GMO nie gryzie
Z profesor Ewą Bartnik o organizmach modyfikowanych genetycznie, potencjalnych zagrożeniach z nimi związanych oraz debacie wokół GMO rozmawia Jakub Stańczyk.
Jakub Stańczyk: Zacznijmy od podstaw. Co to oznacza, że organizm jest modyfikowany genetycznie?
Ewa Bartnik: Genetycznie modyfikowany organizm może być wszystkim – począwszy od bakterii, a skończywszy na wielorybie – jeśli tylko w każdą jego komórkę wprowadzone są lub też z niej usunięte technikami inżynierii genetycznej gen lub geny. O ile chodzi o organizmy jednokomórkowe, bakterie, drożdże itp., to jest to bardzo proste. Robimy coś na jednej komórce i potomstwo tej komórki jest już odpowiednio zmodyfikowane. W przypadku roślin są techniki na odzyskanie jej z pojedynczej komórki. Manipulujemy wieloma komórkami, wybieramy tę komórkę, do której wprowadziliśmy lub z której usunęliśmy pożądany gen lub geny i regenerujemy z tego roślinę. Często przeciwstawia się dziś genetycznie modyfikowane rośliny tym wspaniałym, naturalnie hodowanym. Warto jednak zwrócić uwagę, skąd pochodzą nasze rośliny uprawne. Jadalny pomidor jest mieszańcem około siedmiu różnych gatunków z rodziny pomidorów. Jeden dał mu słodycz, drugi kolor i tak dalej. Ludzkość bawi się od wielu tysięcy lat w krzyżowanie, z tym że dotychczas operowała całymi roślinami. Przy genetycznie modyfikowanych organizmach występuje ta ważna różnica, że do wybranego osobnika precyzyjnie potrafimy wstawić dziś to, co chcemy.
Jakie są techniki tego procesu?
To zależy, jaki mamy organizm i do czego chcemy coś wprowadzić. W przypadku bakterii czy drożdży sprawa jest trywialna, bo mamy do czynienia z jedną komórką. U roślin możemy wprowadzić gen do jądra, do chloroplastów albo do mitochondriów. Taką komórkę pozbawia się ściany komórkowej, a jako wektor stosuje się coś, co ją zakaża. Możemy też sami wprowadzić geny za pomocą różnych technik, jak na przykład działo genowe.
Chyba sama biologia nie widzi w GMO zagrożenia. Nie boi się pani czasem jakichś nieprzewidzianych efektów, które mogą powstać przy tak głębokich ingerencjach w naturę?
Jestem w branży inżynierii genetycznej od początku i nie widzę takiej możliwości. Wprowadzaliśmy ją z dwoma moimi kolegami w Polsce jako pierwsi. Pierwsza praca z Polski z tej dziedziny to artykuł Normana Pieniążka, Piotra Stępnia i mój z 1979 r. Nasza praca ogranicza się do wprowadzania genów organizmu A do organizmu B i jesteśmy w stanie doskonale sprawdzić, czy w organizmie B będzie się wyrażało to, co planowaliśmy, a jeśli pojawią się dodatkowe efekty, to jesteśmy w stanie się ich pozbyć.
Czy rzeczywiście potrafimy tak precyzyjnie przewidywać, że dokładnie ten gen w dalszym rozwoju będzie miał taki, a nie inny efekt?
Na ogół robimy nie jedną roślinę, ale całe stadko. Wybieramy tę, w której efekt inżynierii genetycznej będzie się utrzymywał. Oczywiście nic nie jest murowane, zawsze coś może zmutować. Leży to jednak w samej naturze rzeczy. DNA z pewną częstością mutuje i tak samo może zmutować ta sama roślina, zanim się do niej cokolwiek wprowadzi. To są jednak bardzo rzadkie zjawiska. Na tyle więc, na ile jesteśmy w stanie przewidywać, jak funkcjonują żywe organizmy, jest w zasadzie pewne, że wszystko będzie w porządku.
Czyli uważa pani, że inżynieria genetyczna daje nam większą możliwość wglądu w procesy komórkowe i jest bezpieczniejszą technologią niż na przykład krzyżowanie?
Moim zdaniem tak. Jeżeli chciałoby się uzyskać odmianę ogórka, która będzie oporna na jakiegoś szkodnika, to technikami inżynierii genetycznej wsadzamy mu po prostu ten gen. Jeżeli chcemy to zrobić klasycznie, to musimy najpierw znaleźć organizm, który krzyżuje się z ogórkiem i jest zarazem oporny na wspomnianego szkodnika. Następnie uzyskujemy oporną hybrydę. Chcemy jednak, żeby to był ogórek, a nie „nie wiadomo co”, więc krzyżujemy to znowu z krewniakami ogórka i testujemy przez wiele, wiele lat, która odmiana będzie oporna. To wymaga dużo więcej pracy, trwa to dłużej i produkt o wiele mniej precyzyjnie spełnia nasze oczekiwania.
Mówimy dużo o roślinach, a wiadomo, że manipulacje genami roślinnymi nie wyczerpują zastosowań inżynierii genetycznej. Gdzie jeszcze można ją stosować?
Jest biotechnologia biała, zielona i czerwona. Zielona to rośliny, biała przemysłowa, a czerwona medyczna. Inne produkty GMO są już długo obecne na rynku – szczepionki przeciwko żółtaczce, hormon wzrostu, insulina. Jeszcze trzydzieści lat temu też budziły one sprzeciw i pytania, czy będzie to dobre, czy to nie będzie jakoś niebezpieczne. Tymczasem tak naprawdę te leki są o wiele lepsze, bo są ludzkie. Dziś w aptekach nie ma insuliny innej niż ludzka, wcześniej dostępna była jedynie wołowa i wieprzowa. Nie słyszałam, żeby ktoś sobie nie kupił insuliny ludzkiej, bo ma obiekcje, że powstała metodami inżynierii genetycznej.
Czy z perspektywy innej niż użytkowa GMO jest w jakiś sposób przydatne?
Inna ogromna i dla mnie niesłychanie ważna grupa efektów inżynierii genetycznej to efekty naukowe. Tuż po doktoracie byłam w Stanach, to był 1976 r., nauka ta była bardzo młoda i nawet robienie genetycznie modyfikowanych bakterii budziło ogromne kontrowersje. Pojawiały się głosy pytające, po co nam to wszystko, skoro nauka i bez tego będzie robić postępy. A dziś olbrzymia większość wiedzy w podręcznikach nie pojawiłaby się bez inżynierii genetycznej, izolowania genów oraz ich analizy. My te dobrodziejstwa już zaakceptowaliśmy.
Co dalej będzie z modyfikowanymi genetycznie roślinami? Czy również je zaakceptujemy?
Obawiam się, że w Europie nie ma na to w tym momencie szans, firmy typu Monsanto wycofują się z naszych rynków. Przemysł, który jest w jakiś sposób związany z nasiennictwem, nie będzie finansował takich badań. Szkoda, bo na przykład zespół pani profesor Kacperskiej-Lewak pracował nad opornością na mróz czy na susze, a te badania przestaną być interesujące, jeżeli nikt nie będzie chciał zastosować ich rezultatów. Ale to tylko wpływ na naukę. Jest jeszcze wymiar ekonomiczny.
Europa ma dość żywności, natomiast jaki będzie wpływ oprotestowania GMO na kraje, które mają kłopoty z żywnością?
W Stanach Zjednoczonych jest papaja, niewrażliwa na jakiegoś wirusa, który ją niszczy na Hawajach. Gdyby nie ta modyfikowana genetycznie odmiana, to pewnie tego owocu w ogóle by już tam nie było. Jeżeli więc w miejscach, gdzie uprawa zależy od oporności na jakieś czynniki, nie będzie dostępnych odpowiednich odmian, to uprawy po prostu zniszczeją. Sprawa złotego ryżu została utopiona w dyskusjach odbiegających od meritum, podczas gdy mogło to być zbawieniem dla sporej części ludzkości, która jedząc ryż, nie miałaby zarazem problemów z witaminą A.
Nie ma pani jednak poczucia, że to z pozoru dobre narzędzie może być niebezpieczne w rękach monopolistów? To często stawiany GMO zarzut.
W mojej branży też są osoby przekonane, że Monsanto jest szatanem. Nie ma to jednak zbyt wiele wspólnego z samą inżynierią genetyczną. Krytyka idzie dziś daleko i straszy szkodliwością GMO dla człowieka oraz tym, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie będzie miało konsekwencje za wiele pokoleń. Dla wielu generacji badanych myszy, z wyjątkiem paru przedziwnych prac, nie miało żadnych złych efektów. Z mojego punktu widzenia jako biologa nie bardzo widzę też, jakie konsekwencje dla naszego organizmu może mieć zjedzenie czegoś, czemu wprowadzono jakiś gen. Moim zdaniem to jest absolutny mit. Nie ma w moim organizmie żadnych śladów po tym, że moi przodkowie żywili się mamutami. Czasem mówi się też, że powstaną jakieś fuzyjne białka, które nigdy nie powstawały. W tej chwili zbadanie, co powstaje w danym organizmie, to żaden kłopot i bez trudu możemy sprawdzić, czy w organizmie nie tworzy się jakieś dziwne i podejrzane alergenne białko. W przeciwieństwie do tego nikt nie sprawdza, co zrobiono poprzednio jabłuszkom, które ktoś sprzedaje przy drodze.
Z czego zatem wynika pani zdaniem opór wobec GMO?
Często w debacie na temat GMO miesza się argumenty z różnych dziedzin. Nie wiadomo, czy koncerny są złe, bo otruwają nas, szkodzą środowisku, czy dlatego, że wyzyskują rolników. Ludzie mieszają różne płaszczyzny. Mnie zastanawia bezpieczeństwo biologiczne, a tymczasem ktoś mi mówi, że Monsanto jest złem wcielonym. Ta firma nie jest moim problemem, ja nie jestem ekonomistą, nie jestem także rolnikiem. Akceptuję argumenty monopolowe czy ekologiczne. Jeżeli chcemy wysiewać gdzieś jakąś roślinę, to oczywiście trzeba bardzo starannie przebadać, czy będzie się krzyżować z lokalną roślinnością. Jeśli to konieczne, można przypilnować, żeby plony były sterylne. Jeżeli ktoś chciałby wprowadzać transgeniczny ryż w Dolinie Mekongu, trzeba się zastanowić nad tym, co tam rośnie, czy chcemy żeby ten ryż miał dodatkowe zabezpieczenia, czy nie przeszkadza nam, z czym on się skrzyżuje. Ekologia jest dziedziną bardzo poważną i doceniam troskę o środowisko, ale nie powinna ona oznaczać zakazu wszystkiego związanego z GMO. Zróbmy tak, by można było stosować jakieś modyfikowane nasiona bez naruszania równowagi ekosystemów. To wszystko jest możliwe. Natomiast obawa, że ryż-Frankenstein zje nas i nasze dzieci, jest absurdalna.
Skoro dostrzega pani zagrożenia ekonomiczne i ekologiczne związane z GMO, to z jakimi przesądami walczyłaby pani w tej sprawie?
Nie mam wpływu na ekonomię, na to, że rząd chce, by Polska była strefą wolną od GMO. Natomiast to, na czym najbardziej mi zależy, to żeby ludzie nie bali się samych modyfikacji genetycznych. Czterdzieści lat temu obawiali się bakterii, które dziś nam służą, mówili, że wyjdą i nas zjedzą. Kiedy tuż po doktoracie pojechałam do Stanów, to – żeby klonować geny Escherichia coli – moja szefowa musiała mieć specjalne pozwolenia. W tym samym czasie w sąsiednim laboratorium pracowano z wirusem białaczki kociej w zasadzie bez żadnych zabezpieczeń. Jeżeli miałabym się czegoś bać, to byłby ten koci wirus, bo a nuż mu wpadnie do głowy, żeby sobie przeskoczyć na człowieka.
* Ewa Bartnik, profesor nauk biologicznych, członkini Komisji ds. GMO przy Ministerstwie Ochrony Środowiska, popularyzatorka nauki.
** Jakub Stańczyk, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 239 (32/2013) z 6 sierpnia 2013 r.