Wspomnienie o Michale Głowińskim (1934–2023)

29 września 2023 roku odszedł profesor Michał Głowiński. Przy jego nazwisku pojawia się zwykle przymiotnik: „wybitny” – humanista, badacz literatury, eseista, pisarz. Jak jednak mierzyć wybitność uczonego? Ilością cytowań? Trwałością dorobku? Szacunkiem, jakim cieszył się w środowisku? A może rozpoznawalnością poza murami Akademii? W każdej z tych sfer Głowiński niewątpliwie wyróżniał się na tle profesorów literatury.

Jako pisarza ukształtowały go doświadczenia biograficzne. Najpierw to, że był dzieckiem, które wraz z rodzicami ocalało z Zagłady. Przeżył getto w Pruszkowie i później w Warszawie. Z tego ostatniego jego rodzinie udało się zbiec. Ukrywając się po aryjskiej stronie, kilkuletni Głowiński doświadczył zbiorowego ukrywania się w kopcu na kartofle (przez co nabawił się klaustrofobii) oraz rozłąki z rodzicami. Okupacyjną gehennę opisał wiele lat później w zbiorze autobiograficznych opowiadań „Czarne sezony”. Jeden z najbardziej przejmujących tekstów z tej książki („Czarna godzina”) został poświęcony epizodowi, w którym niespełna dziesięcioletni autor został zmuszony do gry w szachy ze szmalcownikiem, podczas gdy ten oczekiwał na pieniądze od jego rodziny. Gdy Głowiński wracał po latach do tego traumatycznego wspomnienia, miał świadomość, że chcąc nie chcąc przywołuje literackie tropy (gra w szachy ze śmiercią), zależało mu jednak na tym, by jego zapiski zostały odebrane jako autentyczne świadectwa pamięci. I tak je odczytywano, choć sam autor dobrze wiedział, że granica między dokumentem a literaturą jest płynna i nawet najszczersze wspomnienia, zapisane w formie tekstu, zaczynają żyć własnym, nierzadko literackim życiem.

Być w Polsce Żydem i gejem

W okresie stalinizmu ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim, a potem trafił do Instytutu Badań Literackich, gdzie pracował aż do emerytury. Jako literaturoznawca szybko pokonywał kolejne szczeble awansowe, sam jednak przyznawał, że odbywało się to kosztem życia prywatnego. Latami czuł się, z różnych względów, wyobcowany. Dzięki odbytej psychoterapii nauczył się opowiadać o wojennych doświadczeniach, ale nigdy nie wyzbył się traum i lęków. Do śmierci unikał jeżdżenia windą, metrem czy samolotem; niechęć do latania była jednym z powodów, dla których odrzucił ofertę objęcia katedry na Harvardzie (zaproponował na to stanowisko Stanisława Barańczaka). Przez wiele lat nie pisał ani nie mówił o swoim żydowskim pochodzeniu, wiedzieli o nim (lub domyślali się go) jedynie najbliżsi. Obawa ta wynikała nie tylko z traumy wojennej, lecz także z faktu, że jako chłopiec kilkukrotnie doświadczył antysemityzmu ze strony Polaków. Prasowa retoryka „antysyjonistyczna” z okresu Marca 1968 roku rozdrapywała i tak niezabliźnione rany. Otwarcie napisał o swoim żydowskim pochodzeniu dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy był już powszechnie znanym profesorem.

Jeszcze więcej czasu zajęło mu publiczne wyznanie, że jest gejem. Zrobił to w obszernej autobiografii „Kręgi obcości” (2010), która, obok „Czarnych sezonów”, stanowi jego największe osiągnięcie pisarskie. Książka ta, wzorowana na klasycznej autobiografii Johna Stuarta Milla (której Głowiński był admiratorem), jest jednym z ważniejszych i bardziej udanych tekstów memuarystycznych w Polsce po 1989 roku, dorównującym klasą słynnym i nagradzanym wyznaniom Karola Modzelewskiego „Zajeździmy kobyłę historii”. Jak Głowiński napisał mi kiedyś w liście, przemilczenie sprawy własnej orientacji seksualnej byłoby „kłamstwem”, a kłamstwo, „jak głosi znane powiedzenie – ma krótkie nogi. […] w tekstach autobiograficznych jego nogi są szczególnie krótkie, albo ich w ogóle nie ma, co zmusza do czołgania się po ziemi”.

Między powieścią a prawdą

Przede wszystkim jednak, „Kręgi obcości” są kopalnią wiedzy o historii polskiej powojennej humanistyki. Głowiński należał do grona badaczy literatury związanych z nurtem strukturalizmu. Napisał być może najbardziej reprezentatywną dla tego nurtu monografię „Powieść młodopolska” (1969), był także współautorem strukturalistycznego podręcznika „Zarys teorii literatury” (1962) oraz „Słownika terminów literackich” (1976), na których to publikacjach wychowały się kolejne pokolenia polonistów (nadal zresztą znajdują się one na listach lektur obowiązkowych). Aktywność naukowa Głowińskiego nie sprowadzała się do aplikowania zagranicznych metod badawczych do polskiej literatury – uczony ten nigdy nie podążał za światowymi trendami, lecz wyznaczał je. W latach sześćdziesiątych Warszawa stanowiła nieoficjalne centrum nowoczesnych badań literackich – to tutaj przyjeżdżali na międzynarodowe sympozja uczeni zarówno z USA, jak i ZSRR, z Czechosłowacji i z Francji; to w ówczesnej Warszawie referaty wygłaszali uczeni tej klasy, co na przykład włoski semiotyk, Umberto Eco.

Głowiński czynnie uczestniczył w tych konferencjach. Z punktu widzenia teorii literatury, którą się zajmował, najcenniejsze były jego studia poświęcone napięciom między dokumentem a powieścią oraz między powieścią a prawdą. Z prośbą o angielski przedruk tych studiów zwrócili się do Głowińskiego redaktorzy jednego z najbardziej prestiżowych czasopism literaturoznawczych na świecie, „New Literary History”. Nie mogli jednak wiedzieć, że napisał je badacz, dla którego teoretyczne problemy miały wymiar osobisty, wiązały się bowiem z szukaniem języka, którym można by opisać własną wojenną traumę (język ten odnalazł trochę później, czego dowodzą „Czarne sezony”).

Mistrz i badacz słowa

Wydaje się, że wszystkie prowadzone przez Głowińskiego badania nad narracją miały podłoże osobiste. W tym kontekście przejmujące wrażenie robi lektura eseju „Labirynt, przestrzeń obcości” napisanego w latach osiemdziesiątych – teraz, gdy wiadomo, jakie autor miał doświadczenia i z jakimi lękami się zmagał, jego uwagi o labiryntowej przestrzeni (porównywanej do getta) i związanej z nią klaustrofobicznym „odczuwaniu świata” nabierają drugiego dna, stają się zawoalowanym wyznaniem.

Robi to tym większe wrażenie, że Głowiński należał do grona pisarzy racjonalistów – dbał o porządek wywodu, unikał emocjonalności i zwłaszcza patosu, precyzyjnie dobierał słowa, troszczył się o przejrzystość wypowiedzi. Chętnie też stosował ironię. Jego uwagi o „Humanistyce najmniejszego wysiłku” (nazywanej też „humanistyką od Pana Zagłoby”) oraz „dumie, że się czegoś nie rozumie” z eseju poświęconego „kiczowi naukowemu” zachowały nieprzemijającą wartość, bo po wolterowsku rozprawiały się ze sposobem uprawiania wiedzy typowym dla środowisk, które od jakiegoś czasu zarządzają humanistyką w Polsce.

Głowiński bardzo niepokoił się tym faktem. Dostrzegał w dzisiejszej konserwatywno-nacjonalistycznej retoryce refleksy tego, co zapamiętał z czasów Marca 68. Między innymi z tej racji zdecydował się ponownie wydać analizy języka peerelowskiej propagandy, słynne „Marcowe gadania” (które przez wiele lat pisał do szuflady), nie wprowadzając zmian i nie dodając zbędnych komentarzy (wybór tych tekstów ukazał się w 2016 roku w książce pod nowym tytułem: „Zła mowa”). Nawiasem mówiąc, „marcowe gadania” to – obok „monologu wypowiedzianego”, „biernika postulatywnego” czy „socparnasizmu” – jedno z wielu „skrzydlatych” określeń, które wymyślił i których miarą trafności jest właśnie to, że stały się powszechną własnością użytkowników polszczyzny. Wprowadzanie udanych neologizmów, zręcznych sformułowań i tytułów, wymaga kreatywności i lekkości pióra, lecz nade wszystko doskonałej znajomości polszczyzny. Głowiński taką znajomość posiadał, to dzięki niej potrafił precyzyjnie dobierać słowa i mimo że nie był językoznawcą, przykładał wielką wagę do znajomości etymologii, semantyki i reguł gramatycznych.

Wyważony rozmówca

Z kolei jako rozmówca – słowa ważył. W rozmowie prywatnej wypowiadał się tak, jakby udzielał wywiadu na żywo. Nigdy nie poruszał tematów, na których się nie znał. Był dociekliwy, skrupulatny i rzetelny (tego też oczekiwał od swoich rozmówców i, w razie potrzeby, potrafił ich z tego rozliczać). Jeśli pozwalał sobie na plotki – a lubił to robić – czynił to z rozwagą i wyczuciem.  Miał przy tym ogromną wiedzę i świetną pamięć. Nawet gdy na starość powtarzał się, opowiadając tę czy inną historię po raz wtóry, za każdym razem potrafił czymś zaimponować. Na przykład krótko przed śmiercią, gdy w luźnej rozmowie wracał wspomnieniami do pobytu w Amsterdamie na początku lat siedemdziesiątych, zaczął nagle wymieniać nazwy miejskich kanałów – w oryginalnym brzmieniu i w tłumaczeniu na język polski.

Gdy przychodziło się do jego niewielkiego mieszkania na warszawskim Służewie, od razu było wiadomo, że obcuje się z człowiekiem niezwykłym. Wzbudzał ogromny respekt, czasami nawet wywoływał tremę. Dla osoby młodszej od niego o kilkadziesiąt lat (jak ja) był w końcu niekwestionowanym autorytetem i Chodzącą Historią. A jednocześnie bardzo dobrze się z nim rozmawiało, ponieważ nie ustawiał się w pozycji nadrzędnej i był szczerze zainteresowany tym, co inni mają do powiedzenia. Nie znosił akademickiej koturnowości, nie „profesorował” ani nie paternalizował, przeciwnie, onieśmielająco proponował przejście na „ty”, nie obrażał się na krytykę, podsuwał ciastka i lody, bywał prostolinijny i po ludzku życzliwy. Zawsze zachowywał wielką klasę.

Michał Głowiński wyznaczał najwyższe standardy – dążenia do prawdy, rzetelności, unikania frazesu i pustosłowia, doskonałej polszczyzny, kultury mówienia, pisania i bycia. Ucieleśniał inny model polskości i patriotyzmu od tego, który jest lansowany dzisiaj, a przez to podnosił na duchu tych, którzy tak jak on nie mieścili się w konserwatywnej narracji o Polaku-katoliku. Robił to jako uczony, ale i niezależnie od tego, że nim był. Nic dziwnego, że jeszcze przed śmiercią doczekał się książek, artykułów, a nawet konferencji na swój temat. Jestem pewien, że zainteresowanie tym, co po sobie zostawił, będzie trwać nadal.

Dalej żyć. O książce „Dzbanek rozbity. Sceny z życia, choroby, śmierci i żałoby” Wojciecha Czuchnowskiego

Czytam wszystkie książki o śmierci, traumie, żałobie, które wpadną mi w ręce. Tak, wiem jak to brzmi. Nie jest to rzecz, do której należy się publicznie przyznawać. A jednak na polskim rynku od kilku lat wydawcy stawiają na tego typu literaturę, by wymienić tylko: „Umarł mi. Notatnik żałoby” Ingi Iwasiów (2013), „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy (2017), „Kontener” Marka Bieńczyka (2018), „Porozmawiajmy o śmierci przy kolacji” Michaela Hebba (2019), „Soroczkę” Angeliki Kuźniak (2020), „Bezmatek” Miry Marcinów (2020), „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusza Pakuły (2021), „Dziadka nie ma” Michała Turowskiego, wznowienie „Roku magicznego myślenia” Joan Didion (2021), „Wszystko dla naszych zmarłych. Opowieści tych, co zostają” Vinciane Despret (2021), a ostatnio „Ten się śmieje, kto ma zęby” Zyty Rudzkiej (2022). W tym roku możemy dopisać do tej listy „Dzbanek rozbity. Sceny z życia, choroby, śmierci i żałoby” Wojciecha Czuchnowskiego.

Dziennik żałoby

Książka dziennikarza związanego z „Gazetą Wyborczą” to przede wszystkim osobisty dziennik pisany po śmierci żony, która przez kilka lat chorowała na nowotwór złośliwy. Diagnoza: rak piersi, leczenie, krótkie miesiące nadziei i nawrót choroby oraz przerzuty. Agnieszka Czuchnowska zmarła 25 maja 2022 roku, a książka miała swoją premierę pod koniec lutego 2023 roku. Czuchnowski przejrzał swoje zapiski z czasów choroby żony, czyli te notowane od roku 2017, wspomnienia, zdjęcia, pamiątki i zebrał je w całość, którą dostaliśmy jako czytelniczki i czytelnicy. To zatem książka pisana pod wpływem emocji i, jak się zdaje, potrzebna przede wszystkim autorowi, który między innymi dzięki niej przeżył żałobę.

Początkowo, jak mówił w wywiadach autor, to miał być dziennik pisany dla najbliższych – dzieci, przyjaciół. Kiedy i dlaczego zmienił zdanie? Bardzo chciałabym się tego dowiedzieć. W kilku rozmowach, które można znaleźć w sieci, mówił, że chce dzięki tej książce przede wszystkim zostawić ślad po Agnieszce, ale też pokazać innym, że osobom ciężko chorym i umierającym najlepiej jest we własnym domu i żebyśmy nie bali się nimi opiekować.

Niestety, to nie takie proste. Każda książka o odchodzeniu i żałobie bierze się ze wspólnego doświadczenia piszących – straty, ale przeżywanie tej straty jest już zupełnie inne dla każdego z nas i cudze cierpienie naprawdę niczego nas nie uczy. Straszny truizm, a jednak powinien wybrzmieć, żebyśmy mogli zadać sobie pytanie – po co zatem piszemy i po co czytamy takie książki? Bo ich ilość na rynku wydawniczym pokazuje, że robimy to chętnie. Krytyka literacka również zwraca uwagę na te tytuły. Marcin Wicha otrzymał m.in. Nagrodę Literacką Gdynia i Nagrodę Literacką Nike, Mira Marcinów Nagrodę Conrada i Paszport Polityki, Zyta Rudzka póki co została doceniona Nagrodą Literacką m.st. Warszawy, ale ma duże szanse na tegoroczną Nike.

Autobiografia czy fikcja?

Dlaczego zatem chcemy czytać o osobistych, a czasem wręcz intymnych, przeżyciach autorek i autorów? Przecież w zasadzie nigdy nie czytamy tych tekstów jako fikcji. Prawie zawsze traktujemy je jako autobiografię albo przynajmniej autofikcję. U Czuchnowskiego pojawia się więcej intymnych szczegółów, które z jednej strony nie są niczym złym – mamy to przecież w wielu książkach wymienionych w pierwszym akapicie, zwłaszcza u Mateusza Pakuły – a jednak te fragmenty stawiają mi opór. Być może dlatego, że jestem kobietą, która czyta o intymności innej kobiety. Wynikający z braku siły, aby wykonać podstawowe czynności higieniczne, przymus całkowitego zdania się na pomoc drugiego człowieka stwarza barierę, która jest w każdym z nas. Z czasem, w sytuacjach ekstremalnych, okazuje się, że możemy (czy po prostu musimy) ją przekroczyć, że w pewien sposób oswajamy sytuację (pod warunkiem, że mamy pełną świadomość).

Narrator momentami sprawia wrażenie, jakby chciał odpokutować za swojej dawne, błędne decyzje, za swoje odejścia i powroty. Jakby potrzebował rozgrzeszenia. Zresztą wiara pojawia się w tej książce, ale po stronie umierającej Agnieszki, która (co wcale nie dziwi) stara się znaleźć spokój właśnie poprzez modlitwę czy sakramenty. To jedna z częstszych postaw ludzi odchodzących, które znamy jako czytelniczki i czytelnicy, ale też po prostu jako ludzie. Tym razem jest jeszcze nadzieja tkwiąca w realizowaniu tu i teraz wspólnej przyszłości, na którą nie będzie później szans. Mamy więc fragmenty pisane z nowego domu, który małżeństwo kupiło na Sycylii, gdzie ostatecznie umiera Agnieszka.

Przedmioty, wspomnienia, pamięć

Co zostaje po śmierci bliskiej osoby? Przedmioty, ubrania, wspomnienia, urywki zdań, zdjęcia, nagrania. Narrator odtwarza krótkie filmiki, które miały ocalić pamięć o starszych rodzicach Agnieszki, gdy ci już odejdą, próbując znaleźć w nich ślad żony. Jest lista lektur czytana przez nich oboje i próba odnalezienia tam odpowiedzi na fundamentalne pytania. Ale czy to może się udać?

Książka Czuchnowskiego powstawała jako osobisty dziennik i tym właśnie jest. Nie znajdziemy tu nic ponadto. Być może takie właśnie było założenie, ale ja nie bardzo wiem, co mam z nią zrobić. Nie mam bowiem prawa oceniać cudzych emocji i sposobów, w jaki ktoś radzi sobie ze stratą i żałobą. Literacko nie ma tu niestety niczego więcej – ani na poziomie języka, ani próby opowiedzenia o czymś jeszcze, jak robi to Pakuła, zgłaszający postulat odnośnie legalnej eutanazji w naszym kraju, czy Rudzka, która jako jedyna wśród autorów wymienionych na początku tekstu, tworzy fikcyjną postać Wery – kobiety broniącej się wszelkimi sposobami przed wpisaniem jej postaci we wzorzec wdowy, jaki panuje w polskim społeczeństwie.

Ale może właśnie ktoś znajdzie akurat w tej książce nadzieję, pocieszenie, a może schemat zachowań, które uważa za właściwe. Albo po prostu siłę do dalszego trwania.

 

Książka:

Wojciech Czuchnowski, „Dzbanek rozbity. Sceny z życia, choroby, śmierci i żałoby”, wyd. Agora, Warszawa 2023.

Komiks z gatunku narwalowatych. Recenzja serii „Narwal i Meduza” [KL dzieciom]

Urodzony w 1998 roku Ben Clanton, amerykański autor i ilustrator książek dla dzieci, znany jest głównie ze swojego twórczego wkładu w dziedzinie komiksów dla najmłodszych. Ukończył studia na Uniwersytecie Georgii, gdzie zdobył dyplom z ilustracji i sztuki graficznej. Do tej pory pracował zarówno jako ilustrator książek napisanych przez innych autorów (np. „Jasper John Dooley”, „Monster Boogie”), jak i twórca własnych komiksów jako pisarz-rysownik (oprócz serii omawianej w niniejszej recenzji, można wspomnieć choćby o „Tater Tales”). Clanton zdobył rozległe uznanie za swoje ironiczne i pełne życia ilustracje oraz za umiejętność tworzenia historii, które angażują i bawią nie tylko młodych czytelników.

Jednym z najbardziej znanych dzieł Clantona jest seria komiksów dla dzieci o pewnym siebie Narwalu i prawie zawsze sceptycznej Meduzie – w Polsce przetłumaczono jak dotąd pierwsze dwa tomy: „Narwal – morski Jednorożec” oraz „Supernarwal i Eletromeduza”. Seria ta zdobyła popularność zarówno wśród dzieci, jak i dorosłych ze względu na podwójną warstwę znaczeniową zawartych w niej licznych elementów humorystycznych oraz gry językowe (fantastycznie przełożone przez Przemka Staronia i Jędrzeja Sołowija). Komiksy te łączy dowcip, motywy przyjaźni i nauki o oceanie, co czyni je fascynującym doświadczeniem czytelniczym, pozbawionym suchego (sic!) dydaktyzmu, charakterystycznego dla tak wielu książek informacyjnych o przyrodzie.

„Narwal – morski jednorożec”, pierwszy tom serii, przenosi młodych czytelników w zaskakujący świat podwodnych przygód pod przewodnictwem rezolutnego Narwala. Narwal (ten faktycznie istniejący), przypomnijmy, to wyjątkowe morskie stworzenie zamieszkujące zimne wody arktyczne. Jego charakterystyczną cechą jest długi, spiralnie skręcony kieł, który stanowi ząb i może osiągać imponującą długość nawet do trzech metrów. Choć uważany jest za „morskiego jednorożca”, narwal to w rzeczywistości ssak z rodziny zębowatych. Między innymi właśnie ten motyw eksploruje Clanton, czyniąc Narwala głównym bohaterem swojej serii, kochającym gofry i szalone pomysły, przemycając przy okazji ciekawostki ze świata przyrody.

Fabuła „Narwala – morskiego jednorożca” to przede wszystkim okazja do pierwszorzędnej zabawy. Jej początek to nieoczekiwane połączenie przyjaźni i współpracy Narwala i Meduzy tworzących absurdalną atmosferę, która zaprasza czytelników do wspólnej, nie zawsze „sensownej” lektury. Na początku swojego spotkania Narwal i Meduza kwestionują wzajemnie swoje istnienie. Narwal, pełen radości i zafascynowany nową znajomą, zadaje pytanie, czy Meduza istnieje w rzeczywistości, czy może jest wyłącznie wytworem jego bujnej wyobraźni. Z drugiej strony, Meduza, stworzenie iście niezwykłe, zastanawia się, czy Narwal jest prawdziwy, czy może to jedynie iluzja stworzona przez tajemnicze głębiny oceanu. W miarę jak ta niecodzienna para wchodzi w interakcje i eksploruje swoje wspólne środowisko, zaczynają zdawać sobie sprawę, że ich istnienie jest realne i że to spotkanie przynosi im wyjątkową okazję do odkrywania prawdziwych więzi przyjaźni i wzajemnego zrozumienia w rozległym podwodnym świecie.

Jedną z przygód duetu jest dążenie Narwala to stworzenia wspólnoty. Spragniony prawdziwej przyjaźni, która była tak rzadka w jego podwodnym życiu (narwale to przecież zwierzęta stadne), wraz ze zdezorientowaną Meduzą przechodzi do realizacji swojego planu. Spotyka różnorodne morskie zwierzęta – od rekinów po żółwie. Te spotkania inspirują go do realizacji swojego pomysłu – i tak powstaje „stado niesamowitości”. Narwal pokazuje swoim czytelnikom wartość różnorodności i determinacji. Bo co robi stado? Stado „[…] skacze do wody na megabombę, wcina gofry, walczy z bandytami…” [s. 37]. Bo przy odrobinie otwartości każde stado znajdzie miejsce dla kolejnego morskiego dziwoląga.

W drugiej części komiksu, zatytułowanej „Supernarwal i Elekltromeduza”, Clanton eksploruje motyw superbohaterstwa, wprowadzając nowe ironizujące wątki narracyjne, które składają się na opowieść o dalszych przygodach morskich bohaterów. Zazwyczaj motyw superbohaterów wykorzystuje się do kreacji postaci z nadzwyczajnymi mocami, które stawiają czoła niebezpieczeństwom i próbują przywrócić harmonię w świecie, a także inspirują młodych czytelników do rozważań na temat wartości, etyki oraz dobra i zła. Narwal jednak nie ma czasu się przejmować takimi sprawami. Dla niego najważniejszym zadaniem jest zjedzenie porządnego obiadu.

Przez łączenie zabawy, akcji i emocji, twórca utrzymuje charakterystyczną lekkość i atrakcyjność dla młodszych czytelników, jednocześnie ukazując motyw superbohaterstwa jako efektywne narzędzie dla przekazania porządnej dawki humoru. Komiks „Supernarwal i Elektromeduza” realizuje temat kreatywnego wykorzystania mocy i akcentuje znaczenie współpracy oraz akceptacji różnorodności, co stanowi inspirację dla czytelników do odkrywania własnych możliwości i talentów. Nie spotkamy tutaj antagonisty – Clanton daje swoim bohaterom przede wszystkim przestrzeń do odkrywania swojego potencjału, co staje się wartością samą w sobie. A taką lekcję zdecydowanie warto polecać.

Seria „Narwal i Meduza” to zabawne i zgrabnie skomponowane komiksy edukacyjne, ale, wydawałoby się, o nieco innym profilu niż typowa książka informacyjna. Stylem Clanton przypomina bardziej rodzimą twórczość Tomasza Samojlika, który w równie humorystycznym stylu stara się „przemycić” w swoich komiksach informacje dotyczące zwierząt i roślin. U Amerykanina znajdziemy zdecydowanie więcej elementów absurdalnych (wspomniane rozsmakowanie się w gofrach czy tworzenie przez samych bohaterów komiksów przedstawionych na poziomie meta). Subtelnie wprowadza on elementy nauki o oceanie, zwracając uwagę na różnorodność morskiego życia i wartość z niego wynikającą. Nie tylko ze względu na ekologię, lecz także życie we wspólnocie – której tak bardzo teraz potrzebujemy.

Książki:

Ben Clanton, „Narwal Morski Jednorożec”, przeł. Przemek Staroń & Jędrzej Sołowij, wyd. Debit, Katowice 2022.

Ben Clanton, „Supernarwal i Elektromeduza”, przeł. Przemek Staroń & Jędrzej Sołowij, wyd. Debit, Katowice 2023.

Proponowany wiek odbiorcy: 6+

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

Teksty poświęcone Milanowi Kunderze [1929–2023]

Śmiało można powiedzieć, że 11 lipca 2023 roku zmarł jeden z najwybitniejszych pisarzy europejskich. Kundera pozostawił po sobie nie tylko olbrzymi dorobek powieściowy, ale również oryginalną myśl, która wpłynęła na kilka pokoleń Europejczyków zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. O twórczości Kundery pisaliśmy w Kulturze Liberalnej nie raz. Prezentujemy tu dawne recenzje jego książek oraz teksty pisane tuż po śmierci pisarza.

🔹Jan Maria Kłoczowski, Mój Kundera

🔹Artur Hellich, Idiom Kundery

🔹Piotr Kieżun, Powieść jako ćwiczenie duchowe

🔹Jarosław Kuisz, Proroctwo Kundery: Porwany Zachód i Tragedia Europy Środkowo-Wschodniej

🔹Piotr Kieżun, „Święto nieistotności” albo ucieczka z Europy Środkowej

🔹Jarosław Kuisz, Milan Kundera „Spotkanie”. Recenzja – Extended Version

Mój Kundera

O Kunderze można by rozprawiać godzinami. O jego powieściach, jego esejach. O uporze, z jakim z jednej strony odmawiał wywiadów, z drugiej zaś kontrolował szczegółowo przekłady swoich dzieł na języki inne niż oryginalny, czyli czeski lub francuski. O jego uchu na muzykę i na wszystko, co zapisane jest w dźwiękach. O moim własnym rozczarowaniu, jakie wynikało z faktu, iż nie nagrodzono go Noblem. O jego sporze z Havlem i Brodskim w sprawie „porwanego Zachodu”, sporze, w którym po latach – na to wygląda – historia zdaje się przyznawać rację Kunderze. Nie mam jednak tyle czasu i miejsca, a przede wszystkim kompetencji, aby o tym wszystkim napisać. Ograniczę się zatem do cytatu z powieści „Nieznośna lekkość bytu”, jednej z najlepszych, jakie opowiadają o życiu w państwie totalitarnej kontroli nad człowiekiem. Powieści, w której Kunderze udało się połączyć opis Chwili z Momentem Wiecznym. Czy słowa, które przytoczę, nie brzmią tak, jakby Kundera wypowiedział je dopiero co, a nie na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku?

„Kicz jest estetycznym ideałem wszystkich polityków, wszystkich politycznych partii i ruchów. W społeczeństwie, w którym istnieją obok siebie różne kierunki polityczne i ich wpływy się wzajemnie znoszą albo ograniczają, możemy jeszcze jako tako uciec przed inkwizycją kiczu. Jednostka może uchronić swą osobowość, a artysta stworzyć nieoczekiwane dzieła. Ale tam, gdzie pełną władzę ma jeden jedyny ruch polityczny, znajdujemy się natychmiast w krainie kiczu totalnego. Jeżeli mówię totalnego, oznacza to, że wszystko, co narusza kicz, jest eliminowane z życia: każdy przejaw indywidualizmu (dlatego, że każda odrębność jest plunięciem w twarz uśmiechającemu się braterstwu), każda wątpliwość (dlatego, że kto zaczyna wątpić w drobiazgi, musi skończyć na zwątpieniu w życie jako takie), ironia (dlatego, że w krainie kiczu wszystko należy traktować ze śmiertelną powagą), ale i matka, która porzuciła rodzinę albo mężczyzna, który woli mężczyzn od kobiet i zagraża świętemu przykazaniu kochajcie się i rozmnażajcie się” (przeł. Agnieszka Holland).

I jeszcze jeden mój wybór w odpowiedzi na prośbę „Kultury Liberalnej”. Tom esejów zatytułowany „Sztuka powieści”, w którym Kundera wyznaje swoją wiarę w taką literaturę, która jest poetycką medytacją nad egzystencją. Podzielam tę jego wiarę. Uświadomiłem to sobie, kiedy ponad dekadę temu przekładałem esej Alaina Finkielkrauta, francuskiego filozofa i wielkie przyjaciela Kundery. Finkielkraut tak podsumowuje w nim swoje rozważania na temat znaczenia Śmiechu w twórczości autora „Żartu”:

„Wyzbyty iluzji rewolucyjnej, aczkolwiek okrutnie egalitarny, śmiech współczesny głośno i zdecydowanie opowiada się za ideałem degradacji ideałów. Tego, że człowiek może nieskończenie przerastać człowieka, że jego życie może mieć wymiar duchowy, którego nie da się sprowadzić do poziomu funkcji organicznych – tego śmiech ów nie przyjmuje do wiadomości. Zawzięcie występuje przeciwko wszelkiej transcendencji, nie toleruje niczego, co wysokie, ściga wszystko, co może świadczyć o wielkości, przeciętnością odpowiada na zniewagę, jaka spotyka go ze strony tego, co nieprzeciętne, duszę traktuje jak jakiś staroć, jak coś niestosownego, co należy zagłuszyć. Śmiech współczesny pracuje niestrudzenie nad tym, byśmy byli do siebie podobni jak dwie krople wody: żadnych różnic czy dysonansów, żadnych konfliktów wewnętrznych, a zwłaszcza wyrzutów sumienia!” (przekład mój).

Skoro więc wyznałem, że podzielam wiarę Kundery w powieść jako poetycką medytację nad egzystencją, to dodam na koniec tyle: uwielbiam się śmiać, ale raczej „po dawnemu”…

Idiom Kundery

Nie pamiętam, jak trafiłem na Kunderę po raz pierwszy. Chyba czytałem go jeszcze w liceum. Na warszawskiej polonistyce przerabialiśmy „Nieśmiertelność” (w ramach seminarium z narratologii), poza tym o czeskim pisarzu raczej się nie mówiło. Kilka osób z mojego roku znało jego powieści, zwłaszcza „Nieznośną lekkość bytu”. Kundera miał swoich fanów, ale miał też przeciwników, którzy zarzucali mu nadmierny sentencjonalizm, a nawet coelhowskie frazesy (niektóre zdania wyjęte z kontekstu jego powieści mogą tworzyć takie wrażenie). Wydaje mi się, że autor „Śmiesznych miłości” dorobił się na polonistyce łatki pisarza, którego czyta się raczej w młodym wieku (tak jak Hessego czy Salingera). Nie jest to oczywista klasyfikacja w przypadku pisarza, który tworzył prozę jawnie awangardową, erudycyjną i zmuszającą do lektury powolnej, dawkowanej.

Dla mnie i dla moich rówieśników (dziś trzydziestoparolatków) Kundera był już autorem z kanonu literatury światowej. Istniał poza czasem i historią. Komunizm, Praska Wiosna, emigracja polityczna i idea Europy Środkowej były tylko tłem dla Naprawdę Ważnych konfliktów egzystencjalnych, w które popadali bohaterowie. A Kundera potrafił pisać o tych konfliktach inaczej niż wszyscy – bezpruderyjnie, precyzyjnie, dosadnie. O seksie, o wstydzie i dumie, o klęsce miłości, o ambicjach i ich śmieszności. Wobec jego charyzmy byłem bezradny, ulegałem jak efeb. Czekałem, aż egzystencja, historia i polityka przemielą mnie, jak to robiły z jego powieściowymi postaciami. A wtedy znajdę się po drugiej stronie Granicy, za którą nie ma już powrotu do dawnej naiwności, lecz w zamian pojawia się szansa na twórczość własną.

Później dostrzegłem w Kunderze wcielenie humanistycznego ideału poeta doctus; pisarza i zarazem uczonego, który posiada własną koncepcję literatury. W kolejnych tomach esejów autor „Żartu” stworzył sugestywną teorię powieści nowoczesnej i obsadził jej kanon od Cervantesa po Gombrowicza, ale przede wszystkim ujawnił sekrety własnego warsztatu literackiego. Szczególnie ciekawe jest to, jak konstruował postaci literackie, bo z tego zawsze słynął – wystarczało mu kilka akapitów, czasem tylko parę zdań, by powołać do istnienia wiarygodnego bohatera, z którym łatwo się utożsamić. Było to możliwe dzięki radykalnej redukcji opisów wyglądu postaci, portretów psychologicznych, całego milieu. W zamian Kundera wydobywał to, co stanowiło o istocie danej sytuacji egzystencjalnej, w której bohater się znalazł. Być może autor znanych pastiszów, Grzegorz Uzdański, zdecyduje się kiedyś napisać tekst pt.: „Jak Milan Kundera napisałby «Lalkę» Bolesława Prusa”. „Lalka” Kundery –  mówię to jako miłośnik arcydzieła Prusa – na pewno byłaby dużo krótsza.

Skądinąd sam Kundera, gdy prowadził zajęcia z literatury w Pradze, kazał swoim studentom pisać „dalsze ciągi” fragmentów arcydzieł literatury światowej. Uważał, że to najlepszy sposób, by uchwycić wyjątkowość danego autora. Jakiś czas później sytuacja polityczna i życiowa zmusiły go do zarabiania poprzez pisanie horoskopów pod pseudonimem (jako dysydentowi nie pozwalano mu legalnie pracować). Racjonalista, jakim Kundera zawsze był, nie mógł podejść do tego zadania inaczej niż w formie wyrafinowanego żartu. Prawdziwym żartem okazało się jednak to, że horoskopy przyciągnęły zbyt dużą uwagę czytelników i ostatecznie wyszło na jaw, że ich autorem jest znany pisarz. Kundera stracił pracę. Nie czytałem tych horoskopów i nie wiem, czy zostały gdzieś przedrukowane. Ale teraz myślę, że gdybym miał prowadzić zajęcia o Kunderze, zacząłbym omawianie jego twórczości właśnie od nich. Literacki idiom, który zdradził kiedyś czeskiego pseudoastrologa, jest być może właśnie tym, co zapewnia mu teraz trwałe miejsce w historii literatury.

18. Nagroda Literacka GDYNIA. Znamy nominowanych

Wśród 20 pretendujących w tym roku do Nagrody książek są zarówno komentowane szeroko w artystycznym świecie pozycje, jak i tytuły należące do literackiej niszy. Na liście znalazły się m.in. głośne Piątka, ale także zbuntowana poezja Anouk Herman czy ekwilibrystyczny wyczyn dwóch tłumaczy – René Koelblena i Stanisława Waszaka, którzy dokonali brawurowego przekładu eksperymentalnej prozy Georgesa Pereca.

Wśród nominowanych tytułów znalazły się też książki omawiane na łamach „Kultury Liberalnej”, która jest patronem medialnym nagrody. O prozach Wiktorii Bieżuńskiej „Przechodząc przez próg, zagwiżdżę” (Wydawnictwo Cyranka, 2022) i „Trash story” Mateusza Górniaka (Wydawnictwo Ha!art, 2022) pisał Marcin Bełza. O powieści Zyty Rudzkiej „Ten się śmieje, kto ma zęby” (W.A.B., 2022) – Sylwia Góra. O książce Małgorzaty Żarów „Zaklinanie węży w gorące wieczory” (Wydawnictwo Czarne, 2022) – Karolina Felberg. Książki Marieke Lucasa Rijneveld „Mój mały zwierzaku” (Wydawnictwo Literackie, 2022) w przekładzie Jerzego Kocha, Georges’a Pereca „Znikęcia” (Wydawnictwo Lokator, 2022) w przekładzie René Koelblena, Stanisława Waszaka oraz Davida Marksona „Kochanka Wittgensteina” (Państwowy Instytut Wydawniczy, 2022) w przekładzie Krzysztofa Majera recenzował Paweł Majewski.

Wszystkim nominowanym serdecznie gratulujemy!

A oto cała dwudziestka:

Esej

  1. Anna R. Burzyńska Atlas anatomiczny Georga Büchnera

    Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2022

  2. Konrad Niemira Bazgracz. Trzy eseje o Norblinie

    Fundacja Terytoria Książki, Gdańsk 2022

  3. Grzegorz Piątek Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939

    Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2022

  4. Piotr Sadzik Regiony pojedynczych herezji

    Wydawnictwo Austeria, Kraków 2022

  5. Jarek Szubrycht Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu

    Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022

Poezja

  1. Marcin Czerkasow Mountain View

    Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2022

  2. Anouk Herman right into pod tramwaj

    Stowarzyszenie Pisarzy Polskich oddział w Łodzi, Instytut Literatury, Łódź-Kraków 2022

  3. Joanna Oparek Małe powinności

    Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2022

  4. Piotr Przybyła analfabeta

    Galeria Sztuki Współczesnej Biuro Wystaw Artystycznych w Olkuszu, Olkusz 2022

  5. Adam Wiedemann Odżywki i suplementy

    Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022

Proza

  1. Wiktoria Bieżuńska Przechodząc przez próg, zagwiżdżę

    Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2022

  2. Mateusz Górniak Trash story

    Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2022

  3. Agnieszka Jelonek Trzeba być cicho

    Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2022

  4. Zyta Rudzka Ten się śmieje, kto ma zęby

    Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2022

  5. Małgorzata Żarów Zaklinanie węży w gorące wieczory

    Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022

Przekład na język polski

  1. Kaja Gucio – Lidia Yuknavitch Chronologia wody

    Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022

  2. Jan Maria Kłoczowski – Jean Fabre Stanisław August Poniatowski i Europa wieku świateł

    tom I, II, Wydawnictwo: Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie, Warszawa 2022

  3. Jerzy Koch – Marieke Lucas Rijneveld Mój mały zwierzaku

    Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022

  4. René Koelblen, Stanisław Waszak – Georges Perec Zniknięcia

    Wydawnictwo Lokator, Kraków 2022

  5. Krzysztof Majer – David Markson Kochanka Wittgensteina

    Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022

Poniżej bardziej obszerne omówienia:

ESEJ

Pierwszą nominowaną w szerokiej gatunkowo kategorii Esej jest Anna R. Burzyńska za Atlas anatomiczny Georga Büchnera (Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2022). To co Büchner robi z ciałem, Anna R. Burzyńska czyni z Büchnerem. tudium w polszczyźnie. Autorka – poza reprezentacją poszczególnych części ludzkiego ciała u Büchnera – wpisuje jego dzieło w szerszy kontekst historii nauki.

Nominację otrzymał również Konrad Niemira za książkę Bazgracz. Trzy eseje o Norblinie (Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2022). To rzecz o jednym z najsłynniejszych malarzy okresu stanisławowskiego, a jednak nie do końca znanym. Niemira, przedzierając się przez ogrom archiwalnych materiałów, kreśli portret tego nietuzinkowego człowieka. A w tle oświecenie, sielanka, magnaci, żebracy i obsesja na punkcie Rembrandta.

Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939 Grzegorza Piątka (Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2022) to jedna z głośniejszych pozycji w zestawieniu. Gdynia to miasto-symbol, polskie okno na świat, cud modernizmu. Te wszystkie etykiety przykryły prawdziwą jego historię, skomplikowaną genezę i szybkie narodziny. Piątek buduje portret początków miasta, jednocześnie krytycznie dekonstruując zastane mity i landszafty.

Piotr Sadzik w nominowanej pozycji Regiony pojedynczych herezji (Wydawnictwo Austeria, Kraków 2022) przygląda się piątce maranów – a więc żydowskich konwertytów – literatury polskiej. To Leo Lipski, Bruno Schulz, Józef Wittlin, Leopold Buczkowski i Teodor Parnicki. Czyniąc to, tworzy na nowo historię literatury polskiej, a co za tym idzie – nowy obraz polskości w ogóle. Tożsamości wysadzonej z siodła, poszukującej, będącej w kontrze.

Ostatnia w zestawieniu jest książka Jarka Szubrychta Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022). Doświadczony dziennikarz muzyczny i zagorzały współuczestnik polskiego heavy-metalowego ruchu w pierwszoosobowej narracji kreśli jego szaloną historię. Od samotności małomiasteczkowego metalowca po przynależność do długowłosej międzynarodówki z całym zmysłowym doświadczeniem w tle – Szubrychtowi udaje się to wszystko złapać w konfesyjnym, szczerym do bólu eseju.

POEZJA

Pierwszym nominowanym w tej kategorii jest Marcin Czerkasow i jego zbiór Mountain View(Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2022). Marcin Czerkasow wspiął się na szczyt i zapisał, co widzi: na pejzaż składają się obrazy, które do siebie nie przystają, kłócą się. Okazuje się z góry, że świat się nie klei. I trudno się dziwić, bo przecież na własne życzenie gna ku przepaści.

W zestawieniu uwagę zwraca Anouk Herman z tomikiem right into pod tramwaj (Stowarzyszenie Pisarzy Polskich oddział w Łodzi, Instytut Literatury, Łódź-Kraków 2022). Right into pod tramwaj wpadł tu język i się posypał, a z nim ciała, tożsamości i linearne struktury.

Poematy kolejnej nominowanej, Joanny Oparek, zawarte w tomie Małe powinności (Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2022) kręcą się wokół patriarchalnych koszmarów. Znanych zarówno z codzienności, jak i z clickbaitowych nagłówków i sensacyjnych doniesień. Ale wypełzają one nie z dark netu, a z jak najbardziej analogowej codzienności.

Poeta Piotr Przybyła nominację do Nagrody otrzymał za swój tom analfabeta (Galeria Sztuki Współczesnej Biuro Wystaw Artystycznych w Olkuszu, Olkusz 2022). Operując zaskakującą frazą i gęstym, mocnym językiem mówi o rzeczach zwyczajnych w sposób, nad którym trudno przejść obojętnie.

Ostatni z nominowanych w tej kategorii to Adam Wiedemann za Odżywki i suplementy (Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022). „Czego jeszcze chcecie? Mówię.” – deklaruje Wiedemann w jednym z wierszy. I niech mówi, mimo że opowiada o rzeczach i sprawach niełatwych, a wśród nich naczelne miejsce zajmuje przemijanie, odchodzenie. Przypadkowość miesza się tu z determinizmem, ale wszystko uspójnia rytmiczność i melodyjność wierszy. Nic więcej nie chcemy.

PROZA

Zestawienie nominowanych w kategorii proza otwiera Wiktoria Bieżuńska i jej debiut literacki Przechodząc przez próg, zagwiżdżę (Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2022). To zapis dziecięcego cierpienia, ale nie tylko – chyba przede wszystkim nie tylko. Wielkie bóle małej bohaterki ranią jeszcze mocniej, gdy po nich nadchodzą chwile, nieliczne i krótkie, spokoju nadziei, które są świadectwem raz po raz niszczonej potencjalności.

Kolejna nominowana książka,Trash story Mateusza Górniaka (Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2022), okrzyknięta została przez wielu jednym z najważniejszych debiutów od lat. I słusznie. Bo to powieść, którą Górniak napisał po swojemu, o swoim świecie. Po co? Ano po to, żeby trochę nadgryźć, podważyć, rozmontować to, co na zewnątrz.

Agnieszka Jelonek i jej Trzeba być cicho (Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2022) to już druga nominacja autorki do gdyńskiej Nagrody, a także druga nominowana w kategorii Proza pozycja opublikowana przez wydawnictwo Cyranka. To oszczędna, skupiona na szczegółach, a zarazem bardzo językowo wyrafinowana opowieść o ludziach, którzy nie potrafią sobie poradzić z własną przeszłością.

Kolejna nominowana, Zyta Rudzka, nagrodzona Nagrodą Literacką Gdynia w 2019 roku za Krótką wymianę ognia, powraca do Gdyni z nominacją za Ten się śmieje, kto ma zęby (Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2022). To proza mocna, ostra, przeglądająca się w bohaterce. Wera, której niewiele w życiu zostało poza samym życiem, czerpie z niego dokładnie tyle, ile chce i tak, jak chce. Autentyczność Wery w wydaniu Rudzkiej jest niekwestionowalna. Dlaczego wcześniej nikt nie oddał jej głosu? Bo nie trafiła na Rudzką.

Ostatnia z nominowanych i trzecia z debiutanckich książek w tej kategorii to Zaklinanie węży w gorące wieczory Małgorzaty Żarów (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022). To przedziwna, wizyjna opowieść bohaterki, która wędruje w podartej sukni ślubnej przez zasnutą trującym dymem Warszawę. Żarów w brawurowy sposób otwiera przed nami wyuzdany, apokaliptyczny świat, z którego nie chce się wychodzić.

PRZEKŁAD NA JĘZYK POLSKI

Zestawienie pięciu książek i sześciorga tłumaczek i tłumaczy nominowanych w kategorii Przekład na język polski otwiera Kaja Gucio za tłumaczenie z angielskiego Chronologii wody Lidii Yuknavitch (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022). Jeśli są książki do bólu szczere i do bólu osobiste, to taką jest zdecydowanie Chronologia wody. To relacja z traum, ale spisana językiem, który oddaje istotę przeżytych koszmarów i rozczarowań. Ten język oryginału stał się dzięki Gucio językiem polskiego przekładu, choć w trakcie lektury słowo „przekład” staje się bez znaczenia – tak dojmująca jest bezpośredniość doświadczenia.

Kolejna nominacja trafiła do Jana Marii Kłoczowskiego za przekład z francuskiego dwóch tomów pasjonującej lektury Stanisław August Poniatowski i Europa wieku świateł Jeana Fabre’a (Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie, Warszawa 2022). To cała epoka stanisławowska (z przyległościami) zawarta w dwutomowym dziele, które przeszło siedemdziesiąt lat czekało na polską edycję. Ale może warto było czekać, bo przekład Jana Marii Kłoczowskiego w godny podziwu sposób przybliża osiemnastowieczną rzeczywistość, stroniąc od językowego anachronizmu.

Jerzy Koch nominowany jest do Nagrody drugi rok z rzędu, i to za przekład książki tej samej osoby autorskiej. Chodzi o Marieke Lucas Rijneveld i powieść Mój mały zwierzaku (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022). Rijneveld wymyśla siebie w niderlandzkim, a Koch konsekwentnie wymyśla Rijneveld w języku polskim. Ta translatologiczna praca zachwyca literackością, ale jej społeczne konsekwencje są tutaj nie mniej istotne.

Para René Koelblen Stanisław Waszak otrzymała nominację za przekład Zniknięcia Georgesa Pereca (Wydawnictwo Lokator, Kraków 2022). Ten legendarny, napisany przed pięćdziesięcioma laty lipogram, w którym ani razu nie pada litera „e”, doczekał się w końcu polskiego przekładu z francuskiego. Zniknięcie samogłoski nie powstrzymało duetu tłumackiego przed czynnością, wydawałoby się, niemożliwą. Przed spolszczeniem perecowskiego kryminału, który jest równocześnie historią znikania rodziny i całego narodu w czasie zagłady.

Ostatni z autorów nominowanych w tej kategorii to Krzysztof Majer za przekład Kochanki Wittgensteina Davida Marksona (Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022). Monologi tytułowej kochanki, którą poznajemy jako Kate, to eksperyment literacki, który jest jednocześnie osobny i bardzo udany. Poszarpane wypowiedzi, których celowość jest nieoczywista, są nie tyle zapisem stanów umysłu, co istnienia, które rodzi się z języka i jest od niego w pełni zależne. Pulsując, fruwając i szamocąc się słowa konstytuują bądź niszczą tożsamość. Ta meandryczna proza zadziałała w polszczyźnie nie tylko dzięki tytanicznemu wysiłkowi Mejera, czy jego tłumackiemu talentowi, ale również – jeśli nie przede wszystkim – dzięki ogromnej czytelniczej wrażliwości.

Laureaci konkursu otrzymają Literackie Kostki oraz nagrody finansowych w wysokości 50 tysięcy złotych. Ich wręczenie odbędzie się 25 sierpnia podczas finałowej gali w Muzeum Emigracji w Gdyni. Będzie to kulminacyjny moment dorocznego gdyńskiego festiwalu literackiego Miasto Słowa. Potrwa on od 23 do 27 sierpnia, a jego program poznamy w lipcu.

Gala Finałowa oraz ogłoszenie laureatów

25 sierpnia 2023

Organizator

Miasto Gdynia

Więcej informacji

www.nagrodaliterackagdynia.pl
www.facebook.com/nagroda.literacka.gdynia

Boga trzeba zabić [Fragment książki „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela”]

W połowie lat 90. wydawało się, że z Palestyńczykami zawarto już pokój – no, powiedzmy, podstawy pokoju – więc Żydzi mogą powrócić do przerwanych na półwiecze wojną starych sporów. Może właśnie dlatego jesienią 1998 roku wybuchła sprawa IgalaTumarkina.

Książki są wszędzie. Wszędzie tam, gdzie nie stoją rzeźby gospodarza lub nie wiszą obrazy. Grube grzbiety tomów z nazwiskami autorów wytłaczanymi ciężką szwabachą z początku wieku: Goethe, Heine, Schiller. Obok Camus i cała plejada francuskich egzystencjalistów. Bertrand Russell. Rosjanie. Niemal wszystko w oryginale. Cała spuścizna Europy.

Europa jest tuż, za morzem.

– Pamiętam, w dzieciństwie chodziłem z mamą na spacer po plaży. Mama, zawsze elegancka, prowadziła psa na smyczy. Wołali za nią: „Jekete, Jekete, to przez takich jak ty był Hitler!” – mówi gospodarz. Jekete to nieżyczliwe określenie niemieckiej Żydówki. – Mama też patrzyła z góry na tamtych Ostjuden.

Ostjuden to nieżyczliwe określenie Żydów z Europy Wschodniej. Igal Tumarkin miał kilka lat, gdy tuż przed wojną przybył z matką do Palestyny. Ojciec, Niemiec, został w Europie. Zamieszkali w żydowskiej osadzie Bat Jam pod Tel Awiwem. Podczas wojny o niepodległość 15-letni Tumarkin był jednym z nielicznych obrońców Bat Jam. Potem, jak wielu artystów, przeniósł się do Jaffy, z której uciekli pokonani Arabowie. Bat Jam się rozrastało, przybywało blokowisk jakby żywcem przeniesionych z warszawskich Bielan czy przedmieść Berlina.

– Niedawno powiedziałem w telewizji, że Bat Jam należałoby zrównać z ziemią i wybudować na nowo. Od razu podniósł się wrzask, że Tumarkin znów znieważa naród żydowski – niewysoki, tęgawy mężczyzna śmieje się z ukontentowaniem.

Na ścianie wisi ogromna czarna płaskorzeźba – w stalową płytę wtłoczona waltornia. Nad nią jaskrawoczerwony napis „Tristan”.

– Dlaczego Tristan? – pytam.

– Mam przyjaciela, niemieckiego dyrygenta, który całe życie chciał grać Wagnera. Wreszcie dostał angaż do Bayreuth i zrobiłem to dla niego.

Rzeźba ku czci wagnerowskiej opery? W kraju, w którym ze względu na zajadły antysemityzm niemieckiego kompozytora jego dzieł nie wykonuje się publicznie?

– Istnieje tylko jedna prawdziwa kultura: zachodnia, z jej sekularyzmem, liberalizmem, demokracją, tolerancją – wygłasza swoje credo Tumarkin. – Najbardziej twórcze osiągnięcia ludzkości w niej właśnie znalazły spełnienie. Wielkość judaizmu wyrasta z buntu, a nie z 613 religijnych nakazów i zakazów. To nie zeloci trzymający się religii formalnej sprowadzili lepszy świat, lecz buntownicy: Abraham, Mojżesz, Jezus, Spinoza, Heine, Marks, Freud i Einstein.

– A Bóg?

– Boga trzeba zabić. To był wspaniały wytwór myśli ludzkiej, lecz teraz ją pęta, a nie wyzwala. A już zwłaszcza po Zagładzie nie ma miejsca dla żydowskiego Boga.

Tacy jak Tumarkin – świeccy, lewicowi syjoniści – tworzyli podwaliny izraelskiej państwowości. Odrzucali diasporę i jej spuściznę. Ich inspiracją była Europa państw narodowych i humanistycznej kultury. Założyciel syjonizmu Herzl wyobrażał sobie państwo żydowskie, w którym wszyscy mówią po niemiecku – w języku ludzi wykształconych, którzy po pracy chadzają do opery. Mitteleuropa nad Jordanem.

Te marzenia przerwała Zagłada.

Książki są wszędzie. Grube grzbiety z wytłoczonymi tytułami, rzadziej – nazwiskami autorów. Złote hebrajskie litery. Tanach – hebrajska Biblia. Oba Talmudy – Babiloński i Jerozolimski. Komentatorzy ze średniowiecznej Hiszpanii, renesansowych Włoch i Niemiec, XVII-wiecznej Polski, XVIII-wiecznej Rosji, XIX-wiecznej Austrii. Wszystko w oryginale. Cała spuścizna Europy. Żydowskiej Europy, którą wymordowano.

Urodzony w Polsce na początku wieku Zorach Warhaftig był jednym z tych dwóch tysięcy Żydów, którym japoński konsul w Kownie Sugihara dał na samym początku wojny – wbrew instrukcjom swego rządu – wizy japońskie. Warhaftig przeżył wojnę w Szanghaju. W 1946 roku zorganizował w Krakowie kongres swej partii Mizrahi, łączącej wierność żydowskiej ortodoksji z poparciem dla dążeń syjonistów. Trzech delegatów zamordowano w drodze do Krakowa. Warhaftig zrezygnował, osiadł w Jerozolimie. Do niedawna jeszcze był aktywny jako jeden z historycznych przywódców Partii Narodowo-Religijnej Mafdal. Od jego mieszkania do Wzgórza Świątynnego jest kilkaset metrów w linii prostej. Europa jest bardzo daleko, za morzem.

– Tumarkin ma nieżydowski charakter i grubiański język. – Warhaftig kręci głową z dezaprobatą. Drobną dłonią gładzi siwą głowę, poprawia okulary. Niezbyt chętnie zgodził się na rozmowę o rzeźbiarzu. Pomogły mocne referencje: wnuk jego brata jest w Polsce dziennikarzem i przysłał przeze mnie dziadkowi list.

– To, co on powiedział, że Bat Jam trzeba zrównać z ziemią…

– Jemu chodziło o to, że Bat Jam jest bardzo brzydkie i trzeba by je wybudować na nowo – wyjaśniam.

– No tak, ale zrównać z ziemią? Tego ucho żydowskie słuchać nie może – stary człowiek zawiesza głos. – On może i jest zdolnym rzeźbiarzem, ale tyle już czasu spędził z tymi kamieniami, że sam skamieniał. Nie słyszę głosu jego serca. A może chciał zwrócić na siebie
uwagę? Może po prostu naród żydowski nie reaguje na jego rzeźby? Mamy przecież przykazanie zabraniające czynienia rytych obrazów.

– On uważa, że z przykazaniami należy zerwać – mówię.

– Naród żydowski zrodził się z religii. Nawet świeccy, walcząc z religią, walczą z cząstką własnej duszy – odpowiada Warhaftig.

Zorach Warhaftig jest religijnym Żydem. Jego ortodoksja pochodzi z czasów, gdy judaizm nie był jeszcze rozbity rozłamami. Popularne w diasporze XIX-wieczne odłamy judaizmu: konserwatywny i reformowany, które mniej dosłownie traktują nakazy tradycji – w Izraelu nie zapuściły korzeni; państwo sankcjonuje religijny monopol ortodoksyjnego rabinatu. Ale w judaizmie izraelskim nastąpił inny podział: na haredim i datim.

Datim, zwani czasem zwolennikami nowoczesnej ortodoksji, zrezygnowali z zewnętrznych oznak tradycji. Nie ubierają się jak polscy XVIII-wieczni mieszczanie czy XIX-wieczni kupcy austriaccy. Akceptują nowoczesność i uczestniczą w niej, dochowując zarazem rygorystycznie wierności wszystkim zakazom i nakazom Tory. Datim studiują na świeckich uniwersytetach, czytają świeckie książki, uczestniczą w świeckim życiu. Nie zamiast tradycji, lecz obok niej.

Żyd haredi nowoczesność odrzuca. Pieczołowicie pielęgnuje nie tylko wierność nakazom i zakazom Tory, lecz także dawny obyczaj i strój. „To, co nowe – mówią haredim – to już nie jest Tora”. Świecką edukację uważają za stratę czasu. Wyjątek robią dla nowoczesnej technologii, zwłaszcza komputerów, które można wprzęgnąć w służbę wiary. Żadna z książek Tumarkina nie znalazłaby się w domu haredi, choć Warhaftig zapewne niejedną z nich przeczytał.

Datim i haredim mieszkają w oddzielnych dzielnicach, głosują na inne partie, nawet inaczej wymawiają hebrajskie słowa, przy czym wielu haredim woli nie brukać świętego języka doczesnością i na co dzień mówi w jidysz. Łączy ich wrogość wobec świeckich. Dzieli wizja miejsca religijnych w życiu Izraela.

Tumarkin jest jednym z największych izraelskich artystów. Jego rzeźby są w jerozolimskim Muzeum Izraela i w Muzeum w Tel Awiwie. Stoją na wielkim placu przed telawiwskim ratuszem i w jednym z parków narodowych, upamiętniają miejsca walk o niepodległość i wojny sześciodniowej.

Poszarpane, dramatyczne płaty stali ze sterczącymi z nich fragmentami uzbrojenia, maszyn, odlewów ludzkich ciał. Ludzkie ciało, sztywne na krematoryjnym wózku, przed zimną piramidą stali. I podpis: Macht Arbeit frei? Stojąca postać, rozbierana z ubrania, skóry, ciała, aż ujawni się pustka klatki piersiowej, porażająca nagość serca. To nie heroiczny realizm Natana Rappaporta z pomnika Bohaterów Getta, który ma budzić nasze współczucie i gniew, by stłumić rozpacz. To sama rozpacz, bez ulgi i ukojenia.

– Codziennie czytam Biblię, lecz moją biblią jest Człowiek zbuntowany Camusa – mówi Tumarkin. – Trzeba wielkiej odwagi, by powiedzieć, że po śmierci będzie ze mną to samo, co było przed narodzinami: nic.

Kto dziś jeszcze czyta Camusa poważnie?

Od dziesięciu lat jerozolimski Instytut Jad Waszem przyznaje nagrodę artystyczną imienia Sussmana. Została ustanowiona ze środków, jakie pozostawił Heinrich Sussman, wybitny malarz żydowski mieszkający w Austrii, więzień Oświęcimia, który zmarł bezpotomnie. Bronka Klibanski, jego izraelska przyjaciółka, udowodniła przed wiedeńskim sądem, że malarz nosił się z zamiarem ustanowienia takiej nagrody i powierzenia jej przyznawania Instytutowi Jad Waszem. Nagrodę miano przyznawać „izraelskim artystom, którzy dają w swych pracach wyraz grozie Zagłady, by zachęcić ich do dalszej pracy w tym kierunku”.

W listopadzie 1998 roku Jad Waszem przyznał nagrodę Tumarkinowi. I rozpętało się piekło.

Jad Waszem, ustanowiony w 1953 roku ustawą Knesetu, to izraelski Instytut Pamięci Narodowej badający dzieje Zagłady i upamiętniający jej ofiary. Składa się z kilka oddziałów. Jest więc muzeum, które pokazuje genezę i mechanizmy nazistowskiego antysemityzmu, planowanie i procedurę Zagłady, losy ofiar i tych nielicznych, którym udało się przeżyć. Są archiwa dokumentujące wydarzenia z lat 1933–1945 w Europie, ewolucję mechanizmu Zagłady, jak i reakcje Żydów, w tym dzieje żydowskiego ruchu oporu w gettach i obozach. Działa też komórka przyznająca bohaterskim ratownikom Żydów honorowy tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Są też w Jad Waszem budynki i miejsca pełniące funkcje uroczyste, jak Dolina Wymordowanych Społeczności, gdzie każda gmina żydowska ma swój kamień czy Namiot Pamięci. Tu odbywają się m.in. uroczystości nadania tytułu Sprawiedliwego. Jest tam wreszcie ogromna kolekcja dzieł sztuki związanych z Zagładą.

Jad Waszem jest instytucją symboliczną. Jest położony w sercu Jerozolimy, na Wzgórzu Pamięci, tuż obok Wzgórza Herzla, gdzie znajduje się cmentarz bohaterów narodowych. Musi go odwiedzić każdy uczeń, każdy żołnierz, a także każdy zagraniczny mąż stanu goszczący w Izraelu. Gdy kilka lat temu egipski minister spraw zagranicznych Amr Musa oświadczył – w dobrej, jak się wydaje, wierze – że nie będzie miał czasu na wizytę w Jad Waszem, omal nie doszło do zerwania wizyty. Egipcjanin w końcu czas znalazł.

Na wszystko, co dotyczy Jad Waszem, opinia publiczna reaguje natychmiast.

– Gdy przyznali mi nagrodę – mówi Tumarkin – dzwoniło tylu oburzonych religijnych, że zablokowała się centralka Jad Waszem i dyrektor Instytutu Awner Szalew spanikował.

Poszło o wypowiedź sprzed lat. Po wyborczym sukcesie ugrupowań religijnych jesienią 1988 roku największy izraelski dziennik „Jedijot Achronot” poprosił znane osobistości o opinie.

„To apokalipsa – powiedział Tumarkin. – Kiedy się ich widzi, to się rozumie, dlaczego była Zagłada i dlaczego nie kocha się Żydów. (…) Kibucnicy zaczęli bać się jeździć samochodem w szabat i zaczęli twierdzić, że jedzą koszernie. To kłamstwo mówi jednak pewną prawdę o ruchu narodowo-religijnym. Kiedy się widzi tych w czerni, jak robią dzieci na prawo i lewo i już przekraczają naszą stronę bulwaru Rotszylda [ulica oddzielająca dzielnice Tel Awiwu zamieszkane przez religijnych i świeckich], to można pomyśleć, że niedługo Tel Awiw stanie się jedną wielką jesziwą. (…) Kiedy zobaczyłem satysfakcję tych czarnych lisów, uśmiechających się zza swych bród, zrozumiałem, że dla mnie to koniec. Nie będę tu mieszkał. Mój syn nie będzie tu mieszkał”.

Mimo to Igal Tumarkin nadal mieszka z synem tam, gdzie mieszkał. Nie jest już jednak laureatem przyznawanej przez Jad Waszem nagrody. 8 stycznia 1999 roku kierownictwo Instytutu postanowiło mu ją odebrać.

„Jad Waszem – czytamy w uzasadniającym tę decyzję komunikacie – dokłada wszelkich starań, by nie powoływać się na Zagładę w jakiejkolwiek debacie na temat spraw publicznych, społecznych czy politycznych. Jad Waszem zawsze stanowczo potępiał posługiwanie się Zagładą jako bronią w takich debatach przez którykolwiek z elementów izraelskiego spektrum politycznego, społecznego czy kulturalnego. Jad Waszem również dokłada wszelkich starań, by nie urazić tych, którzy przeżyli Zagładę, i opinii publicznej w ogóle, dla której Zagłada jest istotnym elementem tożsamości”.

Dalej komunikat stwierdza, że decyzję o wycofaniu nagrody (która jeszcze nie została oficjalnie wręczona) podjęto po zapoznaniu się z wypowiedziami Tumarkina, których Jad Waszem wcześniej nie znał, oraz pod wpływem setek apeli oburzonych obywateli. „Jad Waszem – dodają autorzy komunikatu – musi uwzględniać czynniki inne niż wartość artystyczna”.

Instytut nie udziela więcej wyjaśnień; uważa sprawę za zamkniętą.

Innego zdania jest pani Bronka Klibanski.

– Uważam, że odbierając pod naciskiem sił skrajnie klerykalnych, choć podobno nie tylko, nagrodę Tumarkinowi, Jad Waszem postąpił niesłusznie – mówi nienaganną polszczyzną starsza pani, bojowniczka  powstania w Białymstoku i partyzantki, przez czterdzieści lat pracownik naukowy Jad Waszem, obecnie na emeryturze. – To prawda, że Tumarkin wyraził się niezbyt dyplomatycznie, ale nagrodę przyznano mu przecież nie za to, co powiedział, tylko za to, co zrobił. Uważam, że stała się niesprawiedliwość. Tym bardziej że to klerykałowie jako pierwsi odwołali się do Zagłady w politycznej dyskusji: uznali, że Bóg posłużył się Niemcami jako narzędziem kary na Żydach za ich niedostateczną pobożność. Pozbawili się tym samym moralnego prawa do protestu przeciw słowom Tumarkina. Wystosowałam w tej sprawie list do Jad Waszem, rozesłałam go do gazet. Zamieścił go jedynie liberalny „Haarec”.

Podobnego zdania jest Uri Huppert, adwokat, były prezes Ligi do Walki z Przymusem Religijnym. On też znakomicie mówi po polsku. – To zamach na swobodę artystyczną, to religijna cenzura i knebel – mówi z pasją. – Całe życie z tym walczyłem i będę walczył. Izrael ma być świeckim, demokratycznym państwem żydowskim, a nie teokracją. Dla nich, dla haredim, ktoś, kto nie jest taki jak oni, a zwłaszcza nie jest Żydem, nie jest takim samym człowiekiem. A mnie w Polsce podczas wojny uratowali nie-Żydzi, właśnie dlatego, że uważali mnie za takiego samego człowieka jak oni!

W Namiocie Pamięci w Jad Waszem miała się odbyć uroczystość nadania tytuł Sprawiedliwego Marianowi Gołębiowskiemu, wicedyrektorowi warszawskiej Filharmonii, który w czasie wojny ukrywał Hupperta i jego matkę. Gdy jednak zażądano od Hupperta, by, jak nakazuje żydowska religia, nałożył nakrycie głowy, z oburzeniem odmówił
i zerwał uroczystość.

– Bo to jest moja, państwowa, świecka i syjonistyczna instytucja. Religijni nie będą mi tu niczego narzucać! Żadnego nakrycia głowy ani niczego innego – mówi z naciskiem.

– A gdyby pana zaproszono w Polsce na mszę za poległych w powstaniu warszawskim, czy założyłby pan w kościele kapelusz? – pytam.

– A pewnie! Przecież wśród ofiar mogli być Żydzi.

Huppert zna Tumarkina, niechętnie jednak godzi się zarekomendować mnie rzeźbiarzowi. W końcu dzwoni, lecz uprzedza rozmówcę, że jestem niestety chozer be-tszuwa, człowiekiem wychowanym w rodzinie świeckiej, który wrócił do religii.

– Powiedział: Co ty mi będziesz tutaj jakichś czarnych nasyłał! – powtarza z satysfakcją, odkładając słuchawkę.

Tumarkin zgodził się na rozmowę dopiero, gdy długo nalegałem. Przyjął mnie uprzejmie, choć nieufnie zerkał na moją jarmułkę identyfikującą mnie jako kogoś „z drugiej strony bulwaru Rotszylda”. Na Jad Waszem nie zostawił za to suchej nitki.

 

* Dziękujemy Autorowi oraz Wydawnictwu Agora za możliwość publikacji fragmentu książki.

„Jakiegoż to gościa mieliśmy”. Sześć lekcji Pawła Śpiewaka

Paweł Śpiewak. Fot. Archiwum prywatne Piotra Kulasa

Bądź niezależny intelektualnie. Od osoby formatu Pawła Śpiewaka oczekuje się, że będzie autorytetem; osobą, która udzieli uniwersalnych lekcji. Sam Paweł miał jednak zdystansowany, ironiczny i skomplikowany stosunek do figury autorytetu. Zawsze najwyżej cenił samodzielność, niezależność i brak pokory. Wszystko to uznałbym za lejtmotyw jego życia i coś w rodzaju niewysłowionego przesłania. Dlatego lekcje, o których tu wspominam, były raczej wynikiem jego postawy i praktyki niż bezpośredniej artykulacji, z którą na co dzień się obnosił. Należał do odchodzącego pokolenia tej części polskiej inteligencji, którą cenię. Cechuje się ona troską o jakość języka, zaangażowaniem, stylem życia wyrażającym się w rozległości zainteresowań wykraczających poza zawód czy hobby. Zresztą to od zainteresowania rolą i miejscem inteligencji zaczęła się nasza znajomość, która z czasem przerodziła się we współpracę, a nawet powiedziałbym chyba – w rodzaj przyjaźni.

Kultywuj kulturę daru i wdzięczność. Paweł pięknie celebrował kulturę daru. To była jego lekcja najpiękniejsza. Było to u Niego autentycznie uwewnętrznione. Lubiłem, jak przyjeżdżał do mojego domu na Górnym Śląsku, do Bierunia, niedaleko Oświęcimia. Zresztą podczas jednej z wizyt we trójkę (ja, Paweł i Krzysiek Świrek) odbyliśmy przejmującą całodniową podróż do obozu w Auschwitz-Birkenau. Przywoził prezenty i upominki: mapę Izraela, obraz czy rysunki, kubki, książki, kalendarze, piękne zeszyty. Dbał o relację, dzwonił, interesował się, pisał, gościł nas w swoim domu w Warszawie i na wsi. Kiedy odwiedzałem go po swoich uniwersyteckich zajęciach, przygotowywał dla mnie kolację. „Musisz coś zjeść. Trudno się gada z pustym brzuchem” – powtarzał. Pamiętam, jak dzwonił i trzymał kciuki za moją habilitację. W książkach mam jego piękne dedykacje, w pierwszej: „Piotrowi, serdecznie z nadzieją na długą, dobrą znajomość. Paweł Śpiewak, 6 V 2013”. W następnej: „Ani i Piotrowi, z którymi dobrze być w przyjaźni, lekturę sentencji zaleca komentator, 27 grudnia 2014”. Wtedy spędził u nas sylwestra. Czasem zdobył się na prywatne zwierzenia.

Pisz o rzeczach ważnych dla samego siebie. Trzecią lekcją Pawła Śpiewaka była sztuka pisania. Przeczytałem większość rzeczy, które napisał. Dla mnie były to książki ważne i prowokujące. Zresztą nasza znajomość zaczęła się od mojego zainteresowania jego pisarstwem. Opublikowaliśmy później razem kilka rzeczy i dlatego wiem, jak pracował. Parę tekstów napisaliśmy razem, przygotowana przez nas książka mówiona o jego życiu czekała na ostateczne pociągnięcia pióra i końcową redakcję. Jego sposób pisania nie przypominał akademickiego stylu. Irytowało go nawet, że współczesne nauki społeczne są zdominowane przez biurokratyczny gorset wyrażania myśli. Sam uprawiał sztukę eseju z charakterystycznym sposobem wyrazu. Publikował książki i eseje w czasopismach dla inteligencji, nie unikał jednak też polemicznych artykułów i felietonów. Od pewnego czasu ważne były dla niego również kwestii religii czy nawet wiary, a także pisma poświęcone tematyce Holocaustu. Do najpiękniejszych należy między innymi „Śmierć ma wiele imion”, który przesłał mi z pytaniem o zdanie. Teraz wracam do jego komentarzy zamieszczonych w „Pirke Awot. Sentencje Ojców”. Do jego ulubionych socjologów należał Richard Sennett. Na naszych ostatnich zajęciach, które się już nie odbyły, mieliśmy czytać jego „Korozję charakteru”.

Organizuj seminaria i poważnie traktuj nauczanie. Chociaż wszystkie lekcje są ważne, to chyba najwięcej nauczyłem się od niego jako wykładowcy i prowadzącego seminarium. W ostatnim roku organizowaliśmy seminaria Elitylabu (Laboratorium Analiz Transformacji Elit i Inteligencji). Przez wiele lat prowadziliśmy wspólne zajęcia. Najpierw w Instytucie Socjologii. W tym roku na Wydziale „Artes Liberales” mieliśmy roczne seminaryjne zajęcia o autorytaryzmie i demokracji, których już razem nie dokończymy. Nie lubił prowizorki w nauczaniu. Chciał, aby wszystko odbywało się wedle chociażby z grubsza naszkicowanego planu, nawet jeśli potem miałyby być od niego odstępstwa. Nie chodziło nawet o teksty, ale o kierunek myśli, cel. „Piotrze, musisz mi powiedzieć, w jakim Ty chcesz iść kierunku. W jaką stronę my zmierzamy?”. Uniwersytecka dydaktyka była ważna, jednak jego sposób prowadzenia zajęć wykraczał poza formułę akademicką. Zachęcał mnie też, abym dawał swoje teksty na wspólne zajęcia. Tuż po świętach mieliśmy jechać razem ze studentami w teren, na badania do Biłgoraju. Bardzo mu zależało na tym wyjeździe. Zostanie puste krzesło.

Bądź zaangażowanym obywatelem. Piąta lekcja Pawła Śpiewaka jest nam dzisiaj najbardziej potrzebna. Jego zaangażowanie podszyte było pytaniem na temat tego, co może zrobić intelektualista w sferze publicznej w czasie marnym. Zwłaszcza intelektualista rozczarowany polityką. W jego nauczaniu, tekstach, które proponował, zaangażowanie zajmowało miejsce centralne. Był intelektualistą publicznym, który stronił od sytuacji opisanej przez Erwina Panofsky’ego w tekście „W obronie wieży z kości słoniowej” (dawniej omawialiśmy go na zajęciach). Sprawy publiczne są zbyt poważne, aby politykę zostawiać politykom, a szczególnie partiom politycznym, o których miał najgorsze zdanie. Odróżniał politykę od innych spraw, nie uważał ich za tożsame. Już same tytuły jego książek świadczą o sprawach, które winny być obecne w sferze publicznej: wizja wspólnego dobra, pamięci, kwestie tożsamości czy w końcu problematyka kultury. Na wymiar kultury czy stylu miał szczególnie wyczulony słuch. Jego zdaniem, chociaż polityka kieruje się swoją własną logiką podporządkowaną walce o władzę, to bez wizji wspólnego dobra i w ogóle jakiejś wizji – skazana jest na upadek. Rola intelektualisty polega w tej sytuacji na organizowaniu życia duchowego i kulturalnego: organizowaniu seminariów, powoływaniu do życia intelektualnych czasopism, budowaniu oficjalnych i nieoficjalnych instytucji, zabieraniu głosu w ważnych sprawach. W tym znaczeniu był spadkobiercą polskiej inteligencji zaangażowanej, etosowej, której nie jest wszystko jedno.

Smakuj życie. Wreszcie – to jest chyba lekcja najtrudniejsza – lubił i umiał korzystać z życia. Smakowanie życia było dla niego równie ważne jak książki. Lubiłem, jak myśli, mówi i pisze. Jeździł, gotował, podróżował, wykładał. Podpowiadał nam, co musimy koniecznie zobaczyć w Rzymie. Lubiłem też jego czerwone spodnie i słomkowy kapelusz. Lubiłem, jak robił pizzę z pieca albo twaróg, albo turecką kawę w miedzianym tygielku. Przyrządzał dla nas pieczoną kaczkę, której nigdy akurat specjalnie nie polubiłem. Po powrocie z Wietnamu i Kambodży nauczył nas robić sajgonki.

Miał wiele planów i celebrował wolność emeryta. Kilka miesięcy temu byliśmy gośćmi na jego ślubie, przeprowadził się, mówił, że chce z żoną Hanią kupić pod Warszawą dom. Odwiedzał Italię. Był w ciągłym ruchu. Pisał książkę o problematyce polityki w tekstach biblijnych. Obaj planowaliśmy naszą wspólną książkę, do której opublikowany niedawno tekst w „Przeglądzie Politycznym” miał być pewnym wstępem. Przygotowaliśmy wywiad rzekę o jego pracy, życiu, rodzicach, chorobie. Osobną książkę chciał poświęcić Janowi Śpiewakowi, swojemu ojcu, którego uważał za poetę niedocenionego.

Ostatnio jednak poczuł się gorzej, musiał odwołać obecność na ostatnich zajęciach. Chorował od dłuższego czasu. W niewydanym wywiadzie rzece (do której kiedyś może wrócę) mówił mi: „Kiedy dowiedziałem się, że jestem chory, to poczułem samotność. Miałem wrażenie wypadnięcia z rytmu. Potem włączyłem się, mówiąc sobie: «OK, mogę jeszcze normalnie funkcjonować przez jakiś czas». Ale na początku dojmujące było uderzenie samotności. Jesteś sam z tym przeżyciem”. Rozmawialiśmy często o drzewach, sadzeniu, pracy w ogrodzie. W moim ogrodzie rośnie Pan Buk, który zasadził, żebym go pamiętał (jak mówił), ale ja go będę pamiętał pomimo Pana Buka. Myśl, że już nigdy go nie zobaczę, jest ogromnie smutna. Ecce homo.

 

Wspomnienia o Pawle Śpiewaku

Poniżej prezentujemy teksty wspomnieniowe, które o Pawle Śpiewaku napisali jego uczniowie i przyjaciele:

♦ Jarosław Kuisz, „Paweł. Krótki słowniczek”

♦ Karolina Wigura, „Trzy dary, jakie dostałam od Pawła Śpiewaka”

♦ Piotr Kieżun, „Sokrates z ulicy Karowej. Wspomnienie o Pawle Śpiewaku”

♦ Katarzyna Kasia, „Od Pawła Śpiewaka dostałam lekcję oświeconego patriotyzmu”

♦ Piotr Kulas, „«Jakiegoż to gościa mieliśmy». Sześć lekcji Pawła Śpiewaka”

♦ ariel rosé, „Będzin. Z dedykacją dla Pawła Śpiewaka”

♦ Łukasz Kowalczyk „Wspomnienie o Pawle Śpiewaku”

♦ Rafał Kalukin, „Paweł Śpiewak – ocalić autonomię myślenia”

♦ Paweł Marczewski, „Koneser ludzkich charakterów. Wspomnienie o Pawle Śpiewaku”

♦ Kaja Sztandar-Sztanderska, „Niezwykły nauczyciel. Wymagający. Czasem strasznie irytujący”

♦ Karolina Wigura, Jarosław Kuisz, „Dlaczego bez Pawła Śpiewaka nie byłoby Kultury Liberalnej?” [PODCAST]

 

Paweł Śpiewak. Fot. z archiwum prywatnego Karoliny Wigury

 

„Uprawiać naukę tak, jak proponował Einstein – «…as a dream»”. [Jubileusz 80. urodzin prof. Marcina Kuli]

Mówili Państwo o jakimś facecie. Zdaje się interesujący. Wiele jego zainteresowań i dążeń było i jest mi bliskich – choć sam często nie zdołałem ich zrealizować.

Prof. Marcin Kula w trakcie wykładu. Fot. Archiwum rodzinne

Jeśli jednak o mnie mówić, to podkreślę, że często interesowały mnie zjawiska w długim trwaniu. W tym np. Uniwersytet, który przeżył już niejeden ustrój i niejedną władzę. Punkty i rankingi zmieniają się, ministrowie przychodzą i odchodzą, władza tworzy własne instytucje naukowe, promuje kogo chce lub odmawia promocji temu, kogo nie chce (niedawny casus: Michał Bilewicz!), a uniwersytety pozostają. W kontekście uniwersytetów nieraz nasuwało mi się powiedzonko z czasów komunizmu: „Przeżyliśmy rewolucję, przeżyjemy konstytucję” (Rosja 1936, Polska 1952).

Podstawowym elementem długiego trwania w konstrukcji Uniwersytetu jest zaś kontakt nauczyciela akademickiego ze studentem czy doktorantem. Chciałbym, by ta istota procesu nauczania przetrwała wszelkie idiotyzmy instytucjonalne. Nieskromnie przytoczę fragment niedawnego prywatnego listu od byłego studenta do mnie, który sprawił mi wielką przyjemność przez potwierdzenie, że udawało mi się budować taki kontakt. Nie podam nazwiska autora, nie wiem czy byłby zadowolony, ale może ucieszy się dowodem, że sprawił mi satysfakcję. Miałem zresztą więcej takich, czy podobnych listów bądź innych miłych mi wyrazów, ale ten list akurat przyszedł niedawno:

„Cieszę się bardzo, że Pana Profesora poznałem i muszę przyznać, że mnie Pan w jakimś stopniu ukształtował, choć być może nie dostrzega Pan tego biorąc pod uwagę moje obecne poglądy polityczne :)

Niemniej zawsze ceniłem Pana podejście intelektualne, metodę pracy naukowej, życzliwość do studentów i wszystkich innych osób. To wszystko chciałbym naśladować, zwłaszcza Pana dobro i życzliwość wobec ludzi”.

Inicjatywa zorganizowania tego spotkania i liczna obecność uczniów w tej sali potwierdzają, tak jak przytoczony list, że mogę mieć satysfakcję z działania w tym zakresie. Bardzo wam dziękuję – podobnie jak wszystkim przybyłym, także tym, którzy chcieli przyjść, a z jakichś powodów nie mogli – za wzmocnienie mojej świadomości, że mogę mieć satysfakcję.

Jest wszakże, a przynajmniej powinien być drugi element długiego trwania w konstrukcji Uniwersytetu: swobodna, z fantazją, twórczość naukowa, a nie realizowanie socjalistycznego planowania lub wyrabianie punkcików i podążanie za wizją historii ustaloną przez władzę, a nawet ewentualnie dominującą w społeczeństwie. Nauka nie może być także ograniczona do komentowania paru skądinąd najpewniej rzeczywiście wielkich autorytetów naukowych i podążania za nimi.

Nie znoszę standaryzowanej nauki. Biochemik z mojej rodziny, niestety już nieżyjący, w 1986 roku, gdy pracował w IBB PAN, zapisał po wizycie prof. Fraenkela-Conrata [1], jednego z ojców wirusologii:

„84-letni facet zachęcał mnie do tego, by uprawiać naukę tak, jak proponował Einstein – «…as a dream»” [2].

Nie sięgając tak wysoko, powinienem zapytać, czy mnie udało się tak pracować. W pewnym stopniu chyba tak. Udało mi się robić, co chciałem – w granicach mojej, ograniczonej zresztą fantazji. Udało mi się mieć w nosie socjalistyczne planowanie i równie głupie punkty. Robiłem, co chciałem i jak chciałem, ryzykując odrzucenie, co mi się oczywiście zdarzało; przyjmowałem także z góry, że do wielu miejsc nie mam po co startować. Paru odrzucanych, a uznanych pośmiertnie znalazłoby się w dziejach. Nie mam aż takich ambicji. Miło mi było jednak po prostu robić to, na co miałem ochotę. Rozproszyłem się, co jest jednym z grzechów naukowca-historyka. Mam nadzieję, że dzięki temu i podobnym działaniom w każdym razie przynajmniej nie wszedłem do grupy, którą Niemcy nazywają, a przynajmniej nazywali Fachidioten.

Tłumy z pewnością nie kupowały moich prac. Kiedyś, chyba w jakiejś gazecie, widziałem obrazek pracującego autora, którego żona pytała: „Po co piszesz? I tak tego nikt nie kupi!” Ten odpowiadał: „Bo mam, kurwa, wenę”. Pomyślałem, że to o mnie, skserografowałem w powiększeniu i przykleiłem na ścianie. Żona wkleiła moją fotografię, zmieniła słowo „k…” na „kurczę” – no i w tej wersji wisi w mieszkaniu. Jedną z milszych mi pochwał była końcówka recenzji prof. Rafała Stobieckiego z mojej „Wizytówki historyka”: „Można więc zasadnie przypuszczać, że jeszcze nie raz nas zaskoczy – nową książką czy artykułem, ważnym głosem w dyskusji na temat kondycji naszego środowiska czy kolejną nieortodoksyjną recenzją” [3].

Niezależnie od tego, czy na takie nadzieje zasługuję, cieszę się, że swoimi dotychczasowymi działaniami dałem widać Koledze powód do takiego sądu, a Państwu mogę tylko życzyć, by w interesie może nie tyle ludzkości, ile własnym oraz naszej społeczności, chcieli i mogli iść za chęciami i zainteresowaniami, drogą jak najbardziej oryginalną.

Będę kończył. W plakacie zamieścili Państwo moją osobę z napisem „Homo sapiens”. Gratuluję fotografowi uchwycenia, to nie było pozowane. Ponieważ mam 80 lat, po czterech godzinach jestem już jednak homo ledwo-sapiens. Życzę Wam powodzenia, dziękuję, że byliście ze mną, także za wszystko co uczyniliście dla mnie kiedykolwiek, a w tym także, na dobrym miejscu, za dzisiejszy dzień.

Przypisy:

[1] Heinz Fraenkel-Conrat (1910–1999).

[2] Z rodzinnego listu prof. Włodzimierza Zagórskiego-Ostoja z 10 października 1986 r.

[3] „Klio Polska. Studia i Materiały”, t. XIII, 2021, s. 199–205.

 

* Mowa wygłoszona w trakcie uroczystości jubileusz 80. urodzin prof. Marcina Kuli, które odbyły się na Wydziale Historii UW w dniu 24 marca 2023 roku.

Psy pobiegły do lasu, czyli redaktorskie potyczki z prof. Kulą [Jubileusz 80. urodzin prof. Marcina Kuli]

Uniwersyteckie ścieżki moja i prof. Marcina Kuli nigdy się nie przecięły. Nie studiowałem historii. Nie udało mi się też trafić jako wolny słuchacz na któreś z jego seminariów. Jednak trudno było nie słyszeć o Profesorze, jeśli rozpoczynało się studia na którymkolwiek z wydziałów humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego w ostatnim roku drugiego millenium. Znałem jego postać i – jak się później okazało – szybko miałem okazję poznać niezliczone rzesze jego uniwersyteckich wychowanków. Miał ich tyle, że do dziś każdego historyka po UW mniej więcej z mojego pokolenia podejrzewam o to, że pisał doktorat u Kuli. Mylę się nie tak znowuż często.

Prof. Kula pojawił się jednak w końcu na moim horyzoncie, a raczej ja pojawiłem się na jego. W 2010 roku dołączyłem do redakcji tygodnika „Kultura Liberalna” i rok później zacząłem kierować w nim działem recenzji książkowych. Profesor znał nasze środowisko intelektualne, ponieważ – a jakże! – również je zinfiltrowali jego uczniowie. Co więcej, Profesor darzył „Kulturę Liberalną” pewną sympatią. Oprócz niewątpliwego czaru osobistego, jaki roztaczaliśmy dookoła, niemałą rolę odegrał w tym fakt, że nasze i jego poglądy na to, jak powinno się urządzać świat, a przede wszystkim, jak się go urządzać nie powinno, w dużej mierze się pokrywały. W naturalny więc sposób doszło w końcu do tego, że Profesor zaproponował nam do publikacji tekst.

Kolaż z wizerunkiem prof. Marcina Kuli przygotowany na jubileusz 80. urodzin. Tu jako płodny twórca tekstów historycznych

Miałem go zredagować. Zabrałem się więc raźno do roboty. Tu przyciąłem, tam zamieniłem szyk. Poprzestawiałem przecinki. Dokonałem wymiany co poniektórych wyrazów. Niektóre zdania podzieliłem na dwa, inne scaliłem. Napracowałem się srodze. Bardzo z siebie zadowolony wysłałem zredagowany tekst autorowi. Nie wiedziałem jeszcze, że Profesor jest zaprzysięgłym wrogiem redaktorskich innowacji i wyznaje surową w swojej prostocie zasadę – tekst albo się odrzuca, albo przyjmuje w całości. Bez zmian.

Ten autorski integryzm, porównywalny tylko z integryzmem integralnych katolików, sprawił, że musiałem swoją redaktorską dumę schować do kieszeni. Tekst był zbyt wartościowy, żebym toczył wojnę o moje prerogatywy, które – jak zresztą wiadomo ze słynnego tekstu Boya „O święte prawo do przecinka” – są zawsze dyskusyjne. Z triady ról, w które musi się zazwyczaj wcielać redaktor, a więc policjanta, psychologa i dyplomaty, została mi tylko ścieżka dyplomatyczna: appeasement, reset i nawiązanie ponownych przyjacielskich stosunków.

Widać dotarliśmy się z Profesorem, bo nasza współpraca trwa do dziś. Fałszywe byłoby jednak stwierdzenie, że odbywa się to bez ostrożnego przypominania mi przez prof. Kulę przyjętej wspólnie zasady o nieingerencji w autonomię tekstu. Takim przypomnieniem był choćby poniższy e-mail, wysłany do mnie przy okazji przygotowywanej przez Profesora recenzji. Oto jego fragment:

„Generalnie, na marginesie sprawy poprawek miałbym wiele do powiedzenia. Może kiedyś przy okazji. Teraz tylko dwie historyjki: 1) Czy wie Pan jak wygląda zredagowane jedno z ciekawszych zdań literatury polskiej: «Ogary poszły w las» (Żeromski, Popioły)? Po pierwsze nie «ogary», bo to słowo przestarzałe, lecz «psy». Po drugie nie «poszły», bo każdy wie, że psy nie chodzą, lecz biegają. Po trzecie nie «w las», bo to nieprawidłowo. W sumie ma być: Psy pobiegły do lasu. 2) Czy zna Pan odpowiedź Marii Dąbrowskiej na uwagę redaktorki: «Pani Mario, tak się nie pisze»? Pisarka spojrzała na redaktorkę i spokojnie powiedziała: «Dziecko, ale tak się odtąd będzie pisało»”.

Anegdoty wziąłem sobie do serca. Zresztą są znakomite. Ale nie byłbym godny miana redaktora, gdybym nie próbował przeciągnąć kołdry na swoją stronę. Był Żeromski i Dąbrowska, to ja odpowiem Brodskim, pomyślałem. Ten zaś w rozmowie z Salomonem Wołkowem stwierdził, co następuje:

„Nie ma pisarza, któremu nie przydałby się redaktor. A już tym wielkim redaktor potrzebny jest na gwałt. Wszystkim bez wyjątku”.

Profesor nie dał się przekonać. Ja jednak, ceniąc niezwykle jego pisarstwo, po cichutku zmieniam mu do dziś w każdym tekście jakiś mały przecineczek. Tylko pst!, niech to zostanie między nami.

„Spięcie” otwiera program współpracy medialnej „Dział Krajowy Lokalny”

Jesteś dziennikarką_em albo studentką_em dziennikarstwa lub innych kierunków albo interesujesz się dziennikarstwem? Ciekawią cię sprawy lokalne i polityka na szczeblu samorządowym? Śledzisz działalność aktywistyczną w swoim mieście albo lesie, wkurza cię deweloper, zabudowujący każdą wolną przestrzeń? Do łez doprowadzają cię ścieki lejące się do rzeki po godzinach pracy inspektoratu? Może chcesz nagłośnić problemy, z jakimi borykają się lokalne media? A może chciała_byś relacjonować jesienne wybory do parlamentu i kampanię wyborczą w swoim okręgu? Możesz oczywiście pójść do wyższej szkoły bullshitu, gdzie pan Pereira z drugim panem wyjaśnią ci, na czym świat stoi, a raczej, od czego się chwieje. Ale możesz też wziąć udział w projekcie Dział Krajowy Lokalny i przez rok współpracować z jedną z pięciu redakcji Spięcia.

Spięcie tworzy pięć różnych ideowo redakcji, które od lat współpracują dziennikarsko. Klub Jagielloński, Magazyn Kontakt, Krytyka Polityczna, Nowa Konfederacja i Kultura Liberalna to niezależne media opiniotwórcze. Ich przekaz trafia do różnych grup odbiorców. Łączy je chęć poważnej debaty i przekonanie, że warto przebijać własne bańki informacyjne.

Zapraszamy lokalne dziennikarki i dziennikarzy do przebijania baniek razem z nami!

Spięcie otwiera roczny program współpracy medialnej Dział Krajowy Lokalny. Chcemy wzmacniać głosy płynące spoza Warszawy. Chętnie podzielimy się wiedzą i zasobami, a przy okazji nawiążemy współpracę.

Weź udział w seminarium

Pierwszym etapem programu Dział Krajowy Lokalny będzie trzydniowe seminarium. W gronie przedstawicielek pięciu redakcji Spięcia, zaproszonych gości specjalnych oraz uczestniczek_ków programu porozmawiamy o wyzwaniach społecznych i mediach, które mają ambicję je opisać.

Seminarium odbędzie się w dniach 30 marca – 2 kwietnia 2023 roku nad Zalewem Zegrzyńskim.

Zapewniamy nocleg, pełne wyżywienie, pokrywamy koszty transportu.

Kiedy już się poznamy, uczestniczki_cy programu rozpoczną współpracę z wybranymi przez siebie redakcjami współtworzącymi Spięcie. Przez rok będziemy się wspierać, opisywać świat i przebijać medialne bańki.

Współpracuj z jedną z redakcji Spięcia

Każda z redakcji proponuje wsparcie indywidualne, czyli 50 godzin konsultacji w ciągu 60 tygodni trwania projektu.

Każda z redakcji jest inna i może ci zaproponować wyjątkowy program. Poznaj redakcje tworzące Spięcie i wybierz tę, z którą chcesz współpracować.

Kultura Liberalna wydaje internetowy tygodnik opinii. Kolejne wydania ukazują się we wtorki, a każde z nich to pełnowymiarowy pakiet analiz politycznych, wywiadów z intelektualistami, politykami i dziennikarzami, a także tekstów o literaturze, sztukach wizualnych oraz muzyce. W ramach tygodnika ukazują się również trzy autorskie wideopodcasty na YouTubie i w serwisach podcastowych. Kultura Liberalna organizuje także konferencje, seminaria oraz debaty. Wydaje książki na temat przyszłości liberalnej demokracji w Polsce i na świecie.

Uczestniczkom projektu Kultura Liberalna oferuje:

1. udział zdalny (Zoom) lub osobisty w dyskusji redakcyjnej Kultury Liberalnej dwa razy w miesiącu

2. udział w przygotowaniu materiału dziennikarskiego (felieton, recenzja, reportaż, wywiad, komentarz, w zależności od miesiąca) pod okiem redaktora prowadzącego, samodzielnie lub w teamie dziennikarskim – transkrypcja i/lub research i/lub zrobienie materiału dziennikarskiego i/lub redakcja (konsultacje i współpraca)

Krytyka Polityczna działa na rzecz zmiany społeczne. Chce, by świat stał się równiejszy, sprawiedliwszy, mądrzejszy i przyjaźniejszy. Pisze i wydaje książki o klimacie, ekonomii, kulturze, analizuje scenę polityczną, szuka rozwiązań na dziś i wygląda w przyszłość. Zabiera głos w debacie publicznej, prowadzi badania, inspiruje. W ramach Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego działa internetowy dziennik opinii, wydawnictwo, świetlice w Warszawie i w Cieszynie oraz Instytut Krytyki Politycznej.

Uczestniczkom projektu Krytyka Polityczna oferuje:

1. opiekę redakcyjną, czyli wybór i omówienie tematu, wsparcie w wyborze formy (wywiad, felieton, publicystyka, reportaż), wsparcie w trakcie pracy nad tekstami, płatną publikację na portalu Krytyki Politycznej

2. pomoc w zdobyciu kontaktów do osób, z którymi chcesz przeprowadzić wywiad

3. wizytę w redakcji, uczestniczenie w kolegium redakcyjnym, wgląd w codzienną, zwykłą pracę zespołu pl

4. konsultację przy produkcji materiału filmowego, jeżeli twoim marzeniem jest nagranie krótkiego filmu

5. wsparcie przy produkcji podcastu w podcastowni Krytyki Politycznej, jeżeli czujesz, że ta forma dziennikarstwa to twój żywioł

6. konsultację z naszym specjalistą od social mediów i fotoedytorem

Nowa Konfederacja to internetowy magazyn. Ponadto NK wydaje książki, organizuje debaty. Regularnie na łamach magazynu pojawiają się teksty o tematyce politycznej o znaczeniu strategicznym, o państwie i polityce międzynarodowej. W publikowanych książkach Nowa Konfederacja stawia sobie za cel odgrywanie roli pośrednika między światem ekspercko-akademickim a medialnym.

Uczestniczkom projektu Nowa Konfederacja oferuje:

1. zagłębienie się w tematykę polityczną o znaczeniu strategicznym oraz udział w pracach środowiska tworzącego miejsce poważnej debaty o państwie i polityce

2. wsparcie doświadczonego redaktora przy próbach tworzenia: eseju, felietonu i artykułu publicystycznego, z możliwością publikacji najlepszych materiałów na stronie http://www.nowakonfederacja.pl

3. realizację cyklu 3 wywiadów pod okiem doświadczonego redaktora, z możliwością publikacji najlepszych materiałów na stronie http://www.nowakonfederacja.pl

4. wsparcie doświadczonego redaktora przy realizacji materiału reportażowego, z możliwością publikacji najlepszych materiałów na stronie http://www.nowakonfederacja.pl

5. możliwość przysłuchiwania się obradom kolegium redakcyjnego / radyprogramowej Nowej Konfederacji (1–3 razy w czasie trwania projektu)

Magazyn Kontakt łączy lewicową wrażliwość z wartościami katolickimi. Kontakt tworzy zaangażowane środowisko, publikuje opiniotwórcze teksty, inicjuje działania społeczne. Na swoich łamach – w internecie i drukowanym magazynie – porusza tematykę ekonomiczną, polityczną, kulturową, religijną. Dużo pisze o sprawiedliwości społecznej i ekologicznej, wykluczeniach, ubóstwie, przemocy i Kościele.

Uczestniczkom projektu Magazyn Kontakt oferuje:

1. możliwość uczestnictwa w pracach redakcji o unikalnym profilu światopoglądowym, pozwalającym analizować zjawiska społeczne, łącząc lewicową i chrześcijańską wrażliwość

2. możliwość zaangażowania się w bieżące prace redakcyjne, np. przy tworzeniu odsłon tematycznych czy numerów papierowych, zarówno merytoryczne (wymyślanie i tworzenie materiałów), jak i techniczne (prace redakcyjne i edytorskie)

3. możliwość – w zależności od chęci współpracujących osób – wspólnego wypracowania i stworzenia cyklu materiałów o wybranym zagadnieniu w Polsce lokalnej, np. o wyzwaniach ekologicznych, doświadczeniu transformacji, Kościele itd. i publikacji ich na stronie pl

4. wsparcie doświadczonego redaktora w przygotowaniu zaproponowanych materiałów (wywiadów, tekstów publicystycznych, reportaży itd.) i publikacja ich na stronie pl – liczba materiałów do indywidualnego uzgodnienia

5. cykl kilku spotkań seminaryjnych z uznanymi dziennikarzami i dziennikarkami zajmującymi się różnymi formami (reportaż, dziennikarstwo śledcze, wywiad), którzy współpracują z redakcją Kontaktu

Klub Jagielloński prowadzi portal klubjagiellonski.pl, na łamach którego ukazują się regularnie opinie, analizy i eseje, a także komentarze społeczne, polityczne czy dotyczące kultury. Ponadto organizacja publikuje czasopismo idei „Pressje”, prowadzi kanał w serwisie YouTube poświęcony sprawom politycznym, redaktorzy Klubu Jagiellońskiego są autorami podcastów. W każdym miesiącu organizacja przygotowuje otwarte debaty, spotkania, seminaria i wykłady w całej Polsce. Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego przygotowuje raporty, komentarze do zmian prawa.

Uczestniczkom projektu Klub Jagielloński oferuje:

1. naukę pisania artykułów publicystycznych, notek prasowych, artykułów analitycznych; przygotowywania i przeprowadzania wywiadów; promocji materiałów w social mediach (przede wszystkim FB, Twitter, Instagram)

2. udział w wybranych spotkaniach redakcji portalu i pisma idei „Pressje

3. przygotowywanie własnych, różnorodnych materiałów z możliwością publikacji na naszych łamach

4. dostęp do bieżącej pracy redakcji portalu

 

Chcesz się zgłosić? Wypełnij formularz https://forms.gle/PhKmJ8sUimDgyZCT9 Rekrutacja trwa do 21.03.2023.
Na wszystkie zgłoszenia odpowiemy do 24.03.2023
Masz pytania? Napisz [email protected]

Zapraszamy!

**

Projekt realizowany z dotacji programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy finansowanego z Funduszy Norweskich.

 

Debiuty i po-debiuty: recenzje młodej polskiej prozy

♦ Piotr Kieżun, Krajobraz ze sztafażem. Recenzja książki „Nieuzasadnione poczucie szczęścia” Tomasza Tyczyńskiego

♦ Karolina Felberg, Metafizyka Ciszy. O „Kundlach” Katarzyny Groniec

♦ Marcin Bełza, Nieznośna gęstość memów. O powieściach „Kości, które nosisz w kieszeni” i „Jeśli przecięto cię na pół” Łukasza Barysa

♦ Karolina Felberg, Przedwiośnie śnieżynek. Recenzja powieści „Zguba” Natalii Szostak

♦ Piotr Kieżun, Lesbijska miłość i relikwie dzieciństwa. Recenzja powieści „Nie wszyscy pójdziemy do raju” Olgi Górskiej

♦ Karolina Felberg, Reżimy melancholii. O książce „Ucichło” Marii Karpińskiej

♦ Karolina Felberg, Pippi na mazowieckich dróżkach. Recenzja powieści „Nigdzie” Małgorzaty Boryczki

♦ Marcin Bełza, Między zgubionymi. O powieści „Grisaille o zwykłym osiedlu” Justyny Hankus

♦ Karolina Felberg, Siły fatalne nad Warszawą. Recenzja książki „Czarna ręka, zsiadłe mleko” Katarzyny Szaulińskiej

♦ Piotr Kieżun, Modrzejewska, Sienkiewicz i pułapki literatury gatunkowej. O książce „To przez ten wiatr” Jakuba Nowaka

♦ Marcin Bełza, Wolałabym nie. Recenzja książki „Zapiski wariatki” Aleksandry Młynarczyk-Gemzy

♦ Karolina Felberg, Smutek cyfrowych tropików. O książce „Zaklinanie węży w gorące wieczory” Małgorzaty Żarów

♦ Marcin Bełza, „Trash story” Mateusza Górniaka – początek końca spektakli (w prozie)

♦ Karolina Felberg, Literatura dyskretna. O powieści „Czarne łabędzie, biały puch” Karoliny Jaklewicz

♦ Piotr Kieżun, „Czarny hetman” Barbary Sadurskiej, czyli powidoki debiutu

♦ Marcin Bełza, Przejść przez próg cudzymi słowami. Recenzja „Przechodząc przez próg, zagwiżdżę” Wiktorii Bieżuńskiej

♦ Marcin Bełza, To nie jest powieść. Recenzja książki „Oto ciało moje” Aleksandry Pakieły

Kilka słów o nowej rubryce

Czym jest debiut literacki? Dla wydawnictwa – ryzykiem. Finansowym, bo koszt publikacji przy nieznanym nazwisku może w ogóle się nie zwrócić. I wizerunkowym – bo nawet jeśli wydawca jest przekonany, że debiut to wybitne dzieło, publiczność może uznać, że jest wprost przeciwnie i że wydawca wciska jej rzecz pozbawioną wartości. Zwłaszcza, gdy debiut formalnie odbiega od przyjętych wzorców. Dla autorki lub autora – z oczywistych względów literackim być albo nie być. Dla czytelniczek i czytelników – wielką niewiadomą, która równie dobrze może stać się olśnieniem, jak i olbrzymim rozczarowaniem. Wreszcie dla samej literatury – łykiem tlenu, czymś, bez czego szybko stałaby się muzealnym eksponatem.

Debiut to zatem utwór, z którym wiele osób wiąże wielkie nadzieje i w przypadku którego gra toczy się o naprawdę wysoką stawkę. O ile w ogóle przejdzie zauważony. Zazwyczaj bowiem nie stoi za nim ani wielka machina promocyjna, ani znane nazwisko. Autorzy debiutów mogą liczyć jedynie na dociekliwych czytelników, środowiskowy marketing szeptany lub… recenzentów.

Mogą liczyć też na nową recenzencką rubrykę „Debiuty i po-debiuty”, którą uruchomiliśmy w lipcu 2022 roku.  Stawiamy w niej sobie za cel omawianie najnowszych polskich debiutów prozatorskich.

Czym się kierujemy?

1.

Jest nas troje recenzujących: Marcin Bełza, Karolina Felberg i Piotr Kieżun (nasze biogramy znajdziecie pod tekstem). Trójka to dobra liczba, ale poza tym numerologicznym aspektem daje ona coś jeszcze – zróżnicowane podejście do tekstu i bezstronność. Bądźmy bowiem szczerzy – krąg ludzi piszących, piszących o pisaniu oraz to pisanie i pisanie o pisaniu publikujących jest w Polsce bardzo wąski. Wszyscy, prawie wszyscy – recenzenci, wydawcy i autorzy – spotykamy się regularnie na festiwalach literackich i debatach poświęconych książkom. Wielu z nas się nawzajem lubi, bo choć jest wśród nas dość duże stężenie ambicji i egocentryzmu, to jednak koniec końców jesteśmy zazwyczaj przyjaźnie usposobionymi ludźmi. Aby uniknąć towarzyskich i środowiskowych uwikłań, każde z naszej trójki pisze więc o debiutach autorów, z którymi nie łączą nas więzy przyjaźni lub zależności. Jeśli jednak zdarzy się, że napiszemy o książce, której autorkę, autora lub wydawcę dobrze znamy – niech nie liczą na taryfę ulgową.

2.

Oprócz debiutów będziemy się przyglądali również drugim książkom po debiucie (stąd drugi człon nazwy rubryki). Taka publikacja jest bowiem często literackim „sprawdzam”, testem na to, czy pojawili się wśród nas na dobre nowy pisarz lub nowa pisarka.

3.

W rubryce czytamy i oceniamy tylko prozę. Jest to niezbędne ograniczenie, byśmy mogli przedstawić Czytelniczkom i Czytelnikom w miarę spójny obraz wycinka polskiej literatury współczesnej.

4.

Będziemy się starali recenzować książki głównie „dziewiczych” debiutantów, a więc takich, którzy dopiero zaczynają swoją literacką drogę. Jeśli znany i nagradzany poeta nagle napisze debiutancką powieść, będzie nas interesował mniej niż pisarka, dla której taka powieść jest pierwszą poważną publikacją.

5.

Wiemy, że nie damy rady napisać o wszystkich debiutach prozatorskich ukazujących się w Polsce i że jesteśmy skazani na wybór. Będzie on, oczywiście, arbitralny, podyktowany naszymi gustami i ciekawością. Nigdy jednak naszym indywidualnym interesem.

6.

I punkt ostatni – jesteśmy otwarci na dyskusje i polemiki. To one są jednym z warunków żywotności literatury. A ona jest w tym wszystkim najważniejsza.

 

Wszystkich autorów i autorki oraz wszystkie wydawnictwa prosimy o nadsyłanie informacji o publikowanych debiutach prozatorskich na adres: [email protected]

Moja historia literatury francuskiej, czyli lista najlepszych dzieł napisanych w języku Moliera [Petitem]

Końcówka grudnia to zmora większości redaktorów działów literackich. Zaczyna się tworzenie list, zestawień i rankingów najlepszych najlepszości wydanych w mijającym roku.

Kto nie ma skrupułów, zazwyczaj dobrze się bawi. Kto je ma – cierpi katusze. Jak bowiem ułożyć ranking, kiedy jesteśmy przekonani, że powinno być sześć pierwszych miejsc ex equo? Albo, co gorsza, że być może tej najlepszej książki – najciekawszej, najbardziej odkrywczej, poruszającej i językowo najlepiej skrojonej – jakimś dziwnym trafem nie przeczytaliśmy?

Można powiedzieć, że to ryzyko pracy redaktora, który powinien jednakowoż spełnić oczekiwania czytelniczek i czytelników i przedstawić swoje preferencje lekturowe. Niniejszy tekst jest odpowiedzią na ten branżowy imperatyw i jednocześnie swego rodzaju unikiem. Nie przedstawię w nim najlepszych książek beletrystycznych 2022 roku (takie zestawienie pojawi się w odniesieniu do debiutów w styczniu), podpowiem za to, co uważam za crème de la crème literatury francuskiej.

Zresztą pomysł nie jest przypadkowy. W naszym zangielszczonym, a raczej do cna zamerykanizowanym redaktorskim środowisku co i rusz natykam się na pełne pobłażliwości kiwanie głowami nad francuskim dorobkiem literackim.

Przykłady? Proszę bardzo. Niedawno jeden z tłumaczy (oczywiście z języka angielskiego), który jest jednocześnie wydawcą, krytykiem i poetą, bez mrugnięcia okiem sprowadził wiek XIX we Francji do dwóch pisarzy: Stendhala i Flauberta. Dwóch innych moich szacownych kolegów – pisarze, w tym jeden przekładający (tym razem również z języka francuskiego) – oświadczyło, że w literaturze francuskiej liczy się właściwie tylko Rabelais, Flaubert, Stendhal, szkoła OuLiPo i Ionesco. Innymi słowy, Francuzi są passés i niewiele się z nich ostało.

Mam trochę inne zdanie, czego świadectwem niech będzie poniższa lista francuskich autorów i autorek, których dzieła warto według mnie czytać i do nich wracać. Dużo na niej oczywistości. Dużo też klasyki. Do pisarzy i pisarek, dodałem również filozofów, wcisnąłem Becketta, bo pisał po francusku, dwóch Szwajcarów i dwoje Belgów.

Pewne nazwiska niezwykle niegdyś popularnych pisarzy pominąłem specjalnie. Nieznajomość ich twórczości nikogo nie zuboży. Dziś zajmują się nią tylko badacze danej epoki i niech tak zostanie. Do tego rodzaju literatury należą m.in. powieści André Gide’a czy Anatola France’a. Z kolei nad niektórymi dziełami długo się wahałem, ale ostatecznie nie zdecydowałem się ich umieścić na liście, ponieważ niechęć przeważyła nad zachwytem. Wolter jest nudny, choć napisał jedno dziełko, które wciąż bawi i się nie zestarzało – „Kandyda”. „Wyznania” Rousseau są przełomowe, tak jak i „Nowa Heloiza” (kto to dziś czyta?), ale sam autor to najbardziej irytująca osobowość wszech czasów, co niestety wyłazi ze wszystkich jego książek.

Muszę też zawczasu zrobić zastrzeżenie dżenderowe: nie przyjmuję zażaleń, że na liście znalazły się tylko trzy kobiety. Je n’y peux rien, jak mówią Francuzi. Nic na to nie poradzę. Na siłę dopisywać nie będę. No, może Madame de La Fayette z jej „Księżną de Clèves”.

A oto moje typy w porządku chronologicznym wraz z hasłowym uzasadnieniem w nawiasie. Lista jest, rzecz jasna, dziurawa jak ser szwajcarski, a raczej francuski, ale uznajmy, że to zaleta. Lista jest po prostu otwarta. Każdy może tu dopisać lub wykreślić to, co uzna za stosowne, do czego w tym karnawałowym okresie wszystkich serdecznie zachęcam:

— Guilhem, IX hrabia Poitiers, książkę Akwitanii [wszystko, co po nim zostało] (trubadurów śpiew – miłość, cielesność i pożądanie)

— Chrétien de Troyes „Percewal z Walii czyli opowieść o Graalu” (surrealistyczne opowieści o rycerzach, dzieweczkach i zwodzonych mostach),

— François Villon „Wielki testament” (łobuz, ale utalentowany)

— François Rabelais „Gargantua i Pantagruel” (żyjcie w weselu)

— Michel de Montaigne „Próby” (ciut dużo cytatów ze starożytnych, ale eseista pierwszorzędny)

— Kartezjusz „Rozprawa o metodzie” (Kartezjusz zmarł też już, jak pisał Barańczak, ale wciąż żyleta)

— Blaise Pascal „Myśli” (głębinowy, do wpisów w sztambuchach)

— Molier „Świętoszek”, „Mieszczanin szlachcicem”, „Chory z urojenia” (znakomicie mówi prozą)

— Jean-Baptiste Racine „Fedra” (fantastyczne zwroty akcji, rosnące napięcie)

— François de La Rochefoucauld „Maksymy i rozważania moralne” (za sarkazm)

— Louis de Rouvroy, książę Saint-Simon „Pamiętniki” (na salonach o salonach)

— Pierre Choderlos de Laclos „Niebezpieczne związki” (erotico, erotico!)

— Denis Diderot „Kubuś Fatalista i jego pan” (za postać Kubusia i kompozycję otwartą)

— Stendhal „Czerwone i czarne”, „Pustelnia parmeńska”, „Kroniki włoskie” (wiadomo)

— Victor Hugo „Contemplations” [Kontemplacje] (oceaniczny, poezje wciąż dają radę, zwłaszcza po francusku)

— Alexis de Tocqueville „Dawne rządy i rewolucja”, „O demokracji w Ameryce” (pójdź, demokrato, szlachta prawdę ci powie)

— Charles Baudelaire „Kwiaty zła”, „Paryski spleen. Poematy prozą” (on nam daje, sztuczne raje)

— Alexandre Dumas ojciec „Trzej muszkieterowie” (mistrz dziewiętnastowiecznego sitcomu)

— Gustave Flaubert „Madame Bovary”, „Szkoła uczuć”, „Bouvard i Pécuchet” (oko mizantropa, pióro szlifierza)

— bracia Goncourtowie „Dziennik” (więcej niż zjadliwi, w „Dzienniku”, bien sûr),

— Arthur Rimbaud „Sezon w piekle”, „Iluminacje” (O!)

— Jules Renard „Dziennik” (za styl i zapiski jak haiku)

— Marcel Proust „W poszukiwaniu (s/u)traconego czasu” (bawi, nużąc, nuży, bawiąc… żartuję, kłączasty i zjawiskowy)

— Alfred Jarry „Ubu król” (grówno, co wciąga)

— Guillaume Apollinaire „Alkohole”, „Wiersze dla Magdaleny” (nasz alkoholowo-liryczny Cointreau-Whisky)

— Louis-Ferdinand Céline „Podróż do kresu nocy”, „Z zamku do zamku” (za „Podróż do kresu nocy”, przede wszystkim)

— Blaise Cendrars „Kroniki” (cykl): „Rażony gromem”, „Odcięta ręka”, „Od portu do portu” „Gwiezdna Wieża Eiffla” (czar przygody)

— Simone Weil „La Pesanteur et la grâce” [Ciążenie i łaska] (mistyka bez kompromisów)

— Antoine de Saint-Exupéry „Ziemia, planeta ludzi” (za liryzm tej prozy, ja sentymentalny jestem)

— Albert Camus „Obcy”, „Pierwszy człowiek” (głównie za pierwszą i ostatnią powieść)

— Marcel Pagnol „Wspomnienia z dzieciństwa” [cykl]: „Chwała mojego ojca”, „Zamek mojej matki”, „Czas tajemnic”, „Czas miłości” (bo śmieszy)

— Samuel Beckett „Czekając na Godota”, „Końcówka” (bo smuci)

— Raymond Queneau „Zazi w metrze”, „Pierrot, mon ami” (zazazazaZazi)

— Marguerite Yourcenar „Pamiętniki Hadriana” (animula vagula blandula)

— Romain Gary „Życie przed sobą”, „Obietnica poranka” (za Ajara i wspomnienia o mamci)

— Nicolas Bouvier „Pustka i pełnia. Zapiski z Japonii 1964–1970” (przygody czar)

— Roland Topor „Chimeryczny lokator” (młodzieńcza fascynacja, więc dopisuję)

— Georges Simenon [którykolwiek Maigret i którakolwiek romans durs] (za komisarza z fajką i człowieka, który patrzył na przejeżdżające pociągi)

— Georges Perec „Życie. Instrukcja obsługi”, „W albo wspomnienie z dzieciństwa” (za szarady z drugim dnem)

— Annie Ernaux „Miejsce”, „Pewna kobieta”, „L’événement” [Zdarzyło się] (Francus[z]ka gra w klasy)

— Michel Houellebecq „Cząstki elementarne”, „Mapa i terytorium” (melancholijny mizogin, ale może się podobać)