Wszystkie proroctwa Hirsta. Recenzja wystawy „Damien Hirst – New Religion”

Damien Hirst to postać ikoniczna dla sztuki, jak i popkultury XXI w. Wywodzi się z kultowej grupy artystycznej Young British Artists, której członkami byli między innymi Rachel Whiteread, Sarah Lucas czy Chris Ofili. Historia tego nurtu zaczęła się w 1988 r., kiedy to szesnastu studentów londyńskiego Goldsmiths College of Art zorganizowało w zniszczonej hali sportowej wystawę „Freeze”. Wybór miejsca był nieprzypadkowy. Miejscowe galerie nie wykazywały żadnego zainteresowania tym projektem. Przedsięwzięcie odniosło gigantyczny sukces, który został spotęgowany przez Charles’a Saatchiego. Kolekcjoner wykupił większość prac młodych artystów, czym otworzył im drzwi do międzynarodowej kariery. Największą sławę zdobył lider grupy, Damien Hirst, który uważany jest za wizjonerskiego następcę Andy’ego Warhola, szarlatana i finansowego geniusza.

2-2

Photographed by Paweł Jóźwiak, Laznia Centre for Contemporary Art, Gdansk, courtesy Paul Stolper Gallery (C) Damien Hirst and Science Ltd. All rights reserved, DACS 2015

Artystyczna legenda Hirsta rozpoczęła się od cyklu „Natural History”, składającego się z zakonserwowanych w formalinie martwych zwierząt. Jego najbardziej rozpoznawalną pracą jest bez wątpienia instalacja „The Physical Impossibility of Death in the Mind of Someone Living” (1991), przedstawiająca spreparowanego rekina ludojada zanurzonego w formalinie w przeszklonej skrzyni o wymiarach 213 na 518 cm. Rekin stał się w tym kontekście współczesnym pomnikiem memento mori.

Eschatologiczne skłonności Hirsta widoczne są również w jego projekcie „New Religion”, który można oglądać w Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia 1 w Gdańsku. Jest to pierwsza indywidualna wystawa artysty w Polsce, na którą czekało wielu fanów jego kontrowersyjnej twórczości. Wielbiciele mocnych wrażeń na pewno nie będą zawiedzeni, oglądając ekspozycję, jednakże nie można oprzeć się wrażeniu subtelnego rozczarowania, które pojawia się po wyjściu z galerii. Hirst, którego nazwisko stało się prawdziwą marką, mimo że po raz kolejny prowokuje, tym razem odwołuje się do dobrze sprawdzonego, ale i nieco ogranego schematu podważania sensu religii. Oczywiście jedyną właściwą według Hirsta wiarą jest poleganie przede wszystkim na sztuce. Jednakże czy twórczość brytyjskiego artysty określa jej właściwy, zasadniczy potencjał?

3-2

Photographed by Paweł Jóźwiak, Laznia Centre for Contemporary Art, Gdansk, courtesy Paul Stolper Gallery (C) Damien Hirst and Science Ltd. All rights reserved, DACS 2015

 Jaką tabletkę dziś połkniesz?

Wystawa Hirsta to gotowa podróżująca po świecie ekspozycja. „Blockbuster” British Council [1] powstał w 2005 r. i składa się z kilkudziesięciu sitodruków oraz instalacji, wyznaczającej główną oś prezentacji. Hirst, niczym prorok nowej religii, zauważył, że współcześni ludzie wierzą w medycynę niemal jak w Boga – jakby to właśnie od niej zależało ich życie i śmierć. Na wystawie wątki sakralne i lekarskie uzupełniają się wzajemnie. Emblematyczne, religijne symbole zostały bezpardonowo wchłonięte przez nowe, medyczne „bóstwo”. Ekspozycję rozpoczyna otwarta biała skrzynia wyściełana trumienną tkaniną, z której wyjęto stworzone przez Hirsta artefakty: ogromną tabletkę paracetamolu w postaci hostii, krzyż, dziecięcą czaszkę z patynowanego srebra, serce otoczone cierniem oraz obrazek z motylem. W skrzyni znajdują się również szuflady, w których umieszczone zostały sitodruki artysty. To właśnie ta instalacja, skrzynia stworzona na potrzeby nowej religii Hirsta, buduje cały kontekst ekspozycji analizującej wiarę w medycynę, możliwości przywracania przez nią zdrowia i wyrywania z sideł śmierci.

Na wystawie wątki sakralne i lekarskie uzupełniają się wzajemnie. Emblematyczne, religijne symbole zostały bezpardonowo wchłonięte przez nowe, medyczne „bóstwo”.

Zuzanna Sokołowska

Zresztą na co dzień sami możemy doświadczyć jej sprawczej mocy. Wystarczy wziąć tabletkę, żeby przestać odczuwać ból, zniszczyć wirusy atakujące ludzki układ immunologiczny lub poprawić sobie nastrój. W geście zażywania medykamentów tkwi dialektyczny potencjał boskości i ludzkiej wiary w cud. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszelkie objawy choroby znikają. Bez wątpienia ten mechanizm skutecznie wykorzystały koncerny farmaceutyczne, które stworzyły lekarstwa na wszelkie bolączki codziennego życia. Jednakże nie uchronią one człowieka przed śmiercią. Ten oczywisty fakt nieco podważa dogmaty religii Hirsta, których słabość zostaje podsycona między innymi przez zdjęcia uszeregowane w formie krucyfiksu. Artysta przerobił zakupione w Science Photo Library fotografie, które przedstawiają ofiarę postrzału, operację serca czy rozkładające się stopy denata z widocznymi stygmatami. Każda z nich posiada w sobie pierwiastek nieuchronnego przemijania.

Podczas wędrówki po wystawie Hirsta widz natrafia także na biały ołtarz. Znajduje się na nim dziecięca czaszka wykonana ze srebra. Kiedy przyjrzeć się jej bliżej, można dostrzec szereg nowych zębów, które nie zdążyły się całkowicie wyrżnąć, przyblokowanych przez wciąż obecne mleczaki. Kolejnymi religijnymi atrybutami są ogromna tabletka-hostia, którą należy przyjąć, aby stać się częścią quasi-religijnego wyznania oraz krzyż przystrojony kolorowymi lekarstwami. Oczywiście nie mogło zabraknąć odlewu ludzkiego serca, do którego powbijano szereg różnej grubości igieł oraz żyletki. Odwołano się tym samym do symbolicznego przedstawienia najświętszego serca Chrystusa. Dzieła totalnego okaleczenia dopełnia korona cierniowa owinięta wokół narządu. Nad ołtarzem artysty zostały umieszczone trzy grafiki. Pierwsza przedstawia motyla, druga gołębicę, a ostatnia wykres, który informuje widza o procentowym składzie trójcy świętej. Bóg, Syn Boży i Duch Święty otrzymują po 33,3 proc. udziału. Pytanie tylko, co z pozostałym 0,1 proc.? Grafika artysty zespala ze sobą wizualnie Boga i jego Syna. Duch Święty zostaje oddzielony od pozostałych członków trójcy. Powstaje między nimi pusta przestrzeń, wywołująca podskórnie odczuwaną niepewność, którą trudno jest jednoznacznie zdefiniować i nie można dociec do końca jej przyczyny.

4-2

Photographed by Paweł Jóźwiak, Laznia Centre for Contemporary Art, Gdansk, courtesy Paul Stolper Gallery (C) Damien Hirst and Science Ltd. All rights reserved, DACS 2015

Wystawę artysty uzupełnia graficzna opowieść odwołująca się bezpośrednio do emblematycznych narracji religijnych. Widz może zobaczyć Jezusa i dwunastu apostołów, a do każdego z nich przyporządkowana została inna pigułka. Podobnie dzieje się w przypadku Starego i Nowego Testamentu oraz drogi krzyżowej. Nazwy ksiąg i główne postaci, które w nich występują, posiadają przypisany przez Hirsta medyczny preparat, podobnie jak stacje drogi krzyżowej. Hirst tym samym wizualizuje ludzką obsesję oraz uzależnienie od medykamentów, które w ramach codziennego rytuału, zapewniającego złudzenie zdrowia, spożywane są w zastraszających ilościach.

Święty Hirst, święta medycyna?

Damien Hirst, tworząc „New Religion”, bez wątpienia chciał sprowokować widzów do stawiania pytań związanych z życiem, śmiercią, a także ciałem. Przy poruszaniu się w obszarze istotnych pytań dotyczących przemijania, choroby i umierania łatwo otrzeć się o banał, a nawet kicz, o czym trafnie przekonuje Daria Skok w swojej recenzji wystawy. Krytyczka śmiało stwierdza, że Hirst to superstar współczesnej sztuki, który wie, jak osiągnąć sukces i zarobić pieniądze. „Jest bezkompromisowy i rozumie, że kontrowersja oznacza rozgłos, a rozgłos pieniądze. Jednocześnie bariery etyczne, które łamał raz za razem, przyzwyczaiły nas i oswoiły z szokującą estetyką oraz kontrowersyjną, bezkompromisową treścią, która nieraz balansowała na granicy kiczu. (…) Tematy takie, jak śmierć, Bóg, medycyna, która zaczyna spełniać rolę nowego boga, są doniosłe, uniwersalne, ale także wysoce patetyczne. Tasowane raz za razem ulegają banalizacji i stają się niestrawne, choć stanowią fundamenty naszego bytu” [2].

Wystawa Hirsta nie zalicza się do ciężkostrawnych, jak mogłoby się wydawać, jednak w razie potrzeby zawsze można wziąć tabletkę na wzdęcie i spróbować zastanowić się, czy gdańska ekspozycja zamyka się tylko i wyłącznie w ramach dyskursu religijnego. Poprzez wizualny rozmach, kojarzący się z udziałem w trudnej do jednoznacznego zrozumienia ceremonii, twórca zdaje się pytać o kondycję ludzkiego ciała zniszczonego przez eksperymenty medyczne, operacje czy nadmiar spożywanych leków, czego egzemplifikacją może stać się wspomniane wcześniej cierniowe serce. Czy medycyna jest zatem lekiem na wszelkie zło tego świata? Czy daje nadzieję na nieśmiertelność? I czym tak naprawdę jest współczesne zło – destrukcją fizyczności, z której powoli ulatuje młodość i zdrowie? Współczesna pogoń za idealnym niestarzejącym się ciałem zdaje się potwierdzać tezę Hirsta o powstaniu nowej religii, która bez wątpienia ma wielu wyznawców.

5

Photographed by Paweł Jóźwiak, Laznia Centre for Contemporary Art, Gdansk, courtesy Paul Stolper Gallery (C) Damien Hirst and Science Ltd. All rights reserved, DACS 2015

Szkoda tylko, że sposób, w jaki artysta „indoktrynuje” publiczność, trywializuje tak naprawdę powagę powszechnej lekomanii i wiary w nieomylność medycyny, w której nigdy nie można wykluczyć przecież błędu, często kończącego się przedwczesną śmiercią pacjenta. Hirst idzie na wizualną łatwiznę i porusza się w obszarze religii katolickiej, której wykorzystywanie w imię sztuki niejednokrotnie budzi sporo emocji. Artysta podważa sens jakiejkolwiek wiary – czy to w naukę, czy w Boga. Medycyna nie daje gwarancji na nieśmiertelność, o której podświadomie marzy każdy człowiek. Kiedy przejść się po estetycznie wygładzonej wystawie Hirsta, która oczywiście może też obrazić wielu widzów, nie można oprzeć się wrażeniu, że enfant terrible współczesnej sztuki próbuje nabrać publiczność, udając, że jego twórczość rzeczywiście ma coś ważnego do przekazania. Ile w działaniach Hirsta jest zwykłego, bezczelnego celebryctwa, a ile prawdziwej sztuki? Na to pytanie widzowie, którzy tłumnie odwiedzili wystawę, muszą odpowiedzieć sobie sami. Tymczasem przy wychodzeniu z galerii kotłuje się w uszach jak mantra wiersz Wisławy Szymborskiej „Prospekt”: „Jestem pastylką na uspokojenie. / Działam w mieszkaniu, / skutkuję w urzędzie, / siadam do egzaminów, / starannie sklejam rozbite garnuszki – / tylko mnie zażyj, / rozpuść pod językiem, / tylko mnie połknij, / tylko popij wodą” [3]. Byleby się nie zakrztusić. Wtedy kolejna pastylka już nie pomoże. Ani tym bardziej Hirst.

Przypisy:

[1] Piotr Sarzyński, „Hirst w pigułce” [dostęp: 06.09.2015].
[2] Daria Skok, „Kicz, śmierć i zbawienie, czyli Hirst w pigułce” [dostęp: 06.09.2015].
[3] Wisława Szymborska, „Prospekt”, http://idn.org.pl/poezja/szymborska/prospekt.htm [dostęp: 06.09.2015].

 

Wystawa:

„Damien Hirst – new religion”, Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia 1 w Gdańsku, 24 lipca–27 września 2015.

Kto się boi Xaviera Dolana? Recenzja filmu „Pieśń słonia”

Wigilia roku 1966, szpital psychiatryczny na wyziębionej, kanadyjskiej prowincji. Za zamkniętymi drzwiami gabinetu doktora Lawrence’a, zaginionego w tajemniczych okolicznościach, spotykają się dyrektor zakładu doktor Greene (Toby Greenwood) oraz leczony przez tego pierwszego Michael Aleen (Xavier Dolan). Greene, który odwykł już od bezpośredniego kontaktu z pacjentami, próbuje wyciągnąć od chłopaka informacje na temat zniknięcia Lawrence’a. Wkrótce jednak dialog, przerywany interwencjami byłej żony dyrektora, pielęgniarki Peterson (Catherine Keener), przestanie się ograniczać do śledztwa w sprawie zaginionego, a na pierwszy plan wysunie się pełen niedomówień emocjonalny trójkąt reżyserowany przez nikogo innego, jak przez młodego pacjenta.

Choć koncept sztuki montrealskiego dramaturga Nicolasa Billona, której film jest adaptacją, może nasuwać skojarzenia z klaustrofobicznym Sartrowskim mikroświatkiem, to „Pieśni słonia” daleko do egzystencjalnych dreszczy i interpersonalnego piekła rodem z „Za zamkniętymi drzwiami”. Nietrafnie reklamowany jako spektakl psychologicznej manipulacji, film skręca zdecydowanie w stronę kameralnego dramatu konwencjonalnie rozchwianych jednostek.

Z reżyserskiego krzesła na kozetkę

Główna atrakcja „Pieśni słonia”, czyli Xavier Dolan – który nieczęsto pozwala się reżyserować – zainteresował się rolą Michaela jeszcze zanim Binamé zajął się castingiem. Autor „Mamy” udowadnia tu, że i na cudzym terenie potrafi dać popis aktorskich zdolności, choć trudno pozbyć się przy tym wrażenia, że nie jest to entourage, który wyzwala właściwą mu, autentyczną energię – tę rodem z „Zabiłem moją matkę” czy „Wyśnionych miłości”. Oblane białym światłem, sterylne, metalowo-szare kadry Binamé są zresztą tak dalekie od kampowej, wystawnej Dolanowskiej estetyki, jak to tylko możliwe. Jedynym wspólnym stylistycznym mianownikiem tych dwóch światów są akcenty vintage: Binamé przeniósł bowiem akcję dramatu Billona, w oryginale rozgrywającego się w latach 80., o 20 lat wstecz, co ujawnia się głównie poprzez nałożenie na protagonistę kusej, czerwonej wiatrówki.

ELEPHANT SONG photos: SŽbastien Raymond. seb@sebray.com

ELEPHANT SONG
photos: SŽbastien Raymond. [email protected]

Zapytany o to, czy pomiędzy nim a młodym reżyserem miała na planie miejsce wojna na ego, Binamé z rozbawieniem zaprzecza: „Jest uroczy i hojny, nie ma w nim zazdrości”. Młody Kanadyjczyk podbił również serce Catherine Keener („Kocham tego dzieciaka”, wyznała aktorka w jednym z wywiadów). Dolan dołączył do ekipy „Pieśni słonia” zaraz po zakończeniu zdjęć do „Mamy”. Trudno jednak o większy kontrast emocjonalnych tonacji w przypadku dwóch filmów, mimo że każdy z nich oscyluje wokół postaci niestabilnego psychicznie protagonisty. O ile „Mama” to bilet do autonomicznego, ekspresywnego świata filtrowanego przez szaleńcze tempo percepcji głównego bohatera (ta wybujałość prowokuje nienawiść u jednych, a miłość u drugich), to „Pieśń słonia” jest spektaklem konwencji. Nic dziwnego, że w obliczu Dolanowskiej supernowej film Binamé, prezentowany w programie tego samego, bo zeszłorocznego festiwalu w Toronto, przeszedł bez echa.

Ojcowie, dzieci i matki

Nagrodzonemu Canadian Screen Award scenariuszowi „Pieśni słonia” – za który odpowiada sam autor scenicznego oryginału – nie można jednak odmówić wartkości. Sprzężenie dwóch płaszczyzn czasowych – rozmowy Michaela z doktorem Greenem oraz odbywającego się kilka tygodni później przesłuchania w sprawie nieznanego nam finału tejże konfrontacji – wystarcza, aby utrzymać ciekawość widza na stałym poziomie. Przyczynia się do tego również dynamiczny montaż i przemyślana praca kamery; Binamé dużą wagę przywiązuje bowiem do dynamiki w kadrze, pilnując wykorzystania całej gamy planów oraz każąc bohaterom co i rusz zmieniać usytuowanie względem siebie.

Z tą motoryką i koncepcją fizycznie ewoluującego układu sił, który znajduje odbicie na płaszczyźnie psychicznej rozgrywki, znakomicie współgra aktorskie trio. Zarówno Dolan, Greenwood, jak i Keener komunikują się z odbiorcą przede wszystkim za pomocą mimiki i wystudiowanej, oszczędnej mowy ciała. Ponadto ze szczególną dbałością zaprojektowano w filmie układ przestrzeni i scenografię. Każdy rekwizyt prędzej czy później „wypala” na wzór czechowowskiej strzelby: czy to niedziałający kaloryfer, sztuczna bożonarodzeniowa choinka, nienaturalnie kolorowe akwarium czy skórzana kozetka. Dzięki tym zabiegom udaje się w filmie uniknąć znudzenia jednym miejscem akcji.

W obliczu Dolanowskiej supernowej, jaką była „Mama”, film Binamé, prezentowany w programie tego samego, bo zeszłorocznego festiwalu w Toronto, przeszedł bez echa.

Ada Minge

Sednem całej sytuacji scenicznej jest w „Pieśni słonia” to, że Binamé obydwu bohaterów ustawia w pozycji potrzeby dialogu. Już ze względu na tę początkową równość hierarchia pytający-przepytywany zostaje zburzona. Choć doktor Greene zapiera się, jakoby rozmowa z pacjentem należała do jego zawodowej rutyny, to potrzebuje jej tak samo, jak Michael. Różnica pomiędzy nimi polega na tym, że młodszy mężczyzna dokładnie zna swój cel i przez cały czas bada możliwość jego realizacji, z łatwością konstruując psychologiczny profil przełożonego i zostawiając go pod tym względem daleko w tyle. Nie wiadomo przy tym, jakimi intencjami podszyta jest gra, którą prowadzi. Reżyser podsuwa kolejne tropy: pedofilia; seksskandal, który grozi i tak już nadszarpniętej reputacji szpitala; wreszcie – homoseksualna fascynacja. Szkoda tylko, że tak wiele z nich bezpardonowo porzuca i tym samym rezygnuje z pogłębienia problematyki. Sam motyw queerowy pozostaje w filmie ledwie zarysowany, a to, że sugeruje się go jako pochodną braku ojcowskiej figury w dzieciństwie, ostatecznie dowodzi, że wszystko u Binamé orbituje wokół relacji rodzic-dziecko oraz wokół traum wynikających z niedopełnienia związanych z nimi powinności. W przypadku Michaela są to zaniedbania ze strony egocentrycznej matki, w przypadku Greene’a i Keener – rodzicielska lekkomyślność. Ścieżka do pozostałych, zapowiadających się dużo ciekawiej linii interpretacyjnych urywa się zaś tak szybko, jak się zaczyna.

ELEPHANT SONG photos: SŽbastien Raymond. seb@sebray.com

ELEPHANT SONG
photos: SŽbastien Raymond. [email protected]

Sterylne unisono

Przy całej formalnej i narracyjnej sprawności, „Pieśni słonia” brakuje pazura, którego ślad powinna pozostawić po sobie dobra psychodrama. Począwszy od 1993 r. Binamé, oprócz nielicznych filmów, reżyserował w końcu seriale, dramaturgiczne chwyty ma więc w małym palcu. Jednak psychologiczna tkanka filmu, sprowadzająca się tu do listy freudowskich klisz (matka-diva, nieobecny ojciec i nieprzepracowane żałoby), sama w sobie jest zbyt miałka, żeby zaintrygować, a na ratunek nie przychodzi nawet rozwój intrygi. Nie ma tu zapowiedzianej „złożonej gry umysłów”, dialogom brakuje bowiem nie tylko błyskotliwości, ale przede wszystkim głębi i dwuznaczności, które uzasadniałyby taki koncept. Dobrym przykładem jest tytułowa „słoniowa” symbolika, którą film przyjmuje jako swoją wykładnię, a której polot okazuje się ograniczać do gry słów i kilku flashbacków (słoń jako symbol matriarchatu, piosenka z dzieciństwa, która staje się poniekąd streszczeniem strategii Michaela wobec Greene’a oraz wspomnienie ojca zabijającego zwierzę na pustyni).

W przypadku dzieła, którego istotą są interpersonalne niuanse i antycypacja ich rozwoju, nie sposób skomentować pewnych rozwiązań, nie zdradzając jednocześnie lwiej części historii. Wystarczy jednak powiedzieć, że przy braku fabularnego „mięsa” Binamé udaje się utrzymać zaangażowanie widza wyłącznie dzięki aktorom. Finał pozostawia jednak spory niedosyt, a zamiast empatii wobec bohaterów pojawia się zdumienie tanim terapeutyzmem, któremu „Pieśń słonia” okazuje się hołdować. Wątek tożsamościowy i konflikt wewnętrzny głównego bohatera są tu potraktowane lekką ręką, ze stratą dla całości dzieła.

piesn_slonia_4

Adaptacjom sztuk teatralnych spod znaku „Sierpnia w hrabstwie Osage” Johna Wellsa (2014) zarzuca się często efekciarstwo i aktorską szarżę. Wells w swoim filmie odszedł od teatru dużo dalej, niż robi to Binamé (panoramy plenerów, zmiany miejsca akcji, większa liczba bohaterów), lecz przede wszystkim postanowił stanąć na rozdrożu, gdzie oprócz jednostkowych psychologii spotykały się rozmaite wątki amerykańskiej historii i kultury. Tego rodzaju podtekstów w „Pieśni słonia” próżno szukać. Zamiast otwierać szersze pole refleksji, która zrodziłaby w widzu nowe pytania, Binamé stawia kropkę. I to w wyjątkowo rozczarowującym punkcie.

 

Film:

„Pieśń słonia”, reż. Charles Binamé, Kanada 2014.

 

Zwiastun:

 

Kryzys bywa twórczy. Wywiad z Syllasem Tzoumerkasem, reżyserem filmu „Płomień”

Mariola Wiktor: Dramatyczne wydarzenia ostatnich miesięcy związane z kryzysem ekonomicznym w Grecji sprawiły, że twój film nabiera bardzo aktualnego znaczenia. „Płomień” to historia samotnej matki wychowującej dwójkę dzieci. Nie dość, że Maria nie ma z czego spłacać kredytów, bo straciła pracę, to jeszcze zwyczajnie kończą się jej środki na życie. Bank nie chce jej udzielić kolejnych pożyczek, ponieważ sam jest niewypłacalny, a bezrobocie wśród jego klientów wciąż rośnie.

Syllas Tzoumerkas: Kiedy przeszło rok temu skończyłem ten film, sytuacja w Grecji nie była aż tak bliska totalnego bankructwa, jak obecnie. Atenom nie groziło wtedy wyjście ze strefy euro. Nikt też nie myślał, że czekają nas trudności z wypłaceniem pieniędzy z banków i bankomatów. Nikt również nie przewidywał ostatnich dramatów związanych z napływem wielkiej fali imigrantów, której Grecja nie jest w stanie utrzymać, bo sama jest na skraju przepaści.

unnamed

W moim filmie pokazuję ostatnie 3–4 lata przed tym, co mamy dzisiaj. Można „Płomień” traktować jako rodzaj komentarza, refleksji wobec dynamiki zmian zachodzących w greckim społeczeństwie. Te zmiany pokazują frustracje mojego pokolenia ludzi 30–letnich, ich dylematy, rozczarowania, złość, poczucie bycia oszukanymi, manipulowanymi przez polityków, kolejne rządy, banki, korporacje, medialną propagandę. Bohaterkę mojego filmu, Marię, która staje się niewypłacalna i której grozi finansowa ruina, łączy z jej rówieśnikami również życie w iluzji, oszukiwanie samej siebie, strach przed spojrzeniem prawdzie w oczy. Jednak Maria pod presją finansowej katastrofy związanej z brakiem funduszy na życie nie załamuje się. Przeciwnie. Coś w niej pęka. Zaczyna wywracać swój dotychczasowy świat do góry nogami, przewartościowuje priorytety i bierze sprawy we własne ręce, idzie na wojnę z rodziną, przyjaciółmi, ukochanym mężczyzną, sąsiadami. Do Marii dociera, że żyła dotąd w świecie iluzji. Musi więc teraz na nowo zdefiniować siebie, odkryć, kim jest naprawdę i co jest ważne w życiu. To oczywiście długi i bolesny proces. Chciałem pokazać, że kryzys jako sytuacja ekstremalna często powoduje, że człowiek staje się kreatywny, elastyczny, zmusza go do działań i zachowań, o jakie nikt nigdy się nie podejrzewał. Maria okazała się kobietą silną, odważną, asertywną, potrafiącą postawić na swoim i o swoje walczyć, choć wcześniej wydawało jej się, że sytuacja ją przerośnie.

Współczesnych greckich reżyserów łączy to, że żyją w czasach, które wymagają od nich ewaluacji idei. To jest bardzo twórcze dla kina.

Syllas Tzoumerkas

Czy można ją uznać za bohaterkę typową dla pokolenia współczesnych młodych Greków?

Z całą pewnością tak. Maria uosabia emocje, które stają się udziałem większości młodych Greków: od zaskoczenia, złości, frustracji, przez apatię, rozpacz, po bunt i złość. Czują się oszukiwani, wykorzystani przez polityków, rządy, banki, mają poczucie straconych szans i braku perspektyw. W takiej sytuacji jak Maria jest dziś wiele osób, które muszą się skonfrontować ze sobą, swoim krajem, rodziną, postrzeganiem ról męskich i kobiecych. Uświadamiają sobie, że nic nie jest takie, jakie się wydaje lub za jakie powszechnie uchodzi.

„Płomień” podobno wywołał w Grecji wiele kontrowersji i podzielił publiczność.

Jedni zakochali się w Marii i zrozumieli, że jedyne, na co mają wpływ w kraju, który bankrutuje i upada, to oni sami i ich sposób postrzegania świata. Inni uznali, że gloryfikuję kryzys i jestem szalony, że zapominam chociażby o ludziach starych, którzy nie są już w stanie dokonać w sobie takiej mentalnej przemiany, a jedynej pomocy oczekują od państwa, bo przyzwyczaili się do postaw roszczeniowych. Jest to prawda, ale ja nie uzurpuję sobie prawa do występowania w imieniu całego greckiego narodu. „Płomień” to dopiero mój drugi film po debiutanckiej „Ojczyźnie”. Mówię w nim o ludziach z mojego pokolenia, których znam i o których wiem, co czują. O ile w „Ojczyźnie” pokazałem, jak pewne wzorce postępowania wstydliwie skrywane w rodzinach i w życiu politycznym doprowadziły greckie społeczeństwo do upadku, to w „Płomieniu” opisałem niektóre rezultaty i konsekwencje tego procesu, który okazał się dla Marii i części Greków terapią wstrząsową.

Jednak postawa głównej bohaterki nie wyczerpuje problemu reakcji greckiego społeczeństwa na kryzys. Opowiadasz także o radykalizacji postaw. Jest w filmie na przykład potraktowany ironicznie wątek neonazistowskich fascynacji Gogo i Costasa, krewnych Mariii. Czy twój film odczytywany jest jako historia zrozumiała także dla borykającej się z podobnymi wyzwaniami publiczności międzynarodowej?

Nigdy nie chciałem realizować filmów czytelnych tylko dla Greków. Zwłaszcza że „Płomień” powstał w koprodukcji grecko-niemiecko-holenderskiej. Nie tylko Grecja, lecz także cała Europa przeżywa kryzys wartości, upadek autorytetów moralnych, brak alternatyw – to rodzi ekstremizmy, radykalizuje nastroje społeczne. Ludzie wszędzie, także w Polsce, chcą zmian, radykalizacja postaw ma jednak różne odcienie: od skrajnych (jak ruchy neonazistowskie czy ultraprawicowe) po łagodniejsze, indywidualistyczne, które reprezentuje Maria z „Płomienia”, albo takie jak Ruch Oburzonych w Hiszpanii, które zrodziła frustracja wobec bezrobocia i braku perspektyw oraz chciwości bankierów. Z neonazistów możemy drwić, żartować, jak choćby Dietrich Brüggemann w swoim najnowszym filmie „Heil”, pokazywać tych ludzi jako głupawych lub zagubionych osiłków, którzy nie zrozumieli lekcji historii i potrzebują adrenaliny w zrutynizowanym do bólu, na ogół dostatnim, poukładanym życiu. Jeśli jednak formacje te zaczną się znacząco powiększać, to już nie będzie to przedmiot żartów, ale powód do obaw.

Chciałem pokazać, że kryzys jako sytuacja ekstremalna często powoduje, że człowiek staje się kreatywny, elastyczny, zmusza go do działań i zachowań, o jakie nikt nigdy się nie podejrzewał.

Syllas Tzoumerkas

Czy to możliwe, że kryzys pozytywnie wpłynął także na zjawisko Nowej Fali Greckiej w kinie? Czy to przypadek, że w ostatnich latach, tak trudnych dla Grecji, w kinie greckim pojawiło się – nie wliczając twojego – tak wiele znaczących w świecie filmu nazwisk, jak Lanthimos, Tsangari czy Papadimitropoulos?

To, że od kilku lat mamy do czynienia z odrodzeniem kina greckiego, nie wynika wyłącznie z pogarszającej się sytuacji gospodarczej Grecji. Złożyło się na to wiele czynników. Jeszcze przed kryzysem wymienieni przez ciebie reżyserzy osiągnęli sukcesy na zagranicznych festiwalach filmowych jako autorzy filmów krótkometrażowych. W owym czasie duże wsparcie uzyskaliśmy od państwowej instytucji Greek Film Centre. Z całą pewnością wielką rolę w takich kreatywnych poszukiwaniach odegrali młodzi greccy producenci, którzy po roku 2000 wtargnęli do kina. Chcieli zerwać z nawykami producentów – „kasjerów” i „księgowych” z lat 80. i 90. na rzecz producentów kreatywnych, współtwórców, partnerów reżyserów. Zaczęli zachęcać filmowców nie tylko do poszukiwania nowych środków ekspresji, ale również do zabawy językiem filmowym. Oczywiście to, że o Grecji pisze się teraz we wszystkich mediach, przekłada się także na zainteresowanie młodym kinem greckim. Jednak to dzięki otwartości naszych producentów na świat nasze filmy budziły ciekawość na zagranicznych festiwalach już dużo wcześniej. Czasem, kiedy czytam recenzje zagranicznych dziennikarzy, bawi mnie to, jak doszukują się oni w greckich nowofalowych filmach podtekstów politycznych i ekonomicznych. Oczywiście pojawiają się one, choćby pod postacią jadowitej ironii czy spiętrzenia absurdu (bo to jest reakcja na greckie patologie), ale bywa i tak, że obrazy te są wynikiem czystej zabawy, radości tworzenia, eksperymentowania z formą.

ablast-film-stills-0002-2

O młodym kinie greckim mówi się często: ekscentryczne, eksperymentalne, dziwaczne, ekstremalne. Jak zdefiniowałbyś sam młode kino greckie i jego źródła?

Ono jest przede wszystkim bardzo różnorodne. I w ten sposób dobrze współgra z naszą trudną, skomplikowaną, absurdalną wymykającą się logice rzeczywistością. W tym nurcie mieszczą się filmy, od naturalistycznych do surrealistycznych, oraz rozmaite gatunki, od dramatów psychologicznych do komedii i kina familijnego. Ich twórców łączy to, że żyją w czasach, które wymagają od nich ewaluacji idei, przewartościowywania norm społecznych. To jest bardzo twórcze dla kina, bo odświeża jego język, wnosi nowe tematy, łamie rozmaite tabu i stereotypy. Nasi reżyserzy czerpią przy tym z twórczości takich mistrzów jak Haneke, Lars von Trier, Ulrich Seidl czy Chang-dong Lee.

Widzisz jakieś światełko w tunelu, w którym dziś znalazła się Grecja?

Nie jestem politykiem i nie mam wpływu na ich decyzje. Moja rola jest zupełnie inna. Oni ograniczają ludzi, podcinają im skrzydła, narzucają im i wymuszają na nich rozmaite restrykcje, uprzedmiotawiają obywateli. Ja jako filmowiec pokazuję, że nawet w tak dramatycznych okolicznościach jak bankructwo kraju człowiek może, paradoksalnie, odnaleźć w sobie podmiotową siłę i wewnętrzną wolność. I to wciąż budzi nadzieję, choć wymaga wysiłku, na jaki nie wszystkich stać.

 

Zdjęcia: materiały prasowe.

 

Zwiastun filmu:

Ukraina – początek końca światowego ładu?

Najbardziej optymistycznym scenariuszem, jaki przychodzi do głowy światowym analitykom, jest zamrożenie konfliktu, mające polegać na powracających co jakiś czas starciach i utrzymaniu się w regionie stanu zawieszenia w stosunkach międzynarodowych. Oczywiście analitycy mogą nie przewidzieć trafnie dalszego rozwoju zdarzeń – tak jak nie przewidzieli i samego kryzysu.

Mimo że nie potrafimy przepowiedzieć przyszłości, wiemy, że wypadki na Ukrainie mają wpływ na to, co zdarzy się w Europie za kilka miesięcy, za rok czy za kilka lat. Jesteśmy także w stanie ocenić, jak kryzys ukraiński wpłynął na stan ducha Europy w roku 2015.

Największy kryzys w Europie?

Rewolucja na Ukrainie, zabór Krymu i wojna w Donbasie – czy to są największe wyzwania dla europejskiego i geopolitycznego ładu? Możliwe, że jeszcze rok temu by je za takowe uznano, ale teraz na dalszy plan spycha je działalność tzw. Państwa Islamskiego na Bliskim Wschodzie, związane z nią zagrożenia i popełniane tam zbrodnie. Słabnie także Unia Europejska, a rzekomo dominujące w niej wartości okazują się coraz większą iluzją. Bez względu na to, czy nasz europejski świat się zawali, widzimy coraz wyraźniej, że już teraz musimy go zdefiniować na nowo. Niestety tego wciąż nie dostrzega wielu europejskich polityków. A Ukraina zupełnie schowała się za horyzont.

Tymczasem to właśnie ten kryzys, a nie wewnętrzne problemy Unii czy najazd uchodźców na europejskie brzegi, po raz pierwszy tak wyraźnie ukazał słabość Unii.

Za sprawą ukraińskiego kryzysu padł pierwszy z mitów – możności stworzenia wspólnej europejskiej polityki zagranicznej prowadzonej w imię europejskiej solidarności. Unia działała albo ze zbyt wielkim opóźnieniem (czego przykładem były nakładane długo po fakcie sankcje), albo też cedowała odpowiedzialność na poszczególne państwa. Czym innym są bowiem formaty genewski czy normandzki, jak nie powrotem do klasycznego paradygmatu relacji międzynarodowych, czyli „koncertu mocarstw”? Unia Europejska miała być jego zaprzeczeniem. Rok 2014 pokazał, że nie jest.

Wiele państw geograficznie oddalonych od areny konfliktu w Donbasie wykazało brak zainteresowania i zrozumienia dla problemów krajów takich jak Polska i Rosja. To wtedy upadła wewnętrzna solidarność. Bez względu na niesłuszność ówczesnych działań, tamta postawa daje obecnie polityczny pretekst tym, których nie dotyka bezpośrednio inny wielki unijny kryzys – ten związany z uchodźcami. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć sobie, że narodowe egoizmy biorą górę nad poczuciem wspólnoty. Strach pomyśleć, co stanie się, gdy w Unii pojawią się kolejne symptomy kryzysu – zwłaszcza za kilka lat, po wyczerpaniu się funduszy strukturalnych.

Ukraina z punktu widzenia Ukraińców

Oczywiście ostatnie dwa lata nie są całkowitą klęską Ukrainy. Mimo przelanej krwi i śmierci wielu ludzi, kraj odniósł pewne sukcesy. Zmieniły się ukraińskie społeczeństwo i media, wzrosła rozpoznawalność Ukrainy oraz Ukraińców w Europie. Podjęto kilka reformatorskich inicjatyw, jednak większość zmieniających kraj starań została zawieszona z uwagi na wojenne działania.

Ukraina we wrześniu 2015 r. to pokaleczony kraj zaangażowany w działania wojenne w jego wschodniej części. Mimo żyrowanych przez Niemcy i Francję (bez udziału innych krajów Unii) porozumień zawartych w Mińsku, pokój w Donbasie jest fikcją. Co więcej, w stolicy Białorusi dwa najważniejsze kraje Unii Europejskiej wyraziły zgodę na faktyczne oddzielenie tego terytorium od Ukrainy. Stany Zjednoczone i Wielka Brytania nie dotrzymały z kolei zobowiązań podjętych wobec Ukrainy w Budapeszcie w roku 1994. Uznanie zaboru Krymu de facto także już nastąpiło.

Perspektywa europejska jest dla Ukrainy odległa, a atlantycka praktycznie nie istnieje. Nie wiadomo, czy w tej drugiej sprawie przyszłoroczny szczyt NATO w Warszawie przyniesie jakikolwiek przełom. Biorąc jednak pod uwagę sprzeciw Niemiec wobec umieszczenia baz NATO w Polsce, założyć można z całą pewnością, że dalsze rozszerzenie Paktu także nie uzyska tam poparcia.

Przyszłość polityczna Ukrainy nie rysuje się więc w jasnych barwach. Podobnie jest zresztą i z kwestiami ekonomicznymi. Zbyt powolne postępy reform ekonomicznych, obniżenie poziomu życia czy brak perspektyw poprawy każą zastanowić się nad możliwością kolejnego społecznego wybuchu. Demokratycznie wybrany parlament przypomina polski sejm z początku lat 90. XX w. – tyle tylko, że Polska nie miała wojny na granicy i otrzymywała spore wsparcie z Zachodu.

Upadek „projektu demokratycznej Ukrainy”, który może rychło nastąpić, okaże się kolejną kompromitacją Unii Europejskiej. Co gorsza, nic nie wskazuje na to, że uda się nam przed tym obronić.

 


Temat europejskich reakcji na kryzys na Ukrainie będzie przedmiotem konferencji „Pękające granice, rosnące mury”, która odbędzie się 8 września w Warszawie i w której wezmą udział intelektualiści, dyplomaci oraz przedstawiciele europejskich i amerykańskich mediów. Szczegóły dotyczące konferencji znajdują się TUTAJ

Ryż mój powszedni

Do dziś niektórzy Chińczycy zamiast mówić „Dzień dobry!” pytają na powitanie „Czy już jadłeś ryż?”. O zamiłowaniu mieszkańców Państwa Środka do konsumpcji ryżu nie trzeba nikomu przypominać, jest on nieodmiennie kojarzony jako podstawowe źródło węglowodanów w Chinach, jak również w Japonii, Korei czy Wietnamie. Rzeczywistość, jak to zazwyczaj bywa, jest bardziej skomplikowana i nie każdy Chińczyk codziennie się nim zajada, ale bez wątpienia jest on niezwykle ważnym składnikiem diety i symbolem chińskiej kuchni. W większości chińskich domów centralne miejsce na kuchennym blacie zajmuje elektryczny garnek do ryżu, który nie tylko gotuje, ale także utrzymuje ciepło ugotowanej zawartości nawet do dwunastu godzin. W szafkach kuchennych często wmontowany jest specjalny pojemnik do przechowywania i dozowania, który zabezpiecza ziarna przed wilgocią i owadami. Jako produkt podstawowy musi być zawsze dostępny, dlatego nikt się nie certoli z kilogramowymi torebkami: zamówienie składa się na bazarku u pana, który rozwozi po klientach 20-kilogramowe wory.

Najdroższy i uważany za najlepszy ryż w Chinach to krótkoziarnista odmiana z powiatu Wuchang w prowincji Heilongjiang. Jednak szanse na delektowanie się jego smakiem są niewielkie, ponieważ roczna produkcja słynnego powiatu wynosi 800 tys. ton, choć w całym kraju sprzedawane jest aż 10 mln ton ziarna pod tą marką. Mieszanie ziaren różnych odmian czy jakości i sprzedawanie ich jako towaru prima sort można jeszcze przełknąć, natomiast nie da się przełknąć podróbek ryżu z papieru czy plastiku. Na śniadanie, o ile je się je w domu, a nie w biegu na straganie ulicznym, często gotowany jest zhou – kleik ryżowy o większej liczbie wariantów niż nasz bigos. Zhou bywa słony: dodaje się do niego mięso, rybę, owoce morza, jajka, grzyby, warzywa, kiszonki, bywa również, choć rzadziej, słodki: z owocami czy bakaliopodobnymi suszonymi owocami, orzechami czy ziarnami. Jest obowiązkowym składnikiem obiadu i kolacji: na nałożony do czarki ryż kładzie się kilka kęsów potraw ze wspólnych półmisków i dopiero potem wkłada do ust. Niesolony służy za neutralne tło smakowe dań mięsnych, rybnych i warzywnych, jak szara eminencja ukrywa się za plecami innych, ale bez niego posiłek traci rację bytu.

Do ugotowania perfekcyjnego ryżu potrzeba tylko dwóch składników: ryżu i wody. Jeśli chce się uzyskać efekt „jak z chińskiej restauracji” (i nie mam tu na myśli budki z panazjatycko-wietnamskim jedzeniem), najlepiej sięgnąć po tajski ryż jaśminowy, a brązowy, basmati, „ryż do sushi” czy arborio zachować na inne okazje. Zwykły ryż sprzedawany w kilogramowych torebkach nadaje się chyba tylko na farsz do gołąbków i ryżową zupę mleczną. Dobry jakościowo ryż jaśminowy ma długie, niepołamane ziarna, jest przezroczysty, bez mlecznego środka czy ciemnych plamek. Ryż, podobnie jak herbata, najlepszy jest świeży, co w tym przypadku oznacza, że skonsumować go należy nie później niż trzy miesiące po zbiorach. Poza Azją jest to raczej niemożliwe, ale warto zerknąć na datę produkcji na opakowaniu i zrezygnować ze zbyt leciwego.

Najwygodniej jest go gotować w elektrycznym garnku do ryżu (rice cooker), niekiedy dostępnym w sklepach z żywnością orientalną, a powszechnie – w sklepach internetowych. Przytomnie zakładam, że nie w każdym polskim domu znajduje się takie urządzenie, ale dzięki kilku prostym zasadom także bez niego można łatwo i szybko przygotować w domu ryż jak perfekcyjna chińska pani domu.

źródło: Wikimedia Commons - Zane80

źródło: Wikimedia Commons – Zane80

Najpierw porządne mycie. Ryż wsypujemy do miski, wlewamy wodę i płuczemy, naśladując ruchy poszukiwaczy złota w Klondike. Gdy woda zmieni kolor na mlecznobiały, wylewamy i czynność powtarzamy. Ortodoksi mówią, że robimy to do momentu, aż woda pozostanie przejrzysta, ale z szacunku do ograniczonych zasobów naszej planety możemy poprzestać na trzech płukaniach. Jeśli czas nie goni, warto ryż namoczyć. Nawet pół godziny poprawia smak, a także skraca czas gotowania. Moczyć można i dłużej, ale lepiej nie szarżować i nie przekraczać kilku godzin, zwłaszcza w upalne dni, bo możemy przypadkiem uruchomić złowrogi proces fermentacji.

Podstawową proporcją jest ok. 1,5 szklanki wody na szklankę ryżu. Dużo zależy od gatunku ryżu, jego wieku (starszy wchłania więcej), a także naszych preferencji, dlatego warto przywiązać się do jednego gatunku z konkretnego sklepu i po kilku próbach odnaleźć swoją idealną proporcję. W garnku o grubym dnie – jeśli go nie mamy, nada się nawet patelnia ze szczelną pokrywką – zagotowujemy wodę (nie solimy!), wsypujemy ryż, a gdy woda znów się zagotuje, energicznie mieszamy zawartość, zmniejszamy ogień i gotujemy pod przykryciem ok. 10–15 minut. Opieramy się pokusie kontroli, nie podglądamy i nie mieszamy. Gdy ryż wchłonie cały płyn, a na jego powierzchni pojawią się dziurki, na minutę zwiększamy ogień, a potem wyłączamy i zdejmujemy garnek ze źródła ciepła. Przez ok. 10 minut pozwalamy ryżowi dojść pod pokrywką; dzięki temu nie będzie w środku twardawy, a warstwa na dnie będzie równie sypka, jak ta na górze. I już. Ryż będzie miękki, ale nie rozgotowany, a ziarna będą się lekko ze sobą kleić, ale nie zbiją się w lepkie grudy. Jednym słowem będzie idealny do jedzenia pałeczkami.

Jeśli nie zdołamy zjeść wszystkiego na raz, resztę warto zapakować do szczelnego pojemnika i schować do lodówki. Następnego dnia zimny i odstały ryż doskonale nada się do przygotowania chaofan – smażonego ryżu – albo zhou – kleiku ryżowego.

Robert Cooper: Pięć europejskich kryzysów [WYWIAD MIESIĄCA]

Szanowni Państwo,

ćwierć wieku po fali demokratycznych zmian, która przelała się przez Europę w 1989 r., nastroje są wyraźnie pesymistyczne. Rewolucja Euromajdanu miała przynieść „europeizację” Ukrainy w duchu wolności i demokracji. Tymczasem stała się początkiem najpoważniejszego kryzysu międzynarodowego od zakończenia zimnej wojny. Rosja Putina nie waha się podważać fundamentalnych zasad porządku międzynarodowego – od respektowania granic państwowych, przez pokojowe rozstrzyganie sporów, po poszanowanie praw człowieka.

Do tego dochodzą kłopoty wewnętrzne. Europa nie radzi sobie z kryzysem wspólnej waluty. Wyborcy z południa Europy, szczególnie Grecy, stracili wiarę w sens i celowość europejskiego projektu. Populistyczne partie w krajach Europy Zachodniej uzyskują coraz lepsze wyniki. Niepokoi ewolucja Węgier w kierunku nieliberalnej demokracji. Continue reading

Pięć kryzysów Europy. Robert Cooper w rozmowie z Karoliną Wigurą

Karolina Wigura: Europa mierzy się obecnie z co najmniej czterema poważnymi kryzysami – ukraińskim, migracyjnym, kryzysem strefy euro i kryzysem w Grecji. Czy te cztery wyzwania sprawiły, że Stary Kontynent jest dziś mniej bezpieczny niż kilka lat temu?

Robert Cooper: Myślę, że Europa jest dziś rzeczywiście mniej bezpieczna, ale przede wszystkim w sensie psychologicznym. Bo czy ktoś będzie chciał w najbliższym czasie dokonać inwazji na Europę? Wielu imigrantów próbuje się tu dostać, ale to co innego niż inwazja militarna. W rzeczywistości ci ludzie przyjeżdżają do Europy, bo wciąż postrzegają ją jako miejsce bezpieczne. Powinniśmy więc cieszyć się z tego, co mamy, i życzliwie potraktować tych, którzy to doceniają.

Co to dokładnie znaczy potraktować „życzliwie”?

To najtrudniejsze pytanie, ponieważ liczba osób, które chcą żyć w Europie, jest właściwie nieograniczona.

Uciekinierzy nie tylko chcą się tu dostać, ale też zamieszkać na stałe i być traktowani jak inni Europejczycy.

Nie mam nic przeciwko temu, ale rodzi się tu pytanie o naszą zdolność absorpcji tych ludzi. Europa musiała już nieraz stawić czoła tego rodzaju ruchom migracyjnym, na przykład tuż po II wojnie światowej, ale to były czasy, kiedy wszystkie kraje były zniszczone, ludzie nie mieli nic, a w związku z tym byli wobec siebie o wiele życzliwsi. Wraz ze wzrostem zamożności i poziomu życia ta życzliwość wobec obcych słabnie.

Na przestrzeni lat Europa czerpała z migracji korzyści, ale przychodzi moment, kiedy takie zmiany mogą być dla społeczeństwa przytłaczające, co z kolei niesie ryzyko gwałtownych reakcji politycznych. Musimy jednak pamiętać, że mimo swoich wad, w porównaniu z resztą świata Europa pozostaje bardzo bezpiecznym do życia miejscem, o którym wielu ludzi marzy.

ilu_2

Jedno z największych wyzwań, przed jakim dziś stajemy, dotyczy praw człowieka – czy jesteśmy gotowi, aby stosować wobec nowych przybyszów te same normy, jakie stosujemy wobec Europejczyków, którzy już tu mieszkają?

Nie sądzę, żeby odpowiedź na to pytanie dało się wyrazić jedynie w odpowiednich przepisach lub ustawach. Taka odpowiedź musi mieć także wymiar praktyczny. Musimy brać pod uwagę koszty wpuszczenia tych ludzi, zapewnienia im miejsca do życia, a także ich integracji społecznej i ekonomicznej. Trudność, jak już powiedziałem, polega na tym, że problem migracji zdaje się nie mieć granic. Wiele osób w wielu miejscach globu chciałoby się dostać tu, do tej małej części świata, jaką jest Europa. W pewnym stopniu jednak możemy za ten stan rzeczy winić jedynie siebie, bo znaczna część migracji ma swoje źródło w sytuacji na Bliskim Wschodzie, którą sami „pomogliśmy” stworzyć.

Co pan ma na myśli?

Trudno wskazać jakąkolwiek decyzję polityczną podjętą w ostatnich latach przez Zachód w relacjach z państwami Bliskiego Wschodu, która miałaby pozytywne konsekwencje. Dlatego musimy bardzo ostrożnie podejmować decyzje dotyczące tego, co dziś naprawdę chcemy osiągnąć. Wszystkie kryzysy, które wymieniła pani na początku, są różne, ale mają jedną cechę wspólną – każdy jest daleki od zakończenia. Kryzys migracyjny najprawdopodobniej będzie się nasilał. To samo dotyczy kryzysu na Ukrainie.

W komentarzu dla magazynu „Aspen Review” napisał pan, że ukraiński kryzys jest wyzwaniem dla stosunków Europy z Rosją i że rewizja tych stosunków to konieczność. Czy do tej rewizji już doszło?

Tak, to oczywiste. Nie sądzę, by w Europie wciąż było wielu poważnych ludzi, którzy nadal postulują tworzenie strategicznego partnerstwa z Rosją. Europejskie sankcje wobec Moskwy zostały przedłużone bez specjalnych głosów sprzeciwu. Stosunek do Rosji zmienił się diametralnie w ciągu ostatnich kilku lat. Kłopot w tym, że to nie rozwiązuje problemu, bo problem leży w zachowaniu Moskwy, a w rosyjskiej polityce nie widać żadnych oznak poprawy. Prawdę mówiąc, tendencja jest raczej odwrotna – skazanie na karę wieloletniego więzienia ukraińskiego reżysera Olega Sencowa i funkcjonariusza straży granicznej porwanego z Estonii to tylko dwa ostatnie przykłady.

W wywiadzie udzielonym dziennikowi „Rzeczpospolita” przez Edwarda Luttwaka, ten słynny amerykański strateg wojskowy mówi, że jedyną szansą Polski na uzyskanie bezpieczeństwa wobec agresywnej polityki Rosji jest rozbudowa własnej armii i rezygnacja z oglądania się na NATO i Unię Europejską. Czy zgadza się pan z taką opinią?

Edward Luttwak lubi szokować i analizując jego wypowiedzi, powinniśmy o tym pamiętać. Myślę, że jest to dobry moment, by każde z państw przemyślało, co wnosi do tego grona, jakim jest Unia Europejska i NATO. Choć wierzę głęboko w sens działania obu tych organizacji, to – niezależnie od tego, czy nam się to podoba czy nie – podstawową jednostką polityczną w Europie wciąż jest państwo narodowe. Dobrym rozwiązaniem w skali europejskiej byłoby jednak wspólne dokonywanie zakupów militarnych. Osobiście nie wierzę w ideę armii europejskiej, nie sądzę, byśmy już teraz byli gotowi na jej stworzenie, ale chciałbym bardzo zobaczyć europejski czołg lub europejski karabin. Nie muszą one zresztą być produkowane w Europie, możemy je importować, choćby z Chin. Ale jeśli kupujemy razem, wszyscy będziemy używali tego samego sprzętu, co bardzo ułatwi koordynację wspólnych działań, a przy okazji kupimy go w fantastycznie niskiej cenie.

Mimo swoich wad, w porównaniu z resztą świata Europa pozostaje bardzo bezpiecznym do życia miejscem, o którym wielu ludzi marzy.

Robert Cooper

Czy kryzysy dotykające dziś Europę przynajmniej czegoś nas uczą? Czy z tego, co dzieje się na Ukrainie lub w Grecji, płyną jakieś wnioski, które mogłyby zostać wdrożone w europejskiej polityce zagranicznej lub wewnętrznej?

W przypadku kryzysu greckiego stąpamy po nieznanym gruncie, podczas gdy w przypadku pozostałych wiemy, co najpewniej się wydarzy lub jakie zagrożenia się z tymi kryzysami wiążą – wszystkie wyglądają źle. Co się stanie z Grecją – nie wiem. Może na dłuższą metę uda się przeprowadzić reformy? Być może – dzięki drugiej szansie, jaka otrzymał ten kraj – Grecji uda się przetrwać i rozwijać? Zaleta tego kryzysu polega na tym, że jego wynik wciąż pozostaje otwarty.

Jaką rolę odgrywają Niemcy w greckim kryzysie? Sposób prowadzenia przez Angelę Merkel ostatniej rundy negocjacji z Aleksisem Tsiprasem został ostro skrytykowany przez znaczną część niemieckich elit. Jürgen Habermas napisał, że przyciskając Grecję do muru w kwestii dalszych oszczędności, Niemcy straciły kapitał polityczny gromadzony przez ostatnie dekady.

Nie sądzę, że sytuacja jest tak prosta, ponieważ ta historia nie dobiegła jeszcze końca. Problem, który zawsze dostrzegałem w strefie euro, polega na tym, że błędem wydaje mi się wprowadzanie wspólnej waluty bez jednej teorii ekonomicznej. Potrzebny jest przynajmniej jakiś intelektualny konsensus, a nie wygląda na to, byśmy byli w stanie go osiągnąć.

Co zaleca pan w tym konkretnym przypadku?

Szczerze mówiąc, jestem zadowolony z tego, co się dzieje w Grecji, bo wciąż uważam, że jej wyjście ze strefy euro byłoby obecnie dużym błędem. Jestem raczej zwolennikiem Keynesa niż miłośnikiem Hayeka, ale z drugiej strony pewne reformy po prostu muszą zostać wprowadzone przez rząd w Atenach. Kraj potrzebuje dogłębnej modernizacji politycznej. Grecja przez lata funkcjonowała w oparciu o relacje klientelistyczne, a każdy nowy rząd znaczną liczbę stanowisk w administracji publicznej rozdawał osobom „zaprzyjaźnionym”. W ten sposób nie da się rządzić nowoczesnym państwem.

Ale wiele działań, do jakich został zmuszony rząd w Atenach, wywołało gwałtowny opór w greckim społeczeństwie. Po decyzji o sprzedaży niektórych greckich lotnisk niemieckiej firmie Fraport pojawiły się komentarze mówiące, że Grecja stała się ofiarą niemieckiego neokolonializmu.

Lotnisko Heathrow w Londynie należy do hiszpańskiej firmy Ferrovial, która wcześniej miała również w posiadaniu wiele innych lotnisk, w tym Stansted i Gatwick. Nie sądzę, żeby był to przejaw neokolonializmu. To transakcje handlowe. Grecja sprzedała już połowę swojego portu w Pireusie Chińczykom, a wiele innych przedsiębiorstw na całym świecie należy do zagranicznych korporacji.

Kilka lat temu Niemcy były nazywane „niechętnym hegemonem”. Czy obecnie godzą się już ze swoją rolą lidera w Europie, czy nadal nie chcą jej przyjąć?

Niemcy nie są europejskim hegemonem. Europejska polityka jest prowadzona z wykorzystaniem negocjacji, co było doskonale widać podczas ostatniej rundy rozmów z greckim rządem, kiedy to ważną rolę odegrali przedstawiciele Włoch i Francji. Nie powinniśmy się więc w Europie martwić o niemieckie przywództwo, ale raczej o słabość poszczególnych polityków. To wielka szkoda, że żaden inny europejski polityk nie może się pod względem jakości przywództwa równać z kanclerz Niemiec.

Stosunek wobec Rosji zmienił się diametralnie w ciągu ostatnich kilku lat. Kłopot w tym, że to nie rozwiązuje problemu, bo problem leży w zachowaniu Moskwy.

Robert Cooper

Mówiliśmy do tej pory o czterech kryzysach dotykających Europę, ale czy to już wszystkie? Amerykański historyk, Timothy Snyder, konsekwentnie przestrzega przed jeszcze jednym – odrodzeniem skrajnej prawicy w Europie.

To powolny kryzys dotykający europejskich systemów politycznych.

Powolny kryzys, cichy kryzys?

Nie mogę wypowiadać się o wszystkich państwach europejskich, ale w Wielkiej Brytanii widzę wyraźnie, jak oddzielona od reszty społeczeństwa jest dziś klasa polityczna. Zdaję sobie sprawę, że alienacja władzy jest do pewnego stopnia nieunikniona, ale może być także bardzo niebezpieczna. Moim zdaniem powinniśmy trochę więcej czasu poświęcić dyskusjom na temat kondycji naszych demokracji. W większości krajów Europy Zachodniej poważne zmiany konstytucyjne wprowadzano po raz ostatni w latach 50. XX w. Od tego czasu prawie nic się nie zmieniło w strukturach politycznych, mimo że żyjemy w społeczeństwach diametralnie różnych od tych sprzed pół wieku. Tymczasem demokrację powinniśmy rozumieć jako ustrój, który nieustannie ewoluuje.

Co dokładnie ma pan na myśli? Postulat, by więcej myśleć o demokracji, brzmi pięknie i idealistyczne, ale co ma oznaczać w praktyce?

Sytuację każdego państwa należy rozpatrywać oddzielnie, a jedynym krajem, którego sytuację znam naprawdę dobrze, jest mój własny. Brytyjskiej klasie politycznej nie brakuje utalentowanych ludzi, ale społeczeństwo nie ma do niej zaufania i postrzega jako grupę troszczącą się wyłącznie o swoje interesy. Nie sądzę, by była to całkiem usprawiedliwiona ocena, ale tak właśnie jest. Nasz system polityczny ma problem sam ze sobą.

Czy dlatego premier postanowił odwołać się do demokracji bezpośredniej i zarządzić aż dwa ważne referenda – dotyczące niepodległości Szkocji i brytyjskiego członkostwa w UE?

Moim zdaniem referendum jest absolutnie niepoważnym sposobem podejmowania ważnych decyzji politycznych, takich jak ta dotycząca szkockiej niepodległości. Organizując danego dnia głosowanie i dając prawo głosu wszystkim osobom, które w tym konkretnym momencie mieszkają w Szkocji, niekoniecznie uzyskamy decyzję będącą wyrazem woli „ludu Szkocji”. A wystarczy uzyskać 50 proc. głosów plus jeden na rzecz niepodległości – i po wszystkim. To nie jest rozsądny sposób podejmowania decyzji. Ale dlaczego w ogóle organizuje się te referenda? To dowód braku zaufania do własnego systemu politycznego. To rodzaj odgórnego populizmu. Referendum jest metodą, z której korzystają rządy populistyczne.

Jak pan być może wie, z podobną sytuacją mamy do czynienia w Polsce. Możliwe, że w ciągu niespełna dwóch miesięcy będziemy mieli dwa referenda, które staną się elementami kampanii wyborczej przed wyborami parlamentarnymi. Nieufność wobec państwa, o której pan mówi, jest widoczna także u nas. To nie tylko brytyjski problem.

Demokracja to nieustanny proces odnowy. Społeczeństwa zmieniają się i instytucje muszą zmieniać się wraz z nimi. W Wielkiej Brytanii mamy to szczęście, że nie obowiązuje u nas konstytucja w tradycyjnym sensie tego słowa, a prawa fundamentalne dla ustroju politycznego mogą być zmieniane w takim samym trybie, jak wszystkie inne przepisy – zwykłą większością głosów w dwóch izbach parlamentu. Powinniśmy wykorzystać tę sytuację, żeby prowadzić ciągłą debatę na temat podstaw naszego ustroju, na przykład reformy naszego systemu parlamentarnego. Wasze społeczeństwo także bardzo się zmieniło w ciągu ostatnich 25 lat.

Ogromnie.

I dlatego powinniśmy potraktować politykę bardziej poważnie.

Referendum jest absolutnie niepoważnym sposobem podejmowania ważnych decyzji politycznych.

Robert Cooper

Każdy kryzys przynosi zmiany – czy to możliwe, że te cztery lub pięć kryzysów, o których mówimy, może przynieść zmiany pozytywne?

Osobiście zawsze jestem optymistą i są ku temu powody. Dokładnie analizując ostatnie 70 lat po wojnie, prawdopodobnie moglibyśmy stworzyć listę kilkuset takich kryzysów, o jakich teraz rozmawiamy. Całkiem sporo mieliście ich też w Polsce. A mimo to po tych kilku dekadach Europa jest w zdecydowanie lepszej kondycji. Mamy więc dobre historyczne powody do optymizmu, ale jednocześnie nie sądzę, by bycie optymistą było bardzo przydatne. Naszym zadaniem powinno być zidentyfikowanie problemów, rozmowa o nich, a następnie znalezienie wyjścia z sytuacji. Jak pisał Antonio Gramsci, potrzeba nam pesymizmu intelektu i optymizmu woli. Wie pani, w języku japońskim i chińskim „kryzys” to wyraz utworzony z dwóch znaków, z których jeden oznacza „niebezpieczeństwo”, a drugi „okazję”.

Bawmy się! Wokół twórczości Roya Anderssona

Filmy Anderssona łatwo można zamknąć w zbyt ciasnych dla nich szufladkach, dostrzec w nich: ironię Theo Angelopoulosa, który w „Aleksandrze Wielkim” każe nieustannie tańczyć swoim bohaterom w obliczu nadchodzącej zagłady; gorycz Ingmara Bergmana, pokazującego w „Fanny i Alexandrze”, że relacje międzyludzkie to okrutne pole walki o dominację; bezwzględność Ulicha Seidla, przenicowującego nieustannie tożsamość swoich rodaków; humor Pietera Bruegla, gęsto zaścielającego swoje płótna drobnymi pijaczkami wdającymi się w bójki. Niemożliwa staje się ucieczka od najróżniejszych skojarzeń. A z pewnością dla każdego entuzjasty kina powstająca przez czternaście lat „trylogia o byciu człowiekiem” to pożywka dla niekończących się rozmów.

Tymczasem można spojrzeć na to prościej. Może to właśnie dokładna obserwacja ludzi połączona z surrealistyczną przekorą pokazywania rzeczy nie tak, jak podoba się wszystkim dookoła, tworzy niesamowitą aurę filmów Anderssona?

Rewolucjonista

Stańczykowska postawa reżysera, dotykającego najczulszych punktów współczesnego człowieka w takt gorzkiego śmiechu rozlegającego się w sali kinowej, nie zawsze odbijała się w jego twórczości. Nim w 1975 r. musiał rozstać się z kinem na wiele lat z powodu złego przyjęcia swojego drugiego pełnometrażowego filmu „Giliap”, uczestniczył w studenckich manifestacjach lat 60. Z kolei w środowisku filmowym, razem z Bo Widerbergiem, starał się przełamać niepodzielne panowanie w rodzimym kinie Ingmara Bergmana, mistrza filmowego modernizmu.

Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu

W duchu przewrotu obyczajowego Andersson stworzył debiutancką „Historię miłosną” (1970). Nie przypomina ona filmów, które przyniosą mu później rozgłos i uznanie. To opowieść o rozluźnieniu norm społecznych i pierwszych erotycznych doświadczeniach bohaterów, których młodość przypadła na początek rewolucji seksualnej. Postawa czternastoletniej Anniki i piętnastoletniego Pära odzwierciedla dobitnie zmianę pokoleniową. Rodzice zazdroszczą im świeżego spojrzenia na rzeczywistość, równocześnie nie mogąc go zaakceptować. W efekcie „Historia miłosna” zawiera w sobie to, z czego słynie szwedzkie kino – krytykę życia rodzinnego, naznaczonego nieustannymi zatargami i utajonymi traumami.

Handlarz

Film został doskonale przyjęty podczas Berlinale, gdzie otrzymał dwie nagrody, a w Szwecji zyskał miano kultowego. Z festiwalu reżyser powrócił jako doskonale zapowiadający się nowofalowiec. Oczekiwania wobec jego kolejnego projektu były więc ogromne i wtedy właśnie dała o sobie znać buntownicza natura Anderssona. Postanowił nakręcić coś zupełnie innego niż poprzednio, czemu ostatecznie nie sprostał. „Giliap”, czyli historia miłosnych perypetii kelnera pracującego w niecodziennym hotelu, nie spodobał się widowni, w efekcie czego nikt nie chciał sponsorować kolejnych projektów reżysera. Największym problemem okazał się rozłam pomiędzy plastyką filmu (w szczególności wystylizowaną scenografią, która stanie się charakterystyczna dla późniejszych projektów Szweda) a kryminalną intrygą, w takim wydaniu bardziej śmieszną, niż trzymającą w napięciu.

Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu

Andersson postanowił więc rozstać się z kinem i zająć reklamą, co dla większości artystów byłoby powodem do wstydu i dowodem braku talentu. Dla większości, ale na pewno nie dla Anderssona. Jego spoty, operujące absurdalnym poczuciem humoru, szybko przyniosły mu uznanie. Przede wszystkim dlatego że zamiast nachalnie zachwalać produkty dają świadectwo wiary w inteligencję widzów. W jednej z reklam na auto, którego nowy właściciel rozmawia przez telefon z ubezpieczycielem, spada ogromne drzewo i doszczętnie je niszczy. W innej mężczyzna stara się przybić do ściany w swoim mieszkaniu gwóźdź, a w rezultacie demoluje całe wnętrze. Bohaterowie reklam Anderssona są pechowcami, którym zrządzeniem losu przydarzają się jedynie przykre incydenty. Z szarości ich twarzy i monochromatycznej przestrzeni wokół nich wyłania się poczucie życiowej beznadziei.

Reklamy stały się także podstawą nowej estetyki, którą z żelazną konsekwencją reżyser będzie dopracowywał od tej pory w każdym kolejnym filmie. Wraz z rosnącym zainteresowaniem spotami w 1981 r. Andersson powołał do życia Studio 24. Jego głównym zadaniem było tworzenie kampanii reklamowych, ale także organizacja wystaw i produkcja filmów krótkometrażowych, którymi od 1987 r., po niemal ćwierćwieczu przerwy, reżyser starał się powrócić do kina. Drzwi do ponownego – jak wypada pewnie powiedzieć – debiutu Anderssona, czyli „Pieśni z drugiego piętra”, otworzył mu krótkometrażowy projekt zrealizowany pod patronatem festiwalu filmowego w Göteborgu w 1991 r.

Pesymista

„Härlig är jorden” („World of Glory”) stanowi idealne wprowadzenie do późniejszej „trylogii o byciu człowiekiem”. W kontrowersyjnej pierwszej scenie grupa nagich dzieci zostaje zamknięta w ciężarówce będącej komorą gazową. Cała energia i młodość mogące powstrzymać ekranową rzeczywistość przed osunięciem się w nicość zostają wyeliminowane na wstępie. Równocześnie Andersson odwołuje się do niewygodnej wojennej historii Szwecji, która szła na daleko idące ustępstwa wobec nazistów, by zachować neutralność. Finałowa scena filmu pokazuje głównego bohatera, wykończonego życiem sprzedawcę nieruchomości, kiedy zasłania uszy po usłyszeniu krzyku dochodzącego zza okna. Żeby przetrwać kolejny dzień w pozbawionym sensu świecie, musi odmówić pomocy tym, którzy jej potrzebują. Znakiem rozpoznawczym kina Anderssona staną się statyczne długie ujęcia, przygaszone kolory i trupioblade twarze bohaterów – elementy obecne już w „World of Glory”. Niemal zawsze zupełnie nieruchoma kamera pokazuje sceny, których puentą okazują się absurdalne zwroty akcji. Napięcie widza wynikające z oczekiwania na finał czasem zostaje rozładowane, ale nie jest to regułą. Reżyser gra z cierpliwością odbiorców, niekiedy rezygnuje z zaspokojenia ich ciekawości i pokazuje w zamian życiową nudę.

Golab przysiadl na galezi i rozmysla o istnieniu_zdjecie 4

Krótkie surrealistyczne scenki przypominające reklamowe dokonania Anderssona połączone luźno bohaterami, którzy pojawiają się i znikają w najmniej oczekiwanych momentach, włócząc się to tu, to tam po filmowym świecie reżysera, stanowią oś konstrukcyjną „trylogii o byciu człowiekiem”. Jej pierwszy element stanowią „Pieśni z drugiego piętra” (2000). Tłumy na ulicach ciągnące w nieznanym kierunku, chaos powoli przejmujący kontrolę nad miastem, niewyjaśniony brak celu w umysłach większości ludzi i nagłe odsłonięcie religijnej hipokryzji dodają pierwszej części cyklu specyficzny klimat proroctwa na nowy wiek. To także najmniej wypełniona absurdalnym poczuciem humoru odsłona spektakularnego projektu, którego stworzenie zajęło Anderssonowi prawie półtorej dekady. Jego pozostałe części powstawały w równym siedmioletnim odstępie – „Do ciebie, człowieku” w 2007 i „Gołąb przysiadł i rozmyślał o istnieniu” w 2014 r.

Luksusowe wnętrza, przeszklone witryny i szerokie ulice mogłyby wydawać się majestatyczne, gdyby nie to, że są puste albo pełne milczących gapiów, zaniedbane, alienujące.

Mateusz Góra

Pesymizm Anderssona nie tylko za sprawą jego specyficznego poczucia humoru nie do końca wpisuje się w nihilistyczne nastroje współczesnych twórców neomodernistycznych. Gdy Michelangelo Antonioni został po premierze „Czerwonej pustyni” zapytany o krytyczną, antykonsumpcyjną wymowę swojego filmu, odpowiedział: „Chciałem ukazać przede wszystkim piękno nowoczesnych fabryk”. Na poły ironiczna uwaga włoskiego mistrza kina z lat 60. i 70. idealnie pasuje do postawy Anderssona. Obu można uznać za krytyków neoliberalnej polityki, konsumpcyjnego stylu życia, atomizacji relacji międzyludzkich. W przeciwieństwie jednak do wielu reżyserów, którzy starają się zrzucić na kogoś odpowiedzialność za taki stan rzeczy albo odnaleźć odpowiedź, co zrobić, żeby go zmienić, Szwed i Włoch pochylają się nad naszym wewnętrznym stanem. Nie szukają winnych, pokazują nawet piękno tego, co udało się osiągnąć człowiekowi w procesie cywilizacyjnego rozwoju. Fabryki u Antonioniego, choć królują nad chmurami zanieczyszczeń, są nowoczesne i błyszczące. Wydają się piękne i szkaradne równocześnie. Podobnie u Anderssona – luksusowe wnętrza, przeszklone witryny i szerokie ulice mogłyby wydawać się majestatyczne, gdyby nie to, że są puste albo pełne milczących gapiów, zaniedbane, alienujące. Stanowią świadectwo wielkości, do której w naszym megalomańskim pędzie ku nowoczesności dążyliśmy, nie zastanawiając się nad konsekwencjami.

Surrealista

Właśnie te konsekwencje interesują Anderssona, którego sztuka, podobnie jak dokonania surrealistów z pierwszej połowy XX w., ma na celu wyrywać widzów z odrętwienia i ograbić z poczucia bezrefleksyjnego samozadowolenia. W tym celu umieszcza w nieoczekiwanym, ironicznym, a czasem zabawnym kontekście codzienne przedmioty, czym zmienia ich znaczenie oraz użycie. Aparatura w laboratorium przedstawionym w „Gołębiu…” nie służy zdobywaniu wiedzy, ale bezsensownemu znęcaniu się nad bezbronną małpą; na sali sądowej prawnikom decydującym – w „Do Ciebie, człowieku” – o życiu i śmierci serwowane jest piwo przy aplauzie publiczności. Reżyser nie oszczędza także żadnej grupy społecznej. Ostrze krytyki wymierza zarówno w bogatych burżujów zasiedlających drogie restauracje, jak i fałszywych bohaterów wojennych czy działające wyłącznie dla swojej korzyści duchowieństwo. Ironicznie patrzy także na samego siebie, powracając do czasów, kiedy pracował przy tworzeniu reklam. W jego filmach pojawiają się postaci nieudolnych domokrążców starających się, jak w przypadku „Pieśni z drugiego piętra”, sprzedawać niepotrzebne nikomu krzyże albo, jak w „Gołębiu…”, nieśmieszne gadżety. Rozbija także dystans pomiędzy widzem a bohaterami, którzy często prowokacyjnie patrzą wprost do kamery i wypowiadają na głos swoje myśli.

Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu

Pozornie zupełnie pozbawiona logiki konstrukcja opowiadania przypomina poetykę snu, także charakterystyczną dla surrealistów. Mistrzostwo w jej stosowaniu Andersson osiągnął w swoim ostatnim filmie. Od gagów budzących śmiech widowni na początku reżyser powoli przechodzi do coraz bardziej gorzkich i poważnych scen i wciąga widza w męczący, ale nie nużący trans. Kamera podąża za depresyjnymi sprzedawcami gadżetów po małych, zapyziałych sklepach i barach. Ta wątła linia fabularna, przetkana licznymi scenami stanowiącymi odrębne całości, pozwala zbudować ramę opowieści. Andersson nie zachowuje przy tym czasowej spójności. Do jednego z barów wkracza nagle szwedzki król z wojskiem, wybiera sobie z obsługi młodego chłopaka, który wzbudził jego seksualne zainteresowanie, i bierze go ze sobą na pole bitwy.

Sen powraca także nieustannie w ekranowym świecie. Bohaterowie co rusz budzą się z koszmaru i opowiadają sobie albo widzom, co się w nim wydarzyło. Andersson potrafi przy tym płynnie przechodzić pomiędzy absurdem a prawdziwym dramatem. Scena eksterminacji dzieci z „World of Glory” ma swoją kontynuację w obrazie rytuału zrzucania ze skały dziewczynek i chłopców w „Pieśniach z drugiego piętra”, ale chyba najbardziej liryczne wydanie przyjmuje w „Gołębiu…”. Do wielkiego owalnego instrumentu produkującego piękną harmonijną muzykę zostają wtłoczeni czarni niewolnicy. Po rozpaleniu pod nią ognia starający się uciec więźniowie napędzają ją swoim biegiem. Temu niecodziennemu koncertowi przygląda się zza okna grupa elegancko ubranych kobiet i mężczyzn. Na ich bladych twarzach nie pojawia się nawet cień emocji. Skrajnie okrutny spektakl nie robi już na nich wrażenia. Sami nie wiedzą, gdzie podziała się przyjemność próżniaczego burżuazyjnego życia.

Altruista

Andersson miesza w swoich filmach sztukę XVI w. z współczesną kulturą popularną czy wydarzeniami zaczerpniętymi wprost ze swojego życia. Przyznał, że tytuł najnowszego filmu, „Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu”, jest odwołaniem do ptaków obserwujących ludzi na płótnie „Myśliwi na śniegu” Bruegla, ale tak naprawdę przyszedł mu do głowy dopiero, kiedy miał trudności ze scenariuszem i wyjrzał przez okno. Zobaczył za nim gołębia i pomyślał, że może on też właśnie rozmyśla nad swoimi problemami. Wierszyk o tytułowym ptaku wygłasza na scenie podczas apelu szkolnego dziewczynka chora na zespół Downa, sprawiająca wrażenie, jak w „Królestwie” Larsa von Triera, jakby miała głębsze spojrzenie na rzeczywistość, niż mogłoby się wydawać w stereotypowym ujęciu. Na odrobinę sympatii reżysera zasługują jedynie ci bohaterowie, w których nikt już nie wierzy. Nieudolni sprzedawcy w „Gołębiu…” i depresyjna kobieta w średnim wieku odrzucająca nieustannie oferowaną jej miłość w „Do ciebie, człowieku” budzą uśmiech politowania, ale zmuszają także do dostrzeżenia tych, z którymi na co dzień chcemy mieć jak najmniejszy kontakt.

Kino Roya Anderssona to wyrzut sumienia współczesnego człowieka. Zmusza do refleksji, ale nie przez moralizatorski ton i sięganie po „realizm kuchennego zlewu”, który charakteryzował brytyjskie filmy o życiu robotników z przełomu lat 50. i 60. Reżyser nieustannie nas zachęca, żebyśmy dobrze się bawili, bo czy zostało nam inne wyjście? Może rację miał Woody Allen, pytając: „A co jeśli wszystko jest iluzją i nic nie istnieje naprawdę? W takim wypadku zdecydowanie przepłaciłem za swój dywan”.

„Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu”, reż. Roy Andersson, Francja, Niemcy, Norwegia, Szwecja, 2014.

„Dolina Krzemowa”: uczyń świat lepszym miejscem. Recenzja serialu HBO

Żeby uczynić świat lepszym miejscem, trzeba się nieco postarać. Nie zawsze wystarczy jedynie entuzjazm. Dopiero dzięki konkretnym działaniom można się przybliżyć do wciąż iluzorycznego celu. Po obejrzeniu dwóch sezonów „Doliny Krzemowej” („Silicon Valley”, 2014–) widzowie, usłyszawszy podobne motto, najprawdopodobniej czym prędzej uciekną, gdzie pieprz rośnie. Bo – jak rzecze przysłowie – dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Wiedzą o tym doskonale twórcy serialu: John Altschuler, Mike Judge i Dave Krinsky. Opowiastka o tym, jak w Palo Alto robi się zawrotną karierę, którą często trzeba przypłacić psychosomatyczną destrukcją przed trzydziestką, wydaje się najlepszym dowodem na istnienie tego piekła.

Młodzi, zdolni z Palo Alto

Wizjonerzy i twórcy idei – to chyba najpopularniejsze etykietki, które w ostatnich latach media przypisują głodnym sukcesu w branży IT mężczyznom w średnim wieku (choć trzeba uczciwie przyznać, że obecnie wiek „wizjonera” ulega drastycznemu obniżeniu). Takie określenie kojarzy się dziś zwłaszcza z przedsiębiorcą skutecznie monetyzującym swoje technologiczne projekty i tworzącym coś, o czym jeszcze 30 lat temu nie wiedzieliśmy, że kiedykolwiek będzie nam potrzebne. To także silne osobowości, neurotycy, dziwacy, nerdy. Można by mnożyć kolejne „stempelki” przystawiane biografiom miliarderów znanych ze swojej działalności w Dolinie Krzemowej, gdzie, podobnie jak w futbolu, człowiek w wieku 26 lat bez żadnych konkretnych osiągnięć – czyli genialnej aplikacji – jest nieudacznikiem.

silicon valley press (2)

Biografie Jobsa czy Gatesa brzmią jak gotowe scenariusze filmowe. Serial zatytułowany „Dolina Krzemowa” wzbudza duży entuzjazm widzów, można w nim bowiem zobaczyć świat „po Jobsie” i to, jak wygląda pokoleniowa zmiana warty w branży technologicznej. Legendy i hagiografie na temat karier najskuteczniejszych wizjonerów z Palo Alto puentowane są wnioskiem, że wystarczy być kowalem swojego losu i odważnie realizować pomysły, a w końcu branża oraz potencjalni nabywcy uwierzą, że potrzebują właśnie tego, co się im proponuje. Mit o karierze „od zera do milionera” ma się dobrze i zaszczepia widzom wiarę, że także mogą zbudować coś własnego, o ile wystarczy im siły do przebijania głową muru (w branży IT jest to warunek konieczny).

W wizji „Doliny Krzemowej” najbardziej zatrważa to, że ci, którzy są już na Olimpie, to zwykłe harpie upudrowane troską o przyszłość ludzkości.

Małgorzata Major

Ponadto seriale o nerdach to zazwyczaj samograje: podobnie jak sitcomy, są one na ogół realizowane niewielkim kosztem w jednym studiu nagraniowym, często ze „śmiechem z puszki”, i łatwo generują zyski. Opierają się zaś na popularnych gagach o nieprzystosowaniu geeków do życia społecznego. Podobno najbardziej lubimy piosenki, które dobrze znamy, więc szybko oswajamy się z sympatycznym kujonem z sąsiedztwa, który poza swoją dziedziną niewiele wie o otaczającym go świecie.

Łatwo można przeszarżować, budując typy zamiast bohaterów. Jednak sitcom „Teoria wielkiego podrywu” („The Big Bang Theory”, 2007–) przetarł szlaki dla ekscentrycznych fascynatów nauk ścisłych średnio radzących sobie z codziennością i procesami socjalizacyjnymi. Jeszcze wcześniej pojawili się „Technicy-magicy” („The IT Crowd”, 2006–2010), a także parę innych postaci, których dumny pochód zamyka obecnie Richard Hendricks z „Doliny Krzemowej” i jego współpracownicy, z którymi tworzy swoją rewolucyjną aplikację.

Katastrofa, która nadejdzie

„Dolina Krzemowa” opowiada o tym, jak można – mając algorytm umożliwiający kompresję danych bez utraty ich jakości – zniszczyć własne życie i zrazić do siebie ludzi. A mówiąc dokładniej: jak wygląda droga od ubóstwa aspirującego programisty do świata wielkiego biznesu oraz zarabiania milionów. Droga, którą wcześniej przeszli twórcy Apple czy Microsoftu, a także Elizabeth Holmes, Mark Zuckerberg czy Evan Spiegel. Richard Hendricks, bohater serialu, wymyślił aplikację do kompresji danych i kilku potężnych graczy z branży IT jest nią żywo zainteresowanych. Pomysłodawca aplikacji nazwanej Pied Piper (rasowy geek, świetny programista, introwertyk, beznadziejny menager oraz mierny znawca ludzkiej natury) odrzuca pokusę łatwych pieniędzy. Zachowuje udziały w firmie i postanawia zmierzyć się z całym systemem, który połyka, a następnie wypluwa w formie, którą trudno wciąż nazywać człowiekiem.

silicon valley press (1)

Jeśli chcemy zrozumieć działanie układu, w którym funkcjonują bohaterowie serialu, pomocne mogą być wnioski z tekstu „Czy Facebook ma sens?” autorstwa Yiren Lu, studentki Columbii, opublikowanego w marcu 2014 r. przez „The New York Times”. Lu w swoim tekście [1] zwróciła uwagę na to, że Dolina Krzemowa dynamicznie się zmienia: nowe pokolenie nie dba o infrastrukturę, a jedynie dąży do tworzenia kolejnych „seksownych” aplikacji. Okazuje się bowiem (i tego w dużej mierze dotyczy tematyka serialu), że dzisiaj twarzami Doliny Krzemowej nie są informatycy, lecz biznesmeni. Nerdy nie wytrzymują próby czasu w obecnym modelu biznesowym, który zakłada, że to przedsiębiorcy spoza środowisk informatycznych decydują o losach aplikacji, bo wiedzą lepiej, jak sprzedać produkt. Z tego też powodu w Stanach Zjednoczonych trwa dyskusja, dlaczego zdolni absolwenci Ivy League wolą tworzyć kolejne absurdalne aplikacje zamiast szukać leku na raka. Yiren Lu tłumaczy to najzwyczajniejszą w świecie modą na pracę w start-upach. Podkreśla ich ogromną popularność, nawet wśród osób wcześniej z nimi niezwiązanych.

Postawa Richarda, który mimo młodego wieku działa według modelu starej gwardii, na dłuższą metę nie może się sprawdzić, bo jego sposób funkcjonowania na rynku nie jest „seksowny”. Popełnia zbyt wiele błędów, działając tak, jak czynili to wizjonerzy w latach 80. Doskonale koduje, ale nie potrafi liczyć pieniędzy. Gdyby nie fakt, że mamy do czynienia z komedią, serial o Palo Alto byłby czymś w rodzaju oczekiwania na katastrofę lotniczą, o której wiemy, że na pewno się zdarzy.

W drodze do miejsca, gdzie dzieje się magia

Serial Altschulera, Judge’a i Krinsky’ego zaczyna się tam, gdzie dotychczas kończyły się opowieści o sukcesie. Masz pomysł, masz firmę, udziały, zasoby ludzkie i budżet – i w tym miejscu triumfów już nie ma, otwierają się natomiast bramy piekieł. Problemy z konkurencją gotową wykraść komu trzeba duszę oraz trzewia byle tylko poznać sekret; pozwy tworzone przez zespoły adwokackie wyspecjalizowane w niszczeniu naiwnych debiutantów; rozwijanie aplikacji, praca merytoryczna i równoczesne gaszenie kilku pożarów. Kulisy tego, jak odnosi się sukcesy w Dolinie Krzemowej, nie mogłyby zostać pokazane w sposób bardziej drobiazgowy i bezdusznie realistyczny. Chociaż gdy się nad tym zastanowić, prawdopodobnie mogłyby, ale jako widzowie i konsumenci technologicznego rynku nie chcemy wiedzieć, w jak trudnych warunkach powstają nasze ulubione gadżety. Jeśli twórcy serialu chcieli nas przestraszyć, to z pewnością im się udało, ponieważ obserwowanie, jak mozolnie budowane dzieło w mgnieniu oka traci wartość albo przechodzi w ręce kogoś innego, jest dosyć przerażające.

silicon valley press (7)

Jednak równocześnie mamy do czynienia z komedią i to dosyć udaną: bohaterowie „Doliny Krzemowej” są oderwani od rzeczywistości, nie radzą sobie z funkcjonowaniem w tzw. normalnym świecie. Mają problemy z nawiązywaniem nowych relacji, mimo że świetnie znają się na swojej pracy. To w gruncie rzeczy mili chłopcy, którzy chcą spełniać swoje marzenia. Tylko, jak to zwykle bywa, nie do końca zdają sobie sprawę, co to właściwie oznacza. Jak powiedzieliby mówcy motywacyjni: wyszli daleko poza strefę komfortu i zbliżają się do miejsca, „gdzie dzieje się magia”, chociaż trudno w to uwierzyć, gdy jesteś trybikiem w systemie, który codziennie miażdży genitalia, rutynowo i bez konkretnego powodu, tak po prostu, dla zasady. W wizji „Doliny Krzemowej” najbardziej zatrważa jednak to, że ci, którzy są już na Olimpie, to zwykłe harpie upudrowane troską o przyszłość ludzkości i zaopatrzone w tuzin książek o tym, jak uszczęśliwić wszechświat, realizując swój plan zostania miliarderem do roku 2020.

Śmiejąc się z porażek Richarda, który wychodzi z jednych kłopotów, a następnie wpada w kolejne (utrata fotela prezesa we własnej firmie), doskonale przeczuwamy, że zbliża się on do granicy załamania nerwowego. Bez znajomości realiów branży mogliśmy naiwnie zakładać, że wspólne i wesołe spędzanie czasu przy jednym stole to spełnienie marzeń o optymalnych warunkach pracy. Serial jednak brutalnie weryfikuje nasze wyobrażenie o domowym zaciszu (bohaterowie pracują w domu twórcy inkubatora, który jako pierwszy zainwestował w ich aplikację) jako źródle wszechogarniającego spokoju.

Epoka nieniewinności

Richard oraz jego współpracownicy przeżywają szereg absurdalnych perypetii, które niewiele mają wspólnego z rozsądkiem, ale sporo z realiami rozbuchanego kapitalizmu i zarabianiem wielkich pieniędzy. Wciąż są nowicjuszami, płotkami w morzu pełnym rekinów. Nie wiedzą, komu mogą ufać i jak długo. Wszystkiego uczą się na bieżąco, ale popełniane przez nich błędy często mają opłakane skutki (wystarczy wspomnieć sprzedaż udziałów nieodpowiedzialnemu akcjonariuszowi, który całe dnie poświęca temu, aby nie utracić statusu miliardera, a gdy w końcu traci część kapitału i zostaje milionerem, popada w depresję). Okazuje się, że przejście chrztu bojowego – doprowadzenie pomysłu zrodzonego w inkubatorze do jego finalnej postaci – to daleka droga, usiana przeszkodami rodem z najlepszej przygodowej gry komputerowej.

Główny bohater w swojej bezbrzeżnej naiwności pragnął jedynie stworzyć narzędzie dla internautów chcących oglądać pliki wideo najlepszej jakości. Kto by pomyślał, że „czynienie świata lepszym miejscem” trzeba zacząć od wykończenia kilku osób sprawiających, że tobie żyje się nieco trudniej. Ale i tego z czasem uczy się Richard. Zaczyna podejmować decyzje, nie kierując się emocjonalnym zaangażowaniem i własnymi sympatiami. Z tego powodu odsuwa Erlicha, właściciela inkubatora, od najważniejszych przedsięwzięć.

silicon valley press (3)

Możliwość rozwijania koncepcji i zachowania udziałów w firmie to wielkie szczęście w porównaniu z morzem pełnym zatopionych marzeń o aplikacjach, które nigdy nie powstaną. Nic dziwnego, że w świecie, w którym jakiekolwiek zasady (nie wspominając o tak staroświeckich pojęciach jak przyzwoitość i elementarna uczciwość) dawno umarły, człowiek z kręgosłupem moralnym i bez żyłki do hazardu codziennie staje się czyjąś ofiarą. Podobno Nowy Jork końca lat 90. to była epoka nieniewinności, jak twierdziła Carrie Bradshaw, bohaterka „Seksu w wielkim mieście”. Ciekawe, co powiedziałaby o drugiej dekadzie XXI w. w Dolinie Krzemowej?

Śmiech przez łzy

Galeria osobliwości w „Dolinie Krzemowej” doskonale równoważy wątki dramatyczne i komediowe. Współpracujący z Richardem w ramach inkubatora Dinesh, Bertram Gilfoyle i charyzmatyczny właściciel domu oraz twórca inkubatora Erlich Bachman udowadniają, że nie można się nudzić, obserwując (wraz z 200 tys. Filipińczyków online), jak potoczyła się historia pewnego jaja w gnieździe albo jak bohaterowie próbują wyjść (dosłownie i w przenośni) z inkubatora i zaprezentować efekty swojej pracy podczas TechCrunch Disrupt. Spiętrzenie absurdów pomieszanych z wątkami takimi jak seksizm, ageizm czy wampiryczność technopolis powoduje, że z wypiekami na twarzy oglądamy coś, co kilka dekad wstecz byłoby jak science-fiction. Dzisiaj jest po prostu mocniej podkoloryzowaną wersją tego, co dzieje się w wielu korporacjach.

Jak przebić się w Palo Alto i nie zostać na śmietniku historii z kolejną durną aplikacją wyszukującą sterczące kobiece sutki w najbliższej okolicy? Czy naprawdę świat potrzebuje wszystkich powstających w tej chwili sturt-upów, czy nie da się już zamówić taksówki, po prostu dzwoniąc do korporacji? Jeżeli chcesz być kolejnym młodym gniewnym z technopolis, obejrzyj „Dolinę Krzemową” i zastanów się, czy nie lepiej zostać nowym Stephenem Kingiem.

Przypisy
[1] Yiren Lu, „Czy Facebook ma sens?”, „The New York Times”, 14.03.2014.

Serial:
„Dolina Krzemowa”, twórcy: John Altschuler, Mike Judge, Dave Krinsky, USA 2014–.

Zaklinanie historii. O „Księdze szeptów” Varujana Vosganiana

Zabijajcie bez litości kobiety, starców i dzieci; […]
Kto dziś jeszcze pamięta o rzezi Ormian?

Adolf Hitler do dowódców Wehrmachtu,
wydając rozkaz ataku na Polskę,
22 sierpnia 1939 r. [1]

Armeńska rodzina w ottomańskiej Turcji. Autor nieznany.

Garabet Vosganian, Sahag Şeitanian, Baghdasar Terzian, Anton Merzian, Ohanes Krikorian, Setrak Melichian, Levon Harutiunian, Arşavir Aterian, Vahan Ghemigian…

Kim są ci ludzie? Świadkami dziejowego dramatu, którzy żyli sto lat temu, a dziś stali się bohaterami „Księgi szeptów” Varujana Vosganiana. Gdy ją czytamy, gubimy się w gąszczu ich ormiańskich, obco brzmiących nazwisk – a mimo to jest w niej coś swojskiego, skoro podczas lektury możemy odnieść wrażenie, że składamy wizytę w starym, rodzinnym domu. Że słuchamy, jak babcia albo dziadek opowiada o kolejnych przodkach, wplatając w ich losy historie tajemniczych nieznajomych. Ich imię nie wystarczy, żeby nas zaciekawić. Obcy staje się interesujący dopiero wtedy, gdy zostanie nam odpowiednio przybliżony, najlepiej przez opowiadacza, który swoją osobą uprawdopodobni istnienie nieznajomego. W rolę takiego narratora-łącznika wciela się rumuński autor – nie tylko poeta i prozaik, kandydat do Nagrody Nobla, ale także ekonomista i polityk – któremu wiarygodności przydaje fakt, że wypowiada się w imieniu „starców swojego dzieciństwa”.

A my, kiedy wysłuchamy już historii albo dwóch, zgodnie z tradycją powinniśmy przekazywać je dalej i przypominać kolejnym słuchaczom o tym, że kiedyś żyli ludzie – czasem im znani, czasem zupełnie obcy, ale zawsze godni zapamiętania – których dusze zamykamy w przywoływanych imionach. Możemy na chwilę obudzić do życia umarłych albo wspomnieć żywych. Tak jak to zrobił Vosganian.

„Czy Ormianie z pańskiej prowincji zostali już wyeliminowani?” [2]

„Księga szeptów” opowiada o społeczności ormiańskiej w XX w. O kształcie tej wspólnoty zadecydowało ludobójstwo, do którego doszło w Imperium Osmańskim między wiosną 1915 a jesienią 1916 r. Władze tureckie do dzisiaj nie uznały oficjalnie tej zbrodni, przez co odebrały Ormianom prawo do należytej żałoby po zmarłych i tym samym zmusiły ich do walki o upamiętnienie tej tragedii. Pamięć o ludobójstwie jest jak jątrząca się rana, którą może wyleczyć tylko ten, kto ją zadał. Żeby więc zrozumieć dzisiejszych Ormian, należałoby spojrzeć na nich w szerszym kontekście historii ubiegłego wieku. Przy okazji warto zagłębić się odrobinę w dzieje Armenii, sięgające ponad 2,5 tys. lat wstecz.

Około V w. p.n.e. powstało pierwsze ormiańskie królestwo, Bijajna [3]. A że przez jej górzyste tereny przebiegały wielkie szlaki wiodące wzdłuż Tygrysu i Eufratu, Armenia wiele razy była podbijana: a to przez Asyryjczyków, Babilończyków czy Persów, a to przez Rzymian, Arabów czy Rosjan. Jak pisze Vosganian, przez wieki „Ormianie znajdowali się w sytuacji, w której musieli wybierać nie pomiędzy przyjaciółmi i wrogami, lecz między wrogiem, z którym się sprzymierzyć, i wrogiem, przeciwko któremu walczyć” [4]. Naturalną koleją rzeczy w drugim tysiącleciu naszej ery Ormianie zaczęli masowo opuszczać swoje ojczyste tereny. Raz kierowali się do Polski czy Siedmiogrodu, innym razem do Konstantynopola albo Egiptu. To rozbicie społeczności spowodowało, że przez stulecia potomkowie mieszkańców pierwszego chrześcijańskiego królestwa w historii [5] zostali właściwie zredukowani do wspólnoty wyznaniowej [6]: to „kościół był dowodem [ich] istnienia” [s. 70]. Zadziwia fakt, że Ormianie przetrwali, skoro już w XVI w. większość królestwa Armenii wcielono do wieloetnicznego Imperium Osmańskiego, gdzie warstwy rządzące wyznawały islam.

Może dlatego aż do końca XVIII w. świat nie pamiętał o Ormianach. Przypomniał sobie o nich w XIX stuleciu, gdy imperium tureckie osłabło i zaczęły się szerzyć wolnościowe idee polityczne. Ormianie, podobnie jak inne wspólnoty, powoli rozbudzali swoją świadomość narodową. Napięcia między grupami przybierały na sile, a społeczność ormiańska była postrzegana tym gorzej, że jej członkowie opanowali handel i, w dużym stopniu, przemysł rolniczy. Nic dziwnego, że Turcy odnosili się do nich niechętnie. Po raz pierwszy brutalnie ukrócili ich marzenia o wolności, dokonując w latach 1894–1896 masakr zadekretowanych przez sułtana Abdülhamida.

Po rewolucji młodotureckiej z 1908 r. sułtana obalono i do władzy doszła Partia Jedności i Postępu (Ittihad) opowiadająca się za ideałami postępowymi. Nie poprawiło to jednak sytuacji Ormian, ponieważ młodoturcy byli przekonani, że istnienie wspólnot narodowych grozi rozpadem imperium. Chcieli ujednolicić społeczeństwo pod względem etnicznym [7].

Do 1914 r. Ittihad się zradykalizował i stał się partią skrajnie nacjonalistyczną. W kraju zapanował panturkizm, który – w odróżnieniu od osmanizmu – wykluczał Ormian i nie pozwalał im na kulturową odrębność. Właśnie wtedy rząd osmański przystąpił do I wojny światowej, co znacznie ułatwiło mu zastosowanie radykalnych rozwiązań, takich jak eksterminacja Ormian, protegowanych Rosji [8]. Oskarżono ich o prowokację i brak lojalności wobec imperium [9]; podejmowane działania usprawiedliwiano rzekomym buntem ormiańskim przeciw Turkom w Wanie oraz obecnością ormiańskich ochotników w armii rosyjskiej [10].

Niestety, poza świadectwami tych, którzy przeżyli, zachowało się niewiele niezbitych dowodów na to, że rzeczywiście doszło do ludobójstwa. Większość oficjalnych dokumentów zniszczono. Wśród tych, które się zachowały, można znaleźć m.in. wstrząsające „Dziesięcioro przykazań Komitetu Jedności i Postępu”, z których piąte brzmi: „Podjąć odpowiednie kroki w celu wyeliminowania wszystkich osobników płci męskiej poniżej 50 lat, kapłanów i nauczycieli; zezwolić na przejście na islam młodym kobietom i dzieciom” [11]. Ten cytat daje jedynie mgliste wyobrażenie o tym, jaka była skala zbrodni, w której według różnych szacunków zginęło 0,8–1,5 mln osób.

„Brzemię wolności i niewiedzy, co powiedzieć” [s. 219]

Mimo tak dużej liczby ofiar zbrodnia została przemilczana. Ormianie aż do lat 50. XX w. kultywowali prywatną pamięć o ludobójstwie. Dopiero w ciągu następnych dwóch dekad, dzięki politycznemu zaangażowaniu różnych organizacji, o dramacie z początku wieku zaczęto mówić w przestrzeni publicznej [12]. Od tego czasu sprawa ormiańska koncentruje się wokół pamięci o tragedii; ludobójstwo i walka o jego uznanie stały się również jednym z podstawowych budulców ormiańskiej tożsamości.

Foto 2

Armeńscy uchodźcy pod francuską opieką podczas kampanii na Kaukazie w 1915 r. (The New York Times), Newspaper Pictorials. Źródło: Wikimedia Commons.

Dlatego właśnie „Księga szeptów” opowiada o zbrodni – i z tego samego powodu autor w pełni poświęca jej opisowi tylko jeden z dwunastu rozdziałów. Większe znaczenie ma dla niego to, co się stało później, a więc jak Turcy i Ormianie poradzili sobie z traumą. Czytamy o tym, jak jedni ją wyparli, a inni nie byli w stanie jej zapomnieć. I skoro Turcy nie chcieli się przyznać do ludobójstwa i nie kwapili się, by wymierzyć sprawiedliwość sprawcom mordu z 1915 r., Ormianie wzięli sprawy w swoje ręce. Członkowie grupy specjalnej „Nemezis” sporządzili listę nazwisk siedmiu najważniejszych zbrodniarzy, których sąd wojenny skazał na śmierć w 1919 r. W latach 1920–1922 bojownicy rozstrzelali wszystkich winnych. Ta jedna akcja nie wystarczyła jednak, by odżałować umarłych: ich potomkowie wciąż domagają się uznania ludobójstwa i zadośćuczynienia.

Vosganian nie skupia się jednak na opisie zemsty i śmierci. Nie są one głównymi tematami „Księgi szeptów”, chociaż nie można zaprzeczyć, że obszerne jej fragmenty autor poświęca działaniom grupy „Nemezis”, opisom umierania, pogrzebów i cmentarzy. Narrator tłumaczy nam pod koniec książki: „Tutaj śmierć jest tylko szczegółem, a ważniejsza niż śmierć, a zatem ważniejsza niż życie, jest pamięć”. Bestialski mord z 1915 r. jest więc dla niego chyba najważniejszym punktem powieści – ale raczej wyjścia niż dojścia, choć najwięcej mówi się o ludobójstwie w ostatnich, a nie w pierwszych rozdziałach książki.

Jej początek w ogóle nie wskazuje na to, że będzie dotyczyła masowej zbrodni. Vosganian zaczyna od opisania losów swoich dziadków, by później płynnie przejść do przedstawienia Fokszanów, miasta swojego dzieciństwa. W baśniowy sposób prezentuje babcine potrawy i ulubione miejsca: sklep kolonialny pana Bobârki, sklep ze słodyczami Anghaluţy, składzik butelek i słoików Mercana… Potem pojawiają się nowi bohaterowie – a to ślepiec Minas, a to, bardzo ważny dla Ormian, Generał Dro – i historia się rozgałęzia. Każdej z tych postaci narrator poświęca odpowiednio dużo uwagi, budując sieć powiązań między jedną jednostką a inną, między wspólnotą a jej członkiem, w końcu: między człowiekiem a światem. Opowiadane historie stają się elementami układanki, które narrator dopasowuje zgodnie z podszeptami intuicji.

I tak opowieść przybiera formę kolażu, zamyka się w kolejnych opowieściach, dlatego kolejność chronologiczna zostaje zaburzona. W tej wersji historii „czas jest jak dzikie zwierzę, które biegnie wygięte w łuk i którego łapy zostawiają ślady jedna po drugiej, ale czas może również podskakiwać na czterech łapach równocześnie” [s. 211]. Czytamy więc i o pradziadku autora, Davidzie Melichianie, w 1915 r. ukamienowanym przez janczarów w domu, który Ormianin własnymi siłami, i o komunistycznych zawirowaniach w Armeńskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej. Dowiadujemy się też o akcji spalenia książek, „wrogów ludu”, o tajnych spotkaniach podczas audycji Wolnej Europy, Radia Wolność czy BBC i o tych mniej tajnych, odbywających się pod orzechem na podwórku. Na 400 stronach „Księgi szeptów” mieści się tyle opisów konkretnych, a w dodatku ważnych osób, tradycji i wydarzeń, tylekroć porusza się problemy natury historycznej czy politycznej, że trudno połknąć tę książkę w jeden dzień, a gdy sięgniemy po nią kolejny raz, na pewno znajdziemy coś, czego nie zapamiętaliśmy.

„Co się stanie?”

Słowem, Vosganian opisuje życie. I na pytanie, które zadawali sobie Ormianie po masakrze: „Co się stanie?”, konsekwentnie udziela jednej odpowiedzi: będziemy żyć dalej. Tylko ludzie się rozejdą, rozjadą po różnych miastach na całym świecie, skazani na tułaczkę i wieczną obcość. A w wyobraźni małych chłopców z lat 50. i 60., takich podrostków jak Varujan, emigranci będą istnieć albo jako znaczki pocztowe w klaserze, delikatnie odklejone z kopert i pocztówek, albo jako małe, czarno-białe postacie ze zdjęć w albumie – jako pamiątki usprawiedliwiające Ormian, którzy odeszli bez pożegnania.

Foto 3

Greckie i armeńskie dzieci uchodźców z Turcji bawiące się w morzu w pobliżu Maratonu, 1915 lub 1916 r. American Committee for Relief in the Near East. Źródło: Wikimedia Commons.

Jedynie dorośli, którzy pamiętają tych tułaczy, mogą przemienić ich z powrotem w ludzi, szepcząc odpowiednie zaklęcia. Dlatego tak ważne są opowieści, a „Księga szeptów” „nie jest kroniką spraw doświadczanych lub wyobrażonych, ale spraw wyznanych” [s. 419]. Rodzi się pytanie: wyznanych przez kogo? Przez ocalałych i ich bliskich. To z ich świadectw Vosganian czerpał wiedzę o tamtych wydarzeniach. Gdy jednak pytał Ormian o jakieś zajście, niektórzy odpowiadali mu, „że nie wiedzą, bo ani ich dziadkowie, ani rodzice nigdy z nimi o tym nie rozmawiali” [s. 190]. Z tej przyczyny ważnym źródłem informacji były dla autora również przechwałki morderców. Co ważne, Vosganian ich nie odrzucał, tylko je analizował, jak prawdziwy historyk. Mimo to na stronach powieści znajdujemy stwierdzenie:

„«Księga szeptów» nie jest książką historyczną, lecz zapisem stanów świadomości. […] Nawet jeśli wymazałbym z niej szeregi lat oraz wszelkie wyliczenia dni, «Księga szeptów» zachowa wszystkie znaczenia. Tego rodzaju rzeczy zdarzały się ludziom zawsze i wszędzie” [s. 265].

Nie chodzi więc o kolejność zdarzeń ani o godną historyka pedantyczną dbałość o szczegóły. Większe znaczenie mają ludzkie wrażenia i uczucia, które mają ogromny wpływ na opowieść. Dziadek Vosganiana, Setrak Melichian, wiedział o tym i dał mu bardzo ważną wskazówkę: „Kto cierpiał, nie może opowiedzieć historii zdarzeń takich, jakie były, lecz wyłącznie swoją własną historię. Kto cierpiał, nie może zrozumieć. I ten, kto odczuwa nienawiść, także nie może zrozumieć” [s. 174].

W „Księdze szeptów” nie czuć nienawiści Ormianina do narodu tureckiego. W opisach najstraszliwszych wydarzeń: prowadzonych przez pustkowia pochodów ofiar, ich śmierci przez zastrzelenie czy zagłodzenie, sprzedawania przez matki rodzonych dzieci za odrobinę jedzenia, Vosganian pozostaje rzeczowy. Skreśla słowa wyrażające emocje, ogranicza bogactwo języka – i skupia się na treści, na przekazaniu faktów tak, jak zostały mu przedstawione. W tym miejscu oklaski należą się autorce przekładu, Joannie Kornaś-Warwas, która oddała zarówno bizantyjskość języka w opisach Fokszanów, jak i jego ascetyczność w scenach ormiańskich męczarni. A żeby dochować wierności historycznej, konsultowała się z wybitnym armenistą, prof. Andrzejem Pisowiczem, którego „Objaśnienia armenistyczno-orientalistyczne” znajdują się na końcu książki.

Punkt widzenia, który przyjął autor, pozwolił mu uniknąć gmatwania się w rozrachunkach z przeszłością, obarczania winą potomków zbrodniarzy i przywdziewania kostiumu ofiary. W „Księdze szeptów” czuć jednak melancholię. Może jej źródeł należy doszukiwać się w tym, że lęk i nienawiść wciąż zatruwają niektórych Turków i część Ormian? Ze swojej strony Vosganian, Ormianin, przyznaje, że największą zbrodnią historii są masowe groby – i próbuje się z nią zmierzyć, wskrzeszając umarłych i oddając im głos. Jaka będzie odpowiedź drugiej strony konfliktu? Czas pokaże. Przecież historia jeszcze się nie skończyła.

Vosganian_okladka

Książka:
Varujan Vosganian, „Księga szeptów”, przeł. Joanna Kornaś-Warwas, wyd. Książkowe Klimaty, Warszawa 2015.

Przypisy:
[1] Yves Ternon, „Ormianie. Historia zapomnianego ludobójstwa”, przeł. Wawrzyniec Brzozowski, Kraków 2005, s. 13.
[2] Tamże, s. 215. Cytat z telegramu Szakira do waliego Charputu, Sabit Beja; 21 kwietnia 1915 r.
[3] Laurence Ritter, „Ormiańskie losy. Historia i przyszłość diaspory”, przeł. Radosław Stryjewski, Warszawa 2009, s. 5.
[4] Varujan Vosganian, „Księga szeptów”, przeł. Joanna Kornaś-Warwas, Warszawa 2015, s. 174–175. W dalszej części podaję jedynie numery stron w nawiasach.
[5] Yves Ternon, dz. cyt., s. 22.
[6] Tamże, s. 41.
[7] Tamże, s. 151–155.
[8] Tamże, s. 184.
[9] Tamże, s. 195.
[10] Tamże, s. 213.
[11] Tamże, s. 196.
[12] Laurence Ritter, dz. cyt., s. 10.

Przezwyciężyć kompleks Pałacu. Recenzja książki Michała Murawskiego

Kompleks_palacu_okladka

Michała Murawskiego poznałem w roku 2010, gdy w jednej z warszawskich klubokawiarni organizował cykl debat pt. „Archigadaniny”. Już wtedy opowiadał on szeroko o przyczynie tych spotkań, a mianowicie o zbieraniu materiału badawczego do pracy nad doktoratem o Pałacu Kultury. Nie wiedziałem wtedy, na jakim jest etapie ani jak wielkie to będzie dzieło, jednak zaangażowanie Murawskiego podpowiadało, że „będzie to coś”. Dziś, ponad pięć lat od tamtej chwili, gdy trzymam w ręku „Kompleks Pałacu”, czyli jego doktorat z Cambridge, przetłumaczony na polski oraz wydany przez Muzeum Warszawy, wiem, że może to być jedna z najważniejszych książek na temat gmachu Lwa Rudniewa, jaka dotychczas powstała.

Waga tej książki nie polega na tym, że bardzo precyzyjnie opisuje ona losy Pałacu, ani też na tym, że stanowi przełom w badaniach nad historią tego budynku. Jej doniosłość opiera się na próbie odpowiedzi na jedno z ważniejszych pytań o Pałac, które przez lata wielokrotnie sobie zadawano: dlaczego do dzisiejszego dnia nie udało nam się osłabić jego urbanistyczno-architektoniczno-społecznej siły? I autor odpowiada na to pytanie z dużym powodzeniem.

Na wstępie Murawski stara się zarysować, jak rozumie on tytułowy „kompleks”. W tym celu odkurza pojęcie „kompleksu bydła”. Jest to, pisze autor, „dawny koncept z zakresu antropologii, opisywany przez m.in. Evansa-Pritcharda w książce «The Nuer», a odnoszący się do praktyk plemienia Nuerów, których większość aktywności odnosiła się pośrednio lub bezpośrednio względem bydła”. Pojęciem tym określano więc rodzaj fiksacji w tym plemieniu na jednym przedmiocie bardzo ważnym dla danej społeczności, który stanowił jej swoisty fundament społecznej spoistości. Według Murawskiego warszawiacy odnoszą się do Pałacu w ten sam sposób, co Nuerowie brytyjskiego badacza do posiadanej przez nich rogacizny. Autor idzie jednak dalej i – co zapowiada we wstępie – pragnie „poszerzyć znaczenie tego określenia, obejmując nim całe uniwersum sposobów korzystania z Pałacu oraz spełniania przez niego funkcji społecznych i fizycznych”. To jednak nie wszystko.

Analiza Murawskiego to coś więcej niż tylko wykazanie, że Pałac Kultury i Nauki jest ważnym obiektem dla warszawiaków. Jego zamiar jest znacznie szerszy, ponieważ chce on pokazać, „że współczesne funkcjonowanie warszawskiego kompleksu Pałacu w istocie potwierdza sukces totalizującej urbanistyki i projektowania państwowego socjalizmu (…)”. A więc w skrócie: Pałac nie utracił swojej siły po 1989 r., a wręcz ją zyskał. Każdy zaś krok, który idzie w kierunku zagospodarowania terenu wokół niego, prowadzi do wzmocnienia i podkreślenia samej siły architektonicznej budowli.

W pierwszej części książki Murawski opowiada ze szczegółami o tym, jak Pałac powstawał. Swoją opowieść buduje w oparciu o losy dwóch najważniejszych postaci w początkach historii Pałacu – polskich architektów, Edmunda Goldzamta oraz Józefa Sigalina. Można by powiedzieć, że cała książka jest swoistym hołdem złożonym obu tym postaciom. Dość zresztą kontrowersyjnym, choć jednocześnie przytomnym i trzeźwym, stroniącym od komunistycznego bałwochwalstwa. Kontrowersyjnym jednak, ponieważ obie te osoby odpowiadały za to, jaką formę przyjęła przebudowa Warszawy po wojnie. Obie też dość mocno współpracowały (z konieczności zresztą) z partią. Goldzamt był zasadniczo ideologiem socrealizmu w architekturze, zaś Sigalin dowodził całą machiną Biura Odbudowy Stolicy (BOS). Ten ostatni jest też odpowiedzialny za wysokość Pałacu Kultury, który miał być początkowo mniejszy, ale w wyniku pewnego wydarzenia (opisanego przez mnie zresztą w innym tekście) jego wysokość uległa podwyższeniu.

Dzieje Pałacu i placu Defilad śledzimy w książce od samego początku – czyli od krótkiej rozmowy między Sigalinem i Mołotowem z 2 lipca 1951 r., w której to Mołotow miał zapytać się: „A jakbyście widzieli w Warszawie taki wieżowiec, jak u nas?”, na co szef BOS-u miał odpowiedzieć: „No cóż, owszem” – aż po najnowsze czasy, gdy miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego rejonu placu Defilad został wyłożony do wspólnej dyskusji. Gdzieś między tymi dwoma zdarzeniami autor pokazuje, jak powstawała najbliższa okolica Pałacu, czyli tzw. Ściana Wschodnia, a także jak rozwijały się koncepcje zabudowy Ściany Zachodniej. Z tej historii wyciąga Murawski jeden zasadniczy wniosek: Pałac powstał jako dominanta mająca stworzyć Warszawę od początku, przeorganizować życie zarówno mieszkańców, jak i samego miasta. To pierwsze przeorganizowanie wiąże się przede wszystkim z lokatorami Pałacu. Miał on mieścić ważne społecznie instytucje, które pomagały w kształtowaniu „nowego człowieka socjalistycznego”. Drugie dotyczy przede wszystkim zabudowy miasta. Murawski stara się pokazać, że niezależnie od tego, który moment historii Pałacu byłby przez nas analizowany, symboliczna siła tej budowli przez cały czas jest niezwykle duża, nawet po upadku socjalizmu, czyli po zniknięciu jednej z głównych sił utrzymujących jego trwanie jako symbolu (choć słabnięcie socjalistycznej „opieki”, jak zwraca uwagę autor, zaczęło się już w momencie odwilży postalinowskiej). Paradoksalnie wszelkie próby zdyskredytowania Pałacu – czy to poprzez swoiste egzorcyzmy, a więc uczynienie go tłem dla mszy św. Jana Pawła II w 1987 r., czy też przez projekty zasłonięcia go wieżowcami w pierwszych planach zagospodarowania placu Defilad – w istocie tylko wzmacniały jego oddziaływanie. Ostateczne wstawienie w jego wieżę zegara, uważane przez niektórych za zdjęcie z tego budynku stalinowskiego odium i włączenie go w nową kapitalistyczną Warszawę, w której „czas szybko płynie”, jest zatem tylko jednym z wielu etapów wzmacniania jego znaczenia.

Murawski jednak jest powściągliwy w nadawaniu Pałacowi nowych znaczeń. Jedną z jego tez jest to, że Pałac tak dobrze się ma, ponieważ zachował wszystkie ze swoich socjalistycznych przymiotów, począwszy od tego, że powstał na ziemiach wywłaszczonych przez Dekret Bieruta. Ponadto swoją architekturą, osiową, centralną i monumentalną, dominuje nad otoczeniem, przez co warunkuje wszelką możliwą zabudowę wokół. Powyższe argumenty to poszczególne części generalnej odpowiedź na główne pytanie książki „dlaczego nie udało się dotychczas zniwelować jego siły?”. Jest to bowiem budynek, który podporządkował sobie cały plac Defilad oraz jego najbliższe otocznie zarówno pod względem sposobu zajęcia działek, jak również pod względami architektonicznymi i wszelka próba stworzenia czegoś, co mogłoby stanowić kontrapunkt dla niego, spełza na niczym (Murawski cytuje nawet urzędników ze stołecznego ratusza, którzy przyznają, że Pałac determinuje każdy rodzaj planowania w jego najbliższym rejonie). Nawet najbardziej znane wieżowce na świecie nie były pod tym względem tak wpływowe dla miast, w których powstawały. Murawski być może odrobinę demonizuje jego socjalistyczny rodowód, jednak trzeba przyznać, że sposób w jaki Pałac powstał i przetrwał do dzisiejszych czasów opiera się wprost na jego oryginalnej logice budowy.

Można powiedzieć, że książka Murawskiego to wielki hołd złożony Pałacowi. Niewątpliwie sposób, w jaki autor pisze na temat gmachu zaprojektowanego przez Lwa Rudniewa, wskazuje na to, że ma on do tej budowli szczególny stosunek. Murawski jednak nie jest nachalny w swoim pisaniu o PKiN-ie i nie indoktrynuje nas, że „Pałac jest super”, tylko wskazuje na to, jak można odczytywać jego obecność w przestrzeni Warszawy i zaprasza do spojrzenia na niego na swój sposób, że nie jest to wcale „zbigbenizowany wieżowiec” o dawnym rodowodzie sowieckim, tylko wciąż stalinowski niebotyk, czerpiący ze swojego rodowodu siłę, będący z jednej strony projekcją marzeń o wysokiej Warszawie pokolenia, które odbudowywało ją, a z drugiej stanowiący kwintesencję myślenia socjalistycznego o urbanistyce.

W książce Murawskiego zdecydowanie brakuje mi jednak opisu, jak Pałac funkcjonuje na co dzień. Brakuje mi tego, co uwiecznił w swoim dokumencie „Pałac” Marcin Wolski –jednego dnia z życia „Pekinu”. O ile wiem, Michał Murawski miał przez pewien czas dostęp do wszystkich pomieszczeń w gmachu i mógł w nim przebywać, jak długo mu się podobało. Doprawdy dziwne jest, że nie poświęcił przynajmniej jednego rozdziału, żeby opisać, o której co jest otwierane i jakie są powtarzalne czynności każdego dnia. Być może udokumentował to już Wolski, ale jednak oko kamery rzeczywistość postrzega inaczej niż obserwacja uczestnicząca antropologa architektury. Oczywiście pod względem naukowym pozycja ta jest bez zarzutu, a jej bibliografia wprost ugina się od różnych tytułów z zakresu różnych dziedzin – od filozofii, przez antropologię, po urban studies. Można śmiało powiedzieć, że jest to jedna z najważniejszych pozycji na temat Pałacu i zdecydowanie jedna z bardziej istotnych książek na temat Warszawy.

Książka:

Michał Murawski, „Kompleks Pałacu. Życie społeczne stalinowskiego wieżowca w kapitalistycznej Warszawie”, tłumaczenie i redakcja naukowa Ewa Klekot, Muzeum Warszawy, Warszawa 2015.

Spodziewane i niespodziewane, czyli Festiwalu „Chopin i jego Europa” ciąg dalszy

Jak pisaliśmy poprzednio na łamach „Kultury Liberalnej”, Festiwal „Chopin i jego Europa” stanowi jedno z najważniejszych cyklicznych wydarzeń muzycznych w Polsce, szczególnie z powodu swojej różnorodności. Festiwal, który gości zarówno największe nazwiska, jak i artystów mniej znanych, lecz nie mniej ciekawych, daje słuchaczom okazję do zapoznania się z wieloma spojrzeniami na wykonawstwo, od muzyki dawnej po współczesną.

W ostatnim tekście rzuciliśmy okiem na program całego festiwalu oraz skomentowaliśmy koncert inauguracyjny. Spośród 32 wydarzeń wybraliśmy 12, które z różnych powodów uznaliśmy za najciekawsze lub najważniejsze. Ze względu na obszerność materiału relację podzielimy na dwie części: dzisiaj recitale solowe, kameralistyka i muzyka dawna, a za dwa tygodnie koncerty symfoniczne.

Ivo Pogorelić do i tak obszernego programu, zawierającego „Sonatę ­h-moll” Chopina i „Fantazję C-dur” Schumanna, dodał spontanicznie dwa nokturny (c-moll op. 48 nr 1, E-dur op. 62 nr 2). O ile w pierwszym nokturnie można się było doszukać głębszej myśli, o tyle drugi lekko zszokował zmianą tempa, i to już w drugiej nucie, a dalej było już tylko dziwniej. Brzydko, nieselektywnie i chorobliwie kapryśnie. Pianista najwyraźniej próbował widzieć jakieś pokrewieństwa z Rachmaninowem czy Lisztem. Nie znalazł ich jednak w utworze, z którego przy okazji wypędził Chopina.

Sonata była bardzo nierówna – chciałoby się powiedzieć, że usłyszeliśmy w niej „wszystkie wcielenia Ivona”, ale nie byłoby to prawdą, bo jeszcze kilka miał w zanadrzu. Nawiązując do niesłusznie zapomnianej twórczości Marka Słyka, wykonanie to plasowało się gdzieś między „galaretką złudzeń” a „budyniem uniesień”. W II części sonaty Pogorelić udowodnił, że jako pianista bynajmniej nie skończył się w sensie technicznym i nadal potrafi grać precyzyjnie, tylko nie zawsze chce lub nie zawsze mu się chce. W „Largo” rozsądnie wszedł attacca, bez przerwy między częściami, żeby uniknąć braw od nadpobudliwej publiczności. Z szacunku dla historycznej odwagi cywilnej artysty lepiej może założyć, że nastąpiła awaria mechanizmu pedałowego w fortepianie, niż że pianista do tego stopnia zlekceważył utwór i publiczność, oddając serię za serią bez tłumika.

To, czym kiedyś mógł bulwersować, dziś jest sparciałe i przypomina mamrotanie pod nosem, tyle że czasem irytująco głośne. Dziś znamy takich wykonań całą masę, ponieważ dysponujemy Internetem z bezlikiem zdolnych zapaleńców bez szans na przebicie się do sal koncertowych. Gdy Pogorelić grał na konkursie w 1980 r., globalnej sieci w praktyce nie było; gdyby była, to może święciłby tryumfy na YouTubie i na zachwycie internetowej publiczności poprzestał.

Na odtrutkę po miazmatycznej magmie, którą zaprezentował Pogorelić, dzień później w sali kameralnej zabrzmiał recital Akiko Ebi. Zaprezentowała ona bardzo zróżnicowany program (od Mozarta przez Liszta do Chopina). Z wielką gracją i wyczuciem stylu rozegrała się na „Wariacjach KV 573”, by następnie wbić publiczność w fotel, a – w znakomicie poprowadzonej kulminacji – także fortepian w estradę dwoma utworami z „Harmonies poétiques et réligieuses” (nr 3 i 7) Liszta. Ebi dokonała błyskotliwej syntezy wrażliwości z niesłychaną mocą. Aż żal, że wybrała tylko dwa ogniwa tego cyklu. „Ballada As-dur” i „Sonata b-moll”, mimo drobnych potknięć tekstowych, również trzymały formę i ukazywały epickie plany.

Po wyczerpującym dla wykonawcy, lecz nie dla publiczności, programie nastąpiły bisy o rosnącym stopniu trudności i ładunku emocjonalnym: najpierw introwertyczne „Des pas sur la neige” Debussy’ego, następnie preimpresjonistyczna „Etiuda As-dur” (op. 25 nr 1), aż wreszcie niespodzianka – na trzeci bis „Scherzo b-moll”. Chociaż pierwszą część recitalu (Mozart i Liszt) Ebi zagrała na yamasze o ostrzejszym dźwięku, a drugą na steinwayu (Chopin), z uwagi na swoją ujmującą osobowość i niebywałą witalność w pełni zasłużyła na przydomek „Cesarzowej Kawai(i)”.

Niewiele mniej efektowny program zaprezentował też Philippe Giusiano, tyle że dla odmiany w fatalny sposób. Ten laureat II nagrody na Konkursie Chopinowskim w 1995 r. nigdy nie był najodważniejszy, ale w tej chwili jego asekuranctwo blokuje w nim połowę ekspresji, a druga połowa pada ofiarą niedokładności i niedbałości. Dynamika zanudza nieustającym mezzo forte i płaską, niezniuansowaną barwą, a z ogromnej liczby wymachów i przyruchów, które pianista kultywuje, nie wynika nic dla muzyki. W jego „Balladzie g-moll” trudno było dopatrzyć się jakiejkolwiek koncepcji; jeśli nawet była, nie miała szans się ujawnić przez morderczo i niepotrzebnie szybkie tempo. Co interesujące, w drugiej części recitalu okazało się, że Giusiano potrafi grać o wiele precyzyjniej, choć nie bardziej ciekawie – dwanaście etiud op. 8 Skriabina wypadło lepiej niż Chopin.

Jak mało które do nazwy festiwalu pasowały oba koncerty z udziałem Tobiasa Kocha. Pierwszy z nich umiejscawiał Chopina topograficznie, w kręgu paryskim, a drugi typologicznie, w kontekście poprzedników i następców uprawiających te same gatunki (taneczne). Drugi ze swoich recitali opatrzył Koch podtytułem „Ojczyzna poloneza” i wykonał program wprawdzie bez wirtuozowskich fajerwerków, lecz pełen ciekawostek muzykologicznych i podany w nieszablonowej formie, bo aż na trzech fortepianach.

Prawdę mówiąc, wiele z dzieł kompozytorów takich jak Amelia Załuska, Xavier Ogiński czy Kazimierz Lubomirski nie bez przyczyny popadło w zapomnienie. Trzeba artysty takiego jak Koch, z solidną wiedzą, cierpliwością i fantazją, by przydać im blasku, który przeminął, bądź którego nigdy do końca nie miały. Jego niezwykłą muzykalność słychać było szczególnie w stosowaniu improwizacji i ozdobników, niekiedy bardzo rozbudowanych, ale zawsze idących za frazą. Znane każdemu uczniowi szkoły muzycznej małe polonezy Chopina (g-moll, As-dur) wykonał tak, jak trudno je sobie było wyobrazić, czyli bodaj najlepiej.

Koch zagrał na trzech fortepianach historycznych z kolekcji Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina, dobierając instrument do konkretnego utworu, a mikroskopijny pierwszy bis, „Preludium A-dur” Chopina, wykonał na wszystkich trzech, przesiadając się po każdej frazie. Zróżnicowaniem barwy na trudnych w „obsłudze” fortepianach z okolic połowy XIX w. mógłby zawstydzić Pogorelicia, Giusiana i Ługanskiego razem wziętych.

Koncert Plameny Mangowej z kwartetem Apollon Musagète zapowiadał się odrobinę lepiej, niż faktycznie wypadł. Bułgarska pianistka pokazała kameralistyczną elastyczność i dbałość o precyzję metryczną. Co zadziwiające, artyści z Apollon Musagète zachowywali się w kwintecie fortepianowym Schumanna tak, jakby obecność Plameny Mangowej była dla nich krępująca czy niewygodna. Muzycy z Apollona świetnie działają jako czwórka, co udowodnili w „Kwartecie C-dur” Dvořáka, lecz niestety większa konfiguracja zdawała się sprawiać im problem – przy grze w pięcioro dźwięk smyczków był miejscami natarczywy, a jednocześnie „niedoinwestowany” pod względem jakości brzmienia.

Kolejny ważny koncert kameralny na festiwalu wypadł dokładnie tak, jak się zapowiadał: dwojako. Matthias Goerne, wyborny pieśniarz, sprawdził się w „Liederkreisach” Schumanna wybornie. Piotr Anderszewski zaś, przereklamowany pianista, marnie. Goerne snuł rozbudowane frazy, ściśle podążając za tekstem. Anderszewski w dynamice forte tłukł w klawisze, rozgniatając na miazgę Schumannowskie akordy, a w piano niechlujnie rozmazywał ich resztki na klawiaturze. Być może miał do sprzedania cegłę, którą tymczasem odłożył sobie na prawy pedał fortepianu; kontrapunkty i artykulacja tonęły w większości w mętnym, smętnym sosie, a Goernemu należą się gratulacje i podziw, że udało mu się mimo wszystko zaśpiewać znakomity recital i wywrzeć duże wrażenie.

Wyczekiwanym przez wielu, jedynym barokowym punktem programu festiwalowego, był występ Andreasa Staiera z cenioną Freiburger Barockorchester z Petrą Müllejans w roli koncertmistrzyni. Na koncert złożyły się utwory Telemanna, Fascha i Bacha. Clou tego programu niewątpliwie były koncerty klawesynowe Bacha oraz koncert Fascha na skrzypce, obój (świetna Susanne Regel), smyczki i basso continuo. Grę Staiera dałoby się streścić w dwóch słowach: za szybko. Sprawiał wrażenie, jakby uważał te koncerty za tak proste, że można je zagrać w dowolnie szybkim tempie i wyjdzie. Nie wyszło. Liczba urwanych i niedogranych dźwięków dorównywała nadmiarowi ozdobników, a mimo znakomitego brzmienia orkiestry dominowało poczucie zadyszki.

Improwizacja jest w muzyce barokowej naturalna i więcej niż pożądana, ale może warto dać publiczności usłyszeć temat chociaż raz, zanim się go zatopi w morzu agréments, do tego zagonionych? I może zamiast dokooptowywać bombastyczne kadencje lepiej byłoby się skupić przede wszystkim na zagraniu Bachowskiego tekstu tych „łatwych” koncertów? Po artyście klasy Staiera można by się spodziewać czegoś więcej niż sztubackiego efekciarstwa i wykrzyczanych „obrzydników” w miejsce ozdobników.

Festiwal „Chopin i jego Europa”, 15–29 sierpnia 2015 r.

Dobre danie z kukurydzy? To możliwe!

Jpeg

Bogowie szukali właściwego surowca do stworzenia człowieka. To wtedy zwierzęta pokazały im żyzne tereny obfitujące w smaczne i pożywne rośliny, w tym w kukurydzę. I to właśnie „z ciasta kukurydzianego powstały ramiona i nogi człowieka. Jedynie ciasto kukurydziane złożyło się na ciało naszych pierwszych rodziców, czterech ludzi, którzy zostali stworzeni”. Tę majańską wersję historii rodzaju ludzkiego możemy poznać dzięki świętej księdze narodu Quiché „Popol Vuh” [1].

Powiązanie pochodzenia i budowy człowieka z głównym składnikiem spożywczym to bodaj najbardziej dosłowne i konsekwentne rozwinięcie teorii, według której jesteśmy tym, co jemy.

Studium kukurydzy

Równie podmiotowo, choć w nieco przewrotny sposób, kukurydzę potraktowali dwaj amerykańscy artyści, Matias Viegener i David Burns, autorzy projektu „corn study”.

Tytuł wydaje się odnosić do aktualnych tendencji intelektualnych, w których obserwacji poddaje się świat z punktu widzenia jego innych niż ludzie mieszkańców (np. animal studies). Projekt ten pozwolił spojrzeć nam na świat z pozaludzkiego punktu widzenia, odwrócił jednak sytuację: to nie ludzie mieli studiować kukurydzę, ale kukurydza człowieka.

Pomysł polegał na stworzeniu szkoły dla roślin, której program zawierałby elementy psychologii, socjologii, ekonomii, teorii handlu, języków, historii kolonializmu, a także przegląd aktualnych wydarzeń na świecie.

Artyści brali początkowo pod uwagę uczenie kukurydzy historii jej gatunku, ale szybko uznali to za absurd oraz doszli do wniosku, że kukurydza doskonale zna samą siebie, jak i ma wrodzoną znajomość botaniki, ekologii, fizyki i chemii.

Twórcy szkoły dla kukurydzy rozważali też wprowadzenie do programu zajęć astrofizyki na wypadek ewentualnych ekspedycji człowieka w poszukiwaniu innych planet do zamieszkania. Viegener i Burns nie mają bowiem wątpliwości, że jeżeli ludzie polecą kolonizować kosmos, „kukurydza będzie im towarzyszyć w drodze do gwiazd”.

Do przekazywania wiedzy zostały użyte techniki hipnopedii, nauki podczas snu, co ma zmaksymalizować potencjał rozwojowy roślin. „Ludzie nie radzą sobie na tyle dobrze, żeby wziąć pełną odpowiedzialność za losy planety – twierdzą artyści – stąd potrzeba wzmocnienia świadomości innych gatunków, które, być może, poradzą sobie lepiej niż my”.

Globalne ziarno

Kukurydza dawno przestała mieć znaczenie lokalne, choć Ameryka pozostaje wciąż jej największym producentem na świecie. Już z pierwszej wyprawy Kolumb przywiózł jej ziarna do Europy (stąd w kuchniach południa naszego kontynentu zadomowiły się polenty i mamałygi). Jeszcze w XVI w. roślina trafiła do Azji, jest również uprawiana w Afryce.

Kukurydza zdążyła zawojować cały świat, zanim trafiła do Polski. Sprowadzono ją dopiero pod koniec XVIII w. z Półwyspu Bałkańskiego, ale mimo kilku lokalnych ośrodków uprawy w południowej części naszego kraju wciąż jest traktowana w polskiej kuchni z pewnym dystansem. Tak samo zresztą jak projekty artystyczne podejmujące temat jedzenia.

Aż do ostatniej dekady ubiegłego wieku Polacy nie mieli pomysłu, co z kukurydzą zrobić. Dopiero w połowie lat 80. niewielką produkcję kukurydzy konserwowej rozpoczął krajowy przemysł przetwórczy. Kukurydza konserwowa znalazła zastosowanie porównywalne do zielonego groszku – stała się składnikiem bankietowej sałatki z majonezem. I to właściwie wyczerpuje temat naszych pomysłów na kukurydzę…

Inspiracji do dzisiejszego przepisu szukałem właściwie we wszystkich stronach świata. Ostatecznie wybór padł na Indie, gdzie kukurydza jest ważnym składnikiem zaadaptowanej kuchni chińskiej. Rozprzestrzeniane po całych Indiach potrawy były dopasowywane do lokalnych smaków. Stamtąd pożyczyłem przepis na słodką kremową zupę z kukurydzy, do której przygotowania szczerze zachęcam.

Dwie kolby kukurydzy ugotowałem w lekko osolonej wodzie, a następnie ściąłem ostrym nożem ziarna. Uprzednio przygotowałem też wywar z włoszczyzny. Ziarna kukurydzy zmiksowałem na gładko z dwoma szklankami mleka sojowego i dwoma szklankami wywaru warzywnego, doprawiłem solą i pieprzem.

Wszystko połączyłem z popcornem w roli grzanek. Prażona kukurydza aż się prosiła, żeby ją kiedyś zastosować w ten sposób, tylko nie było jeszcze zupy, do której mogłaby pasować. Tu komponuje się idealnie.

Kremowa, zabielana, lekko słodkawa zupa smakuje, jakby nigdy nie opuszczała polskiego jadłospisu. Szczególnie sprawdzi się właśnie teraz, na przełomie lata i jesieni. Ma w sobie esencję obu tych pór roku jednocześnie.

Jpeg

Przypis:

[1] „Popol Vuh. Księga Rady Narodu Quiché”, przełożyli Halina Czarnocka, Carlos Marrodán Casas, Warszawa 1980.

[Z miasta] Pałacowi na 60. urodziny

Lata minęły, a Pałac Kultury nadal jest najważniejszym budynkiem w Warszawie i w Polsce. Jego dominującej pozycji nie zagroziły ani wzrastające w okolicy wieżowce, ani śmiałe plany budowy budynków wyższych, wyrastających ponad jego iglicę, które wciąż pozostają jedynie na papierze i w formie kolorowych wizualizacji. Wielu burzyło go w wyobraźni, na kartach powieści lub w filmach, on jednak na przekór wszystkiemu nadal trwa i w międzyczasie został ogłoszony zabytkiem; stał się tym samym jednym z najmłodszych zabytków, jakie mamy w Warszawie. O jego znaczeniu dla kształtowania sylwety współczesnego miasta można by długo i rozwlekle pisać, a także niejedno już napisano, dlatego dziś nie pozostaje chyba już nic więcej, jak tylko życzyć mu, z okazji urodzin:

Po pierwsze: żeby trwał. Niekoniecznie jako wspominane w znanym dawnym wierszu uczucia miłości lub przyjaźni, ponieważ Pałac, wzniecając niejedne żywiołowe nastroje, dobitnie pokazał już, że potrafi być od emocji trwalszy. W dobie jednak rzeczy wymienialnych, wieżowców stawianych na kilkanaście lat, a potem rozbieranych pod wyższe realizacje, fakt istnienia tego wysokościowca budzi pewien spokój. Z jednej strony jest to spokój wynikający z ciągłości istnienia, co samo w sobie ma znaczenie wcale niebagatelne, gdyż w mieście, które ulegało tylu zniszczeniom, fakt, że obiekty dłużej trwają, wydaje się niezwykle cenny. Z drugiej, budzi on spokój z tego względu, że spina wokół siebie wszystkie warszawskie wieżowce, nadając ich gromadzie swoisty charakter.

Po drugie: żeby się trochę schował za okoliczną zabudową. Gdy był sam, budził niejaką grozę, przygniatając miasto swoim masywnym korpusem. Paradoksalnie, piękno Pałacu ujawniło się dopiero, gdy lekko przysłoniła go z różnych stron korporacyjna estetyka szklanych wysokościowców. Była to zresztą relacja dwustronna. Ich bezduszne i uniwersalne bryły same zyskały bowiem dodatkową tożsamość, dzięki towarzystwu Pałacu. Ponadto, gdy okoliczna zabudowa podpełznie pod sam Pałac (przez co przysłoni go także z perspektywy przechodnia), budynek ten otrzyma w końcu to, czego nie miał od samego początku, czyli bezpośredni kontakt z organizmem miasta.

Po trzecie: żeby stracił trochę swojej „pierwotnej” autentyczności. Pałac ma dziś już 60 lat, co dla takiego budynku, wyposażonego wciąż w technologię z lat 50., wymagającą nieustannej konserwacji, nie jest dobre. Pałac to nadzwyczaj nieekologiczny budynek, pochłaniający mnóstwo energii i z przestarzałą aparaturą. Dlatego życzę mu, żeby z łatwością przeszedł proces wymiany swoich wewnętrznych instalacji, jakkolwiek odległy może się ten proces wydawać.

Pałac najpewniej zostanie z nami na długo. Kwartał miasta, który został pod jego wzniesieniu unicestwiony, być może wróci w jakimś stopniu i stworzy wreszcie bezpośrednie otoczenie dla tego budynku. Jednak z biegiem czasu zapewne umilkną głosy nawołujące do jego zburzenia. Wpisał się już w tkankę miasta i – jak to przeczytałem w jednej książce – „zbigbenizował”, przeistaczając się w prawdziwą wieżę ratuszową, na której zawsze znaleźć można było zegar, odmierzający bieg czasu dla całej stolicy.

Żyj długo nam, Pałacu, i oby Twój blask nigdy nie zgasł.

[Polska polityka] Dopalacze, domestos i budżet państwa

Najpierw polityk przyznał, że rząd nie może uchronić każdego obywatela przed zrobieniem sobie krzywdy. Następnie dopalacze brawurowo porównał do środka czyszczącego toalety. Jako że w historii politycznych „bon motów” III RP wiceminister natychmiast zyskał status klasyka, oddajmy mu głos: „Jeżeli ktoś chce się otruć, to można na uszach stanąć i nic się nie zrobi. Jutro może wejść ktoś do toalety i wypić domestos. Jest idiotą i wypije domestos. Dopalacz jest takim samym świństwem”.

Okazuje się jednak, że sposób na ochronę młodych ludzi przed dopalaczami jest: legalizacja rekreacyjnej marihuany. W debacie publicznej ten argument zyskuje coraz większą popularność, ale czy nie są to przypadkiem pobożne życzenia? Pragnienie robienia głupstw smakuje przecież lepiej, gdy jest obciążone pewnym ryzykiem. Testowanie granic własnego zdrowia należy do żelaznych praw okresu dojrzewania.

Tymczasem zwolennicy legalizacji miękkich narkotyków przekonują o rozlicznych pozytywnych skutkach legalizacji marihuany. Skręt jest lepszy od butelki czystej wódki, liczba osób uzależnionych od twardych narkotyków spadnie, zaś Polska dołączy do cywilizowanych państw świata itd. Z kolei przeciwnicy zapewniają nas, że kolejna „zaraza” modernizacji wędruje do nas z Zachodu, tłumy upalonych dzieciaków będą chodzić po ulicach, a od miękkich do twardych narkotyków tylko jeden krok.

Jakiś czas temu w jednej z polskich rozgłośni ekspert, od pierwszych lat działalności Monaru zajmujący się pomocą osobom uzależnionym, łamiącym się głosem wyznał, że jego dane o zbawczych skutkach legalizacji marihuany nie przekonują. On ma bowiem na co dzień do czynienia z ludźmi silnie uzależnionymi, którzy właśnie od miękkich narkotyków zaczynali. Rzadko ktoś zaczyna swój flirt z narkotykami od heroiny – przekonywał. Nawet Holendrzy nie są jednomyślni co do dobroczynnych skutków coffee shopów. Świadczyć o tym mogą choćby trudny do rozstrzygnięcia spór o to, czy po legalizacji marihuany przestępczość zorganizowana w Holandii wzrosła czy spadła, niedawna awantura o tzw. wietpasy (karty klubowe, które miały sprawić, że coffee shopy będą tylko dla Holendrów) czy mniej znana poza Holandią praktyka zamykania przez władze samorządowe coffee shopów, na przykład w pobliżu szkół.

Jak łatwo zauważyć, to typowy spór, w którym przeciętny człowiek ma pełne prawo poczuć się cokolwiek zagubiony. Istnieje pokusa, aby schować się za stwierdzeniem: „Ależ ja nie jestem ekspertem!”. Polacy nie powinni czuć się w swoim niezdecydowaniu osamotnieni. Na zakończenie jednego z programów telewizyjnych BBC poświęconego skutkom zażywania marihuany Brytyjczycy mogli usłyszeć lament nad całkowitą ideologizacją sporu medycznego: zwolennicy legalizacji marihuany na Wyspach jawią się w nim jako osoby niosące kaganek postępu, zaś przeciwnicy jako szkodliwy ciemnogród i okopy reakcji. A tymczasem na wiele pytań co do długofalowych skutków legalizacji miękkich narkotyków po prostu nie znamy naukowej odpowiedzi. Zresztą zgodnie z prawem niezamierzonych skutków ludzkich działań.

Polityka partyjna jednak nie znosi takiej próżni niezdecydowania, zwłaszcza w czasie kampanii wyborczej. Decyzje podejmować trzeba szybko, należy deklarować zmiany i zapowiadać przekształcanie ich w akty obowiązującego prawa. Warto jednak zejść z, jakże popularnego w polskich mediach, tonu moralizowania i pouczania innych. Marihuana rekreacyjna najprawdopodobniej zostanie w Polsce wkrótce zalegalizowana. Argument, że dorośli ludzie zasadniczo mogą robić rzeczy mądre, popełniać głupstwa czy dewastować swoje zdrowie, dopóki to nie narusza wolności innych osób – to już banał.

Co więcej, żyjemy w czasach coraz powszechniejszego ujmowania życia jednostki w kategoriach ekonomicznych. Nasza tradycja wiązania używek z podatkami sięga czasów pierwszej Rzeczypospolitej, dość wspomnieć, że tzw. czopowe, czyli podatek związany z obrotem alkoholami, obowiązywało od XV w.

A z tego punktu widzenia – legalizacja miękkich narkotyków zwiększyłaby wpływy z akcyzy. Przypomnijmy, że w 2013 wpływy do budżetu państwa z podatku akcyzowego stanowiły ponad 21 proc. ogółu wpływów. Było to co prawda mniej niż przynosi VAT (ponad 40 proc.), ale więcej niż wpływy z podatku od osób fizycznych (ok. 15 proc.). Trudno, aby politycy nie skorzystali w przyszłości z furtki, dzięki której zwiększą się wpływy do budżetu państwa, od którego Polacy coraz więcej skądinąd oczekują. Tym bardziej, że beztroskie podnoszenie akcyzy od wódki i papierosów osiągnęło swój limit: w 2014 r. podwyżki, zamiast zaplanowanego przez Ministerstwo Finansów wzrostu wpływów do budżetu, przeciwnie, spowodowały odczuwalny ich spadek.

Za legalizacją miękkich narkotyków mogą także opowiedzieć się władze samorządowe. W przypadku szybkiej legalizacji – tj. przed legalizacją w innych krajach UE – niewykluczone, iż takie miasta jak Gdańsk czy Poznań mogłyby przygotować specjalną promocyjną ofertę i liczyć na wzrost wpływów z turystyki (tzw. drug tourism). Atrakcyjna dla rejonów wiejskich mogłaby się okazać działalność gospodarcza związana z hodowlą miękkich narkotyków, której być może podejmowaliby się młodzi ludzie, co uchroniłoby ich przed koniecznością emigracji zarobkowej.

Wszystko to nie oznacza, iż trzeba być wielkim entuzjastą legalizacji miękkich narkotyków. Jednak z punktu widzenia liberalizmu nie mamy dobrych argumentów, aby zakazać dorosłym ludziom sięgania po używki czy eksperymentowania z własnym zdrowiem, jeśli nie szkodzą innym. Tylko, że postulatów legalizacji nie warto podpierać płaskimi argumentami ideologicznymi. Powiedzmy sobie szczerze: marihuana rekreacyjna ani nie „uratuje duszy” współczesnego człowieka, ani nie sprawi, że ludzie przestaną eksperymentować z kolejnymi dopalaczami. Jak pokazują kolejne publikowane w sieci filmy z cyklu „Funny Stupid People Compilation”, ludzkość i tak podąży swoim torem.

Czytaj także poprzedni felieton.