecna wersja kształtuje się od 2012 roku – począwszy od brania na sztandary ,,tradycyjnych wartości”, kar za ,,propagowanie homoseksualizmu”, ,,ustawy Dimy Jakowlewa” zakazującej adopcji rosyjskich sierot przez obcokrajowców. Putin jest jednak świadom, że sama prawosławna moralność nie wystarczy. Nie przemówi do miejskiej klasy średniej, liberałów, eurofilów skupujących spod lady objęty sankcjami parmezan. Co innego Zwycięstwo! Chociaż i ono nabrało autorytarnego kolorytu.

Masowe obchody Dnia Zwycięstwa nie są w Rosji czymś oczywistym. Po wojnie Stalin obawiał się wpływów wojskowego dowództwa: 9 maja stał się dniem roboczym, marszałek Żukow wypadł z łask. Dopiero za Breżniewa majowe święto przekształcono w bodaj najważniejsze w roku. (Złośliwi skonstatowali, że patrzenie wstecz jest nieuniknione, skoro świetlana radziecka przyszłość zniknęła za mgłą.) Według Siergieja Miedwiediewa, rosyjskiego dziennikarza i felietonisty, ,,żywą pamięć o Zwycięstwie zaczęto starannie lakierować […] i zalewać betonem wielotonowych pomników, takich jak budzących grozę monument na przyczółku Mała Ziemia, o który walczył Breżniew” [2].

Dzięki obecności wciąż licznych weteranów, obchody nie utraciły jednak ludzkiego wymiaru. Przeciwwagą dla moskiewskiej pompy były kameralne spotkania z kombatantami; z triumfalizmem KC współistniały wciąż żywe wspomnienia. Nostalgiczne pieśni opisywały 9 maja jako ,,święto ze łzami w oczach”. Mimo cenzury kwitły niezależne formy pamięci: pełne zadumy i goryczy filmy wojenne (,,Dworzec Białoruski,” ,,Tak tu cicho o zmierzchu”), ,,lejtnancka proza” Bykowa i Granina, poematy i pieśni Jewgienija Jewtuszenki. Z początkiem pieriestrojki ukazało się wstrząsające ,,Idź i patrz” Elema Klimowa, obnażające bezmiar wojennej grozy i jej psychologiczne skutki. Wracano do tradycji rosyjskiej poezji-świadectwa – do wierszy Olgi Bergholc o blokadzie Leningradu, do wojennej liryki miłosnej Konstantina Simonowa.

Dziś weteranów pozostało niewielu, więc tym łatwiej o zawłaszczenie Zwycięstwa przez państwo. Miedwiediew kpi ze średniej wieku ,,kombatantów” zaproszonych na 70. rocznicę (73 lata), i spacerujących po Moskwie z podrobionymi orderami ,,weteranów” (zwykle KPZR albo KGB, w czasie wojny głównie w wieku przedszkolnym) [3]. Manipulacja pojęciami idzie dalej: ,,faszyzm” staje się określeniem niemal każdej ideologii czy siły przeciwnej interesom Kremla. (Państwowy Program I oraz anglojęzyczna Russia Today rozprawiają o ,,faszystowskiej juncie w Kijowie”, Europa zmaga się z ,,faszyzmem politycznej poprawności”, faszystami są czescy politycy kwestionujący rolę radzieckich wyzwolicieli.) Mit i symbole Zwycięstwa zaprzęga się w służbę doraźnej polityki. Pomarańczowo-czarna wstęga świętego Jerzego nie tylko zdobi dziś ,,patriotyczne” kąpielówki; stała się też znakiem donbaskich separatystów. Prokremlowska (i oczywiście ,,antyfaszystowska”) młodzieżówka Nasi triumfalnie przysięga, że ,,przejmie Ojczyznę z rąk starszego pokolenia i będzie kontynuować jego walkę” [4].

Trudno dziś w Rosji o naukową debatę o latach 1939–1945. Żaden historyk, rosyjski ani zagraniczny, nie może marzyć o dostępie do archiwów, jakim w okresie pieriestrojki cieszył się piszący ,,nową historię wojenną” Dmitrij Wołkogonow. Ustawy o ,,fałszowaniu historii” i ,,obrażaniu pamięci” utrudniają dyskusję o strategicznych błędach Stalina, wpływie czystek lat 30. na zdolność obronną państwa czy masowych przesiedleniach Kałmyków, Tatarów krymskich i innych. Mit nieskalanej radzieckiej ofiary – ZSRR jako ,,Chrystusa narodów” – tłumaczy też nowe przeszkody w dialogu polsko-rosyjskim na temat Katynia. (5 maja w Twerze zdjęto dwie tablice upamiętniające zbrodnię katyńską po tym, jak miejscowy sąd stwierdził, że ich treść ,,nie opierała się na udokumentowanych faktach”).

W ostatnich latach Kreml otwarcie uprawia też rewizjonizm historyczny. W głośnym czerwcowym tekście w konserwatywnym amerykańskim czasopiśmie ,,The National Interest” Władimir Putin próbuje obarczyć przedwojenny polski rząd odpowiedzialnością za pakt Ribbentrop–Mołotow, argumentując, że układ monachijski i późniejsze przyłączenie do Polski Zaolzia ,,uświadomiło Związkowi Radzieckiemu, że kraje Zachodu będą rozstrzygać kwestie bezpieczeństwa, nie biorąc pod uwagę radzieckich interesów”. Podobne argumenty Putin wysuwał wielokrotnie w grudniu ubiegłego roku. Wówczas marszałek rosyjskiej Dumy publicznie wezwał Polskę do przeprosin za wywołanie wojny.

Pozostaje wierzyć w przetrwanie ,,pamięci ludowej”, oddolnej, obywatelskiej. Mimo podejrzliwości władzy, jej przykładów nie brakuje: działacze społeczni organizują pochody z portretami poległych w walce o Zwycięstwo, wieszają pamiątkowe tablice na domach ofiar stalinowskich represji i odczytują ich imiona przed dawną kwaterą KGB na moskiewskiej Łubiance. (Kluczową rolę odgrywa tu moskiewska organizacja pozarządowa Memorial, koordynująca wspomniane wyżej akcje ,,Ostatni adres” i ,,Przywracanie imion”.) Czy to wystarczy, by ,,odczarować” zagmatwany i bolesny rosyjski XX wiek? Być może nie – ale rosyjskie społeczeństwo obywatelskie zasługuje na nasze wsparcie, i na naszą pamięć.

 

Przypisy:

[1] Shaun Walker, „The Long Hangover. Putin’s New Russia and the Ghosts of the Past”, Oxford University Press, Oxford 2018, str. 21.

[2] Siergiej Miedwiediew, „Powrót rosyjskiego Lewiatana”, Czarne, Wołowiec 2020, str. 367 [e-book].

[3] Tamże, strona 371.

[4] Walker, dz. cyt., str. 59 – nawiązanie do pochodu organizacji Nasi krótko po obchodach Dnia Zwycięstwa w 2005 roku.

 

Fot. Wikimedia Commons

Świat po koronawirusie

W 1974 roku socjolog Jib Fowles ukuł termin „chronocentryzm”, czyli przekonanie, że czasy, w których żyjemy, są najważniejsze. Ostatnie kilka tygodni, co zrozumiałe, skonfrontowało nas z wyjątkowo głośnym chórem chronocentrycznych głosów, twierdzących, że znajdujemy się u progu bezprecedensowej transformacji. Akademicy, intelektualiści, politycy i przedsiębiorcy szeroko wypowiadali się na temat przemian, które zapoczątkuje pandemia.

Po przeprowadzeniu ankiety wśród prominentnych ekonomistów i historyków, „New York Times” oświadczył, że już niedługo doświadczymy „końca światowej gospodarki, jaką znamy”. Ogłosiwszy koniec „ery neoliberalnej”, pewien lewicowy pisarz argumentował, iż „cokolwiek myślimy na temat długoterminowych skutków epidemii koronawirusa, prawdopodobnie przypisujemy im zbyt małą wagę”. W „Bloomberg View”, prawicowy inwestor twierdził, że pandemia „wbija ostatni gwóźdź do trumny globalistów”. 

Jeszcze inni uważają, że nasze życie społeczne nigdy nie wróci do normy. Opierając się na doświadczeniach z Wuhan, pewien psycholog ostrzega, że niektórzy ludzie mogą być tak przerażeni pandemią, że będą bali się opuszczać swoje domy. Inni przewidują koniec uścisków lub podawania sobie dłoni. Według „The Economist” młodzi ludzie będą uprawiać mniej przygodnego seksu. A zastanawiając się nad niemożnością praktykowania dystansu społecznego w barach, największy niemiecki magazyn ogłosił nawet koniec życia nocnego.

Covid-19 z pewnością będzie przyczyną pewnych istotnych zmian. Jednak sensacyjne przewidywania, które dominują w tym momencie w medialnych przekazach, są prawdopodobnie bardzo chybione. Nie ma pewności, że pandemia radykalnie zmieni bieg globalizacji. I prawie na pewno nie powstrzyma ludzi przed korzystaniem z życia towarzyskiego – w tym w barach, restauracjach i na przyjęciach.

W ostatnich miesiącach pierwszej wojny światowej, nowy wirus pędem rozniósł się po całym globie, zarażając miliony ludzi. Hiszpanka zabiła ostatecznie ponad pięćdziesiąt milionów osób.

Prognozy dotyczące politycznego i gospodarczego wpływu pandemii również wydają się nieuzasadnione. Z reguły zbytnio koncentrują się na (postrzeganej) irracjonalności obecnych rzeczywistości, a w zbyt małym stopniu na tym, co musiałoby się stać, aby wprowadzić lepszy system.

Yascha Mounk

W tamtych chwilach musiało się wydawać, że życie już nigdy nie wróci do normalności. Dlaczego ktokolwiek miałby jeszcze kiedyś zaryzykować zarażenie się chorobą, tylko po to, aby napić się z przyjacielem lub posłuchać muzyki?

A jednak, po zniszczeniach spowodowanych przez pierwszą wojnę światową i hiszpankę, życie szybko powróciło na towarzyskie salony. Ryczące lata dwudzieste przyniosły rozkwit imprez i koncertów. Wirus z 1918 roku uśmiercił więcej osób niż największa wojna, której do tamtej pory doświadczyła ludzkość. Nie ograniczył jednak ludzkiej skłonności do pielęgnowania kontaktów towarzyskich.

Przez wieki ludzkość raz za razem doświadczała zarazy. I mimo iż kolejne fale chorób zakaźnych miały wiele długoterminowych konsekwencji – w tym, według niektórych historyków, zniesienie pańszczyzny w części Europy zachodniej – nigdy nie powstrzymały one ludzi przed poszukiwaniem towarzystwa.

Pandemie to nie jedyne tragedie, które ukazują ludzką wolę do gromadzenia się za wszelką cenę. W 2000 roku, kiedy zamachowcy-samobójcy regularnie atakowali miasta od Bagdadu po Tel Awiw, ludzie mimo wszystko prowadzili codzienny tryb życia. A kiedy terroryzm przybył do Francji, tamtejsze kluby i kawiarnie również nie narzekały na brak klientów. Liczba uzbrojonych żołnierzy spacerujących ulicami Paryża mogła wzrosnąć, lecz liczba gości w miejskich lokalach gastronomicznych nie spadła w podobnym stopniu. Podobnie wiele krajów cierpiących z powodu dużej liczby strzelanin lub porwań, takich jak Brazylia, Gwatemala lub Meksyk, mimo wszystko ma barwne życie nocne.

Instytucje często trwają pomimo głębokich wad, ponieważ ci, którzy skorzystaliby na zmianach, nie są w stanie skutecznie współpracować lub nie mogą ustalić, co miałoby owe wady zastąpić.

Yascha Mounk

Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak długo potrwa ostra faza tej pandemii. Jednak w zasadzie pewne jest, że jej wpływ na zakres ludzkiej towarzyskości okaże się tymczasowy. Za pięć lub dziesięć lat będziemy spotykać się tak jak przed wirusem. Ponieważ jesteśmy ludźmi.

Prognozy dotyczące politycznego i gospodarczego wpływu pandemii również wydają się nieuzasadnione. Z reguły zbytnio koncentrują się na (postrzeganej) irracjonalności obecnych rzeczywistości, a w zbyt małym stopniu na tym, co musiałoby się stać, aby wprowadzić lepszy system.

Według niektórych, pandemia obnażyła konieczność istnienia systemu powszechnej opieki zdrowotnej lub zademonstrowała obłęd opierania się na ryzykownych łańcuchach dostaw, co czyni globalną produkcję dóbr pierwszej potrzeby podatną na wstrząsy w odległych krajach. Skoro więc zrozumieliśmy, że owe systemy są wadliwe, z pewnością się zmienią.

Lecz instytucje często trwają pomimo głębokich wad, ponieważ ci, którzy skorzystaliby na zmianach, nie są w stanie skutecznie współpracować lub nie mogą ustalić, co miałoby owe wady zastąpić. Prawie wszyscy zgadzają się, że Rada Bezpieczeństwa ONZ w obecnej formie nie jest w stanie utrzymać pokoju w najbardziej zagrożonych regionach świata, takich jak Syria. Ale ponieważ różne rządy mają odmienne wizje reformy Rady – i ponieważ kraje, które są jej stałymi członkami, niechętnie osłabiają swoje wpływy – system wciąż się trzyma.

Te same problemy zbiorowego działania sprawiają, że nagły koniec globalizacji lub neoliberalizmu jest mało prawdopodobny. Załóżmy na przykład, że pandemia pokazała, iż dla dużych firm lepiej byłoby przenieść produkcję z powrotem do Stanów Zjednoczonych, ponieważ nie mogą wykluczyć kolejnego globalnego szoku za dziesięć, trzydzieści lub 50 lat. Nawet firmy, które rozpoznają długoterminowe ryzyko, nadal będą musiały stawić czoła silnej konkurencji cenowej w krótkim okresie. A jeśli posunięcie, które zmniejsza zagrożenie na późniejszym etapie, zwiększa również szanse na utratę dużej liczby klientów w danej chwili, kierownictwo i akcjonariusze raczej nie będą w stanie go zrealizować.

Za pięć lub dziesięć lat będziemy spotykać się tak jak przed wirusem. Ponieważ jesteśmy ludźmi.

Yascha Mounk

Podobnie fakt, że Stany Zjednoczone nie poradziły sobie odpowiednio z pandemią, pokazujący, jak wyczerpały się zdolności państwa w tym kraju, nie oznacza jeszcze, że powróci rozbudowany system regulacji federalnych [ang. big government]. Osobiście uważam, że Ameryka powinna ponownie zainwestować w instytucje takie jak Centra Kontroli Chorób Zakaźnych [Centers for Disease Control]. Ale inni prawdopodobnie wyciągną z pandemii odmienną naukę.

Filozofowie moralności lubią ostrzegać przed „błędem naturalnym”: tylko dlatego, że coś jest, nie oznacza, że tak powinno być. Podobnie ci, którzy odważnie przewidują przyszłość, powinni wystrzegać się „błędu przewidywania”: fakt, że obecne okoliczności dają powód, by sądzić, że coś powinno mieć miejsce, wcale nie oznacza że tak będzie.

Nie sugeruję, że pandemia pozostawi świat zupełnie niezmienionym. Może się on zmienić w sposób skromny, ale znaczący, na przykład poprzez rządy dążące do zwiększenia zdolności wytwarzania kluczowych towarów na terenie kraju. Jednak ponieważ te niezbędne dobra stanowią jedynie niewielki ułamek całej gospodarki, na pewno nie odwróciłoby to procesu globalizacji, a co najwyżej spowolniłoby go w niewielkim stopniu.

Pandemia może również przyspieszyć istniejące trendy. Na przykład w niedawnym artykule Roberto Stefan Foa i ja pokazaliśmy, jak kraje autorytarne po raz pierwszy od ponad wieku zaczynają rywalizować z potęgą gospodarczą liberalnych demokracji. Ponieważ Chiny wychodzą teraz z najpoważniejszych skutków pandemii, a wiele demokracji wciąż z nimi walczy, kraje demokratyczne mogą jeszcze szybciej stracić swoją pozycję.

Nie kwestionuję też możliwości zaistnienia prawdziwie historycznych zmian – a jedynie naszą zdolność do przewidzenia, jakie one będą. Czarna śmierć nie doprowadziła do osłabienia feudalizmu, ponieważ średniowieczni mistrzowie rozpoznali irracjonalność systemu gospodarczego, który sprawiał, iż ogromna część ludności była niedożywiona. Nie zadziałali w skoordynowany sposób, aby zaradzić temu systemowemu niepowodzeniu.

Ryczące lata dwudzieste, przyniosły rozkwit imprez i koncertów. Wirus z 1918 roku uśmiercił więcej osób niż największa wojna, której do tamtej pory doświadczyła ludzkość. Nie ograniczył jednak ludzkiej skłonności do pielęgnowania kontaktów towarzyskich.

Yascha Mounk

Kiedy dorastałem w Monachium, uwielbiałem odwiedzać muzeum techniki w centrum miasta ze starymi samochodami, gigantycznym statkiem i wywołującą koszmary klatką Faradaya. W ramach pokazu, kilka razy dziennie mężczyzna wchodził do metalowego pojemnika, podczas gdy jego koledzy kierowali dziesiątki tysięcy woltów w jego stronę. Cudem nic mu się nie działo, nawet gdy gigantyczna błyskawica uderzała kilka centymetrów od mojej twarzy. Jednak wystawa, która najbardziej zapadła mi w pamięć, była dość prosta: wolnostojąca ściana, reprezentująca wzrost populacji ludzkiej w ciągu ostatnich tysiącleci. Zaczynając nisko, blisko ziemi, wznosiła się coraz bardziej stromo, aż – w miarę zbliżania się do teraźniejszości – stała się prawie pionowa.

Tylko w dwóch punktach krzywa opadała: około XIV wieku i ponownie na początku XX. Jak wyjaśniała tablica, głównym powodem tymczasowych spadków populacji świata była zaraza: czarna śmierć i hiszpanka. Nawet wtedy najbardziej uderzyło mnie w tej ścianie to, czego nie pokazała. Druga wojna światowa i Holokaust, w którym zginęła większość mojej rodziny, były niewidoczne. Tak jak i wiele innych katastrof oraz chorób, o których uczyłem się w szkole.

Pandemia koronawirusa jest tragedią o historycznej skali. Być może zostanie nawet zapamiętana jako najważniejsze światowe wydarzenie od czasu upadku Związku Radzieckiego. Nie zamierzam w żaden sposób umniejszać ani jej znaczenia, ani cierpienia, które będzie powodować jeszcze przez lata.

Pomimo tego, powinniśmy unikać ulegania pokusie chronocentryzmu. Prędzej czy później ta fala zarazy, tak jak wiele innych przed nią, zniknie. Ludzkość przetrwa pandemię. Po niej, tak jak po wielu innych katastrofach, nauczy się funkcjonować na nowo. I mimo iż świat, który wtedy zaistnieje, będzie inny, wciąż pozostanie rozpoznawalny.

 

Tłumaczenie: Jakub Szewczenko

Fot. Pexels.com

Susza w rajskim ogrodzie. Recenzja filmu „Nasz czas” w reżyserii Carlosa Reygadasa

Najnowszy film Carlosa Reygadasa, jako jeden z pierwszych obrazów wprowadzanych do kin po czasie kwarantanny, przynosi ulgę i oddech: wkraczamy na meksykańską farmę w pełni lata, gdzie bandy kilkulatków szykują się do błotnego ataku na opalające się dziewczyny, a nastolatkowie poznają smak pierwszej nieszczęśliwej miłości. Urzekają otwarte przestrzenie oddane znakomitymi zdjęciami Diego Garcii i Adriana Durazo: to krajobraz niemal rajski, choć nie sielankowy – farma byków w każdej chwili może stać się areną ich starć, ziemia jest spękana w oczekiwaniu na deszcz. Główni bohaterowie, Juan i Esther – małżeństwo grane przez reżysera i jego życiowa partnerkę, Natalię López – prowadzą otwarty dom, wrzący życiem odwiedzających go przyjaciół. To ludzie o otwartych umysłach – Juan jest uznanym poetą, jego żona skupiona na zarządzaniu farmą, nie rozstaje się z komórką; pomimo to znajdują czas dla dzieci i siebie – to rodzina zbudowana na świetnej komunikacji i zaufaniu. Otwarty jest też ich związek – co stanowić będzie podstawę dramatu rozwijanego w trzygodzinnej opowieści: na farmie pojawi się Phil, przyjaciel głównego bohatera, który wzbudzi fascynację Esther i rosnący niepokój jej męża o to, że tym razem może chodzić o więcej niż przelotny romans. Pomimo tylu wymiarów otwarcia – przestrzeni, umysłów, relacji – podczas śledzenia „Naszego czasu” trudno jest uciec od paradoksalnego wrażenia klaustrofobii, coraz szczelniejszego zamykania się w głowie głównego bohatera oraz coraz ciaśniejszych, duszących emocjach. Narzuca się przy tym podejrzenie, że nadmiar otwarcia (także eksperymentalnej formy filmu) może czasami grozić przeciągiem, raczej niż przeciążeniem angażującą widza treścią.

Możemy dopatrywać się tu też fundamentalnej rozprawy z toksyczną męskością – wiwisekcji jej demonów

Grzegorz Brzozowski

Wielki mały mit

Odmalowany przez Reygadasa świat uderza rozmachem, który daje pole do doszukiwania się w nim rozmaitych sensów, na czele z metaforą raju na ziemi, który pomimo najlepszych intencji bohaterów, może być skazany na degradację. „Nasz czas” przypomina poemat, którego elementy ze sobą korespondują: w drobnych wypadkach, jak rozerwanie dziecinnego naszyjnika, możemy dostrzec oznaki nadciągającej katastrofy, a same walki byków rezonują ze słownymi utarczkami mężczyzn, które nie obędą się bez maczystowskich popisów. Na podstawie swojego zmitologizowanego rodzinnego mikroświata reżyser tworzy fresk, który nadaje mu rangę niemal kosmicznych znaczeń – kryzys związku z Esther zdaje się tu zapowiadany przez samą przyrodę. Możemy dopatrywać się tu też fundamentalnej rozprawy z toksyczną męskością – wiwisekcji jej demonów, które w poprzednim filmie Reygadasa, przybrały postać dosłownie diabła przechadzającego się po domu uzależnionego od pornografii głównego bohatera [„Post tenebras lux” z 2012].

Materiały prasowe Gutek Film

Ostatecznie jednak z nadciągającej nad farmę wielkiej chmury spada zaledwie mżawka. Można odnieść wrażenie, że rozmach użytych środków wizualnych i narracyjnych nie koresponduje z wagą dramatu, a fresk okazuje się przeznaczony na ozdobę salonu ku uciesze samego reżysera.

Czy warto jest mobilizować taki formalny rozmach dla opowieści o związku, w którego siłę trudno jest uwierzyć – a jest to warunek zaangażowania widza w przeżywanie jego dramatu? Esther i Juan sprawiają wrażenie oddzielnych jednostek owładniętych demonami – Juan, z obsesją maczyzmu, walczy o podtrzymanie wizerunku samca alfa i energii życiowej. Esther dąży do autonomii i prawa do posiadania sekretów przed ekspansywnym mężem. To relacja oparta raczej na negocjowaniu swoich praw niż troski o prawa drugiej strony. Choć na ustach bohaterów jak mantra co chwila pojawia się słowo „miłość”, przypomina to raczej próby zaklinania rzeczywistości lub echo teorii wyidealizowanej relacji jako wzorca, do którego się przywiązali. Choć w ich odnoszeniu się do siebie nie brakuje czule zaobserwowanych gestów, dominują tu słowne przepychanki i piętrzenie się wzajemnych pretensji. Z lęku o utratę ideału miłości, główny bohater zdaje się paradoksalnie tę miłość zagadywać – a przy tym znamienne jest, że Juan jest poetą, którego poezji w filmie nie usłyszymy, a tym bardziej nie zobaczymy w działaniu – działania na jej miarę oczekuje jednak od swojej żony. Juan jest „prawdziwym kochankiem”, tak jak „prawdziwym przyjacielem” był bohater bajki Oscara Wilde’a, wyzyskujący poświęcenie swojego kompana w zamian za piękne, a pusto brzmiące deklaracje w rodzaju: „Teraz uczysz się dopiero praktycznej strony przyjaźni, kiedyś przyswoisz sobie teorię”. W kontekście gadulstwa głównego bohatera można odnieść wrażenie, że jego związek mogłoby uratować więcej „cichego światła”, by sparafrazować inny tytuł Reygadasa.

W pogoni za namiętnością, Juan wpada w pułapkę nieustającej autoeksploracji – co nie zostawia wiele miejsca na zrozumienie obiektu wykraczającego poza ten wsobny świat.

Grzegorz Brzozowski

Oczywiście kryzysy związków mogą tworzyć znakomitą podstawę dla filmowego rozmachu – by wspomnieć chociażby „Oczy szeroko zamknięte” Stanleya Kubricka. W przypadku filmu Reygadasa problemem może być jednak skupienie się na jednostkowej perspektywie – uczuciach Juana (niewykluczone, że także samego reżysera, odgrywającego go na ekranie). Być może filmowi pomogłaby mniej skoncentrowana strategia narracji, uwzględniająca chociażby perspektywy Esther i Phila na przeżywany dramat. Ograniczona do jednego dominującego głosu opowieść staje się duszna i wyczerpująca, a „Nasz czas” zdaje się tytułem paradoksalnym – mamy tu raczej do czynienia z czasem zawłaszczonym przez ego bohatera.

Materiały prasowe Gutek Film

Ten naddatek egotyzmu Juana uderza szczególnie w momencie, gdy odwiedza umierającego przyjaciela: skupia się wtedy na zazdrości o zainteresowanie, jakie okazują mu jego bliscy, aby ostatecznie ronić łzy nad własnym losem. Juan zdaje się nie uważać, że związek wymaga składania ofiary ze swego ego na rzecz uwzględnienia miejsca dla Esther; nawet w momencie, gdy deklaruje gotowość usunięcia się w cień, przypomina to raczej cierpiętniczy gest rozmiłowania w swojej wielkoduszności – słusznie budzący furię jego żony. Czy główny bohater walczy o zachowanie z nią relacji czy raczej o wyidealizowany obraz miłości i swojej w niej roli (jako autora i bohatera zarazem)? Postaci Juana nie jest daleko od innej filmowej postaci zakochanego poety, Orfeusza z filmu Jeana Cocteau [1950], który – wbrew klasycznemu mitowi – był tylko poślednio zainteresowany ocaleniem swojej żony, Eurydyki, skupiając się raczej na czerpaniu inspiracji z relacji z powabną śmiercią.

Cudzołóstwo w kulturze Zachodu

Odpowiedzialnością za przyjęcie takiej strategii narracyjnej trudno jednak obarczać samego reżysera – stoi za nią zachodnia konwencja opowiadania o miłości romantycznej, opisana chociażby przez Denisa de Rougemonta na przykładzie mitu Tristana. Charakteryzuje ją poszukiwanie przede wszystkim namiętności miłosnej jako „obietnicy pełniejszego życia” – „potęgi zdolnej do przemienienia rzeczywistości w coś, co jest poza szczęściem i cierpieniem” – podczas gdy „Miłość szczęśliwa nie ma historii. […] Ani rozkosz zmysłowa, ani płodny spokój małżeństwa nie podniecają lirycznych doznań uczuciowych w literackiej kulturze Zachodu. Nie jest istotna miłość dopełniona, lecz pasja miłosna. A pasja oznacza cierpienie. Oto fundamentalny fakt”. Poszukiwanie tak rozumianej namiętności wyznacza długie trwanie wątku cudzołóstwa w opowieściach o miłości: „Czymże by była literatura bez motywu cudzołóstwa? Żyje przecież z kryzysu małżeństwa”.

Choć na ustach bohaterów jak mantra co chwila pojawia się słowo „miłość”, przypomina to raczej próby zaklinania rzeczywistości lub echo teorii wyidealizowanej relacji, jako wzorca, do którego się przywiązali.

Grzegorz Brzozowski

W tym kontekście decyzja Juana o otwartym związku – która stoi u podstaw przeżywanego przez niego dramatu – nabiera nowego znaczenia. Być może nie jest ona wcale podyktowana poszukiwaniem szczęścia i decyzją o przyjęciu nowoczesnego modelu wbrew tradycyjnym konwenansom, a służy raczej podtrzymaniu ideału miłości namiętnej – a zatem też: nieszczęśliwej, dzięki dopuszczeniu do relacji nowych bodźców dla ożywiania uczucia za cenę cudzołóstwa? Jak zauważa de Rougemont: „Czy rzeczywiście, jak wielu sądzi, tzw. chrześcijańska koncepcja małżeństwa powoduje naszą udrękę, czy raczej koncepcja miłości takiej, jakiej się nie spotyka, czyni więzy małżeńskie od początku nieznośnymi?”. Juan mówi o sobie w pewnym momencie: „nie chcę żyć połowicznie”, przyznaje też, że przyglądając się relacji żony z kochankiem, podsyca pamięć o pierwszym impulsie namiętności, który leżał u podstaw ich związku. Kryzys małżeński – pozornie zażegnywany przez otwartą komunikację pary o swoich kochankach – jest tak naprawdę potrzebny samemu Juanowi dla podtrzymania ideału miłości namiętnej – paradoksalnie „człowiek Zachodu lubi przynajmniej tak samo to, co niszczy, jak to, co zapewnia pełne szczęście małżeńskie”.

Materiały prasowe Gutek Film

Do kontekstu tego można dopisać jeszcze jeden związany z romantycznym ideałem miłości, którego podstawą mają być niezgłębione wewnętrzne światy kochanków. Ich emocje, nieważne, jak wytrwale nazywane, muszą pozostać niewyczerpane – tak samo jak niepewne są oznaki, po których można domyślać się dowodów uczuć kochanka (lub ich braku). Uderza obsesja, z jaką Juan śledzi i analizuje zachowania Esther, dopatrując się w nich rozmaitych intencji, a przy okazji nieustannie analizując samego siebie. Bohater traci przy tym z pola widzenia to, co udało mu się do tej pory stworzyć w związku – na co paradoksalnie zwróci mu w pewnym momencie uwagę właśnie kochanek jego żony. W pogoni za namiętnością, Juan wpada w pułapkę nieustającej autoeksploracji – co nie zostawia wiele miejsca na zrozumienie obiektu wykraczającego poza ten wsobny świat. Choć być może przekonany o wyjątkowości swojej miłosnej historii, bohater Reygadasa nie jest w niej osamotniony – podobne wzorce znajdziemy chociażby w egotycznej miłości bohatera Prousta do Albertyny. Paradoks tak rozumianej miłości polega na tym, że aby istnieć i dostarczać nowych impulsów do emocjonalnej autoanalizy, musi poszukiwać nieszczęścia i być nieustannie tracona.

 

Cytaty pochodzą z:

Denis de Rougemont, „Miłość a świat kultury Zachodu”, przeł. Lesław Eustachiewicz, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1999.

W powodzi obietnic wyborczych. Druga fala prywatyzacji

Szanowni Państwo!

Trzynasta emerytura, czternasta emerytura, a może… dwudziesta czwarta?

To nie żart, ale propozycja urzędującego prezydenta Andrzeja Dudy, który podczas wiecu wyborczego w Kielcach przekonywał, że dodatkowe świadczenia dla emerytów powinny być mnożone, aż będzie ich dwa razy więcej.

To nie jedyna propozycja adresowana do grupy najstarszych obywateli, która padła przy okazji tych wyborów. Kandydat PSL-u Władysław Kosiniak-Kamysz od dłuższego czasu lansuje pomysł emerytury bez podatku, tak aby emerytom zostało w kieszeni więcej pieniędzy. Za emeryturami bez podatku opowiedział się także kandydat Lewicy Robert Biedroń.

Continue reading

Gruzja chłodnym okiem. Recenzja „Gruzji po rewolucji róż” Jana Brodowskiego

Jan Brodowski to były sekretarz ambasady RP w Baku, a obecnie obserwator OBWE i adiunkt w Instytucie Rosji i Europy Wschodniej UJ, prowadzący badania nad Kaukazem. Opublikowana przez niego ostatnio „Gruzja po rewolucji róż” to szeroka panorama przemian w tym kaukaskim kraju, owoc dwóch dekad zajmowania się regionem, w tym licznych wyjazdów, rozmów z politykami, dyplomatami i analitykami oraz pracy na źródłach. Ukazuje kraj od początku XXI wieku, przechodzący transformację społeczno-polityczną o skali porównywalnej z latami 90. w Europie Środkowo-Wschodniej, a być może z uwagi na dwie przegrane przez Gruzję wojny „secesyjne” nawet bardziej dalekosiężną. W książce przeczytamy więc o pierwszych próbach zbliżenia z Zachodem w wykonaniu prezydenta Eduarda Szewardnadzego. O zakrojonej na szeroką skalę akcji okcydentalizacyjnej prowadzonej przez Micheila Saakaszwilego, który zafundował Gruzinom westernizacyjną jazdę bez trzymanki, na siłę wprowadzając neoliberalizm, gdzie się tylko (nie)dało. Oraz o rządach Bidzina Iwaniszwilego, oligarchizującego gruzińską wątłą demokrację w ostatnich latach.

To książka politologiczna, a więc siłą rzeczy pisana z „lotu ptaka”, co jednak nie oznacza niedostrzegania czynników społecznych czy kulturowych (jak to często ma miejsce w podobnych pracach). Brodowski widzi wiele wymiarów sytuacji, bo często w Gruzji bywa – i to nie tylko na poziomie oficjalnym i półoficjalnym. Jego wszechstronne zainteresowanie Gruzją pozwala mu zrozumieć zjawiska często niedostrzegane przez ludzi z bańki polityczno-dyplomatyczno-analitycznej. Jak chociażby traumę społeczną po przegranych przez Gruzję wojnach w Osetii i Abchazji czy zmęczenie społeczeństwa radykalną westernizacją zafundowaną przez Saakaszwilego. Czy brak perspektyw rozwojowych kraju, powodujący bezrobocie i w efekcie emigrację sporej części społeczeństwa za chlebem na Zachód. Brodowski ciekawie pokazuje casus kraju, który ze wszystkimi tego konsekwencjami społeczno-politycznymi doszedł do kresu możliwości określonego kierunku polityki zagranicznej (a być może nawet: wyboru cywilizacyjnego). Gruzja poszła na Zachód: dokonała ogromnego wysiłku, by się do niego upodobnić, co dostrzeże każdy, kto pamięta kraj nad Kurą sprzed 2004 roku. A jednocześnie osiągnęła maksimum tego, co mogła: znalazła się w przedsionku, ale do pokoju już nie wejdzie. Nie przyjmą jej ani do Unii Europejskiej (choć na ulicach Tbilisi flag UE jest więcej niż w niejednym państwie członkowskim), ani tym bardziej do NATO, bo nikt nie chce narażać stosunków z Rosją dla międzynarodowo mało istotnego kraju. Gruzja osiągnęła rozczarowujące maksimum. Ma to swoje konsekwencje. Póki społeczeństwo goniło Zachód i żyło nomen omen gruzińskim marzeniem dogonienia go, reformować Gruzję było łatwiej. Teraz, gdy świadomość ograniczeń międzynarodowych jest powszechna, motywacji do dalszej naprawy państwa jest już znacznie mniej. Zaś przekonanie, że nie ma alternatywy bo Rosja taką nie jest staje się podwójnie przygnębiająca. Ten brak celów narodowych powoduje cofnięcie się demokratyzacji, oligarchizację, a przede wszystkim szeroko rozpowszechniony w społeczeństwie fatalizm.

Tyle treści książki. Brodowski jest narratorem sprawnym, nie zamęcza czytelnika nadmiarem teorii i metodologii choć na jego miejscu ograniczyłbym je jeszcze bardziej czy lawiną przypisów. Pokazuje kraj z różnych perspektyw (polityki wewnętrznej, zagranicznej, następstw społecznych), przemycającym ciekawostki (jak na przykład casus prawosławnego klasztoru Dawid Geradża, jednej z atrakcji turystycznych Gruzji, jednocześnie zatruwającego relacje polityczne Gruzji z Azerbejdżanem; ruiny górnej części klasztoru znajdują się formalnie w części terytorium muzułmańskiego Azerbejdżanu, który nie chce go oddać prawosławnej Gruzji – choć Tbilisi proponowało Baku wymianę terytoriów – gdyż chrześcijański klasztor służy mu do budowania azerbejdżańskiej ideologii narodowej – rzekomego następstwa Albanii Kaukaskiej). Jako były dyplomata nie stawia kropek nad „i”, choć czasem mógłby to zrobić dla jasności przekazu, za to jako naukowiec trzyma się obiektywizmu. Jego opis skrajnie polaryzujących postaci Saakaszwilego oraz Iwaniszwilego i skutków ich polityk jest zrównoważenie rzetelny (jakaż różnica wobec przekazów medialnych czy rozmów z samymi Gruzinami!). Zauważalną sympatię Brodowski ma za to wobec Szewardnadzego, co po części wynika chyba z chęci oddania mu sprawiedliwości: Szewardnadze jako prezydent miał raczej kiepski PR. Tymczasem z książki wychodzi obraz polityka lepiej – od swego kąpanego w gorącej wodzie następcy – rozumiejącego uwarunkowania międzynarodowe. Opis rządów Szewardnadzego to był, nawiasem mówiąc, jeden z tych momentów, gdy Brodowski mnie zaskoczył: pamiętam Gruzję późnego Szewardnadzego (byłem nad Kurą pierwszy raz w 2002 roku) i nie wyglądała na miejsce rządzone przez męża stanu. Zapamiętałem ją raczej jako nieperspektywiczny, postaradziecki kraj. Takich zaskoczeń było jeszcze kilka: książka pozwoliła mi zweryfikować mą dość powierzchowną wiedzę o Gruzji, wyniesioną z kilkukrotnych wizyt i iluś tam przeczytanych o nim książek czy artykułów.

Właśnie pogłębienie wiedzy powinno być główną zachętą do sięgnięcia po tę książkę. Łączy w końcu porządny warsztat naukowy z atrakcyjnością przekazu. Mało atrakcyjne jest za to decorum. Bezbarwny tytuł („Gruzja po rewolucji róż”) i zniechęcający każdego nieakademickiego czytelnika podtytuł („obraz przemian polityczno-społecznych w latach 2003–2018”), znacząco redukują szanse wyjścia do szerszego czytelnika. W połączeniu ze słabą promocją oraz brakiem nawet próby dotarcia do czytelnika spoza niszy, wróży to „Gruzji” los książki zaledwie środowiskowej, czytanej w bańce akademicko-dyplomatyczno-analitycznej. I dwa zachęcające blurby na okładce niewiele tu pewnie pomogą. Chciałbym się mylić, wieszcząc tak nikłe publicity, bo z pewnością książka Brodowskiego posiada wszystkie przymioty, by móc przybliżyć Gruzję i dotrzeć do szerszego czytelnika.

 

Książka

Jan Brodowski, „Gruzja po rewolucji róż. Obraz przemian polityczno-społecznych w latach 2003–2018”, Wydawnictwo Księgarnia Akademicka, Kraków 2019.

Niezamierzone skutki rządów PiS. Debata o książce „Druga fala prywatyzacji”

Grzegorz Sroczyński, Gazeta.pl: „Polska pod rządami PiS-u nie stała się państwem opiekuńczym, nie stała się też państwem liberalnym, to hybryda prowadząca do tego, że państwo karleje, ale jednocześnie za nasze pieniądze utrzymuje iluzję troski i wielkości”. To fragment wstępu do najnowszej książki Łukasza Pawłowskiego „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS”. Mamy dziś czworo dyskutantów, od lewicy do neoliberalizmu. Bardzo lubię takie dyskusje, zwłaszcza gdy dyskutujący o bardzo różnych poglądach zaczynają się chociaż trochę zgadzać. Łukaszu, zacznę od ciebie. Czy poprawnie streściłem główną myśl twojej książki: „PiS wprowadza tylnymi drzwiami neoliberalizm do kwadratu”?

Łukasz Pawłowski: Nie lubię pojęcia neoliberalizmu, bo jest bardzo niejednoznaczne…

Grzegorz Sroczyński: Nikt go nie lubi, poza Robertem Gwiazdowskim.

Robert Gwiazdowski: Pamiętacie siekierkę Wałęsy, którą miał rzekomo wszystkich pogonić? Na początku kampanii w 1990 roku sztab Mazowieckiego pokazywał strasznego Wałęsę z siekierą, więc sztab tego ostatniego zrobił w odpowiedzi fajną małą siekierkę. W moim przypadku było podobnie, od kiedy pojęcie neoliberalizmu stało się obelgą, ja zacząłem się do niego przyznawać.

Grzegorz Sroczyński: To zupełnie jak z symetrystami, sam przyjąłem taką strategię.

Łukasz Pawłowski: Wracając do mechanizmu, o którym piszę… PiS wprowadziło w ostatnich latach bezpośrednie transfery gotówkowe i samo w sobie nie jest to ani niczym wyjątkowym, ani niczym złym. W innych krajach także mamy takie programy. Ale jeśli wprowadza się wyłącznie transfery gotówkowe, a cierpią na tym inne elementy państwa dobrobytu, to kończy się w ten sposób, że ludzie muszą kupować na rynku prywatne usługi, które w teorii powinny być publiczne. Na przykład dostają pieniądze w ramach trzynastej emerytury i kupują prywatne wizyty lekarskie, bo to łatwiejsze do zrealizowania niż poprawa polskiej geriatrii.

Inny przykład: kiedy ludzie dostają pieniądze, a widzą, że szkoły pogrążają się w chaosie, to chcą ratować swoje dzieci. I ratują je w zależności od swoich możliwości finansowych: albo zapisując je na dodatkowe korepetycje, albo do szkół prywatnych. Czyli muszą dopłacać do czegoś, co powinniśmy otrzymać w ramach umowy społecznej, ponieważ po prostu płacimy podatki. To nieproporcjonalnie uderza w osoby mniej zamożne. Bo jeśli ktoś zarabia kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie, to nie jest dla niego problemem posłanie dziecka do szkoły prywatnej albo wykupienie dodatkowego ubezpieczenia zdrowotnego. A jeśli ktoś jest biedniejszy, to będzie miał z tym kłopot.

Bartosz Marczuk: Nie wiem, skąd ta teza, nie widzę takiej dychotomii w dziedzinie usług publicznych. Jakie są argumenty za tym, że polityka rządu opiera się tylko na transferach gotówkowych, a nie poprawie jakości usług publicznych? Nie widzę tego w żadnym aspekcie funkcjonowania państwa: czy polityce rodzinnej, czy zdrowiu, czy edukacji. Na przykład od lat mówiono o tym, że w Polsce nie ma miejsc opieki nad małym dzieckiem. Było to opisywane jako jedna z najważniejszych barier dzietności. No to mały quiz: Ile miejsc opieki nad małym dzieckiem pojawiło się w ciągu ostatnich 4 lat za publiczne pieniądze? Czy autor książki się tym zajął?

Łukasz Pawłowski: Są dane, które potwierdzają, że taka dychotomia istnieje. Na przykład rośnie liczba osób ubezpieczonych zdrowotnie w sektorze prywatnym, rosną średnie wydatki na korepetycje prywatne. A jeśli chodzi o liczbę miejsc opieki nad małym dzieckiem, jest to świetny przykład. Wiem, że ta liczba wzrosła. Ale powiedzmy, jakie to są miejsca – bo chodzi o program Maluch plus.

Bartosz Marczuk: Tak, przeznaczano na ten cel 150 milionów złotych rocznie, a teraz jest 450 milionów złotych rocznie. W 2015 roku miejsc opieki nad małym dzieckiem – do lat 3 – było 84 tysięcy. W roku 2020 tych miejsc będzie przeszło 196 tysięcy, a to dzięki zmianom wprowadzonym przez rząd, które obejmowały zwiększenie finansowania, a także bardzo dobre rozwiązanie, żeby dopuścić niepubliczne instytucje do tworzenia tych miejsc. Czyli liczba miejsc opieki nad małym dzieckiem zwiększyła się o przeszło 100 procent w przeciągu zaledwie 4 lat. Mówienie w tym przypadku, że państwo wyłącznie daje pieniądze, co zresztą jest stuprocentowo zasadne, jest po prostu nieprawdziwe. Tak samo będzie, jeśli spojrzymy na wzrost liczby miejsc w przedszkolach albo decyzje dotyczące wzrostu nakładów na służbę zdrowia oraz infrastrukturę, która też jest ważna.

Grzegorz Sroczyński: Czyli wszystko rośnie, jest cudownie i pan jest bardzo zadowolony…

Bartosz Marczuk: Nie chcę ironii. Prowadzący nie powinien stosować ironii.

Grzegorz Sroczyński: Prowadzący może stosować ironię, jeśli gość opowiada rzeczy, które są kosmicznie sprzeczne z doświadczeniem większości Polaków, którzy stykają się ze służbą zdrowia. Oddam teraz głos Magdzie Biejat.

Magdalena Biejat: Oczywiście ma pan rację – te cyferki się zgadzają. Ale diabeł tkwi w szczegółach. I moim zdaniem jest to doskonały przykład prywatyzacji usług publicznych. Jak pan zwrócił uwagę, gros nowych miejsc to miejsca dofinansowane w prywatnych placówkach. Z roku na rok rośnie liczba miejsc w żłobkach, ale jednocześnie rośnie udział miejsc w żłobkach prywatnych. Co do zasady, prywatne nie jest złe, ale chodzi o poziom tego udziału. W dodatku nadal w dwóch trzecich gmin w Polsce nie ma ani jednej placówki opieki nad dzieckiem do 3. roku życia. Zgodnie z zasadami wolnego rynku, żłobki powstają tam, gdzie to się opłaca. Nie ma prawodawstwa, które zobligowało gminy, żeby miejsca opieki powstawały. A jak wiemy, przekładają się one na to, czy kobiety mają jak wrócić na rynek pracy, czy rzeczywiście mogą wybrać pomiędzy byciem w domu, a byciem w pracy.

Co więcej, zwiększenie liczby miejsc w żłobkach to jest także efekt często stosowanej przez ten rząd kreatywnej księgowości. Po prostu zagęściliście grupy. Zmieniliście dopuszczalny metraż na dziecko i teraz boleśnie odczuwamy to w czasie pandemii. Według informacji, których udziela rząd, około jedna trzecia miejsc, które były dostępne w żłobkach przed koronawirusem, pozostaje niedostępnych, ponieważ było za gęsto. Nie jest fajnie. I ten przykład, który pan podaje, to naprawdę jest tylko dowód tezy Łukasza Pawłowskiego na to, że prywatyzacja usług publicznych niestety postępuje.

Bartosz Marczuk: Państwo w ciągu czterech lat o ponad 100 procent zwiększa liczbę miejsc opieki nad małym dzieckiem, a pani poseł się to nie podoba. Kiedy przyszedłem do ministerstwa za 150 milionów złotych powstawało rocznie średnio około 5,2 tysiąca miejsc tworzonych wyłącznie przez gminy. Taka była efektywność, jeśli chodzi o gminy, które czasem najzwyczajniej w świecie nie chciały w to wchodzić. Natomiast jak otworzyliśmy możliwość pozyskiwania środków przez podmioty prywatne, to za te same pieniądze – a przecież to są nasze wspólne pieniądze! – powstały 24 tysiące miejsc w rok. Albo mogliśmy stworzyć te miejsca, albo mogliśmy po prostu zamknąć oczy i powiedzieć, że mają nie powstawać. A w kolejnym roku zwiększyliśmy finansowanie trzykrotnie, w związku z tym miejsc powstało dramatycznie dużo. Nie wiem, czy w ogóle jest jakiś kraj, w którym powstało tyle miejsc – w takim tempie i w takiej skali.

Jeśli wprowadza się wyłącznie transfery gotówkowe, a cierpią na tym inne elementy państwa dobrobytu, to kończy się w ten sposób, że ludzie muszą kupować na rynku prywatne usługi, które w teorii powinny być publiczne.

Łukasz Pawłowski

Grzegorz Sroczyński: Magdalena Biejat nie powiedziała, że to bardzo źle, że powstają prywatne miejsca. Powiedziała, że prywatne miejsca powstają tam, gdzie to się opłaca. Natomiast w dwóch trzecich gmin nie powstają. To jest bardzo ważna informacja.

Bartosz Marczuk: Nie, nie. Mechanizm jest taki, że gmina na jedno stworzone miejsce otrzymuje 30 tysięcy złotych, natomiast dla podmiotu niepublicznego jest tylko 10 tysięcy, więc gminy są ogromnie wręcz zachęcane, by tworzyć miejsca opieki.

Grzegorz Sroczyński: Chciałbym teraz, zanim Łukasz Pawłowski ustosunkuje się do tego sporu, żeby Robert Gwiazdowski trochę rozchmurzył atmosferę i powiedział, że jest fantastycznie, bo wszystko powinno być prywatne. Chyba że pan mnie zaskoczy?

Robert Gwiazdowski: Pamiętacie, jak republikański prezydent George Bush, a potem demokratyczny, postępowy prezydent Barack Obama, zapowiadali powrót Ameryki w kosmos? Okazało się, że trzeba pieniądze NASA przekazać prywaciarzom, żeby można było polecieć znowu w kosmos. Bo taniej. Ja ciągle powtarzam, że państwo jest nam w dzisiejszych warunkach potrzebne jako dostarczyciel finansowania, natomiast nie jest potrzebne jako wykonawca świadczenia.

W raporcie Centrum Adama Smitha pod tytułem „Specjalna strefa demograficzna” przedstawiliśmy na przykład koncepcję gminnej szkoły publicznej, finansowanej z bonu oświatowego. Dzisiaj sytuacja jest taka, że bogaci posyłają dzieci do prywatnych szkół podstawowych, bo są tanie. A potem te lepiej wyedukowane dzieci idą na bezpłatne, finansowane przez podatników studia, które są droższe. Natomiast rodzice tych dzieci, które chodzą do gorszych szkół podstawowych, płacą czesne na prywatnych szkołach wyższych…

Grzegorz Sroczyński: …kiepskich. Najczęściej.

Robert Gwiazdowski: Absurd kompletny!

Grzegorz Sroczyński: Bardzo liczę na to, że Łukasz Pawłowski odpowie na to, co mówił Bartosz Marczuk. Przecież jednak 100 procent miejsc przybyło. To jest argument, który musisz jakoś uwzględnić jako autor książki, która krytykuje PiS za zapuszczenie usług publicznych.

Łukasz Pawłowski: To jest dobry przykład programu, który działa, moim zdaniem, według złej logiki. Jako liberał uważam, że nie ma darmowych lunchów. Jeśli ktoś wydawał określoną sumę i powstała określona liczba miejsc opieki, a potem wydaje taką samą sumę i powstaje więcej miejsc, to ktoś inny musiał za to zapłacić. Kto płaci? W tym programie działa to tak, że część dopłaca rodzic.

Bartosz Marczuk: Rodzice za to nie zapłacili. Gminy budowały potężne żłobki za bardzo duże pieniądze, bo stawiały je od nowa. Natomiast niepubliczni oczywiście nie dostają pieniędzy na budowę, bo nie chodzi o to, żeby z publicznych pieniędzy postawić komuś dom, tylko dostają pieniądze na adaptację. Gmin to nie interesowało, bo burmistrzowie często wolą duże placówki. W związku z tym niepubliczni weszli do starych, opuszczonych szkół, zaadaptowali je na żłobki i przez to ta efektywność zwiększyła się czterokrotnie, a rodzice mają miejsca opieki. I o to nam wszystkim chodzi.

Łukasz Pawłowski: Tak, oczywiście, tylko chodzi nam także o to, na jakich zasadach miejsca opieki są dostępne. Jeśli program działa w ten sposób, że państwo gwarantuje dopłatę, a część kwoty muszą uiścić rodzice, to nie jest to program, który spełnia funkcję edukacji publicznej, ponieważ nie niweluje nierówności. Z perspektywy liberalnej jest to o tyle ważne, że funkcją edukacji publicznej powinno być wyrównywanie niezawinionych nierówności między dziećmi. Rozwiązania w rodzaju bonu edukacyjnego albo gotówki, którą rodzic może przeznaczyć na szkołę, nie rozwiązują tego problemu. Bo jeżeli edukacja jest co do zasady płatna, ty zarabiasz 1000 złotych, a ja 10 tysięcy, i dostaniemy ten sam bon, to mnie i tak stać na lepszą edukację dla swojego dziecka.

Robert Gwiazdowski: To trzeba zakazać korepetycji.

Łukasz Pawłowski: Nie. Trzeba poprawić jakość edukacji publicznej. Takie jest moje zdanie.

Grzegorz Sroczyński: Rozumiem, że Bartosz Marczuk kwestionuje tezę twojej książki. Twierdzi – i trzeba się do tego odnieść – że zapuszczenie usług publicznych to nie jest dzieło PiS-u. Jako symetrysta muszę powiedzieć, że to jest 30 lat ciężkiej pracy kolejnych ekip, które miały usługi publiczne w nosie, z nielicznymi wyjątkami. Teraz przychodzi PiS i, jak mówi Marczuk, było 150 milionów na żłobki, jest 450 milionów. Służba zdrowia: było 80 miliardów, jest 100 czy 120 miliardów.

Łukasz Pawłowski: W książce pokazuję dane, które wyraźnie wskazują na ucieczkę ludzi do sektora prywatnego w kilku obszarach. Po pierwsze, w edukacji, jeśli chodzi o liczbę prywatnych szkół i pieniądze wydawane na korepetycje. Zgadzam się z panem Gwiazdowskim, że to jest absurdalny system, w którym rodzic wysyła swoje dzieci do dobrej szkoły prywatnej, a one później idą na darmowe studia. Ale to widać w danych. Po drugie, jest więcej osób, które wykupują prywatne ubezpieczenie zdrowotne.

Nie krytykuję Prawa i Sprawiedliwości za wprowadzenie programu 500 plus. Krytykuję za to, że na podstawie retoryki PiS-u można by pomyśleć, że ten program miał rozwiązać wszystkie nasze problemy – demograficzne, społeczne, równościowe. A tak po prostu nie jest. Trzeba mieć też programy, które funkcjonują według innej logiki niż transfery gotówkowe.

Grzegorz Sroczyński: Jak rozumiem, 500 plus nie jest problemem. Tyle że w sytuacji ogólnego zapuszczenia usług publicznych ono powoduje, że ludzie mają pieniądze, żeby kupić sobie usługi prywatne, więc sektor prywatny rośnie jak na sterydach. I Bartosz Marczuk nie może abstrahować od danych, które są w książce. 13 procent dzieci w Warszawie chodzi do prywatnych szkół, o 20 procent wzrosła liczba pakietów w Lux Medach. Czy pana to cieszy?

Bartosz Marczuk: Obawiam się, że to się metodologicznie nie broni. Od czterech lat do momentu epidemii mieliśmy sytuację małego cudu gospodarczego, który był dodatkowo wspierany przez transfery społeczne. Pytanie jest następujące – czy wzrost kwot wydawanych na opiekę zdrowotną nie wynika z tego, że więcej pracodawców konkuruje o pracownika, wykupując dodatkowe pakiety medyczne? Jeśli tak jest, to pracownikom się tylko poprawia. To samo dotyczy korepetycji. Zauważyliśmy, że w sytuacji, w której 500 plus zadziałało, więcej ludzi wykupuje usługi edukacyjne na rynku. Po prostu lepiej im się żyje i mają więcej pieniędzy w portfelach.

Ludzi najzwyczajniej w świecie stać na więcej rzeczy, bo bardzo szybko rosną wynagrodzenia, otrzymują transfery publiczne, a do tego budowana jest cała sfera usług publicznych. Mamy wzrost publicznych wydatków na zdrowie, opiekę nad dzieckiem, wzrost wskaźnika skolaryzacji, jeśli chodzi o przedszkola, pierwszy po 1989 roku program mieszkaniowy, który dostrzega ludzi, których nie stać na kredyt w banku, a jednocześnie nie mogą skorzystać z mieszkania komunalnego. Tak samo jest z emeryturami i PPK. To jest pierwszy po 1989 roku program oszczędnościowy, który jest zgodny z zasadami solidarności. Ustawodawca prosi pracodawcę, żeby wpłacał pieniądze na konto pracownika i do tego dokłada się jeszcze państwo. Jak nazwać to prywatyzacją emerytur? Nie pojmuję. Trudno mi zatem powiedzieć, że teza książki Łukasza Pawłowskiego jest prawdziwa.

Państwo jest nam w dzisiejszych warunkach potrzebne jako dostarczyciel finansowania, natomiast nie jest potrzebne jako wykonawca świadczenia.

Robert Gwiazdowski

Grzegorz Sroczyński: Jeżeli chodzi o prywatyzację emerytur, to Łukasz Pawłowski pisze bardzo ciekawą rzecz. Twierdzi, że bardzo dużo ludzi, których stać, myśli o emeryturze w konkretny sposób. To znaczy, że muszą zgromadzić dwa mieszkania, żeby jedno z nich na emeryturze wynajmować. Ludzie są straszeni, że ich emerytury będą głodowe i nie wierzą w państwo.

Bartosz Marczuk: Czy odpowiedzią na to nie jest właśnie pierwszy od 1989 roku program powszechnego oszczędzania, do którego w pierwszej fali zapisów przystąpiło ponad milion sto tysięcy osób?

Grzegorz Sroczyński: Wypisałem się z tego programu z różnych względów. Między innymi dlatego, że myślę o emeryturze tak jak pisze Łukasz. Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

Magdalena Biejat: To fakt, że wydajemy więcej na opiekę zdrowotną. To, że ten rząd wypada relatywnie dobrze na tle innych, pokazuje, jak źle było wcześniej. Wystarczyło wprowadzić proste transfery socjalne i podnieść stawkę godzinową – co było jedną z najważniejszych reform PiS-u – i ludziom zaczęło się żyć lepiej. Ale programy rządowe są punktowe i proste. 500 plus nie daje rady na przykład w starciu z wyzwaniem obecności kobiet na rynku pracy, co wpływa na wysokość ich emerytur.

W pełni zgadzam się z zarzutem prywatyzacji emerytur i PiS poszło w tej kwestii znacznie dalej niż PO w przypadku OFE. Jestem bardzo krytyczna wobec OFE i przeszłam do ZUS-u, jak tylko mogłam to zrobić. To był system prywatyzacji zarządzania publicznymi pieniędzmi. Wspomniana w książce Łukasza Pawłowskiego prof. Leokadia Oręziak porównała to do zaciągania pożyczki po to, żeby grać w ruletkę. A to, co zostało z OFE, obecny rząd postanowił sprywatyzować za pomocą IKE. To jest kompletna prywatyzacja emerytur. Rząd postawił nas pod ścianą i oddał część naszych, publicznych pieniędzy rynkom kapitałowym. Jednocześnie proponowane przez nas propozycje, które szły w kierunku gwarantowanych świadczeń, zostały bez żadnej dyskusji wyrzucone do kosza.

Grzegorz Sroczyński: Czy PiS zapuściło usług publiczne bardziej niż poprzednicy, czy jest tak, jak było?

Magdalena Biejat: To jest dobre pytanie. Zgadzam się z Bartoszem Marczukiem, że PiS ma tę zasługę, że mówi o pewnych potrzebach, które do tej pory nie były nawet zauważane przez stronę liberalną, jak na przykład o potrzebie odbudowania transportu kolejowego. Dostrzega potrzebę podniesienia poziomu życia i poziomu świadczeń dla osób w gorszej sytuacji. Natomiast jednocześnie brakuje systemowych zmian, pomysłów na to, jak doprowadzić do sytuacji, w której polityka społeczna nie jest zależna od koniunktury. To jest mój główny zarzut: dopóki mamy pieniądze w kasie, to mamy pieniądze na 500 plus, dodatkowe emerytury itd. Ale w długiej perspektywie stabilizację dają inwestycje w dobre usługi publiczne, które nie będą tak bardzo podatne na zmiany w koniunkturze jak transfery pieniężne.

Nie można wszystkiego zrobić w cztery lata, ale prowadzona polityka równocześnie akcentuje wsparcie finansowe oraz wsparcie w formie usług oferowanych przez państwo.

Bartosz Marczuk

Grzegorz Sroczyński: Chciałbym zapytać naszych gości o to, co znaczy dla nich dzisiaj hasło państwa opiekuńczego. Czym jest dla liberała państwo opiekuńcze?

Łukasz Pawłowski: Dla mnie najważniejszą funkcją usług publicznych jest wyrównywanie niezawinionych nierówności. W tym kontekście dwie najważniejsze usługi publiczne to ochrona zdrowia i edukacja. W przypadku edukacji jest to po prostu dobra inwestycja, lepsza niż transfery gotówkowe. Są różni rodzice, a jeśli ktoś urodził się w bogatszej rodzinie z lepszym kapitałem kulturowym, jest do przodu. Dlatego byłem zwolennikiem wcześniejszego posyłania dzieci do szkół i dobrej edukacji publicznej, chociaż sam posyłam dzieci do placówek prywatnych, właśnie ze względu na jakość edukacji publicznej. Myślę, że ze względu na chaos w edukacji publicznej PiS ma tutaj więcej na sumieniu niż poprzednie rządy.

To samo dotyczy ochrony zdrowia. Nie jest twoją winą, jeśli zachorujesz na poważną chorobę, a w takim przypadku sprawdza się jedynie publiczna ochrona zdrowia. Maria Libura dobrze pokazała ostatnio w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim, że polski system ochrony zdrowia jest postawiony na głowie. Droższe procedury są dobrej jakości, a bardziej powszechne i przez to tańsze procedury są gorszej jakości – w związku z tym system sprzyja ludziom zamożniejszym, którzy te bardziej podstawowe usługi mogą kupić sobie na rynku, a jak dopadnie ich poważniejsza choroba, to idą do systemu publicznego.

Grzegorz Sroczyński: Jaki jest stosunek Roberta Gwiazdowskiego do państwa opiekuńczego? Czy w pana sposobie myślenia coś zmieniło się w tej sprawie od lat 90.?

Robert Gwiazdowski: Zacznijmy od tego, że liberałem to jestem ja. Klasyczny liberał nie ma nic przeciwko temu, żeby pewnego rodzaju dobra publiczne dostarczać po jak najniższych kosztach, a państwo, jeżeli nie jest skorumpowane, jest w stanie pewne usługi dostarczyć taniej. Jest tak dlatego, że państwo jako wielki ubezpieczyciel może dostarczyć ludziom finansowanie usług medycznych na zasadach aktuarialnych, czyli nie musi szacować indywidualnego ryzyka. Państwo wie, ile jest w populacji osób, które zapadają na raka, na astmę i inne choroby. Dzięki temu może sfinansować wszystkim usługi medyczne. Niestety, kiedy państwo zaczyna bezpośrednio angażować się w świadczenie usług medycznych, to zaczyna robić się drożej.

Grzegorz Sroczyński: Czy jako ten „prawdziwy liberał” jest pan w stanie zaakceptować hasło państwa opiekuńczego?

Robert Gwiazdowski: Dzisiaj nie ma tej sprawie wyjścia, chyba że zrezygnujemy z demokracji. Jeżeli uznajemy demokrację, to musimy uznać, że pewne świadczenia muszą być finansowane przez państwo. Pozostaje tylko wybór sposobu finansowania ich przez państwo, który może być gorszy albo lepszy. Nie uciekniemy na przykład od emerytur, dlatego nie jestem zwolennikiem likwidacji emerytur, tylko wprowadzenia emerytury obywatelskiej, ponieważ jest tańsza.

Grzegorz Sroczyński: Bartosz Marczuk wychodził z pozycji Roberta Gwiazdowskiego, jako hardkorowy wolnorynkowiec. Jeszcze parę lat temu wypowiadał się pan o programach socjalnych co najmniej ambiwalentnie. Jaki jest pana stosunek do państwa opiekuńczego dzisiaj?

Bartosz Marczuk: Wolę używać sformułowania „państwo dobrobytu”, ponieważ jego treść sugeruje, że społeczeństwo powinno być w lepszej kondycji materialnej. Jeszcze kiedy byłem publicystą, a także działałem w Związku Dużych Rodzin 3+, przekonywałem do tego, że trzeba wprowadzić powszechne świadczenie na dziecko. Podobnie było na przykład w sprawie Karty Dużej Rodziny.

Traktuję państwo dobrobytu jako państwo, które nie patrzy przez pryzmat excela, tylko podejmuje długoterminowe inwestycje, traktując wydatki na politykę społeczną nie jako koszt, ale inwestycję właśnie. To zresztą jest zgodne z najnowszym podejściem do polityki społecznej, która przyjmuje coraz częściej nazwę „Inwestycyjnej polityki społecznej”. Polityką excela nazywam to, co miało miejsce jeszcze do niedawna, że w sytuacji likwidacji połączenia kolejowego, poczty albo szkoły patrzyliśmy wyłącznie na rachunek kosztów i zysków w arkuszu kalkulacyjnym. Nikt nie patrzył na to, jakie będą długoterminowe skutki takiej decyzji z perspektywy społecznej, a następnie ekonomicznej, które niekiedy są gigantyczne. Jeśli wygaszamy infrastrukturę społeczną na wschodzie, to potem dochodzi do sytuacji, że spośród roczników 1976–1984 zagranicę wyjechało 11 procent osób. To jest gigantyczna strata ekonomiczna.

Po drugie, zgadzam się z Łukaszem Pawłowskim, że trzeba budować usługi publiczne. Jakość tych usług jest niezwykle istotna. Szkoła jest w tym momencie bardzo ważnym wyzwaniem. Sam doświadczam tego jako ojciec pięciorga dzieci. Zawsze byłem zwolennikiem tego, że w szkole powinien być dostępny obiad finansowany z publicznych pieniędzy, który wszystkie dzieci mogłyby zjeść w czasie 40-minutowej przerwy. Szkoła powinna działać od 8 do 16 i mieć dla wszystkich dobrą ofertę zajęć pozalekcyjnych.

Natomiast nie zgadzam się absolutnie z próbą tworzenia antagonizmu między transferami pieniężnymi a usługami publicznymi. Rozumiem, że książki muszą czasem mieć element, który przyciągnie czytelnika. Ale świadczenia dla rodzin nie są sprzeczne z budowaniem usług publicznych. Pisałem w przeszłości o tym, że polska nędza ma twarz dziecka. W Polsce było niezwykle wręcz istotne, żeby bardzo szybko wprowadzić powszechne świadczenie rodzinne – i bardzo się cieszę, że rząd to zrobił. Między innymi z tego powodu, żeby zlikwidować czy zdecydowanie ograniczyć skrajne ubóstwo wśród dzieci.

Grzegorz Sroczyński: Ale w tej sprawie wszyscy się z panem zgadzają, poza Robertem Gwiazdowskim, który by polemizował.

Robert Gwiazdowski: Chciałbym powiedzieć, że jak chcę polemizować, to się zgłaszam.

Bartosz Marczuk: Nie chciałbym, żebyśmy rozstawali się z przeświadczeniem, że to jest antagonizm. Można i trzeba robić i jedno, i drugie.

W długiej perspektywie stabilizację dają inwestycje w dobre usługi publiczne, które nie będą tak bardzo podatne na zmiany w koniunkturze jak transfery pieniężne.

Magdalena Biejat

Grzegorz Sroczyński: Świetnie to brzmi, tylko właśnie nie robicie. Problem polega na tym, że zapuszczenie w wielu sferach usług publicznych postępuje galopująco. Widać to w służbie zdrowia, a także w tym, że traktujecie protestujących per noga.

Bartosz Marczuk: Z całym szacunkiem, ale jeśli spojrzymy na wszystkie obszary działania rządu, to zauważymy na przykład mocny akcent na ścianę wschodnią, jeśli chodzi o infrastrukturę. Jest także podniesienie nakładów publicznych na służbę zdrowia z 4,5 do 6 procent PKB w przeciągu czterech lat. Wydatki na politykę rodzinną wynosiły w 2015 roku 1,8 procent PKB, a dzisiaj 4 procent. Nie można wszystkiego zrobić w cztery lata, ale prowadzona polityka równocześnie akcentuje wsparcie finansowe oraz wsparcie w formie usług oferowanych przez państwo.

Grzegorz Sroczyński: Jak Magda Biejat wyobraża sobie państwo opiekuńcze dzisiaj? To istotne pytanie do lewicy. Czy rozumiesz albo masz przeczucie, że model państwa opiekuńczego z lat 60. zestarzał się i trzeba wymyślić państwo opiekuńcze na nowo? Czasami lewica sprawia wrażenie, jak gdyby uważała, że da się przełożyć model z lat 60. na dzisiaj. Czy jesteś w stanie opisać różnice między nowoczesnym państwem opiekuńczym, a tym, które pojawia się w nostalgicznych wizjach, według których „kiedyś to było dobrze”?

Magdalena Biejat: Zdecydowanie musimy myśleć o współczesnych wyzwaniach. Wiążą się one na przykład z globalizacją rynku pracy, zjawiskiem pracy platformowej. Oczywiście, nie da się przełożyć starych rozwiązań jeden do jednego, ale nie oznacza to, że musimy z nich zrezygnować. Chodzi raczej o to, żeby szukać modyfikacji albo reformy tamtych pomysłów, aby odpowiadały na dzisiejsze wyzwania. Mówimy dużo o szkole. To jest przykład instytucji, która nadal jest potrzebna, ale sposób jej funkcjonowania pochodzi sprzed ponad 100 lat. Potrzebne jest więc zupełnie inne myślenie na temat tego, co szkoła ma dawać i w jaki sposób ma uczyć dzieci – jednym z leitmotivów książki Łukasza Pawłowskiego jest to, że dzieci nudzą się w szkole. Z kolei istniejące regulacje prawne bardzo często utrudniają związkom zawodowym funkcjonowanie na nowoczesnym rynku pracy, choćby dlatego, że pracownicy platform nie mogą się uzwiązkowić i wspólnie dochodzić swoich praw.

Grzegorz Sroczyński: Ale czy współczesne państwo opiekuńcze powinno być oparte o usługi publiczne? Czy w tej sprawie jest zgoda między tobą a Łukaszem Pawłowskim?

Magdalena Biejat: Oczywiście. Co więcej, usługi publiczne powinno się tworzyć pod klasę średnią. Powszechność transferów ma sens, ponieważ dopiero wtedy, gdy wsparcie socjalne będzie tworzone pod klasę średnią, klasa średnia będzie go bronić. Mechanizm ten jest świetnie opisany na przykład w książce „Ostre cięcie” Karola Trammera. Autor opisuje w niej, jak rozmontowywano kolej, w związku z czym stawała się ona mniej użyteczna na przykład w podróży do pracy – dlatego najpierw rezygnowały z kolei osoby, które stać było na to, żeby przerzucić się na samochód, czyli nieco zamożniejsza klasa średnia. W momencie, gdy zlikwidowano połączenia, koleją jeździły już głównie osoby, które nie miały dostatecznej siły przebicia, żeby zawalczyć o ich utrzymanie.

Grzegorz Sroczyński: Kiedy klasa średnia wysiada z usług publicznych, ponieważ są coraz gorszej jakości, ich poziom spada dramatycznie, bo nie ma kto ich bronić. Czyli powinno się je budować „pod klasę średnią” nie dlatego, że mają być tylko dla klasy średniej, ale dlatego, żeby działały na tyle dobrze, by klasa średnia chciała z nich korzystać.

Magdalena Biejat: A dlaczego powinny być powszechne i dobrej jakości? Ponieważ tylko zapraszając klasę średnią do korzystania z usług publicznych, będziemy w stanie zmniejszać nierówności. Edukacja jest tutaj bardzo ważnym przykładem. Dobra szkoła i przedszkole publiczne służą wyrównywaniu szans. A nam wszystkim, a zwłaszcza klasie średniej, która ceni sobie porządek społeczny, powinno zależeć na wyrównywaniu szans, w tym na równym dostępie do usług. To gwarantuje godne życie i każdemu się należy, ale jako obywatelom po prostu nam się to opłaca.

Odnosząc się do wypowiedzi Bartosza Marczuka, oczywiście nie stawiam 500 plus oraz usług publicznych w opozycji. Mówię tylko o tym, że jeśli stawiamy przede wszystkim na transfery i zapominamy o sferze usług publicznych, to ludzie są zmuszani do kupowania tych usług na rynku, co powoduje dalsze pogarszanie się jakości usług publicznych. To jest błędne koło.

Grzegorz Sroczyński: Bardzo mnie zaskoczyło, że Robert Gwiazdowski zaprotestował wcześniej, kiedy zasugerowałem, że nie popiera programu Rodzina 500 plus. Czy jest pan jego zwolennikiem?

Robert Gwiazdowski: Problem z wami polega na tym, że wy mnie nie czytacie. Już w latach 2015–2016 napisałem trzy duże artykuły, w których mówiłem, że wolałbym, żeby zostało obniżone opodatkowanie pracy niż żeby wprowadzać 500 plus. Ale jeśli alternatywa jest taka, żeby zostawić wszystko tak, jak było przed 2015 rokiem, albo wprowadzić 500 plus, to jestem za 500 plus.

Ciągle powtarzam, że liberałowie zawsze byli przeciwko przywilejom – stanowym, feudalnym. Taka była geneza liberalizmu. Byli po stronie ludu, stanu trzeciego, mieszczaństwa. Oczywiście, PiS z programu 500 plus zrobiło program polityczny. Bo przecież gdyby PiS zaczęło kombinować, tak jak niektórzy chcieli, że trzeba do niego wprowadzić kryterium dochodowe albo jakieś inne, to Bartosz Marczuk nie wprowadziłby tego programu w trzy miesiące, tylko męczył się z nim przez dwa lata. A wtedy za sprawą różnych innych działań politycznych PiS-u poparcie dla władzy już by spadło. Dlatego wprowadzono szybko 500 plus.

Co do jakości usług publicznych, pełna zgoda – one powinny być robione pod klasę średnią, żeby klasa średnia chciała ich bronić. Tylko jeżeli jest tak, że one są wykonywane publicznie, a nie tylko finansowane ze środków publicznych, to ich jakość siada. Klasycznym przykładem jest szkoła. Najgorsze szkoły są tam, gdzie nauczyciele realizują program nauczania narzucany przez ministerstwo. Bo tam, gdzie potrafią się z tego wykręcić, jakość nauczania natychmiast się podnosi.

Grzegorz Sroczyński: Pytanie od publiczności do Bartosza Marczuka: Czy będzie waloryzacja 500 plus?

Bartosz Marczuk: Nie pracuję już w ministerstwie rodziny, więc mogę się wypowiedzieć tylko we własnym imieniu. Proszę zwrócić uwagę na to, że jest to świadczenie nominalnie wyższe nawet niż w Wielkiej Brytanii i porównywalne z innymi krajami Unii Europejskiej, z wyjątkiem Niemiec, gdzie świadczenie wynosi 205 euro. Program został także rozszerzony na pierwsze dziecko. Taka jest i była potrzeba, bo mieliśmy do 2015 roku potężny problem z biedą dzieci, niedoinwestowaniem najmłodszych, a wszystkie badania wskazują, że w Polsce barierą dzietności jest niepewność co do bezpieczeństwa ekonomicznego.

Uważam, że polityka rodzinna powinna stać na czterech nogach: wsparcie finansowe, usługi publiczne, edukacja i wartości. Jeżeli ja miałbym podejmować decyzje, to uważam, że wsparcie finansowe jest w tej chwili na odpowiednim poziomie, a pieniądze powinniśmy inwestować w usługi dla rodzin. Jeżeli mielibyśmy wydawać w tym momencie dodatkowe pieniądze, to jako numer jeden widziałbym kwestie mieszkań, a także zmian w polskiej szkole.

Grzegorz Sroczyński: Na koniec chciałbym poprosić Łukasza Pawłowskiego, który napisał świetną książkę, dającą do myślenia, żeby podsumował naszą dyskusję.

Łukasz Pawłowski: Dziękuję bardzo, że zgodzili się państwo wziąć udział w debacie. Zgadzam się z tym, co powiedział Bartosz Marczuk, tylko niestety powiedział w swoim imieniu, a nie w imieniu rządu. A ja zapowiedzi rządu czytam zupełnie odwrotnie. Kiedy słyszę o czternastej i piętnastej emeryturze, o której wspomina pan prezydent, to widzę nacisk na transfery pieniężne. Być może jest to retoryka kampanijna, ale to jest właśnie przykład błędnego podejścia na przyszłość. Sprawa wygląda podobnie, kiedy słyszę o bonie turystycznym. Zgadzam się też z panem Marczukiem, że 500 plus to jest wysokie świadczenie, w porównaniu z innymi krajami: 500 złotych jest w Polsce warte więcej niż 205 euro w Niemczech. Dlatego możemy teraz darować sobie kolejne transfery pieniężne i zająć się kolejnymi sprawami. Tego oczekiwałbym od rządu.

Rzeczywiste wirusy kontra wirus paniki. Trzy książki o ruchu antyszczepionkowym

W 2010 roku w Polsce, mniej niż 5 tysięcy osób uchyliło się od obowiązku szczepienia swoich dzieci, w 2019 takich osób było już prawie 50 tysięcy. W tym roku, w wielu krajach, z powodu pandemii covid-19 na kilka miesięcy wstrzymano obowiązkowe szczepienia. UNICEF alarmuje, że ponad 100 milionów dzieci na świecie może z tego powodu nie zostać zaszczepionych na odrę. W kwietniu tego roku w Pakistanie prawie 40 milionów dzieci nie otrzymało swojej dawki szczepionki na polio, co jest szczególnie niebezpieczne, ponieważ w kraju tym choroba ta nadal występuje.

Trwa naukowy wyścig o wynalezienie szczepionki na covid-19, a jednocześnie już szerzą się teorie spiskowe na jej temat. Wynalezienie skutecznej szczepionki na koronawirusa to dopiero część sukcesu – trzeba jeszcze przekonać ludzi, żeby chcieli się zaszczepić.

Jak nie rozmawiać, czyli co działa, a co nie działa w obronie szczepionek?

W ostatnich latach fenomen ruchu antyszczepionkowego analizowano w wielu publikacjach. W tym tekście odniosę się do trzech popularnonaukowych książek wydanych w Polsce: „Wirusa paniki” Setha Mnookina, „Światów równoległych” Łukasza Lamży oraz „W królestwie monszatana” Marcina Rotkiewicza.

W każdej z tych książek znajdziemy opisy różnych nieskutecznych metod przekonywania osób, które wyrażają wątpliwości lub sprzeciw wobec szczepienia swoich dzieci. Warto je poznać, by nie powtarzać tych samych błędów.

Złym rozwiązaniem jest zapraszanie do mediów „ekspertów” obu stron sporu w formie „jeden na jeden”, tworzące wrażenie fałszywej symetrii i braku konsensusu w świecie nauki na temat szczepionek. Jeszcze gorsze jest prowadzanie dyskusji w modelu konfrontacji rodzica chorego dziecka, który wierzy, że jego nieszczęście wywołała szczepionka, z naukowcem, który broni szczepionek. Ten ostatni, powołując się na publikacje naukowe i statystyki, często wypada mniej przekonująco niż rodzic, który opowiada o osobistych doświadczeniach, a jego historia wywołuje współczucie u wielu widzów, skutecznie siejąc ziarno niepokoju nawet u osób wcześniej ufających medycynie. Cierpiące dziecko przemawia do wyobraźni bardziej niż anonimowe liczby, nawet największe i najprawdziwsze – to truizm, z którego jednak eksperci od zdrowia publicznego i dziennikarze powinni wyciągnąć wnioski. Dlatego dobrym rozwiązaniem, obok rzetelnej naukowej argumentacji, jest wsłuchiwanie się w historie rodziców, których dzieci ucierpiały z powodu chorób, na które nie mogły lub nie zdążyły być zaszczepione. Takie przerażające historie poznajemy też w „Wirusie paniki”. Pozwalają one nadać ryzyku związanemu z nieszczepieniem konkretną twarz, czynią je realnym, a nie czysto hipotetycznym.

Słabo działają rady w stylu „zamiast czytać bzdury w internecie, spytaj swojego lekarza”, w systemie, w którym ci, często przepracowani lekarz lub lekarka mogą nie mieć czasu na spokojne wyjaśnienie wszystkich wątpliwości zaniepokojonych rodziców, a bywa nawet, że zareagują irytacją na pytania inspirowane przez „doktora Google’a”. Także świeżo upieczeni i wiecznie niewyspani rodzice – a przecież część szczepionek podaje się w pierwszych dniach i miesiącach życia dziecka – mogą nie być w najlepszej kondycji psychicznej do spokojnej analizy danych statystycznych. Dlatego Seth Mnookin słusznie zauważa, że to w szkołach rodzenia i w trakcie opieki przedporodowej powinna odbywać się rzetelna edukacja rodziców na temat szczepień. To wtedy powinni spotkać się z osobą przygotowaną (i naukowo, i komunikacyjnie) do tego, by odpowiedzieć na wszystkie pytania i rozwiać ich wątpliwości.

Nie działa także używanie epitetów typu „oszołomy”, „średniowiecze”, odmawianie rozmówcom jakiejkolwiek racjonalności, przypisywanie im złych intencji i wrzucanie wszystkich do jednego worka. Jak słusznie zauważa Łukasz Lamża, tak zwany ruch antyszczepionkowy nie jest jednorodny, a część jego przedstawicieli nie identyfikuje się z tym określeniem. Inaczej powinna wyglądać rozmowa z człowiekiem, który neguje zasadność szczepionek w ogóle, ponieważ uważa, że naturalna odporność dziecka i czosnek są w stanie pokonać każdego wirusa, a inaczej z kimś, kto przeczytał ulotkę konkretnej szczepionki i przestraszył się tego, co jest w niej napisane.

Nie działa także ograniczanie się do argumentów z autorytetu, powoływanie się wyłącznie na renomę naukowych instytucji i oczekiwanie ślepej wiary w ich nieomylność. Lepszą taktyką wydaje się zbijanie konkretnych argumentów antyszczepionkowców, w stylu: jeśli to tiomersal miał wywoływać autyzm, to dlaczego w krajach, w których wycofano ten środek konserwujący ze szczepionek, liczba diagnoz autyzmu rosła, a nie malała? Czy faktycznie człowiek (Andrew Wakefield), który płacił dzieciom 5 funtów, żeby móc pobrać od nich krew na przyjęciu urodzinowym swojego synka, podał nieprawdziwe dane w artykule naukowym oraz zarabiał na wykonywaniu inwazyjnych i nieuzasadnionych medycznie badań u dzieci – wydaje się osobą godną zaufania? Oczywiście tego typu argumenty nie przekonają wszystkich. Możemy dotrzeć do ściany i usłyszeć, że wszystkie oficjalne źródła kłamią, że wszystko jest dokładnie na odwrót, niż mówią eksperci.

Nie da się też zaprzeczyć, że bywamy skazani na argument z autorytetu. Nikt nie jest dziś w stanie zgłębić specjalistycznej wiedzy naukowej w każdej dziedzinie. Poznawcza skromność („nie znam się na tym”) i zaufanie do nauki („skoro większość renomowanych instytucji naukowych zgadza się na ten temat, to pewnie mają rację”; „skoro tak mówią metaanalizy, to pewnie tak jest”) mogą być najbardziej racjonalnym wyjściem. W dyskusji z poszukiwaczem prawdy na własną rękę argumenty tego typu mogą jednak nie wystarczyć.

Co kryje się w lęku przed szczepionkami?

W każdej z trzech książek znajdziemy też różne propozycje wyjaśnień rosnącej popularności ruchu antyszczepionkowego.

Lamża i Mnookin wskazują na przyczyny psychologiczne związane z odczuwaniem realności ryzyka. Szczepionki padają ofiarą własnej skuteczności, im mniej osób spotyka się w swoim otoczeniu na przykład z ciężkimi powikłaniami po odrze, tym bardziej choroba ta wydaje się czysto hipotetycznym zagrożeniem. Z kolei ewentualne niepożądane odczyny poszczepienne wydają się groźne tu i teraz. Rodzice chcą chronić swoje dzieci przed zagrożeniem i trzeba ich przekonać, że ryzyko związane z zaprzestaniem szczepień przewyższa ryzyko związane z NOP-ami.

Rotkiewicz z kolei zwraca uwagę na obawy przed przekraczaniem naturalnego porządku, lęk przed mieszaniem gatunków czy organizmów. W wielu narracjach dotyczących medycyny „naturalnej” czy naturalnej odporności (ale także żywności organicznej czy GMO) można spotkać się z pewną wizją pierwotnej czystości, która może zostać naruszona poprzez przekraczanie granic, zanieczyszczenie. Na te intuicje nakłada się założenie, że wszystkie firmy farmaceutyczne mają niecne intencje, są „nieczyste” ponieważ działają dla zysku.

Ważnym wątkiem są także przekonania polityczne i moralne rodziców, przywiązanie do libertariańskich wartości, wrogość wobec jakiejkolwiek kontroli ze strony państwa, w tym poczucie, że obowiązek szczepień to nadmierne naruszenie wolności i „władzy” rodzicielskiej. Mnookin wskazuje także na niechęć do narażania swojego dziecka nawet na minimalne ryzyko w imię solidarności z innymi – co bywa częstą reakcją na argumenty z odporności stadnej.

W walce o szczepionki nie pomagają także realne niedoskonałości systemu ochrony zdrowia – paternalistyczne traktowanie pacjentów, trudności z uzyskaniem pełni informacji, wreszcie niedopatrzenia lub wręcz skandale w świecie medycyny, kończące się z wycofywaniem z rynku danej partii szczepionek czy leku. Wszystkie te ułomności systemu napędzają nieufność, która czasem przeradza się w totalną podejrzliwość wobec wszelkich oficjalnych źródeł naukowych czy instytucji zdrowia publicznego. Totalną podejrzliwość nakręca jeszcze typowa logika myślenia spiskowego, zgodnie z którą podmiotem, który kontroluje daną sytuację jest zawsze ten, któremu dany obrót wypadków „się opłacał”, nic nie dzieje się przypadkiem, a wszystko da się wyjaśnić odwołaniem do ukrytych motywów i interesów.

Jak rozpoznać podejrzane źródło?

Informacje na temat szczepionek można znaleźć w wielu książkach, artykułach, filmach, stronach internetowych i podcastach. Jak rozpoznać podejrzane źródło?

Zwróć uwagę na to, jak duży musiałby być zakres zmowy, aby dana narracja mogła być prawdziwa. Globalna konspiracja, która wymagałaby utrzymania tajemnicy oraz współpracy rządów wielu krajów, naukowców wszystkich lub większości światowych uczelni i związanych ze zdrowiem instytucji oraz konkurujących ze sobą firm farmaceutycznych – jest wyjątkowo mało prawdopodobna. Właśnie tego typu narracje pojawiają się ostatnio w teoriach spiskowych na temat szczepionek na covid-19.

Zobacz, czy w danym materiale podawane są źródła danych na temat szczepionek. Jeśli nie, utrudnia to ich weryfikację. Jeśli tak, oceń, jakie są to źródła. Najbardziej godne zaufania są recenzowane artykuły naukowe opublikowane w renomowanych czasopismach. Niestety nie każde czasopismo, które nazywa się naukowym, jest godne zaufania – zdarzają się i takie, które nie prowadzą rzetelnego procesu anonimowej recenzji i opublikują prawie wszystko za odpowiednią opłatą. Warto też zwrócić uwagę na charakter i zakres badań, o których czytamy – czy jest to opis kilku przypadków, czy może metaanaliza, wyciągająca wnioski ze wszystkich artykułów naukowych opublikowanych dotąd na dany temat? [O tym, czym jest hierarchia dowodów naukowych pisze także Łukasz Lamża w rozdziale 11]. Warto też sprawdzić, czy cytowany artykuł faktycznie potwierdza tezy przywoływane przez antyszczepionkowców. W dyskusjach na temat szczepionek często można spotkać się z nadinterpretacją lub błędnym odczytaniem wyników badań. I tak, jak pokazuje Mnookin, konkluzja raportu amerykańskich Ośrodków Kontroli i Prewencji Chorób, w którym wykazano brak jakichkolwiek dowodów na szkodliwe działanie tiomersalu w szczepionkach, została niesłusznie odczytana jako niemożność potwierdzenia ani obalenia tezy o szkodliwości tiomersalu.

Uważaj na obietnice cudownych terapii i jednostronne narracje, w których nie ma miejsca na wątpliwości. Prawdziwa medycyna bywa bezradna, a nauka często mówi o prawdopodobieństwie, rzadziej o absolutnej pewności (choć jednocześnie nie mamy lepszej metody poznawania świata i leczenia ludzi). Zdarza się, że czegoś nie wiadomo, testowane są różne hipotezy. Tymczasem strony poświęcone „medycynie alternatywnej” często pełne są osobistych i spektakularnych opowieści o ozdrowieniach lub przerażających historii o zabójczych skutkach szczepienia, które z jakiegoś powodu są ukrywane przez światowe media. To, że promowane alternatywne metody, rzekomo od lat stosowane z wielkimi sukcesami, nie zostały oficjalnie uznane, bywa tłumaczone albo globalnym spiskiem firm farmaceutycznych, albo niezgodą twórcy na ich przetestowanie w badaniach klinicznych – uznanych przez niego za nieetyczne, ponieważ część pacjentów dostanie placebo zamiast rzekomo cudownej terapii. Oba te tłumaczenia są absurdalne. Jeśli dana terapia jest tak skuteczna, to z pewnością pojawiłby się podmiot chcący na niej legalnie zarobić (znachorstwo jest karalne!), a potwierdzenie skuteczności danej substancji w badaniach klinicznych pozwoliłoby na jej  rejestrację i stosowanie na całym świecie. Placebo używane jest głównie w badaniach nad chorobami, na które nie ma jak dotąd żadnego lekarstwa, w przypadku innych chorób nowy lek porównywany jest ze standardowym leczeniem.

Zwróć uwagę na brak konsekwencji. Jak zauważa Lamża, pseudonaukowe ruchy często jednocześnie dyskredytują renomowane naukowe instytucje, a zarazem powołują się na autorytet tytułów naukowych tych kilku doktorów lub profesorów, którzy wspierają daną alternatywną teorię. Mnookin z kolei zwraca uwagę na intrygujący brak konsekwencji wielu przedstawicieli ruchu antyszczepionkowego, którzy radykalnie zmieniali zdanie na temat tego, co dokładnie powoduje autyzm w szczepionkach, dostosowując swoje teorie do zmian składu tych produktów [!].

Wreszcie, zwróć uwagę na konflikty interesów. Strony dyskredytujące współczesną medycynę często polecają lub oferują odpłatnie produkty i usługi tak zwanej „medycyny alternatywnej”. Także wspomniany wcześniej Andrew Wakefield prowadził swoje „badania” w ramach wspierania pozwu zbiorowego grupy rodziców w sprawie, w której sam miał finansowy interes – złożył wniosek o patent na alternatywną szczepionkę przeciwko odrze. Oczywiście fakt, że konflikt interesów występuje, nie świadczy jeszcze o tym, że dane źródło jest zupełnie niegodne zaufania. Lekarze zarabiają na leczeniu chorych, ale to nie dowodzi, iż ich potajemnie trują, po to by nigdy nie wyzdrowieli. Ujawnianie i zarządzanie konfliktami interesów, dążenie do oddzielenia wiedzy naukowej od aktywności marketingowej różnych podmiotów zarabiających na leczeniu oraz zapewnienie maksymalnej rzetelności i bezstronności oficjalnym wytycznym medycznym – to realne problemy, z którymi systemowo mierzą się dziś różne instytucje naukowe (więcej o konfliktach interesów w medycynie piszę w książce „Gorzka pigułka. Etyka i biopolityka w branży farmaceutycznej”). W świecie „medycyny alternatywnej” i pseudonauki nie brakuje osób zarabiających na cudzym nieszczęściu. Jednocześnie w świecie tym nikt konfliktów interesów nie nadzoruje.

Kilka słów o trzech książkach na koniec

„Sprzeczne decyzje lokalnych organów władzy potęgowały chaos i panikę. Jedni urzędnicy kazali zarażonym […] nie opuszczać domu, drudzy zaś niezwłocznie zgłosić się do szpitala. W niektórych dzielnicach miasta obowiązywała kwarantanna […]. Niebawem sąsiednie miasta zamknęły drzwi przed mieszkańcami Nowego Jorku. […] Gdy liczba zgonów zbliżyła się do czterystu tygodniowo, a znaczne obszary miasta znajdowały się na skraju anarchii, Policja Miasta Nowy Jork dokooptowała do pomocy «ochotniczą straż obywatelską», w sile dwudziestu jeden tysięcy mężczyzn, nadając im uprawnienia do patrolowania ulic i wdzierania się do domów w celu zapobieżenia przypadkom łamania przepisów sanitarnych […]. Pojawiły się rozmaite teorie spiskowe”.

To nie opis wydarzeń ostatnich miesięcy w Stanach Zjednoczonych, lecz fragment „Wirusa paniki” [s. 54–55] obrazujący epidemię polio, która uderzyła w Nowy Jork w 1916 roku. Seth Mnookin rekonstruuje dzieje szczepionek oraz obaw z nimi związanych, skupiając się przede wszystkim na teorii – naukowo obalonej, lecz nadal popularnej „w sieci” – dotyczącej powiązania szczepionek z autyzmem. Mnookin prezentuje sylwetki osób i organizacji odpowiedzialnych za jej propagowanie, pokazuje, w jaki sposób goniące za sensacją media oraz niektórzy politycy przyczynili się do siania „wirusa paniki”, a w efekcie do znaczącego spadku liczby szczepień w Stanach Zjednoczonych.

Książce dobrze zrobiłby końcowy rozdział obalający najważniejsze mity na temat szczepionek, ponieważ kluczowe argumenty gubią się w 300-stronicowej historii ruchu antyszczepionkowego. Zniechęcające są także fragmenty, w których Mnookin pisze w takim tonie, jakby oburzała go sama myśl o tym, że matki bez medycznego wykształcenia ośmielają się próbować zrozumieć artykuły naukowe.

Nieco bardziej empatyczny wobec osób obawiających się szczepienia swoich dzieci (choć jednocześnie obalający te obawy) wydaje się Łukasz Lamża, który antyszczepionkowcom poświęcił pierwszy rozdział książki „Światy równoległe. Czego uczą nas płaskoziemcy, homeopaci i różdżkarze”. Lamża w lekkiej, ale pełnej przykładów formie polemizuje z wybraną grupą dziwacznych teorii, z których część dotyczy tak zwanej „medycyny alternatywnej”. Co ciekawe, w różnych recenzjach tej książki autorowi zarzucano i zbyt drwiącą, i za mało krytyczną postawę wobec pseudonauki.

 

Z kolei Marcin Rotkiewicz poświęcił szczepionkom krótki rozdział pod koniec swojej książki „W królestwie monszatana”, w którym wskazuje także na rodzime wątki w ruchu antyszczepionkowym, związane, co smutne, z Uniwersytetem Medycznym w Białymstoku. Podtytuł książki – „GMO, gluten i szczepionki” – może być nieco mylący, ponieważ zdecydowanie dominują w niej treści poświęcone żywności genetycznie modyfikowanej. Rotkiewicz przekonująco argumentuje dlaczego etykietki typu „bez GMO”, tak często dziś spotykane na wielu produktach, powinny nas raczej poważnie martwić niż cieszyć. Ale to temat zasługujący na osobny tekst.

 

Książki:

Łukasz Lamża, „Światy równoległe. Czego uczą nas płaskoziemcy, homeopaci i różdżkarze”, Wyd. Czarne, Wołowiec 2020.

Seth Mnookin, „Wirus paniki. Historia kontrowersji wokół szczepionek i autyzmu”, Wyd. Czarne, Wołowiec 2019.

Marcin Rotkiewicz, „W królestwie monszatana. GMO, gluten i szczepionki”, Wyd. Czarne, Wołowiec 2017.

Lokalne inspiracje. Trzy niesztampowe książki o Polsce dla najmłodszych [KL dzieciom]

„Od mikmaka do zazuli” Michała Rusinka z ilustracjami Joanny Rusinek

W pierwszej kolejności zachęcam do sięgnięcia po wydaną kilka miesięcy temu książkę Michała Rusinka, który zabiera czytelników w językową podróż po Polsce. „Od mikmaka do zazuli. Atlas regionalizmów dla dzieci” to świetnie przemyślana publikacja ukazująca wiele okolic naszego kraju, ale też okazja do osłuchania się z różnymi – jak pisze wydawca – „tajemniczymi słowami”, jak klafciarz (Bory Tucholskie), stolem (Kaszuby), byśki (Kurpie) czy dziandziar (Pysznica). Niezależnie od tego, skąd pochodzi czytelnik, z kart wspaniale zilustrowanego przez Joannę Rusinek atlasu dowie się wielu ciekawych, podanych w lekkiej, Rusinkowej formie, faktów o historii i kulturze wielkich metropolii i mniejszych miejscowości. W tym nurcie Rusinek zachęca choćby do odwiedzin Szczebrzeszyna (gdzie też używa się niespotykanych nigdzie indziej słów, takich jak nawidziadło), zwłaszcza w czasie Festiwalu Stolica Języka Polskiego.

To właśnie decentralizację uznaję za największy atut tej książki i dwóch kolejnych omawianych tu tytułów. Wydaje się bowiem, że na rynku dostępnych jest wiele informacyjnych publikacji dla niedorosłych traktujących o tematach uniwersalnych – takich jak zwierzęta, rośliny czy kosmos – i choć część autorów zdecydowanie podkreśla lokalność swoich utworów (świetnym przykładem jest twórczość Tomasza Samojlika związana z Puszczą Białowieską), to zwykle dotyczy to tematów „standardowych”, podobnie jak bohaterowie literatury pięknej posługują się standardowym językiem polskim. „Od mikmaka do zazuli” Rusinka jest na tę uniwersalność świetną odtrutką, pozwala bowiem czytelnikowi zastanowić się nie tylko nad bogactwem i różnorodnością dialektów i gwar języka polskiego, ale też nad pozycją „prowincji”, „Polski powiatowej” czy też „warszawocentryzmu” (mimo wszystko w atlasie nie zabrakło gwary warszawskiej) w głównym nurcie literatury dla dzieci.

„Dobra robota” Elżbiety Pałasz z rysunkami Joanny Czaplewskiej

W podobny sposób odczytuję książkę Elżbiety Pałasz „Dobra robota. Ceramik, opiekunka fok i inne ciekawe zawody” zilustrowaną przez Joannę Czaplewską. To jedna z najciekawszych pozycji informacyjnych dla dzieci wydanych w zeszłym roku. Bez zadęcia i przesadnie ozdobnej formy (cecha wielu albumowych książek nonfiction) autorki oferują czytelnikom serię wywiadów z pomorskimi lokalsami, w tym budowniczym statków Józefem Burchardtem, biologiem morza Aleksandrą Zgrundo, panią pilot odrzutowca Katarzyną Tomiak-Siemieniewicz (jak się okazuje, nie tylko Urszula Brzezińska-Hołownia to potrafi!) i nauczycielką kaszubskiego Wandą Lew-Kiedrowską. Bardziej postępowych czytelników, do których się zaliczam, może razić niechęć autorki do używania form żeńskich, choć jej źródłem są chyba wypowiedzi bohaterek: „Jestem biologiem morza, czyli naukowcem, który bada organizmy żyjące w morzach” [s. 44]. Poza tym drobnym zgrzytem książka zawiera nie tylko krótkie i bardzo ciekawe rozmowy z osobami związanymi z Pomorzem, ale też pełnostronicowe obrazy codziennej pracy uzupełnione krótkimi objaśnieniami.

Poza silnym zaakcentowaniem pomorskiego charakteru rozmówców i zawodów, w przeważającej większości związanych z morzem, „Dobra robota” świetnie wykorzystuje formę informacyjnej książki obrazkowej, wywiady uzupełniają bowiem szczegółowe ilustracje ukazujące rozmówcę w akcji. Na rozkładówkach zobaczyć można pracownię jubilerską (Alina Filimoniuk), warsztat ceramiczny (Karol Elias Necel) czy ekologiczną farmę (Ian Weiss), a dbałość o detale i realistyczna konwencja pozwalają zapoznać się z podstawowymi narzędziami pracy i czynnościami, które każdy z bohaterów wykonuje na co dzień. Poza zachętą do odwiedzenia opisanych miejsc na Pomorzu, takich jak stocznia czy fokarium, „Dobra robota” stanowi ponadto świetną przeciwwagę dla prezentacji stereotypowych zawodów, takich jak lekarz, policjant czy strażak, od których roi się w literaturze dla dzieci.

„Turonie, żandary, herody” Anny Kaźmierak

Jeśli nie można wyjechać i posłuchać regionalizmów lub zobaczyć na żywo, jak wygląda praca opiekunki fok, to idealną alternatywą będzie podróż po polskich wsiach i miasteczkach, którą w swojej książce aktywnościowej „Turonie, żandary, herody. Wiejska maskarada” proponuje Anna Kaźmierak. Ta skrząca się od mocnych – miejscami wręcz oślepiających – kolorów publikacja prezentuje kilkadziesiąt grup kolędników z całej Polski, w tym brodaczy ze Sławatycz, cymprowników ze Zbąszynia i śmierguśników z Wilamowic, którzy w różnych porach roku (z książki można dowiedzieć się bowiem, że istnieją kolędnicy bożonarodzeniowi i noworoczni, zapustni oraz wielkanocni) wychodzą na ulice swoich miast i miasteczek. To jednak nie wszystko, do wspólnego kolędowania zapraszają też czytelników, na niemal każdej stronie można znaleźć sporo wolnego miejsca oraz różnorodne zadania [1], wymagające rysowania, wycinania, klejenia, składania i czego tylko dusza zapragnie!

W książce Kaźmierak znaleźć można mnóstwo ciekawych informacji etnograficznych z całej Polski, takich jak nazwy instrumentów i strojów czy fragmenty utworów śpiewanych przez mieszkańców wsi – zwłaszcza dla takich mieszczuchów jak ja jest to niesamowicie barwna, nie tylko za sprawą neonowej kolorystyki, podróż, do której zachęcam każdego! Autorka zręcznie łączy archiwalne fotografie z dynamicznymi plamami barwnymi, tworząc kolaże oddające lekko szalonego ducha kolędowania. Muszę przyznać, że pierwszy kontakt z tą feerią barw nie należał do łatwych, ale lekkie przymrużenie oczu i kolejne podejście sprawiły, że zatopiłem się w ludowych tradycjach, wciąż żywych w wielu miejscach Polski. Mimo aury vintage panującej na kartach książki, autorka nie zapomina o współczesnym odbiorcy, tłumacząc choćby stereotypowość przedstawienia postaci Żyda, a „Turonie, żandary, herody” traktować można jako świetny, interaktywny atlas po mniej znanych zakątkach naszego kraju.

Warto podkreślić na koniec, że wszystkie omówione książki łączy wrażliwość autorów na to, co lokalne, umiejscowione poza centrum, zarówno na poziomie geografii, jak i kultury i języka. To niezwykłe bogactwo form i treści może stać się inspiracją do dalszych poszukiwań nie tylko intelektualnych, ale też turystycznych, które niebawem przed nami. Kto wie, może kilka kilometrów od domu znaleźć można ciekawe miejsca, których historia nas zachwyci?

 

Książki:

Michał Rusinek, „Od mikmaka do zazuli. Atlas regionalizmów dla dzieci”, il. Joanna Rusinek, konsultacja: dr Artur Czesak, wyd. Helion, Gliwice 2020.

Elżbieta Pałasz, „Dobra robota. Ceramik, opiekunka fok i inne ciekawe zawody”, il. Joanna Czaplewska, wyd. Adamada, Gdańsk 2019.

Anna Kaźmierak, „Turonie, żandary, herody. Wiejska maskarada”, konsultacja: Anna Weronika Brzezińska, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2019.

 

Przypis:

[1] Na stronie wydawnictwa Dwie Siostry można znaleźć kilka zadań inspirowanych książką Kaźmierak, zob. [https://www.wydawnictwodwiesiostry.pl/materialy_do_pobrania/].

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

PiS już nie zreformuje państwa

Jakub Bodziony: Czy polityka gospodarcza PiS-u jest solidarna?

Marek Tejchman: A co to znaczy?

Według rządu czy według mnie?

To było przewrotne pytanie z mojej strony, bo odpowiedź jest niejednoznaczna. Uważam, że polityka PiS-u jest bardziej solidarna niż poprzednich ekip, jeżeli patrzymy na poziom redystrybucji. Niektóre programy rządu, w szczególności 500 plus, przyczyniły się do poprawy sytuacji wielu osób. Mapa biedy w dużym stopniu pokrywała się z mapą rodzin wielodzietnych. Wystarczy pojechać do jakiejkolwiek miejscowości poniżej 20 tysięcy mieszkańców i samemu się przekonać, jak bardzo zmieniła się sytuacja mieszkańców.

Ale jeżeli uznamy, że polityka solidarna powinna budować usługi publiczne wysokiej jakości, to obecny rząd jej nie prowadzi. Dlatego uważam, że obietnica, którą PiS złożyło 5 lat temu, nie została zrealizowana. A co ważniejsze, nie został naprawiony problem obciążenia podatkowego.

To znaczy?

Polityka PiS-u nie jest solidarna w wymiarze podatkowym, dlatego że relatywnie mocno podatkowo obciąża grupy mniej zarabiające.

Ma pan na myśli to, że polski system podatkowy jest degresywny?

Ten system jest tak niespójny, że trudno całościowo go oceniać. Ale niewątpliwie, w niektórych obszarach, jest on degresywny. To jest zaprzeczenie solidarności. Rząd zdawał sobie z tego sprawę i chciał to zmienić. Dyskutowano nawet o wprowadzeniu podatku jednolitego – to była bardzo sensowna propozycja.

Czyli ta solidarność kończy się na transferach finansowych?

Jak spojrzymy na postulaty kampanii w 2015 roku, to jej istotą wcale nie był program 500 plus, tylko retoryka o „Polsce w ruinie” i „dobrej zmianie”. Obywatele nie głosowali za tym, żeby dostać kilkaset złotych do kieszeni, tylko za społeczną i gospodarczą modernizacją. To były na tyle ogólne hasła, że każdy mógł sobie w nie wpisać to, w co sam wierzył: odbudowa przemysłu, inwestycje w transport lokalny czy rozwój opieki zdrowotnej. Te kierunki były efektem pracy intelektualnej, którą od 2010 roku wykonała polska prawica. Kaczyński musiał zjednoczyć ją pod wspólnym sztandarem, a to wymagało jakiegoś fermentu intelektualnego. Starano się wymyślić projekt, który będzie naszym motorem rozwoju, po tym jak zacznie wysychać szeroki strumień środków z Unii Europejskiej.

Dla bieżących korzyści politycznych rząd zdecydował się poświęcić długoterminowe cele modernizacyjne. Zignorowano fakt, że wysokiej jakości usługi publiczne są motorem wzrostu gospodarczego.

Marek Tejchman

Czyli ta dyskusja na prawicy zaczęła się dużo wcześniej, niż powstały zarysy planu Morawieckiego?

Wśród części polskich ekonomistów zaczęła się pogoń za wyśnionymi Niemcami. Chciano wzmocnić wzajemną współpracę przedsiębiorców, a spółki skarbu państwa miały być lokomotywami polskiego eksportu, które ciągnęłyby za sobą mniejszy biznes. Po części czerpaliśmy również wzorce z dalekiego wschodu, szczególnie Korei Południowej.

Stąd pomysł na polskie czebole?

Tak, nie biorąc pod uwagę ryzyka związanego taką polityką, postanowiliśmy budować narodowych czempionów. W założeniu nie chodziło o to, żeby stworzyć kilkanaście państwowych spółek, które będą obsadzone ciotkami i wujkami członków Zjednoczonej Prawicy. Mówiono o prawdziwej modernizacji. Trzeba jednak podkreślić, że nasze wzorce były bardzo wyidealizowane i nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością.

Dlatego skończyło się na zapowiedziach?

Jeszcze w 2016 roku premier Beata Szydło mówiła o Podkarpaciu jako o polskiej Bawarii. Nie chodziło jedynie o to, że od dawna rządzą w nim konserwatyści, ale również tym, że jest jednym najnowocześniejszych ośrodków przemysłowych w Europie. Sukces Bawarii był możliwy dzięki wysokiej jakości edukacji oraz bardzo dobrej infrastrukturze technicznej.

Ale chęć przemiany była retorycznie obecna w polskiej prawicy. Planowano stworzyć silne, sprawne państwo, które przełamie słynny imposybilizm. Publiczne projekty miały mieć charakter cywilizacyjny.

Taki charakter ma mieć Centralny Port Komunikacyjny, którego budowa jest jednym z filarów prezydenckiej kampanii Andrzeja Dudy.

CPK w pewnym stopniu stało się ofiarą własnej wielkości. To jest bardzo ciekawy projekt kolejowy, który pojawił się już za czasów Platformy, do którego później dodano lotnisko. Tylko zamiast mówić o realistycznych celach, PiS popada w gigantomanię i kreśli wizje wielkiego portu. Z takiej retoryki bardzo trudno się wycofać. Nawet jeżeli coraz więcej opracowań wskazuje na to, że megalotniska nie radzą sobie tak dobrze, jak porty średniej wielkości.

Mówiono o prawdziwej modernizacji. Trzeba jednak podkreślić, że nasze wzorce były bardzo wyidealizowane i nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością.

Marek Tejchman

Sam początkowo byłem bardzo sceptyczny wobec tego projektu, ale moje zdanie stopniowo ulegało zmianie. Możliwe, że wspólne lotnisko dla Warszawy i Łodzi, z ogólnopolskim węzłem kolejowym, jest bardzo dobrym pomysłem. Ale jego realizacja na pewno nie zakończy się sukcesem, jeżeli CPK jest używane jako propagandowa maczuga w kampanii wyborczej.

Pan dalej widzi ten zapał modernizacyjny w PiS-ie?

Już nie. Istotną cezurą czasową jest Piątka Kaczyńskiego, która została ogłoszona przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Potem było odejście minister Teresy Czerwińskiej, a PiS zdecydowało, że kolejnym etapem walki politycznej, będzie seria bezpośrednich transferów finansowych.

I plan Morawieckiego poszedł w odstawkę?

Wtedy dokonano pewnego wyboru strategicznego. Być może on był logiczny z politycznego punktu widzenia i bez tych działań rząd przegrałby wybory. Ale w tym momencie PiS skończyło się jako partia reformy państwa. Dla bieżących korzyści politycznych rząd zdecydował się poświęcić długoterminowe cele modernizacyjne. Zignorowano fakt, że wysokiej jakości usługi publiczne są motorem wzrostu gospodarczego.

To znaczy? Rząd argumentuje, że konsumpcja, którą wzmacniają transfery, też wspiera wzrost gospodarczy.

Jakościowa opieka zdrowotna generuje popyt na wysokiej klasy sprzęt, przemysł farmaceutyczny, rozwój i badania, oraz usługi informatyczne. Rozwijanie usług publicznych w znacznym stopniu przyspiesza proces cyfryzacji gospodarki. To oczywiście wymaga dobrej edukacji, która jest świetnym produktem eksportowym. Jednym z najważniejszych sektorów eksportowych w Wielkiej Brytanii jest właśnie eksport usług edukacyjnych.

Jeżeli uważamy za swoje osiągnięcie obniżenie pensji posłom o 20 procent i przeszkadza nam to, że urzędnik, który decyduje o miliardowych kontraktach zarabia więcej niż 10 tysięcy złotych, to trudno, żebyśmy mieli sprawne państwo.

Marek Tejchman

W Polsce nie ma pieniędzy dla nauczycieli, co pokazały zeszłoroczne protesty.

Uważam, że ta deklaracja i nagonka na nauczycieli była jak splunięcie w twarz dużej i bardzo ważnej grupie zawodowej. Symbolicznie, pod koniec protestów pedagogów, ogłoszono jeszcze program „Krowa plus”, który zakładał dopłaty do zwierząt dla rolników.

Rząd nie miał świadomości tego, że usługi edukacyjne są kluczowym elementem nowoczesnej gospodarki. W polskim przypadku dodatkowo wspierają one bardzo ważny segment usług wspólnych, które zazwyczaj błędnie są określane mianem call center – w znacznej mierze są to zaawansowane biura księgowe, usługi prawne i centra logistyczne. One generują wysokie, jakościowe płace i budują w Polsce kulturę zarządzania.

Jak pan ocenia obecne działania antykryzysowe rządu?

Na premiera Morawieckiego spadła krytyka w związku z tym, że pomoc była wdrażana zbyt powoli i stopniowo. Ale cały świat został zaskoczony obecnym kryzysem i minęło trochę czasu, zanim zrozumieliśmy jego naturę. Uważam, że reakcja władzy była relatywnie szybka i sprawna jeśli chodzi o wsparcie dla biznesu.

Jednocześnie tu również trudno doszukać się solidarności – wraz z kolejną tarczą antykryzysową rząd zapowiada masowe zwolnienia w budżetówce.

W tej kwestii najmądrzejsze zdanie powiedział kilka lat temu Marek Belka – „tanie państwo to dziadowskie państwo”. I to się zaczyna od góry. Bo jeżeli uważamy za swoje osiągnięcie obniżenie pensji posłom o 20 procent i przeszkadza nam to, że urzędnik, który decyduje o miliardowych kontraktach zarabia więcej niż 10 tysięcy złotych, to trudno, żebyśmy mieli sprawne państwo. Na warszawskim rynku specjalistów bez problemu można znaleźć pracę za kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. To jest rynek, który obejmuje Warszawę, ale również Pragę, Berlin, Budapeszt, Zagrzeb i Paryż. Za to trzeba płacić, również w administracji.

I obecny rząd nie poprawi tej sytuacji?

Treścią polityki PiS-u są transfery socjalne i walka z kolejnymi grupami protestujących, trudno więc oczekiwać jakiejkolwiek zmiany i reformy. Ekipa, która kreuje konflikt światopoglądowy na potrzeby bieżącej polityki, pokazuje, jak bardzo jest odklejona od problemów obywateli. Zapraszam do wizyty w polskich szpitalach.

Chociaż, jak tak sobie myślę, to może być moje myślenie życzeniowe, które wynika z rozczarowania obecnym stanem rzeczy. I tak naprawdę stan usług publicznych nie ma większego znaczenia.

Temu przeczą badania opinii publicznej. To są kolejne wybory z rzędu, w których, według wyborców, ochrona zdrowia jest jednym z najważniejszych tematów.

To prawda, że tak mówią. Ale widzę, jakie materiały najlepiej się klikają – polityczne pyskówki, pełne patosu deklaracje i bzdurne awantury. To zainteresowanie opieką zdrowotną czy edukacją ogranicza się w większości do sfery deklaracji.

[Sawczuk w poniedziałek] Ostatni tydzień kampanii. PiS korumpuje Polaków wozami strażackimi

„Bitwa o wozy” – to nie nowy pomysł telewizji rozrywkowej na reality show, ale oficjalna inicjatywa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. W ramach akcji gmina do 20 tys. mieszkańców z największą frekwencją wyborczą w danym województwie otrzyma wóz strażacki. Dlaczego chodzi o gminy do 20 tys. mieszkańców? Ponieważ w takich gminach PiS miało w wyborach największe poparcie, w ostatnich wyborach parlamentarnych przekroczyło ono 50 procent. Nie jest to akcja frekwencyjna, ale korupcja. Akcja rządu przesuwa polską demokrację na wschód.

A to nie koniec patologicznych zagrywek wyborczej obozu rządzącego w ostatnich dniach. W niedzielę wicepremier i minister rozwoju Jadwiga Emilewicz przemawiała z ambony na Jasnej Górze, co transmitowała TVP. Jest to sojusz wyborczy obozu rządzącego i Kościoła. Emilewicz wykorzystała religię do promocji politycznej, a Kościół pozwolił upartyjniać wiarę – być może chodzi o pieniądze, które PiS przekazuje w ostatnich latach szerokim strumieniem, a może immunitet wobec księży-pedofili, których państwo ściga bez przekonania.

Jeśli nie liczyć nieuczciwego wspomagania, kampania Andrzeja Dudy wciąż szuka na siebie dobrego pomysłu. W ostatnich dniach kandydat obozu rządzącego przede wszystkim wrócił do narracji, zgodnie z którą Polska powinna jak najszybciej osiągnąć poziom życia, „jaki jest w krajach Zachodu”. Trudno co prawda uzgodnić, jak można połowę czasu wykazywać wrogość wobec wszystkiego, co pochodzi z Zachodu, „z Berlina” albo „z Brukseli”, aby potem przekonywać, że mamy żyć, jak na Zachodzie. Tej zagadki w tej chwili nie rozwiążemy. W wystąpieniach Dudy nie zabrakło kolejnych ekstremistycznych wypowiedzi. W Krakowie kandydat obozu rządzącego powiedział, że rządy PO-PSL były „gorszym wirusem niż koronawirus”.

Duda u Trumpa

W najbliższym tygodniu w kampanii Dudy będzie mieć jednak miejsce niekonwencjonalne wydarzenie. Polski prezydent poleci do USA, aby spotkań się z amerykańskim prezydentem Donaldem Trumpem. Wbrew popularnej ocenie, nie widzę niczego złego w tym, że Duda próbuje utrzymywać dobre relacje z Trumpem – USA to ważny sojusznik i gwarant bezpieczeństwa Polski, niezależnie od tego, kto jest obecnie prezydentem tego kraju. Nie zmienia to jednak faktu, że obóz rządzący balansuje między dogadywaniem się z Trumpem a zauroczeniem Trumpem.

Tymczasem wizyta Dudy w USA przypada na bardzo wrażliwy moment w amerykańskiej polityce. Nie licząc poważnego kryzysu gospodarczego i zamieszek, które wybuchły po zamordowaniu czarnoskórego George’a Floyda przez policjanta, Stany Zjednoczone mają najwięcej na świecie ofiar pandemii, a liczba zachorowań znów gwałtownie rośnie.

Jednak 20 czerwca, w czasie pierwszego publicznego wiecu od początku pandemii, Trump otwarcie powiedział, że Stany Zjednoczone powinny przeprowadzać mniej testów na koronawirusa, aby wykrywać mniej przypadków zachorowań! Nie brakowało i innych kontrowersji. Mimo pogarszającej się sytuacji epidemicznej, Trump chciał zorganizować wiec w zamkniętej hali, bez obowiązkowych środków ochronnych. W dodatku wydarzenie zaplanowano pierwotnie na 19 czerwca, czyli święto zakończenia niewolnictwa w USA – i miało się ono odbyć w Tulsie, gdzie w przeszłości dochodziło do krwawych pogromów rasowych. Wybór dość nieszczęśliwy jako odpowiedź na protesty społeczne wywołane przez zabójstwo czarnoskórego Amerykanina. Sondaże Trumpa w ostatnim czasie lecą w dół.

A jakby mało było skandali, 23 czerwca ukazuje się sensacyjna książka Johna Boltona, byłego doradcy Trumpa do spraw bezpieczeństwa narodowego, której publikację Trump próbował nieskutecznie zablokować w sądzie, a która zawiera wiele szokujących informacji na temat amerykańskiego prezydenta. Według relacji Boltona – jakby nie było neokonserwatywnego prawicowca – Trump miał na przykład w rozmowie z chińskim przywódcą uznać chińskie obozy koncentracyjne dla muzułmanów za dobry pomysł, a poza tym miał nie pamiętać o tym, że zgodził się na Fort Trump w Polsce…

Jadwiga Emilewicz wykorzystała religię do promocji politycznej, a Kościół pozwolił upartyjniać wiarę.

Tomasz Sawczuk

Pojedynek na spoty

Ostatnie dni kampanii to także pojedynek na spoty wyborcze. Rafał Trzaskowski opublikował bardzo dobry spot, w którym przedstawia się wyborcom. Trzaskowski zręcznie pokazuje w nim, że można połączyć lojalność wobec własnego kraju i przekonanie, że nie trzeba zamykać się na świat. Kampania kandydata Platformy na prezydenta różni się na plus od poprzednich kampanii jego macierzystej partii.

W ostatnich dniach Trzaskowski konsekwentnie powtarzał, że będzie „bronić 500 plus”, a także zawetuje każdą ustawę zmierzającą do podniesienia wieku emerytalnego. W sprawie wieku emerytalnego Trzaskowski próbuje najpewniej uspokoić część wyborców, którzy mogliby obawiać się jego wyborczego zwycięstwa, ale jednocześnie uległ szantażowi PiS-u – wiek emerytalny w Polsce jest bowiem obecnie bardzo niski w porównaniu ze średnią długością życia. Kandydat PO zaliczył też wpadkę, gdy w czasie konferencji prasowej stwierdził, że nie głosował w poprzedniej kadencji Sejmu nad obniżeniem wieku emerytalnego (głosował: był słusznie przeciwko).

Sztab Andrzeja Dudy opublikował w odpowiedzi spot, w którym „Polska” głosem narratorki rozlicza Rafała Trzaskowskiego z jego wypowiedzi i ewentualnych słabości. Spot jest dość zabawny, a wręcz krotochwilny, co powoduje jednocześnie, że wydaje się lżejszy niż propozycja Trzaskowskiego – a przy tym jest całkowicie defensywny i reaktywny. W konsekwencji wychodzi na to, że siła jest po stronie Trzaskowskiego, a spot Dudy ma najwyraźniej zasiać wątpliwości co do Trzaskowskiego wśród mniej zmobilizowanych wyborców. W odpowiedzi Platforma opublikowała kolejne wideo, w którym rozlicza Andrzeja Dudę z niezrealizowanych obietnic.

Hołownia w peletonie, Biedroń odstaje

Kampanijną ofensywę przypuścił także Szymon Hołownia, którego sztab w weekend prowadził 24-godzinną transmisję na żywo z wyborczego szlaku. Z sondaży wynika, że Hołownia nie ma szansy na wejście do drugiej tury wyborów, ale jego całościowy wpływ na kampanię wyborczą należy zaliczyć na plus – w odróżnieniu od pozostałych kandydatów Hołownia budował swoją kampanię wokół tematów, które rzeczywiście mają znaczenie z punktu widzenia urzędu prezydenta, na który kandyduje. Jednocześnie mógł mówić o tych kwestiach bez wcześniejszych uwikłań, co wnosiło do debaty publicznej trochę świeżości. Kampania wyborcza stała się dzięki postawie Hołowni choć trochę bardziej merytoryczna.

Uwagę zwraca także konsekwentna słabość kampanii Roberta Biedronia, która dużej mierze koncentruje się obecnie na kwestiach związanych z osobami LGBT, podobnie jak miało to miejsce w kampanii Wiosny do Parlamentu Europejskiego w zeszłym roku. Prowadzi to kampanię na manowce, ale być może na obecnym etapie Biedroń może liczyć jedynie na tożsamościowych wyborców lewicy, dla których najważniejsze są deklaracje ideowe. Kiedy kilka tygodni temu w wywiadzie zwróciłem Biedroniowi uwagę na to, że „w kampanii lewica podkreśla trzy tematy – stosunek do Kościoła, prawo aborcyjne i małżeństwa jednopłciowe”, ten stanowczo zaprzeczył. Jeśli spojrzeć na przebieg kampanii, wydaje się jednak, że wyszło na moje – w ostatnim tygodniu Lewica złożyła w Sejmie ustawę o legalizacji małżeństw par jednopłciowych.

Monopolista, zarówno na rynku, jak i w polityce, nie musi już liczyć się z konkurencją i może po prostu „podnieść ceny”: zdusić protesty, odebrać świadczenia, zmniejszyć ochronę praw obywatelskich – zawsze „w imię Polski”.

Tomasz Sawczuk

Duda nie jest gwarantem 500 plus

Na koniec warto przypomnieć o tym, że fundamentalny podział w tych wyborach dotyczy tego, czy Polska w ogóle powinna być państwem prawa, czy państwem jednej partii. Od odpowiedzi na to pytanie zależy kierunek, w którym będzie rozwijać się polski ustrój polityczny. Może być albo Polska demokratyczna i pluralistyczna, w której postulaty kandydatów podobają nam się czasem bardziej, a czasem mniej, albo Polska, w której przestrzeń wolności osobistej i politycznej staje się mniejsza, a wyrażenie sprzeciwu wobec działań władzy staje się coraz trudniejsze i przynosi coraz mniejsze skutki.

Monowładza musi z czasem coraz mniej liczyć się z głosami krytyki – dlatego fałszywe jest rozumowanie, które istnieje na części lewicy, że Andrzej Duda jest lepszym gwarantem solidarnej polityki społecznej niż Rafał Trzaskowski. Aby mogły istnieć trwałe, dobrej jakości, służące społeczeństwu usługi publiczne, muszą mieć poparcie więcej niż jednej partii. Monopolista, zarówno na rynku, jak i w polityce, nie musi już liczyć się z konkurencją i może po prostu „podnieść ceny”: zdusić protesty, odebrać świadczenia, zmniejszyć ochronę praw obywatelskich – zawsze „w imię Polski”.

PiS nie gra zgodnie z zasadami, dlatego niczego nie można wziąć za pewnik. Akcje w rodzaju „Bitwy o wozy” stawiają pod znakiem zapytania pewność co do tego, czy wybory zostaną przeprowadzone uczciwie. Pewne jest zatem tylko jedno. Walka jest wyrównana, dlatego do 12 lipca, kiedy przewidziana jest druga tura wyborów prezydenckich, jeszcze wiele może się wydarzyć.

[Bodziony w piątek] LGBT – PiS wyłożyło się na hejcie

Kiedy PiS jest w tarapatach, zazwyczaj odwołuje się do ludzkich lęków i cynicznych sztuczek. Wraz z dołującymi sondażami prezydenta do retoryki obozu władzy powróciły tematy uchodźców, ośmiu lat rządów PO, żydowskich roszczeń, a także mniejszości seksualnych. Jarosław Kaczyński wykorzystuje istniejące podziały społeczne albo kreuje nowe, aby kontrolować scenę polityczną. Władza i sprzyjające jej media liczyły na to, że uda się im sprowokować opozycję do reakcji, aby przedstawić oponentów jako rzekomych wrogów polskości. Ostrze zostało wymierzone przede wszystkim w głównego konkurenta Andrzeja Dudy, czyli Rafała Trzaskowskiego.

Sygnał startowy dali bracia Karnowscy, którzy na okładce tygodnika „Sieci” umieścili fotomontaż postaci Trzaskowskiego jako „lewicowego radykała”. Jednocześnie Michał Karnowski informował swoich czytelników, że „ideologia LGBT” zagraża naszej suwerenności i prowadzi do rozbrojenia Polski. Logika, która pozwoliła redaktorowi Karnowskiemu połączyć te punkty w jeden ciąg myślowy, pozostaje zagadką. Dość wspomnieć, że Wielka Brytania, Francja czy ukochane przez polską prawicę Stany Zjednoczone dysponują bronią nuklearną oraz armią dalece potężniejszą od polskiej, a jednocześnie zalegalizowały małżeństwa osób homoseksualnych.

Homofobiczny przekaz ochoczo podchwycił obóz władzy. Prezydent żarliwie przekonywał wyborców, że „LGBT to nie ludzie, a ideologia”, która zagraża tradycyjnej polskiej rodzinie. W kolejnych przemówieniach rozwijał ten przekaz i porównał walkę o prawa homoseksualistów do sowieckiej indoktrynacji. Z początku wydawało się, że przekaz daje oczekiwany efekt. Udało się nakręcić prawicową narrację, a Twitter zapłonął od pełnych słusznego oburzenia komentarzy. Realizacja „planu Dudy” – jak można by określić tę hejterską akcję, w nawiązaniu do forsowanego przez prawicę określenia „plan Rabieja” – napotkała jednak kilka istotnych przeszkód.

Niektórzy będą uznawać sposób reakcji Trzaskowskiego za niewystarczająco mocny, jednak wyborcza logika nakazywała nie wchodzić w narrację Dudy.

Jakub Bodziony

Po pierwsze, w czasie kryzysu zdrowotnego i gospodarczego partia rządząca Polską od ponad pięciu lat postanowiła po raz kolejny szczuć na słabszych. Jest to nie tylko moralnie obrzydliwe, ale także oderwane od rzeczywistości. Bo przecież przechwałki PiS-u o tym, jak udało się zdusić w Polsce epidemię koronawirusa, wyraźnie kontrastują z codziennymi raportami o setkach nowych zakażeń. W konsekwencji władze stają się coraz mniej wiarygodne. Prezydent Duda, który do tej pory nie przejmował się obostrzeniami sanitarnymi, wystąpił na wiecu w czwartek w maseczce i rękawiczkach – być może sugeruje to, że rząd zamierza wprowadzić przed wyborami nowe obostrzenia sanitarne. To jednak trudno przewidzieć, ponieważ władza nie informuje odpowiednio o zasadach polityki zdrowotnej w czasie epidemii.

Po drugie, PiS-owi nie udało się sprowokować Trzaskowskiego ani jego sztabu do walki na zasadach ustalonych przez obóz władzy. Niektórzy będą uznawać sposób reakcji Trzaskowskiego za niewystarczająco mocny, jednak wyborcza logika nakazywała nie wchodzić w narrację Dudy. Trzaskowski powtarzał więc jedynie swój stały przekaz o konieczności budowy nowej wspólnoty.

Po trzecie, w konsekwencji PiS przegrzało temat. Prezydent w swoim przemówieniu w Brzegu najwyraźniej zanadto się zapędził, a temat stopniowo wymykał się PiS-owi spod kontroli. Wydaje się, że słowa Jacka Żalka o tym, że „to nie są ludzie” i Przemysława Czarnka, że „LGBT nie są równi ludziom normalnym”, przelały czarę goryczy nawet wśród sporej części konserwatywnych komentatorów. W dodatku cytaty z wypowiedzi prezydenta i polityków partii znalazły się na nagłówkach światowych mediów.

Następnie sztab prezydenta zaczął się więc wycofywać z tematu, a Andrzej Duda wystosował na Twitterze specjalne oświadczenie. Prezydent zwrócił się z prośbą o uprawianie rzetelnego dziennikarstwa do agencji Reuters i Associated Press, „Guardiana”, „New York Timesa” i „Financial Timesa”. Andrzej Duda stwierdził, że jego słowa zostały wyjęte z kontekstu i oskarżył media o tworzenie fake newsów. Tego rodzaju tłumaczenia brzmią jednak dziwnie jak na poważnego polityka i najwyraźniej były skierowane na rynek wewnętrzny. Dziennikarze cytowali wypowiedzi Dudy prawidłowo, a trudno byłoby znaleźć kontekst, w którym brzmiałyby one dobrze.

Desperacki zryw pokazał, że widmo porażki Dudy jest realne, a sztabowcom prezydenta brakuje pomysłów na to, jak odwrócić niekorzystny trend.

Jakub Bodziony

PiS-owska szarża wywróciła się ostatecznie za sprawą naszego największego sojusznika – Stanów Zjednoczonych. Georgette Mosbacher, ambasadorka USA w Polsce, zdecydowanie potępiła homofobiczną nagonkę polskich władz. Można powiedzieć, że ten cios został złagodzony poprzez zaproszenie prezydenta Dudy do Białego Domu na kilka dni przed wyborami w Polsce. Nie ulega jednak wątpliwości, że odwrót od tematu przebiega wbrew planom PiS-u.

Dodatkowo, Andrzej Duda zaprosił na spotkanie aktywistów LGBT i Roberta Biedronia. Efektem miały być zapewne ładne obrazki, które częściowo mogłyby przykryć działania władzy. Kandydat Lewicy stwierdził jednak, że nie przyjdzie do Pałacu Prezydenckiego, dopóki Duda nie przeprosi. Aktywista Bart Staszewski przyjął zaproszenie, ale samego spotkania prezydent nie może zaliczyć do udanych. Staszewski pokazał Dudzie zdjęcia osób LGBT, które popełniły samobójstwo i domagał się od niego przeprosin za dehumanizujące słowa. Prezydent miał odpowiedzieć, że przeprosin nie będzie, co argumentował wolnością słowa. Wpis Staszewskiego, skrajnie niekorzystny dla prezydenta, został udostępniony ponad 10 tysięcy razy w mediach społecznościowych.

Desperacki zryw pokazał, że widmo przegranej Dudy jest realne, a sztabowcom prezydenta brakuje pomysłów na to, jak odwrócić niekorzystny trend. PiS udowodniło jedynie, że kiedy nie ma pomysłów, w pierwszej kolejności sięga po ciosy poniżej pasa. Wydaje się, że tym razem ekstremistyczny wyskok obozu prezydenta przybliżył Dudę do porażki.

 

Fot. Wikimedia Commons. 

[Stany Zjednoczone] Protesty działają

Znakomity eseista Ta-Nehisi Coates słusznie kiedyś zauważył, że od czarnych Amerykanów ich biali współobywatele zawsze wymagają protestowania pokojowo (spokojnie, cicho itd.), choć co roku, w Święto Niepodległości, świętują zupełnie nie-pokojowy bunt przeciw opresji. Co więcej, inna zbrojna rebelia – w obronie niewolnictwa – jest mitem założycielskim konserwatywnego Południa, z którym dopiero niedawno zaczęto się rozprawiać, na przykład zdejmując flagę Konfederacji czy usuwając pomniki secesjonistów.

Przywoływanie Martina Luthera Kinga i ruchu na rzecz praw obywatelskich ma być dowodem na to, że do osiągnięcia swoich celów Afroamerykanom nie trzeba siły. To oczywiście nieprawda: po pierwsze, dla walki o prawa obywatelskie równie ważny co King był odrzucający strategię non-violence Malcolm X; po drugie zaś, pokojowe protesty wcale nie spotykały się z życzliwą reakcją społeczeństwa. Kinga uważano za przestępcę i niebezpiecznego wichrzyciela. Kiedy protestował, obrzucano go kamieniami, a w końcu zamordowano. Z kolei, kiedy miesiąc temu uzbrojeni biali mężczyźni wtargnęli do budynku władz stanowych Michigan, sprzeciwiając się zamknięciu gospodarki w celu walki z pandemią, Trump natychmiast ich wsparł. Prezydent zapewnił, że protestujący to „bardzo dobry ludzie, tylko są rozgniewani”.

Wydaje się, że dziś widzimy wreszcie odejście od dominującej przez lata postawy, wedle której metody protestu były większym problemem niż jawna niesprawiedliwość. Dwukrotnie więcej badanych większy problem widzi w przemocy ze strony policji niż w ewentualnej przemocy ze strony demonstrujących. Choć Donald Trump, schowany za zasiekami Białego Domu, próbuje wmówić Amerykanom co innego – trwające od trzech tygodni protesty przeciw brutalności policji i systemowemu rasizmowi, są w przeważającej mierze pokojowe. Plądrowanie sklepów to margines, demonstracji nie koordynuje wszechświatowy zarząd antify, a setki tysięcy ludzi wyszły na ulice, bo po prostu mają dość. Aż 57 procent badanych uważa, że gniew demonstrujących jest w pełni uzasadniony. Przyczyną problemu jest właśnie „prawo i porządek” tak, jak je rozumie prezydent, czyli jako brutalną siłę służb.

Poparcie dla protestujących, nie dla prezydenta

Protestują ludzie we wszystkich stanach, nawet tam, gdzie czarni stanowią ułamek procenta mieszkańców. W 2014 roku, kiedy ruch Black Lives Matter po raz pierwszy zaistniał w szerszej świadomości Amerykanów, zaledwie 43 procent badanych zgadzało się, że policyjne zabójstwa czarnych mężczyzn są oznaką systemowego rasizmu. Dziś uważają tak już trzy czwarte, w tym większość białych. Tylko od początku protestów, które wybuchły 26 maja w Minneapolis, poparcie dla ruchu Black Lives Matter wzrosło o ponad dziesięć punktów procentowych. Protesty – choćby i „agresywne” – są skuteczne i już teraz przynoszą nie tylko zmianę opinii publicznej, lecz także wymierne skutki instytucjonalne.

Dziś wreszcie widzimy odejście od dominującej przez lata postawy, wedle której metody protestu były większym problemem niż jawna niesprawiedliwość.

Piotr Tarczyński

Dzięki nagraniu, na którym białym policjant dusi George’a Floyda, biali Amerykanie na własne oczy zobaczyli to, co czarni wiedzieli od dawna. Brutalność policji jest problemem systemowym, przemoc jest nie ostatecznością, ale podstawowym narzędziem, stosowanym przez policjantów, którzy czują się bezkarni. Liczne filmy z kolejnych tygodni, pokazujące zachowanie policjantów wobec pokojowych demonstrantów, tylko utwierdziły ich w tym przekonaniu. Policjanci, nie zważając na to, że są nagrywani, wjeżdżali autami w tłum protestujących, rozpędzali ich gazem łzawiącym i gumowymi kulami. Co najmniej dwadzieścia osób doznało trwałego uszkodzenia wzroku lub wręcz straciło oczy. Funkcjonariusze pałowali spokojnie jadących rowerzystów, wyciągali z aut studentów i razili ich paralizatorami, bili dziennikarzy. W Buffalo kamera uchwyciła, jak policjanci celowo popychają starszego mężczyznę, który pada na chodnik, nie rusza się, krwawi, a mundurowi nie reagują. W dodatku policja Buffalo, nie wiedząc o tym, że sytuacja została nagrana, kłamała, że mężczyzna „się potknął”. Choć One America News (OAN; skrajnie prawicowa stacja telewizyjna, która powoli zastępuje Fox News w roli ulubionej stacji Trumpa) próbowała forsować teorię, że staruszek był tak naprawdę prowokatorem antify [sic!], do przeważającej większości Amerykanów dotarło, że ofiarą policyjnej brutalności mogą paść nawet biali emeryci.

Policjanci czują się bezkarni, bo prawo daje im w zasadzie pełną swobodę w używaniu „śmiercionośnej siły” [lethal force], chroni ich także zasada „kwalifikowanej bezkarności” [qualified immunity], w praktyce uniemożliwiająca pozywanie policjantów za to, co zrobią w trakcie wykonywania obowiązków. Za czasów Obamy, po zamieszkach w Ferguson, powstał raport opisujący strukturalne problemy z organami ścigania. W jego rekomendacjach znalazło się zwiększenie odpowiedzialności policji za jej czyny. Skromna próba reformy (na przykład obejmowanie federalnym nadzorem problematycznych wydziałów policji), została jednak wyrzucona do kosza przez Trumpa, który za punkt honoru postawił sobie wycofanie się ze wszystkiego, co zostawiła po sobie poprzednia administracja. Prezydent przywrócił również zawieszony przez Obamę program przekazywania wydziałom policji starego sprzętu wojskowego, na przykład granatów czy wozów opancerzonych. Oficjalnie chodzi o walkę z terrorystami i kartelami narkotykowymi, ale efekt jest taki, że policja od lat już wygląda – i często zachowuje się – jak armia okupacyjna, której zadaniem jest nie ochrona obywateli, lecz walka z nimi.

Militaryzacja policji i ciągłe zwiększanie jej budżetu wcale nie przekładają się na skuteczność. USA wydają dziś na wymiar sprawiedliwości (policję, więzienia, sądy) mniej więcej dwa razy tyle niż na opiekę społeczną: odpowiednio 2 procent i 0,8 procent. Jeszcze w 1980 roku było to mniej więcej tyle samo, około 1 procent. Tymczasem wykrywalność przestępstw spada, a liczba osób zabitych przez policję rośnie. W 2018 roku było to 31 osób na 10 milionów – w Niemczech ten wskaźnik wynosi 1 na 10 milionów, a w Wielkiej Brytanii jeszcze mniej. Czarni Amerykanie są aresztowani ponad trzykrotnie częściej niż biali i tyleż częściej giną w trakcie policyjnej interwencji. Nic dziwnego, że dla niemałej części amerykańskiego społeczeństwa policja nie jest żadnym gwarantem bezpieczeństwa, ale przeciwnie, potencjalnym zagrożeniem. Wyobrażają sobie Państwo, że w Polsce rodzice musieliby przeprowadzać z dziećmi rozmowę na temat tego, jak zachowywać się w kontakcie z policją, żeby ujść z życiem? W afroamerykańskich rodzinach, bez względu na status majątkowy, to standard.

Policja sprzeciwia się reformom

Ostrożnych reform próbowały władze miast – w tym i Minneapolis, gdzie między innymi pod takim hasłem wygrał wybory urzędujący burmistrz. Z jednej strony, przeprowadzano treningi antydyskryminacyjne, z drugiej – montowano osobiste kamerki na mundurach policjantów. Wewnętrzny opór jest jednak zbyt silny. Kiedy jeden z radnych zagłosował za zmniejszeniem budżetu policji, funkcjonariusze przestali reagować na niektóre wezwania z jego okręgu. Zwolnienie kilku oficerów winnych nadużyć zakończyło się przywróceniem ich do pracy pod naciskiem związku zawodowego. Bob Kroll, niesławny szef związku zawodowego policjantów Minneapolis, ma udokumentowaną historię rasistowskich zachowań. Black Lives Matter nazywa terrorystami, jest zwolennikiem jeszcze ostrzejszego kursu. Mimo to (a może właśnie dlatego) wybierany jest na kolejne kadencje dużą większością głosów. Nie jest też wyjątkiem, podobni mu ludzie kierują policyjnymi związkami zawodowymi w kilku innych dużych miastach.

Plądrowanie sklepów to margines, demonstracji nie koordynuje wszechświatowy zarząd antify, a setki tysięcy ludzi wyszły na ulice, bo po prostu mają dość.

Piotr Tarczyński

Nic dziwnego, że zdaniem wielu, amerykańskiej policji nie da się naprawić, konieczne są radykalne, systemowe zmiany: stąd popularność wśród protestujących haseł „Defund the police” [Przerwać finansowanie policji] albo nawet „Disband the police” [Rozwiązać policję]. Nie chodzi oczywiście o to, żeby przechodzić do etapu anarchii rodem z Mad Maxa, ale o zasadniczą zmianę podejścia do dbania o bezpieczeństwo. Z powodu ciągłego zmniejszania wydatków publicznych, każdy problem społeczny – bezdomność, uzależnienia, zdrowie psychiczne itd. – stał się odpowiedzialnością policji. Niemal jedna czwarta zabitych przez policję to ludzie chorzy psychicznie. Mundurowy z bronią nie jest najwłaściwszą osobą do radzenia sobie z nimi, ale w USA system opieki nad takimi ludźmi właściwie nie istnieje. Policja ani nie spełnia swojego podstawowego zadania – nie zapewnia bezpieczeństwa wszystkim obywatelom. Nie wywiązuje się należycie z dodatkowych obowiązków, którymi w ogóle nie powinna się zajmować. „Defund the police” oznaczać ma przekazanie części ogromnych budżetów innym służbom. Do zmian udaje się przekonać nawet niektórych konserwatystów, zwłaszcza argumentem, że opieka i prewencja nie tylko przynoszą lepsze skutki, ale w dodatku są tańsze.

Istnieje precedens: Camden w New Jersey, które w 2012 roku przodowało w statystykach zbrodni, rozwiązało swoją policję i od podstaw stworzyło zupełnie nową służbę porządkową. W centrum postawiono różnorodność, deeskalację konfliktów i dialog z mieszkańcami. Sytuacja oczywiście nie jest idealna, ale przestępczość spadła niemal o połowę, a w trakcie niedawnych protestów szef nowej policji maszerował razem z protestującymi. Rada miejska Minneapolis prawie jednogłośnie poparła rozwiązanie wydziału policji i zbudowanie od nowa systemu bezpieczeństwa publicznego. W Albuquerque w Nowym Meksyku władze zapowiedziały utworzenie nowej instytucji, złożonej między innymi z pracowników socjalnych i specjalistów od uzależnień, mającej przejąć część kompetencji policji. Pracownicy mieliby odpowiadać na wezwania dotyczące osób bezdomnych, pijanych lub pod wpływem narkotyków, przede wszystkim zaś chorych psychicznie. Inne miasta, jak Los Angeles czy Nowy Jork, nie posunęły się póki co aż tak daleko, ale pod wpływem nacisków także one zaczynają zmniejszać budżety policji. Zmiany instytucjonalne zachodzą w całym kraju – władze miejskie i stanowe zakazują duszenia (które zabiło George”a Floyda), wchodzenia do czyjegoś domu bez nakazu (tak zginęła Breonna Taylor, pomyłkowo zastrzelona przez policję we własnym mieszkaniu), używania gazu łzawiącego, ujawniają tajne rejestry policyjnych nadużyć.

USA wydają dziś na wymiar sprawiedliwości (policję, więzienia, sądy) mniej więcej dwa razy tyle co na opiekę społeczną: odpowiednio 2 procent i 0,8 procent.

Piotr Tarczyński

Trump gra strachem

Demokraci złożyli w Izbie Reprezentantów projekt ustawy, która większość tych zmian czyniłaby prawem federalnym, a dodatkowo ułatwiałaby pociąganie policjantów do odpowiedzialności. Oficjalnie jednak dystansują się od hasła „Defund the police”, bowiem z badań opinii publicznej wynika, że choć większość Afroamerykanów je popiera, to dwie trzecie wszystkich obywateli podchodzi jednak do niego sceptycznie. Na tych lękach chce grać Trump, którego jedyną szansą na reelekcję jest w tej chwili karta „prawo i porządek”, to znaczy przekonanie niezależnych wyborców, że tylko on jest w stanie uchronić kraj przed chaosem i bezprawiem. Z kolei Joe Biden potrzebuje do wygranej zarówno niezdecydowanych, jak i Afroamerykanów, dlatego demokraci stąpają po grząskim gruncie.

Tymczasem Trump broni „najwspanialszej policji na świecie” i zapowiada, że zawetuje jakąkolwiek próbę zmiany „kwalifikowanej bezkarności”. Nawet on zgodził się na zakaz duszenia i wydał 16 czerwca rozporządzenie dotyczące „podniesienia standardów” policji. Republikanie w Senacie także mają wkrótce przedstawić własny projekt reform. I choć będą one równie kosmetyczne (żeby pokazać, że „coś” się robi), widać, że nawet partia „prawa i porządku” rozumie, że status quo po prostu nie jest do obrony. Czasem bowiem, proszę państwa, protesty naprawdę działają.

 

Fot. Wikimedia Commons. 

Powszechna lustracja wszystkiego?

Zacznę tak, jak często zaczynają autorzy bardzo mi niesympatycznych tekstów: „Nie jestem przeciwko… (takim czy owym), sam mam przyjaciół wśród… (takich czy owych)” – no, a potem następuje potok słów, z którymi nie mogę się zgodzić, czasem nawet obrzydliwych. Ponieważ jednak chcę wyrazić sceptycyzm wobec światowego obalania pomników, więc czuję się w obowiązku zadeklarować, że:

– potępiam brutalność policji;

– jestem za realnym równouprawnieniem jakkolwiek naznaczonych przez naturę współobywateli;

– popieram manifestacje skatalizowane przez zamordowanie George’a Floyda;

– cieszy mnie, że biorą w niej udział nie tylko czarnoskórzy, ale również białoskórzy;

– nigdy nie przychodziło mi do głowy złożyć kwiatów pod jakimkolwiek pomnikiem generała Lee, ani pod pomnikiem handlarza niewolnikami Colstona w Bristolu (pomińmy, że ani w jednym, ani w drugim wypadku nie miałem okazji);

– ponieważ w wypadku owych działań historia funkcjonuje jako swoisty alfabet dla wyrażania treści odnoszących się do współczesności, więc jako historyka cieszy mnie, że nasza praca czemuś służy.

Niemniej jednak, jak już powiedziałem, nie jestem zachwycony obalaniem spiżowych postaci. Albo, jeżeli zaczynamy lustrację pomników, to trzeba iść dalej. Dlaczego oddawać w ten sposób sprawiedliwość „tylko” Czarnym? A Indianie? Ilu generałów stojących na pomnikach w USA zdobyło swoje szlify w walce z nimi? Gdy Jan Paweł II spotkał się w Brazylii z nieliczną już ludnością indiańską, Manoel Kaxinaua, Indianin z terytorium Acre, powiedział mu, że on i jego pobratymcy nie widzą powodów, by cieszyć się z odkrycia Ameryki przez chrześcijan. To wydarzenie – mówił – przyniosło im wydziedziczenie z własnej duchowości na rzecz innych doktryn oraz eksterminację w miejsce wolności. Mój komentarz: prawda, że zakonnicy, którzy uczestniczyli w kolonizacji Ameryki, bronili Indian. I co wymyślili? Sprowadzili Murzynów jako niewolników na swoje plantacje zamiast wykorzystywać czerwonoskórych. Nie wiem, jak wyrozumowali sobie, że to lepsze rozwiązanie. Czarni byli silniejsi, mniej umierali – ale zakonnicy musieli wymyślić najpewniej coś głębszego.

Kontynuujmy. Dlaczego przez obalanie pomników oddawać sprawiedliwość „tylko” czarnoskórym i – jak postuluję – Indianom? Może jeszcze warto pomyśleć o muzułmanach, których Europejczycy nie potraktowali dobrze ani w trakcie wypraw krzyżowych, ani w okresie dominacji nad ich terenem? Parę postaci historycznych czczonych w Europie za działania w tym kierunku znalazłoby się, nieprawdaż? Niejeden meczet w dzisiejszej Hiszpanii po reconquiście został przerobiony na kościół. Dzisiejsze stwierdzenia jakże licznej w Hiszpanii ludności muzułmańskiej, że zamiast budować meczety, mogłaby wrócić do swoich starych, wywołują naszą reakcję: „z czym do gościa?!”. Ale, jeśli rewidujemy historię i obalamy pomniki, to może warto by też o tym pomyśleć?

A może byłoby warto pomyśleć o pańszczyźnianych chłopach? Tomasz Kajetan Węgierski, który trafił na Martynikę w 1783 roku, wprost zapytywał, czy los tamtejszych murzyńskich niewolników jest aby na pewno gorszy od „losu większej części europejskich chłopów”? Poza chłopami by się znalazło jeszcze parę grup społecznych, za których złe traktowanie inni stoją na pomnikach. A może warto by wspomnieć o stosunku Romana Dmowskiego do Żydów? Niedawno postawiono mu pomnik i zadedykowano największe skrzyżowanie w Warszawie. Czy przyczepić tam tabliczkę, że obok swoich zasług miał też antyzasługi? Taką tabliczkę wyjaśniającą przyczepiono już obok obrazów Karola de Prevôt (mord rytualny!) w katedrze w Sandomierzu i w analogicznym kontekście na Moście Karola w Pradze. Tylko strasznie dużo takich tabliczek należałoby umieścić na świecie przy obrazach i pomnikach… Przy ilu zaś wyniesionych na postumenty postaciach należałoby umieścić informację, że z jednej strony byli szlachetni i zasłużeni, a z drugiej – odwrotnie? Churchill był człowiekiem swoich czasów, a zatem był kolonialistą i równolegle rasistą, a jednocześnie odegrał wielka rolę w uratowaniu nas wszystkich podczas wojny. Nawet postać Kościuszki jest w niejednym punkcie dyskusyjna. Po prostu chyba nie było i nie ma człowieka jednolicie świetlanego. Nawet gdy był prawie świetlany, to też mógł nie spełniać kryteriów, jakie obecnie stawiamy wobec człowieka cenionego. Zawsze starałem i staram się uświadamiać studentom, ze obok wielu bohaterów historycznych nie chcielibyśmy dziś siedzieć, bowiem marnie się myli i rzadziej od nas zmieniali ubranie.

Kolejna sprawa: dlaczego ograniczać się do obalania pomników? Może warto pomyśleć o lustracji dzieł malarstwa? Już wspominałem o obrażających Żydów obrazach sandomierskich. Można jednak pójść dalej. Przecież właściwie feministki powinny występować przeciwko połowie malarstwa europejskiego jako przedstawiającego ciała kobiece – i to w takim kontekście, że nie ulega wątpliwości, iż to właśnie ciało jest ważne w obrazie. Nawet jeśli twórca namalował jakąś roślinkę we właściwym miejscu, bądź domalowano ją w następnych wiekach, to mało to zmieniało.

Dlaczego zaś zostawić bez lustracji literaturę piękną? Może warto by prześwietlić pisarza znanego pod nazwiskiem Szekspir? Są u niego niedobre treści antyżydowskie. A Tuwim z wierszem o „murzynku Bambo”? Nigdy bym czegoś takiego dziś nie napisał (pomińmy, że w ogóle bym żadnego wiersza nie napisał). Na poważnie: warto pamiętać, że wiersz Tuwima był antyrasistowski. Bambo to był przecież „nasz koleżka” – ale tekst ma cechy epoki.

Rozumiem, że przy wstrząsach politycznych trzeba się na czymś wyładować. Gniew musi się na czymś skupić i w sumie lepiej go skierować przeciw pomnikowi niż przeciw ludziom. Nie jestem jednak za robieniem historycznej pustyni z naszej przestrzeni. Raczej powinniśmy starać się ukazać dzieło w kontekście historycznym i traktować je jako materiał o sposobie myślenia w danej epoce. Zamiast obalania pomników wolę zaś zawsze budowę takich, których czyimś zdaniem brakuje. Zamiast eliminacji śladów jakiejś tradycji na rzecz innej, wolę dodanie tej innej do naszej. Może rozwiązaniem jest to przyjęte na Passeo de la Reforma w mieście Meksyk. Na jednym rogu tej ulicy stoi tam pomnik Kolumba, a na drugim Cuauthémoca, ostatniego obrońcy azteckiego Tenochtitlán. Kto chce, składa kwiaty, któremu z nich chce (sam, po prawdzie, nie złożyłem żadnemu, choć tam akurat miałem okazję). Prawda, nawet postawienie tych dwóch jakże różnych pomników, nie rozwiązuje kwestii rzeczywistego stworzenia miłującego się narodu metyskiego – jakim według własnej ideologii od dawna jest Meksyk. Może jednak lepiej tak niż inaczej, zwłaszcza w sytuacji, gdy ani historii się nie zmieni, ani żadna grupa nie wyniesie się na antypody? Co najważniejsze: może zamiast „polityki historycznej” państwa, dobrze przećwiczonej w ustrojach mało sympatycznych, lepsza jest różnorodność zdań?

 

Fot. Wikimedia Commons.

Kolejna wojna kulturowa PiS-u

Szanowni Państwo!

W ostatnich dniach politycy Zjednoczonej Prawicy zwracali uwagę niewrażliwymi, a wręcz wulgarnymi, wypowiedziami na temat mniejszości seksualnych w Polsce.

Poseł Jacek Żalek z Porozumienia przekonywał, że LGBT to nie ludzie, lecz ideologia. Mniej więcej to samo powtórzył następnie prezydent Andrzej Duda. Poseł PiS-u Przemysław Czarnek poszedł o krok dalej i stwierdził, że LGBT to co prawda ludzie, jednak „nie są równi ludziom normalnym”.

Continue reading