Wychodzę z redaktorką z redakcji, gdzie pracowałyśmy nad moim tekstem do najbliższego numeru nowego polskiego tygodnika ze świetną, znaną na całym świecie marką. Wchodzimy na parking podziemny, jest prawie pusty, stoi tam tylko samochód redaktorki. Dopiero kiedy wyjeżdżamy na ulicę, zauważamy, że jest już jasno.
Ile poranków powitałam, wychodząc z pracy w tym piśmie? Kilka, a pracowałam tam trochę dłużej niż rok.
Wszyscy opowiadali sobie anegdotę o koleżance, która nad ranem zasłabła nad drukarką, czekając, aż ta wypluje kolejną wersję jej wciąż poprawianego tekstu. Chociaż było nam żal koleżanki, to każdy z nas tkwił w tej sytuacji. Tekst nigdy nie był od razu dobry. Nie w redakcji, która ma wnosić do zapóźnionego, archaicznego polskiego rynku prasy nową, zachodnią jakość. Nawet jeśli redaktorzy, którzy przepuszczali teksty, nie widzieli w nich szczególnych wad – i tak cofali je do dziennikarzy, bo skoro nie widzą wad, to znaczy, że nie są potrzebni. Jeśli więc redaktor chciał zachować miejsce pracy, musiał się wykazać ciężką pracą nad cudzym tekstem. To z tego powodu wychodziliśmy do domu nad ranem.
„K***, nie ma z czego zrobić gazety”
Szefowa z wysokiego szczebla redakcyjnej hierarchii czyta pierwsze trzy zdania mojego tekstu, który przeszedł już przez redaktorskie sito, i już wie, czego w nim brakuje i kogo trzeba natychmiast wydzwonić, aby tekst stał się dobry. Ale jest bardzo późny wieczór. Ale nie przeczytałaś całości i nie wiesz, co jest dalej. Ale umawiałyśmy się na takie opisanie tematu, jak to zrobiłam. I co z tego? Dzwoniłam do znanego profesora w błahej sprawie, przepraszając za porę.
Inna redakcja, tym razem gazety codziennej. Zastępczyni szefowej działu płacze i krzyczy przez telefon: „Nie rób mi tego, proszę, nierób mi tego”. Jest przerażona, bo szefowa działu właśnie jej oświadczyła, że nie zdąży na poranne kolegium szefów działów i naczelnych i że ma iść na nie ona. A kolegia słyną z emocjonującej atmosfery. Szefowie działów słuchają przez kilkadziesiąt minut, że proponują gówniane tematy, że nie umieją zmusić dziennikarzy do lepszych propozycji i że, k***, nie ma z czego zrobić gazety.
Dostaję wysokiej gorączki bez żadnego powodu. Czy na pewno bez powodu? Może to, że wróciłam nad ranem pociągiem po nieprzespanej nocy z kilkudniowej delegacji, a potem pojechałam do redakcji, bo przecież jest normalny dzień pracy, to powód, żeby organizm powiedział „stop”?
W dziale obok codziennie słyszę wrzaski redaktora, który wulgarnie wyzywa dziennikarzy. Proszę w końcu, żeby przestał, bo nie mogę się skupić, jednak żaden przełożony nie zwraca mu uwagi. Po co, skoro redaktor naczelny piętro wyżej robi to samo?
Inna redakcja, znowu gazeta codzienna. Szef jednego z działów ma zabawny, zdaniem innego szefa, zwyczaj. Drukuje tekst, który oddał mu dziennikarz, zwija w rulonik i mówi przy wszystkich: „To jest bardzo dobry tekst. Wiesz do czego? Do podtarcia tyłka”. Albo robi z kartki samolocik.
„Jesteś za miękka, dlatego nie masz sukcesów”
Ten sam szef poucza redaktora, który zarządza dziennikarzami: „Chcesz być miły dla ludzi, ale oni nie chcą być mili dla ciebie, jeśli nie weźmiesz ich za twarz, wejdą ci na głowę. Albo ty, albo oni”. Redaktor nie chce poniżać kolegów, więc jest za to krytykowany. Potem, kiedy sama zarządzałam ludźmi, słyszałam to samo od szefa, który był wychowankiem tamtego. I zarzut, że jestem za miękka, dlatego nie mam sukcesów.
Mamy dwa wydania gazety – jedno, które ukaże się w części Polski, jest wysyłane do drukarni wczesnym wieczorem; drugie, na Warszawę, zamyka się później, około godziny 23. Teoretycznie jest tak, żeby można było zareagować, gdy wydarzy się coś nagłego. W praktyce, z powodu drugiego wydania po kilka dni nie widuję małego dziecka, bo jak wychodzę do pracy, to jeszcze śpi, a jak wracam, to już śpi. Codzienny cel – zdążyć na wieczorną kąpiel – często jest niemożliwy do zrealizowania, bo w dziale zawsze są teksty do poprawy na drugie wydanie, a ja muszę to wyegzekwować od dziennikarzy.
Dzwonię więc wieczorem do dziennikarki, że musi poprawiać tekst na drugie wydanie. Dobry tekst, tylko redaktorzy wpadli na pomysł, jak zrobić, żeby był jeszcze lepszy. Dziennikarka świętuje właśnie urodziny z przyjaciółmi, ale robi poprawki. Teraz czytam na Facebooku, że praca w tej redakcji była dla niej dewastująca.
Pewnego dnia po zamknięciu pierwszego wydania cały zespół zostaje zawrócony z domów do pracy. Wszyscy słyszą, że napisali gówniane teksty i mają na drugie wydanie pisać je na nowo. Jedną z szefowych wiadomość ta zastała u fryzjera, kiedy miała farbę na włosach. Kazała zmyć i przyjechała. Innym razem ta sama szefowa zostawiła na drodze samochód, po tym jak wjechał jej w zderzak autobus, bo bała się opuścić poranne zebranie.
Dlaczego to zrobiła? Z tych samych powodów, co ja, kiedy pewnego dnia rzuciłam długopisem w ścianę, krzycząc: „jak to nie da się?” – bo dziennikarka rozłożyła bezradnie ręce, a mnie zalała frustracja i lęk, bo musiałam przekazać osobom, które w hierarchii były nade mną, że nie wykonamy zadania. A w tej redakcji najcięższy grzech, to nie wierzyć w swoje możliwości. Jak to, nie dodzwoniliście się do Bruce’a Willisa? Mieliście na to całe popołudnie. (Przy czym akurat Willisa wydzwaniał inny dział).
Łzy za karierę
Te wszystkie redakcje łączy jedno – wydawnictwo, polska filia zagranicznej korporacji. Pracowałam tam od roku 2002 do 2009. A redakcje, o których piszę, za każdym razem tworzyły nowe, przełomowe, ambitne tytuły. Szefów, z którymi tam pracowałam, spotykałam także w innych wydawnictwach, ale nigdzie wcześniej ani później kultura i atmosfera pracy nie była taka, jak tam.
Może chodzi o stres związany z wyzwaniem, które dostawali właśnie tam? Kiedy ambitny człowiek dostaje do zrealizowania projekt bez precedensu, projekt-marzenie, z ogromnym budżetem, a takie były te tytuły, to spala się i spala innych, którzy mają mu zapewnić sukces.
Naczelni, którzy dostali szansę na realizację tamtych wyzwań, mieli też wizje ich realizacji. A to wykluczało samodzielność dziennikarzy, ich kreatywność – jak więc mieli znajdywać dobre tematy? Dziennikarze mieli robić to, co im się każe, a kazano rzeczy na granicy możliwości. Stąd ogromne napięcia.
Toksyczna atmosfera to tylko jedna strona pracy w tych miejscach. Druga to magnes, który nas wszystkich tam trzymał. Bo ta praca oferowała też awans, dobre pieniądze i rozwój, co procentowało w kolejnych redakcjach. Wiele z osób, z którymi tam pracowałam, w następnych tytułach zrobiło dobre kariery i dziś ma znane nazwiska, a niektórzy bardzo znane. Wtedy jednak przypłacali to nerwicami, łzami, lękami czy niskim poczuciem własnej wartości. Dziennikarza bardzo łatwo przekonać, że jest nic niewart. Wystarczy regularnie odrzucać tematy, które proponuje, w nieskończoność odsyłać tekst do poprawki, powiedzieć, że się nie nadaje, że nie umie pisać albo zdobyć informacji, a on uwierzy. Tak działa prosty mechanizm psychologiczny w pracy, w której jest się wystawionym na ciągłą ocenę.
W Polsce tak można
Jakież było zdziwienie mojej koleżanki z jednej z powyższych redakcji, gdy pojechała na jakiś czas na rodzaj stażu do jednej z niemieckich gazet, należącej do naszego wydawnictwa. Odkryła tam, że można pracę zorganizować tak, by dziennikarze wychodzili do domu o siedemnastej czy osiemnastej, by nikt na nich nie krzyczał ani nie wzywał z byle powodu wieczorem do redakcji.
Skąd więc u nas wzięło się to poniżanie, stres, eksploatowanie ludzi? Bo w Polsce tak można. Tu nie obowiązywały standardy centrali, polskie filie zagranicznych korporacji były jak kolonie, można było eksploatować ludzi i skupiać się na zyskach. Tak było i zdaje się, że tak bywa nadal.
W dodatku w poprzednich dekadach praca w Polsce dla zachodnich menadżerów była jak zsyłka, nie gwarantowała prestiżu, kontaktu z centrum zawodowego życia. Dlatego dostawali ją ci, którzy w centrali nie zaszliby wysoko w korporacyjnej hierarchii. Czyli – nie mogliby zarządzać ludźmi. A u nas mogli i robili to źle.
Opisuję przykład jednego konkretnego wydawnictwa. Od kiedy przestałam w nim pracować, zrozumiałam, w jak toksycznym środowisku funkcjonowałam. Ci sami ludzie w innej firmie zrobili się mili, zarówno szefowie, jak współpracownicy z innych działów.
Jednak to nie jest choroba tylko tej jednej korporacji. I nie tylko medialnej. Ten jeden przykład pokazuje szerszy mechanizm – w wielu przypadkach byliśmy i najwyraźniej wciąż jesteśmy jak zamorska kolonia.