[Chiny] Koniec chińskiego snu

Mylą się ci, którzy – jak chociażby Amartya Sen – uznają politykę jednego dziecka za nieskuteczną, a spadek dzietności w Chinach przypisują innym czynnikom, takim jak wzrost poziomu wykształcenia kobiet czy ich masowe wejście na rynek pracy. Spadek dzietności był spowodowany przede wszystkim brutalną ingerencją w sferę najbardziej intymnych relacji międzyludzkich. Owszem, od samego początku polityka jednego dziecka nie obejmowała mniejszości narodowych (stanowiących 8–9 proc. ogółu społeczeństwa, czyli ponad 100 mln ludzi), a chłopom zezwolono na posiadanie dwójki, jeśli pierwsza urodziła się dziewczynka. Zamożni Chińczycy z kolei potrafili to prawo obejść. Jednak większość społeczeństwa musiała się poddać rygorowi.

Gdy w 1979 r. politykę tę wprowadzano w życie, przebywałem akurat w Chinach i obserwowałem jej koszmarny początek, okupiony tragiczną śmiercią wielu noworodków. Jednak po ponad 30 latach możemy stwierdzić, że z punktu widzenia władz przyniosła ona zamierzone rezultaty. Liczbę narodzin ograniczyła o nawet kilkaset milionów – najwyższe szacunki dochodzą do 350 mln nienarodzonych Chińczyków. Miała jednak także dwa groźne dla kraju skutki uboczne.

Po pierwsze, społeczeństwo zaczęło się gwałtownie starzeć. Szacunki prowadzone przez chińskie think tanki przewidują, że gdyby nic się nie zmieniło w polityce demograficznej, to około roku 2030 w Chinach byłoby już około 30–35 proc. ludzi w wieku powyżej 65 lat. Po drugie na realizację tej polityki wpływ miała tamtejsza tradycja, faworyzująca potomków płci męskiej. Dlatego obecnie nawet oficjalne dane podają, że na 114–116 mężczyzn przypada w Chinach 100 kobiet. Jak na razie różnicę tę wypełniają Wietnamki, sprowadzane do kraju przez gangi, czy chętnie wychodzące za Chińczyków Rosjanki z Kraju Zabajkalskiego, ale na dłuższą metę to stan rzeczy nie do utrzymania. Niektórzy reżimowi specjaliści już od co najmniej 10 lat alarmowali, że politykę w miarę upływu czasu trzeba będzie zmodyfikować.

Do niedawno ogłoszonej zmiany dochodzono, jak zwykle w Chinach, stopniowo. Już przed dwoma laty wprowadzono przepis zezwalający na drugie dziecko rodzicom, z których jedno jest jedynakiem. A jest ich po tylu latach funkcjonowania tego prawa coraz więcej. Problem może jednak sprawić zachęcenie młodych Chińczyków do rozmnażania, a to z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, nakaz posiadania jednego tylko potomka wszedł w mentalność społeczną, a ta potrzebuje co najmniej 10–20 lat na zmianę. Po drugie, skończyły się już „tanie” Chiny. Panuje powszechne przekonanie, że utrzymanie i wykształcenie drugiego dziecka może być problemem, zwłaszcza w obecnej sytuacji, kiedy wzrost gospodarczy kraju powoli wyhamowuje. Dlatego – zwłaszcza w najdroższych miastach – wiele młodych małżeństw na więcej niż jedno dziecko i tak się nie zdecyduje.

Pamiętajmy jednak, że to nie demografia jest największym wyzwaniem Chin na najbliższe lata. Rozumie to tamtejsza władza, która w komunikacie z ostatniego partyjnego plenum polityce jednego dziecka poświęciła zaledwie jedną linijkę. Jego większa część była poświęcona konieczności dokonania głębokich nowych reform, skupionych wokół pojęć zielonej gospodarki, alternatywnych źródeł energii i innowacyjności. Jest to zapowiedź wymuszonej zmiany modelu rozwoju. Poprzedni, ekstensywny i ekspansywny model przynosił 10-procentowy wzrost gospodarczy w ciągu roku przez kilka dekad, lecz za cenę rozpędzenia groźnych procesów – korupcji, uwłaszczenia nomenklatury, bezprecedensowego i niewyobrażalnego w Europie zniszczenia środowiska naturalnego czy skrajnego rozwarstwienia społecznego.

Za najgroźniejszy efekt gwałtownego rozwoju uznaję jednak skażenie mentalności. Chińczycy doświadczyli zbyt wielu gwałtownych zmian, wymagających dostosowania świadomości społecznej. Tymczasem te zmiany zachodzą najwolniej i Chiny nie są spod tej reguły wyłączone. Powyższe zapowiedzi interpretuję jednoznacznie jako odejście od propagowanych do niedawna wielkich haseł chińskiego snu (chinese dream, czyli wyzwania rzuconego american dream) i renesansu narodu chińskiego. Po krachu na giełdzie w lecie tego roku Chiny stanęły przed ogromnymi wyzwaniami, największymi od początku reform w 1978 r. W odpowiedzi musiały się cofnąć i znów zamknąć w sobie. Najbliższa pięciolatka będzie więc poświęcona problemom wewnętrznym. Nie oznacza to całkowitego porzucenia chińskiego renesansu i chińskiego snu, które będzie podtrzymywać ich pomysłodawczyni, obecna piąta generacja polityków Komunistycznej Partii Chin. Potwierdziło to bezprecedensowe spotkanie przywódców Chin i Tajwanu w Singapurze. „Renesans” ma bowiem dotyczyć wszystkich Chińczyków, gdziekolwiek są.

Jednakże jest oczywiste, że w najbliższym czasie Chiny muszą przede wszystkim skupić się na sobie. Z zewnątrz nic i nikt im nie zagraża, mogą mieć za to poważne problemy wewnętrzne. Społeczeństwo domaga się zmian. Poluzowanie polityki jednego dziecka dowodzi tylko, że sprawy zaszły bardzo daleko.

Patriotyzm musi być otwarty

11 listopada można defilować w Warszawie od Piłsudskiego na placu do Piłsudskiego przy Belwederze – fetując po drodze Dmowskiego i Witosa. Tymczasem Ignacego Daszyńskiego na tym szlaku ciągle brak, pomimo szumnie zapowiadanych w ostatnich latach inicjatyw budowy jego pomnika. Tym samym nie ma w przestrzeni publicznej miejsca dla tradycji niepodległościowej lewicy.

I nie w tym rzecz, by do dwóch polskich trumien – Dmowskiego i Piłsudskiego – dokładać trzecią i odgrzewać zaprzeszłe spory, lecz by zadbać o pluralizm pamięci. By zbiorowej wyobraźni historycznej przywrócić postać polityka, który może najlepiej spośród wyżej wymienionych pasuje do warunków liberalnej demokracji i który – mimo przynależności do Polskiej Partii Socjalistycznej – mógłby się sprawdzić w roli ideowego patrona liberałów, nie tylko lewicy. Tej ostatniej zresztą nie najlepiej wychodziła do tej pory promocja jego imienia. Założony w 2011 r. think thank związany z SLD – Centrum im. I. Daszyńskiego – ograniczył chyba swą działalność do publikowania postów na Facebooku. Nie ma się zresztą czemu dziwić – trudno kontynuować tradycję, której nie było się spadkobiercą. Nadzieję za to może budzić odwoływanie się do tej postaci przez Partię Razem, która ostatnio opublikowała swoje stanowisko w sprawie polskiej historii.[ http://partiarazem.pl/2015/11/partia-razem-o-polskiej-historii/]

Jednak Ignacy Daszyński to nie tylko ikona przedwojennej lewicy – „car socjalizmu” w zaborze austriackim, a później przywódca Polskiej Partii Socjalistycznej w niepodległej Polsce. To także wytrawny i pragmatyczny polityk o długoletnim doświadczeniu parlamentarnym, który potrafił wykroczyć poza partykularny interes partyjny i narodowy. Urodzony na Podolu, dobrze znał skomplikowane stosunki narodowościowe w Galicji, szanował rodzący się ukraiński ruch narodowy i doceniał jego wkład w postęp społeczny i rozwój cywilizacyjny tamtych terenów – dlatego odbudowę Polski widział w granicach etnicznych, a nie przedrozbiorowych.

W 1918 r. zrzekł się misji tworzenia rządu, by ułatwić porozumienie lewicy niepodległościowej z obozem narodowym, a w 1922 r., po zabójstwie Gabriela Narutowicza, sprzeciwił się planom socjalistycznego zamachu wymierzonego w prawicę. Pomimo długoletniej przyjaźni z Piłsudskim i początkowego poparcia dla dokonanego przez niego przewrotu, szybko zrewidował swój stosunek do Marszałka i sanacji, by stać się głównym obrońcą zasad demokratycznych i systemu parlamentarnego w II RP. „Pod bagnetami, karabinami i szablami Izby Ustawodawczej nie otworzę!” – miał powiedzieć jako marszałek sejmu do Piłsudskiego, gdy ten chciał wprowadzić na salę obrad uzbrojonych oficerów [1].

Upamiętnienie Daszyńskiego to także przywrócenie pamięci pierwszego suwerennego rządu, który pretendował do objęcia swym zasięgiem ziem trzech zaborów, i docenienie wkładu socjalistów w budowę nowoczesnego polskiego państwa. Proklamowany w nocy z 6 na 7 listopada 1918 r. w Lublinie rząd ludowy na czele z Daszyńskim zapowiadał m.in. wprowadzenie powszechnego prawa wyborczego dla mężczyzn i kobiet, ośmiogodzinny dzień pracy, reformę rolną, ubezpieczenia społeczne oraz powszechną, bezpłatną i świecką edukację. Czyli wszystko to, co złożyć się miało na model państwa opiekuńczego i wokół czego na Zachodzie Europy wypracowano w XX w. polityczny i społeczny konsensus.

I choć rząd lubelski trwał krótko i nigdy właściwie nie rządził, to jego postępowy program w dużej mierze został zrealizowany. Odrodzona Polska została republiką, a nie monarchią (choć w pewnych kręgach taki wariant był rozważany), wprowadzono powszechne prawo wyborcze, a reprezentacja polityczna miała być wyłoniona w oparciu o pięcioprzymiotnikowe wybory. Podstawowe prawa socjalne udało się natomiast socjalistom przeforsować w pierwszych latach niepodległości. Historia rządu lubelskiego i powołanego na jego bazie gabinetu Jędrzeja Moraczewskiego przypomina, że to socjaldemokracja umożliwiła – by posłużyć się sformułowaniem Isaiaha Berlina – przyzwoite życie.

Współczesne ugrupowania, którym zależy na „jakości życia” i „ciepłej wodzie w kranie”, nie szukają jednak swoich patronów, stronią często od sfery symboli i polityki pamięci, pozostawiając ten obszar prawicy. „Utajona modernizacja”, o której mówi Bartłomiej Sienkiewicz w ostatnim wywiadzie dla „Kultury Liberalnej”, za sprawą dyskusji nad problemami codziennymi ma aktywizować i angażować politycznie obywateli. Nie daje jednak żadnego kontekstu ideowego i nie wskazuje wartości, do których można byłoby się odwołać w życiu społecznym.

A jak widać, 11 listopada mógłby być doskonałą okazją do przypomnienia, że fetowana tego dnia polskość ma odcień nie tylko katolicko-narodowy. Pod hasłem niepodległości mieści się znacznie więcej niż wpisane w historyczny kontekst prawo do samostanowienia narodów i suwerenność państwowa. Polska niepodległość miała bowiem ogromny ładunek emancypacji społecznej i jednostkowej. W tym sensie dorobek PPS może być inspiracją nie tylko dla współczesnej młodej lewicy, lecz także dla środowisk liberalnych.

Dobrze, gdyby w spadku po II RP pozostały w zbiorowej świadomości nie tylko nacjonalistyczne hasła obnoszone przez kolejny Marsz Niepodległości i ideologia państwowa, tożsama z postacią Marszałka Piłsudskiego, lecz także dorobek polskich socjalistów, którzy w 1918 r. chcieli zapewnić obywatelom – niezależnie od płci, pochodzenia i wyznania – wolność i równość. Na bardziej pluralistycznej pamięci, która dopuszczałaby do głosu różne narracje historyczne i tradycje, łatwiej budować inkluzywną wspólnotę, w której każdy obywatel czułby się u siebie.

Przypomnienie sylwetki pierwszego premiera Niepodległej pomogłoby zrealizować ideał pierwszego premiera wolnej Polski, Tadeusza Mazowieckiego, który mówił: „Patriotyzm nie może być zamknięty, zaściankowy. Patriotyzm musi być otwarty, gotowy do współdziałania z innymi”.

Przypis:

[1] Andrzej Garlicki, „Piękne lata trzydzieste”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008, s. 73.

Nowy rząd PiS, czyli Kaczyński jak rasowy bankster

„Jarosław Gowin jest najbardziej prawdopodobnym kandydatem na ministra obrony w rządzie PiS”, mówiła niedawno, bo ledwie miesiąc temu ówczesna kandydatka na premiera, Beata Szydło. To zdanie na długo stanie się symbolem jej niesamodzielności oraz punktem wyjścia do kwestionowania jakichkolwiek przyszłych sukcesów jej premierostwa. I to niezależnie od tego, jak bardzo pani premier będzie się chciała od owej wpadki odciąć, przekonując, że o obsadzeniu Antoniego Macierewicza na stanowisku szefa MON zadecydowały kompetencje (których najwyraźniej jeszcze w październiku nie miał), a nie naciski ze strony Jarosława Kaczyńskiego.

Przekonując o wyjątkowych predyspozycjach posła Macierewicza do pełnienia nowej funkcji, przyszła premier Szydło jednocześnie bierze za niego całkowitą odpowiedzialność. To ona będzie tłumaczyć się z kontrowersyjnych wypowiedzi i działań swojego podwładnego. Forsując takie rozwiązanie personalne, prezes Kaczyński zachował się jak rasowy bankster: zyski sprywatyzował – jakiekolwiek sukcesy nowego gabinetu prasa przypisze jego zmysłowi taktycznemu, bo przecież to on meblował rząd – a straty przerzucił na kogoś innego, w tym wypadku na Beatę Szydło. A że takie straty wizerunkowe będą, nie ulega wątpliwości. Wielu tegorocznych wyborców PiS-u kwestii katastrofy smoleńskiej nie stawia na szczycie swojej listy priorytetów i nie chce, by zajmowała ona miejsce na czołówkach mediów przez najbliższe lata. Z Antonim Macierewiczem w roli szefa MON poparcie zacznie więc spadać.

Prezes Kaczyński zachował się jak rasowy bankster: zyski sprywatyzował – jakiekolwiek sukcesy nowego gabinetu prasa przypisze jego zmysłowi taktycznemu – a straty przerzucił na Beatę Szydło.

Łukasz Pawłowski

A może jest w tym wszystkim jeszcze głębsza myśl? Może cały rząd Beaty Szydło to rodzaj gry w dobrego i złego policjanta. W tym wypadku zadaniem najbardziej kontrowersyjnych ministrów – czyli Mariusza Kamińskiego, Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Ziobry – byłoby radykalizowanie debaty publicznej i mówienie tego, na co nie może pozwolić sobie prezes Kaczyński, rolą pani premier zaś będzie łagodzenie skutków tych wypowiedzi i działań, jeśli będą przestrzelone. Każdy dobry polityk potrzebuje takiego radykała – dla Donalda Tuska był nim Stefan Niesiołowski czy Janusz Palikot. Rzecz jednak w tym, że ani Niesiołowski, ani Palikot nie pełnili funkcji ministerialnych i to tak newralgicznych – w Ministerstwie Obrony czy Sprawiedliwości. Po wtóre zaś, by skutecznie odgrywać rolę dobrego i złego policjanta, uczestnicy gry muszą sobie zdawać sprawę z zajmowanych przez siebie ról i swoje zachowania kontrolować. Tymczasem jedyną osobą zdolną kontrolować Antoniego Macierewicza jest… Nie, niestety, nie ma takich osób.

Popularność rządu, który stworzył Jarosław Kaczyński i który firmuje Beata Szydło, opiera się więc na wyjątkowo kruchych podstawach i to nie tylko ze względu na wymienione wyżej postaci, ale i na fakt, że nie uda mu się spełnić pokładanych w nim nadziei. W kampanii wyborczej PiS swobodnie szafował obietnicami, których obecnie nie będzie w stanie zrealizować, o czym już wkrótce przekonają się górnicy. Jeśli zaś je zrealizuje, zrobi to kosztem innych grup społecznych – bo nawet jeśli rząd zdecyduje się na zwiększenie deficytu, skutkiem będzie zapewne dalsze osłabienie i tak słabej złotówki, a w konsekwencji niezadowolenie chociażby „frankowiczów”, którzy zapłacą wyższe raty kredytów, mimo że im także obiecano pomoc. Postawienie na czele resortu rozwoju Mateusza Morawieckiego – niezależnego eksperta o znakomitej opinii – sprawy nie rozwiązuje, jeśli ten będzie w swoich działaniach związany politycznymi kalkulacjami prezesa i zobowiązaniami złożonymi w kampanii.

Po co więc tworzyć rząd, który stosunkowo szybko straci znaczną część społecznego poparcia? To znak, że Jarosław Kaczyński wyciągnął wnioski z lat 2005–2007. Tym razem prezes chce osiągnąć swoje najważniejsze cele – reforma służb specjalnych i „wyjaśnienie” sprawy smoleńskiej – jak najszybciej, tak aby potem, kiedy społeczeństwo zacznie się od PiS odwracać, powołać rząd prawdziwie umiarkowany, który pozwoli wygrać kolejne wybory samorządowe, europejskie i parlamentarne. Czy Beata Szydło będzie stała na czele tego rządu? Szanse na to dziś wydają się niewielkie.

Oczywiście premier in spe może liczyć na powtórzenie z lepszym skutkiem drogi Kazimierza Marcinkiewicza, to znaczy wybicia się na niepodległość, a następnie politycznego skonsumowania uzyskanej rozpoznawalności i popularności. Szydło może w tych kalkulacjach liczyć także na swoje specjalne relacje z prezydentem Andrzejem Dudą, z którym ponoć spotykała się już po wyborach i bez wiedzy prezesa. Kłopot jednak w tym, że bez mocnego zaplecza w sejmie, wsparcie prezydenta (przy tworzeniu rządu demonstracyjnie ignorowanego) nie wystarczy. Tym bardziej, że Jarosław Kaczyński wmontował w nowy rząd jeszcze jeden bezpiecznik – wiernego Adama Lipińskiego w roli ministra ds. kontaktów z sejmem.

Dlaczego więc Beata Szydło zdecydowała się na przyjęcie stanowiska, które grozi jej polityczną śmiercią, a szanse na sukces daje niewielkie? Odpowiedzi są trzy: po pierwsze premierostwo (nawet malowane) stanowi szczyt jej politycznych ambicji; po drugie ma w rękach mocne karty, o których dziś nie wiemy; wreszcie po trzecie, traktuje premierostwo jako przedłużenie służby na rzecz PiS, za które Jarosław Kaczyński kiedyś ją wynagrodzi. Pytanie tylko, jaką nagrodę może dać jej partia za przyjęcie de facto najważniejszej roli w państwie. Dla zdecydowanej większości polityków pełniących tę funkcję była ona początkiem marszu w dół. Dziś trudno sobie wyobrazić, by Beata Szydło miała być wyjątkiem od tej reguły. Jedynym sposobem na wyjście z tragicznego położenia, w jakim się znalazła, jest bowiem bunt przeciwko prezesowi.

[Przegląd prasy] Polski rząd i śmierć André Glucksmanna

„Nie potwierdziły się przypuszczenia dotyczące ewentualnego objęcia fotela premiera przez Jarosława Kaczyńskiego, ale skład rządu potwierdza jego rolę – dominującego «Prezesa»”, napisał „Frankfurter Allgemeine Zeitung” we wtorkowym wydaniu, po prezentacji składu gabinetu Beaty Szydło. Oceniając ministrów, gazeta zwraca uwagę przede wszystkim na Antoniego Macierewicza, którego nazywa „bezwzględnym myśliwym”, oraz na Mariusza Kamińskiego i Zbigniewa Ziobrę. Tym dwu ostatnim przypadło miano „twardogłowych”.

O piętnie Kaczyńskiego na rządzie Beaty Szydło pisze również europejskie wydanie „Politico” piórem Jana Cieńskiego. Jak można się spodziewać, najwięcej miejsca poświęcił on postaci Antoniego Macierewicza. Zwrócił uwagę, przytaczając opinię Norberta Maliszewskiego, na wagę powołania byłego likwidatora WSI na stanowisko szefa MON. Decyzją tą Kaczyński mógł wywołać szok u centrowych wyborców, ale potrzebował osoby, której może absolutnie ufać.

Powołanie Mateusza Morawieckiego na stanowisko wicepremiera odpowiedzialnego za rozwój i gospodarkę ma z kolei przede wszystkim uspokoić rynki poruszone obietnicami wyborczymi Prawa i Sprawiedliwości. „To będzie gabinet słabego premiera otoczonego wyjątkowo silnymi osobowościami” – podsumowuje Maliszewski w tekście Cieńskiego.

*

Tymczasem największy nieobecny polskiej kampanii – Donald Tusk – udzielił dziennikowi „Die Welt” wywiadu, w którym wezwał Niemcy do większego zaangażowania w ochronę granic zewnętrznych Unii. Gazeta przypomina, że należące do wspólnoty kraje Europy Wschodniej, w tym Polska, wielokrotnie apelowały do Niemiec, by skupiały się nie tylko na przyjmowaniu uchodźców, lecz przede wszystkim na ograniczeniu ich napływu już na zewnętrznych granicach UE.

*

Najprawdopodobniej w drugiej połowie 2016 r. zostanie przeprowadzone w Wielkiej Brytanii referendum w sprawie wyjścia tego kraju z Unii Europejskiej. Donald Tusk oraz Jean-Claude Juncker otrzymali we wtorek listy od brytyjskiego premiera, które opublikowało m.in. wspomniane już „Politico”.

„Niektóre propozycje reformy UE, przedstawione przez brytyjskiego premiera, Davida Camerona, wydają się bardzo problematyczne” – powiedział rzecznik Komisji Europejskiej, Margaritis Schinas, potwierdzając otrzymanie listu.

Cameron zbudował swoją listę oczekiwań wokół czterech centralnych żądań: ochrony państw pozostających poza strefą euro przed dyskryminacją na wspólnym rynku; „wpisania konkurencyjności w DNA Unii Europejskiej”; wyłączenia z zasady „coraz ściślejszej Unii” i wzmocnienia roli parlamentów narodowych oraz uzyskania prawa do ściślejszej kontroli imigracji ze Wspólnoty.

*

Kłopoty współczesnej Europy i obecność zła stanowiły obszar badań zmarłego filozofa André Glucksmanna. Był jednym z najpopularniejszych współczesnych intelektualistów. W swoim życiu przeszedł ciekawą ewolucję ideową. W latach 60. związał się z maoistowską lewicą i był uczestnikiem wydarzeń Maja ‘68 w Paryżu. Spektakularnie zerwał z marksizmem w 1975 r., publikując książkę „Kucharka i ludożerca” (fr. „La cuisinière et le mangeur d’hommes”), w której porównywał komunizm do nazizmu i piętnował sowieckie zbrodnie. Wspierał opozycję w krajach za żelazną kurtyną, następnie zaangażowany był w obronę prawa Czeczenów do niezależności. Zdecydowanie atakował Putina za jego działania w Gruzji, na Ukrainie oraz w polityce wewnętrznej. O problemach, które przeżywa Unia, mówił: „Kryzysowy charakter UE to jej nieodłączny element. Definiuje się ona nie przez wspólną tożsamość, lecz poprzez odmienność. […] Projekt europejski to nic innego jak reakcja obronna na strach przed okropieństwami wojny”. Miał 78 lat.

[Feminizując] Zdjąć piętno z aborcji

Katarzyna Kazimierowska: Proszę sobie wyobrazić, że zachodzi pani w niechcianą ciążę, ale jest pani mężczyzną. Co wówczas pani robi?

Katha Pollit: No cóż, to byłby zupełnie inny świat. Gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, to, jak to mówią feministki w Stanach, aborcja byłaby sakramentem [śmiech]. Nie byłoby z nią żadnego problemu. Jest taka powieść autorstwa Ursuli Le Guin pt. „Lewa ręka ciemności”. Opisuje ona społeczeństwo, gdzie przez większość czasu wszyscy są seksualnie obojętni, neutralni i jedynie na okres godowy przyjmują męskie lub żeńskie organy rozrodcze. Nigdy nie wiadomo, czy będziesz mężczyzną, czy kobietą, czy ty, czy ta druga strona zajdzie w ciążę. A to wszystko zmienia, prawda?

No właśnie, dość to przerażające, bo stawia nas w sytuacji, kiedy musimy przyznać, że wobec tego kobiety traktowane są na świecie jako obywatele drugiej kategorii.

Bo tak jest. Kobiety są tak traktowane, a środkiem do ich nadzoru jest właśnie reprodukcja. Nigdy nie pozwolilibyśmy sobie, żeby prywatność mężczyzn została naruszona, a ich ciała poddane kontroli, ich zdrowie zagrożone w taki sposób, w jaki dotyczy to kobiet. Kiedy kobieta zachodzi w ciążę, słyszy, że musi poświęcić siebie dla tej istoty, która w niej rośnie, nieważne, jak zaszła w ciążę i czy to jest bezpieczne dla jej zdrowia. Wyobraża pani sobie, że ktoś mówi zdrowemu młodemu mężczyźnie, że ma oddać jedną nerkę i niech się nie martwi, przecież zostanie mu jeszcze druga? Nie można nikogo nakłonić nawet do oddania krwi, a kobietę zmusza się do urodzenia niechcianego dziecka! Jakby płód był jakąś nadistotą. Ma więcej kontroli nad ciałem kobiety niż ktokolwiek inny. A o kontrolę tu właśnie chodzi.

Gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, to – jak to mówią feministki w Stanach – aborcja byłaby sakramentem. Nie byłoby z nią żadnego problemu.

Katha Pollitt

Ciekawi mnie, że osoby najbardziej zaangażowane w publiczne komentowanie kobiecego ciała i nakładanie kolejnych kontroli to głównie mężczyźni – księżą, politycy – ewentualnie dziewice i kobiety po menopauzie.

Mamy za sobą tysiące lat patriarchatu, a te, powiedzmy: „pomysły feministyczne”, zaczęły być widoczne zaledwie 150 lat temu. To nie tak znowu długo, w pewnym sensie ludzki rozwój nie jest tak szybki. Nadal mamy rasizm, choć nie mamy niewolnictwa, no i co chwila pojawiają się negatywne reakcje na te wszystkie feministyczne propozycje. Myślę, że wielu mężczyzn nie jest zadowolonych z tego, w którą stronę te zmiany idą. A w czasach gwałtownych przemian społecznych niektórzy stają się bardzo konserwatywni. Na efekty nie trzeba długo czekać. W Stanach Zjednoczonych właśnie widzimy, jak religie, nie tylko katolicyzm, rosną w siłę i starają się lobbować w kwestiach społecznych.

Ale te zmiany poglądów i postaw pojawiają się falami – raz aborcja jest dozwolona, raz zabroniona, raz traktowana liberalnie, raz mniej. Przecież to nie ma sensu, to dla kobiety jak wieczna ruletka.

W mojej książce piszę, że jednym z powodów tej sytuacji jest to, że ruch pro-choice nie radzi sobie ze stygmatem aborcji. Nie podjął nawet prób zmiany negatywnego nastawienia do tej kwestii. Zgodzili się na zgubną narrację, że aborcja jest straszna, ale musi być legalna. I to jest woda na młyn dla ruchu pro-life. A to, co trzeba zrobić, to zmienić dyskurs, zmienić narrację. Trzeba zacząć mówić otwarcie i wprost, że aborcja jest dobrem społecznym, jest potrzebna. Dobre społeczeństwo jest możliwe wówczas, gdy dzieci są chciane, kobiety mogą żyć pełnią życia, a mężczyźni mają silną więź ze swoimi dziećmi. Oto przekaz, jaki powinien trafiać do ludzi.

Dlaczego zdecydowała się pani napisać książkę o aborcji? Przecież wydaje się, że wszystko zostało już w tej sprawie powiedziane, a pani od lat jest głosicielką haseł ruchu pro-choice.

Czułam, że dyskurs wokół aborcji stał się zdecydowanie zbyt przepełniony strachem. Straciliśmy trochę rozpędu i pomyślałam, że potrzebna jest książka, która wszystkie informacje na ten temat zbierze w całość, a jednocześnie będzie wyraźnym stanowiskiem w sprawie. Chciałam, aby to wreszcie głośno wybrzmiało – aborcja to część życia kobiety, nie jest morderstwem, nie oznacza, że jesteś straszną osobą.

Takie podejście gdzieś po drodze zgubiliśmy na rzecz niekończących się dyskusji, na temat zapłodnionych jaj, zygoty, zarodków, płodów etc. A gdzie w tym wszystkim jest kobieta? No cóż, ona także jest osobą, stoi tu przed wami! Nie, my wolimy rozmawiać o DNA! To całkowite szaleństwo. Dlatego chciałam napisać książkę, która postawi kobietę w centrum, a nie to, co można zrobić z jej ciałem.

Jakie są reakcje na pani książkę w Stanach?

Otrzymałam mnóstwo pozytywnych recenzji, oczywiście nie ze strony osób czy mediów związanych z Kościołem lub ruchem pro-life. W głównych mediach komentarze były pozytywne i w kilku z nich autorzy, niemal zawsze kobiety, zaczynały od wyznania, że miały aborcję. I widzę, że to działa, że trzeba dzielić się swoimi doświadczeniami, zdjąć piętno z tego słowa. Z kolei działacze pro-life oczywiście odsądzali mnie od czci i wiary, wysyłali pocztówki z martwymi płodami, pisali, że się za mnie modlą. Cóż, to zawsze się może przydać, przecież nigdy nie wiadomo… [śmiech]

Myśli pani, że książka będzie miała wpływ, np. na politykę stanową?

Nie, chociaż bardzo bym chciała! Ale wierzę, że ta książka może być częścią czegoś większego, politycznej fali w USA. Mam wrażenie, że już tworzy się taki ruch, kobiety zaczynają głośno protestować przeciwko stygmatyzacji aborcji, zwłaszcza młode kobiety – one otwarcie mówią o swoich doświadczeniach. „Miałam aborcję, nie jest mi przykro, to uczyniło moje życie lepszym” – takie hasła pojawiają się w internecie. Kobiety już się tego nie wstydzą. Ruch pro-choice byłby silniejszy, gdyby nie milczenie kobiet. A przecież jedna na trzy kobiety w USA miała aborcję! I każdej z nich ktoś pomagał: matka, chłopak, mąż, przyjaciółki – to tak wiele osób! To ogromna moc! I władza! Ale ta władza jest bezwolna, gdy po stronie kobiet napotyka się na milczenie i wstyd.

W bardzo poruszającym dokumencie o aborcji pt. „After Tiller” reżyserki przedstawiają historię dziewczyny, która – mimo tego, że jest zwolenniczką pro-life – decyduje się na aborcję, będąc w zaawansowanej ciąży.

No tak, wszystko jest w porządku, dopóki to nie dotyczy nas. W Stanach krąży taki dowcip o środowisku pro-life: „Jakie mogą być powody aborcji: gwałt, kazirodztwo i ja” [śmiech]. Myślę, że wiele ludzi myśli: ja jestem inny, to mnie nie spotka, ja nie uprawiam seksu. Myślą tak, dopóki to nie jest ich rzeczywistość.

Mówi pani, że trzeba postawić kobiety w centrum uwagi, ale dlaczego nie mówimy o mężczyznach, sprawcach ciąż? Dlaczego mówimy: to ona jest winna, a czemu nie on? Czemu nie ścigamy facetów o alimenty, dlaczego to faceci nie stosują antykoncepcji [Pollitt kiwa głową i powtarza: „Zgadzam się, zgadzam się”], no i dlaczego – idźmy dalej – nie ma edukacji seksualnej w szkołach, czemu nie ma taniej antykoncepcji… Mogłabym tak długo.

Może powód jest taki, że te wszystkie rzeczy dla polityków i moralnych pieniaczy nie są ważne. Może uzyskanie tych wszystkich praw i ułatwień, a nawet sama walka o nie jest taka trudna, bo ma taka pozostać, bo nikomu nie zależy, żeby było ławiej. Może w ogóle nie chodzi o to, żeby ułatwić życie matkom, bo politycy, zwłaszcza prawicowi, chcą, żeby kobiety zostały w domu z dziećmi. Przecież dobrze jest mieć kobiety w domu, pod kontrolą.

Ale samotne matki nie zostaną w domu, bo ktoś musi na te dzieci zarobić.

No to nie powinny mieć dzieci, jeśli są same. Do polityków nie dociera, że samotna matka zostaje sama, bo na wieść o ciąży odchodzi od niej partner. Nikt nie dba o samotne matki, nikogo to nie obchodzi. Nie cenimy kobiet i dzieci wystarczająco, żeby się nimi odpowiednio zająć.

Dla mnie to gigantyczny rozdźwięk między obojętną dla matek polityką a boomem na rynku wydawniczym w dziedzinie poradników typu: jak być lepszym rodzicem i dać dziecku jak najwięcej.

Proszę ich nie czytać, wpadnie pani tylko w poczucie winy. [śmiech]

No dobrze, to jak to możliwe, że feministki w Stanach nie walczą o takie podstawowe dla matek sprawy, jak płatny i dłuższy okres urlopu macierzyńskiego, bezpłatne żłobki i przedszkola.

To bardzo dobre pytanie, a powodów tej sytuacji jest kilka. Po pierwsze, nigdy nie zorganizowano politycznej kampanii wokół płatnych urlopów i żłobków, zdaje się, że feministki mają inne pomysły na to, co rząd powinien robić. Przecież dopiero co udało się uregulować opiekę medyczną na poziomie krajowym, poprzez tzw. Obamacare i to już uważa się za sukces. Ruch feministyczny jest bardziej zorganizowany wokół działań na poziomie krajowym, mniej zaś wokół polityki stanowej, a te są różnorodne – zależnie od stanu.

Obserwuję rosnącą masę wkurzonych matek, bo u nas wciąż mówi się o tym, że matki powinny pracować i jednocześnie zajmować się dziećmi. To się na szczęście powoli zmienia – dopiero w 1993 r. wprowadzono 12-tygodniowy tzw. Family and Medical Leave Aid, w dodatku bezpłatny i uznano to za wielkie osiągnięcie, bo gwarantował powrót do pracy. Sądzę jednak, że jeśli Demokraci wygrają nadchodzące wybory, to będziemy w stanie coś z tym zrobić w kolejnej kadencji. Jeśli jednak wygrają Republikanie, obudzimy się, niestety, w zupełnie innym kraju.

Kaczyński – najsprawniejszy polityk ćwierćwiecza


Czytaj także inne komentarze do wywiadu z Robertem Krasowskim:

rozmowę z Wojciechem Szackim – „Kaczyński miał szczęście”
oraz rozmowę z Markiem Beylinem – „Niebezpieczny powrót IV RP”.


 

Wojciech Engelking: Robert Krasowski przekonuje, że nawet najbardziej ambitni politycy nie odciskają swojego piętna na rzeczywistości w taki sposób, w jaki by chcieli, ponieważ ich działania są zawsze kształtowane przez cały szereg czynników zewnętrznych, jak choćby nastroje społeczne czy wydarzenia na scenie międzynarodowej. Kaczyński zatem na polską rzeczywistość – inaczej niż twierdzą zarówno ludzie cieszący się tryumfem PiS-u, jak i napędzający strach przed prezesem – nie będzie miał większego wpływu.

Igor Janke: To jest szerszy problem. Nie da się ukryć, że dziś politycy tracą władzę, mają coraz mniejszy wpływ na rzeczywistość. Zastępują ich instytucje, sieci – jak Unia Europejska, jak koncerny międzynarodowe, jak firmy, banki inwestycyjne czy agencje ratingowe, które są w stanie położyć rząd jednego kraju w pięć minut. Ograniczają ich traktaty, międzynarodowe umowy, rosnące sieci powiązań itp. I tak, to jest prawda, ale dotyczy tak Polski, jak każdego innego kraju, zwłaszcza europejskiego.

Nie zgadzam się jednak z tym, co mówił Krasowski, ponieważ to właśnie jednostki mają szansę kształtowania rzeczywistości, zmieniania historii – i w dobrym, i w złym kierunku. Margaret Thatcher, Ronald Reagan, Helmut Kohl czy Tony Blair to byli przecież ludzie, którzy realnie wpłynęli na świat! Oczywiście, dziś jest to o wiele trudniejsze niż kiedyś – ale możliwe. Weźmy przykład Viktora Orbána – można mieć różne zdanie na temat tego, jak to robi, ale niewątpliwie to robi. Jeśli chodzi o Polskę, chyba obaj zgodzimy się, że jesteśmy w momencie, w którym wiele rzeczy można i trzeba zmienić. Czy Jarosławowi Kaczyńskiemu się to uda? Tego nie wiem. Ale też żadne środowisko polityczne nie miało tylu narzędzi do dokonywania zmian, do realnego wpływania na rzeczywistość, jakie w 2015 r. uzyskało PiS.

Nie uważa pan więc Kaczyńskiego za „pogubionego starszego pana, który nie rozumie współczesnych realiów”?

Daj Boże takich „pogubionych starszych panów”, którzy są w stanie wymyślić kandydata zwyciężającego w wyborach prezydenckich wbrew większości mediów i establishmentowi, a potem obierają strategię pozwalającą zdobyć ponad połowę miejsc w parlamencie. Kaczyński jest najsprawniejszym polskim politykiem ostatniego ćwierćwiecza. Przetrwał dużo, przetrwał klęski, osamotnienie i teraz jest u szczytu. Co na nim zrobi, zobaczymy. Ale osiągnął właściwie wszystko, co w polskiej polityce można osiągnąć. Jego sprawność w wygrywaniu nie gwarantuje jednak, że będzie świetnym zarządcą państwa, pośrednim lub bezpośrednim.

Powiedział pan „wbrew mediom i establishmentowi”. Krasowski twierdzi z kolei, że tzw. establishment jest zahipnotyzowany strachem i zapatrzony w Kaczyńskiego, jak „zając w kobrę”. Ponieważ bardzo się go obawia, i ponieważ bezustannie Kaczyńskim straszył, Polacy chętnie głosowali w ostatnich wyborach na PiS, bo chcieli establishmentowi dokuczyć, zagłosowali z przekory.

Gdyby chcieli tak po prostu dokuczyć, wybraliby Kukiza albo Korwina. To było raczej pragnienie zmiany, rozczarowanie 8 latami rządów Platformy. To, że Polacy wybrali największe ugrupowanie opozycyjne w realiach demokracji nie jest niczym dziwnym. Gdyby się tak strasznie wszyscy Kaczyńskiego bali, nie dostałby tylu głosów. Fioła na jego punkcie ma grupka „dziennikarzo-polityków” i tyle. Kaczyński i jego partia wygrali we wszystkich grupach społecznych, zebrali poparcie w tych rejonach Polski, w których do tej pory przegrywali z kretesem.

Kaczyński wygrał też dzięki zmęczeniu. Nawet, gdyby w Polsce działo się dobrze, ludzie i tak chcieliby zmienić władzę panującą tak długo. Zobaczyli alternatywę w postaci ugrupowania, które długo istnieje na scenie, a ostatnio się uwiarygodniło. Popełniało błędy, bez dwóch zdań, ale mam nadzieję, że wyciągnęło z nich lekcję…

Gdyby się tak strasznie wszyscy Kaczyńskiego bali, nie dostałby tylu głosów. Fioła na jego punkcie ma grupka „dziennikarzo-polityków” i tyle.

Igor Janke

Czy ten strach przed PiS, który w ostatnich dniach napędzają niektóre media – jest w ogóle sensowny? Zdaniem Krasowskiego lata 2005–2007 dowodzą, że Kaczyński to polityk nieudolny, straszący jedynie retorycznie, ale nieumiejący wprowadzić prawdziwych zmian w państwie.

Nie wiedzę żadnych powodów, by bać się Kaczyńskiego. Jak widać, nie jestem w tym poczuciu osamotniony. Partia rządząca próbowała grać potencjalnym strachem i to się nie udało, ten motyw kampanii nie zagrał. A że kolega Krasowski swój brak strachu uzasadnia tym, że Kaczyński to rzekomo polityk nieudolny? Cóż, jego prawo do własnych opinii. Poprzednie rządy PiS były 8–10 lat temu, dziś mamy rok 2015. Nie mam żadnej pewności, że Kaczyński dobrze przebuduje państwo, ale tego nie wykluczam. Życzę jemu tego szczerze jako obywatel.

 


 

Czytaj wywiad z Robertem Krasowskim: „Nastał czas bezkrólewia”.

 


 

[Polska] Inny PiS jest możliwy?

Dawno, dawno temu, jeszcze w III RP, politolog i PiS-owiec Marek Migalski powiedział Jarosławowi Kaczyńskiemu: „Panie Prezesie, bez Pana nie przetrwamy, z Panem nie wygramy”. Prawo i Sprawiedliwość obejmuje właśnie samodzielne rządy, a teza Migalskiego wydaje mi się wciąż uderzająco prawdziwa.

PiS trwa, bo prezes jest. I wygrało wybory, bo został umiejętnie „schowany” do drugiego szeregu. Bez tego „liftingu” na nic zdałaby się słabość Platformy Obywatelskiej oraz zmęczenie wyborców jej 8-letnimi rządami. Pytanie brzmi, czy ów lifting jest tylko wizerunkową sztuczką, czy może sygnałem dokonującej się w partii zmiany?

Na pierwszy rzut oka myśl o przemianie Prawa i Sprawiedliwości to naiwne bajanie oderwanych od rzeczywistości optymistów. Jarosław Kaczyński wciąż trzyma wszystkie sznurki w swoim ręku. Nic w PiS-ie nie dzieje się bez jego zgody lub przyzwolenia. Co więcej, prezes zarówno w szeregach partyjnych, jak i w „żelaznym” elektoracie Prawa i Sprawiedliwości otoczony jest czymś na kształt kultu – wielu widzi w nim Wodza, Mędrca, nieomal Proroka. O jakiejkolwiek zmianie – poza pozorną, czysto marketingową – nie może zatem być mowy.

A przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Ale czy myśląc w ten sposób, nasi rozliczni „pisolodzy” nie popełniają błędu mityzacji prezesa? Czy nie obrazują go w ten sposób – dokładnie tak samo, jak jego entuzjaści, tyle że z jękiem przerażenia – jako wszechwładnego demiurga? Czy propisowskiego amoku nie zastępuje aby antypisowska histeria?

Jarosław Kaczyński nie jest władcą absolutnym. Zasięg jego kontroli i moc sprawcza są oczywiście w PiS-ie ogromne, ale nie bezgraniczne. Prezes musi się liczyć z rozmaitymi koteriami, nurtami, rozgrywać istniejące między nimi sprzeczności, temu dać, tamtemu zabrać. Nie jest również wszechwiedzący: popełnia błędy, łamie przyjęte alianse, rozczarowuje jednych, budzi sprzeciw drugich.

Prawo i Sprawiedliwość nie jest ugrupowaniem z jednego kruszcu. To dość bogaty konglomerat rozmaitych odmian i odcieni prawicowości. Mieszają się w nim ze sobą różne odmiany republikanizmu, antysystemowości, tradycjonalizmu. Ideologicznie szprycowane przez lata rozmaitymi „wzmacniaczami” („układ”, „kłamstwo smoleńskie”, Polska jako rosyjsko-niemieckie „kondominium”), szeregi partyjne mieszczą w sobie zarówno zatwardziałych bojowników wspomnianych spraw, jak i tych, którzy odnoszą się do nich cynicznie. Takie hasła jak „zamach smoleński” czy „neokolonizacja Rzeczpospolitej” to dla tych ostatnich poręczne cepy, którymi można walić po głowach politycznych przeciwników, ale nie coś, w co się autentycznie wierzy. Podejrzewam (ale to intuicja niepoparta danymi socjologicznymi, bo takowych nie ma), że w PiS-ie to właśnie cynicy, a nie idealiści, są dziś w większości.

Co łączy wszystkich tych ludzi? Oczywiście prezes Kaczyński. Dopytajmy jednak: prezes Kaczyński, czyli kto? Ideolog, który we wszystkim ma rację i wie, jak naprawić chylącą się ku upadkowi Rzeczpospolitą? Czy skuteczny polityk, który jak dotąd jako jedyny potrafił zewrzeć szeregi polskiej prawicy i poprowadzić ją do wyborczego zwycięstwa? Jeżeli to drugie, to Kaczyński nie jest już „tym jedynym”. Wręcz przeciwnie: jest tym właśnie, który przez całe lata uniemożliwiał Prawu i Sprawiedliwości odniesienie wyborczego sukcesu, przegrywając między 2007 a 2015 r. pod rząd szereg wyborów. I dopiero, gdy prowadzanie kampanii przejęli politycy młodego pokolenia – najpierw Andrzej Duda, a następnie Beata Szydło – ta czarna seria została przełamana. Nie wydaje mi się, żeby ta uderzająca zbieżność została przeoczona w partyjnych szeregach. Zdarzają się w nich bez wątpienia „mierne, bierne, ale wierne” marionetki, więcej jest jednak całkiem bystrych cwaniaków.

Z perspektywy politycznej kariery zarówno obecnego prezydenta, jak i przyszłej pani premier nie ma większego zagrożenia niż Jarosław Kaczyński.

Jan Tokarski

Do tego dochodzą jeszcze dwie sprawy. Pierwsza to zarysowujący się na polskiej scenie politycznej coraz wyraźniej konflikt pokoleniowy. Mamy z nim do czynienia w centrum (40-letni Petru kontra starsi o 15-20 lat przywódcy PO) oraz na lewicy („młodzi” Nowacka i Zandberg w starciu ze „starymi” Millerem i Palikotem). Konflikt ten jest naturalny i do jego detonacji nie potrzeba żadnych dodatkowych okoliczności czy motywów. Wystarczy ten jeden, cudownie prosty i nieodparty: młodzi czują, że wreszcie przyszedł ich czas. Otóż jeżeli kiedykolwiek ktokolwiek mógł w Prawie i Sprawiedliwości poczuć, że the time is now, to właśnie Andrzej Duda i Beata Szydło. Jeżeli mają chociaż za grosz instynktu politycznego, powinni doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że ich kariery stanęły na rozdrożu. Albo okażą się marionetkami w rękach prezesa, których ten pozbędzie się bez mrugnięcia okiem przy pierwszej lepszej okazji, albo staną się suwerennymi politycznymi graczami. Owszem, dziś jeszcze nimi nie są – ale mogą się nimi stać.

Z perspektywy politycznej kariery zarówno obecnego prezydenta, jak i przyszłej pani premier nie ma większego zagrożenia niż Jarosław Kaczyński. A nie wydaje mi się, aby Duda i Szydło byli idealistami, dla których własna kariera nic nie znaczy, a „Polska jest najważniejsza”. Myślę raczej, że – podobnie jak dla większości ludzi – w zderzeniu z osobistymi aspiracjami Polska nie ma najmniejszego znaczenia. A już z pewnością nie ma go prezes Kaczyński.

Po drugie, również Prawo i Sprawiedliwość jako formacja polityczna staje dziś wobec zderzenia dwóch sprzecznych tendencji. Z jednej strony pokusą jest taktyka eskalacji: podgrzewania wojen kulturowych, twardego rozliczania „błędów i wypaczeń” III RP, udowodnienia tezy o zamachu etc. Z drugiej – taktyka studzenia sporów, uśmiechniętego wizażu, prezentowania publiczności miłych, wolnych od zacietrzewienia ludzi, którzy „po prostu chcą dobrze dla tego kraju”. Doświadczenia ostatniej dekady uczą, że pierwsza ze wspomnianych opcji dała PiS-owi 8 „chudych” lat w opozycji oraz zerową zdolność koalicyjną. Druga pozwoliła natomiast temu ugrupowaniu osiągnąć podwójne zwycięstwo wyborcze w kampanii prezydenckiej i parlamentarnej. Wydaje mi się więc, że na poziomie partyjnych „dołów” dojdzie do zderzenia między „ideologami”, którzy od niemal dekady ostrzyli noże, by w końcu zrobić tu lub ówdzie porządek, a „cwaniakami”, którzy przez ten sam okres nie mogli doczekać się stołków. Jaki będzie wynik tego starcia, trudno przewidzieć. Bez specjalnej sympatii kibicuję tym drugim.

Dalsze losy PiS-u nie są więc przesądzone. Nie wszystko zależy od Jarosława Kaczyńskiego. Choć gdybym miał postawić duże pieniądze w zakładzie „kto kogo?”, postawiłbym na niego. Nie jest zresztą nawet pewne, że Andrzej Duda i Beata Szydło podejmą próbę zmarginalizowania prezesa. Ale wbrew deterministom, którzy uznają, że wszystko zostało już rozstrzygnięte, wydaje mi się, że inny PiS jest możliwy.

Jak bardzo inny? Nie bardzo. Prawo i Sprawiedliwość, nawet po marketingowym liftingu i ewentualnej pokoleniowej wymianie, pozostanie partią wyraźnie antyliberalną. Nie wejdzie również na drogę szlachetnego konserwatyzmu w duchu Burke’a czy Oakeshotta, odznaczającego się pluralistyczną wrażliwością i ideowym sceptycyzmem. Będzie wciąż ugrupowaniem dość ciasnego tradycjonalizmu, z patosem bogoojczyźnianej piany na ustach. Nie zniknie cyniczne granie na społecznych resentymentach i uprzedzeniach (wobec gender, homoseksualizmu, uchodźców, bogatych etc). Nie zabraknie również pielgrzymek do pewnej toruńskiej rozgłośni radiowej ani głaskania „prawdziwych Polaków” po ich często łysych i pustych głowach. Wszystkiego tego będzie tylko troszkę mniej.

[Polska] Czy PiS jest groźne?

Wybory przyniosły rezultat, o jakim wielokrotnie wspominali zwolennicy wprowadzenia JOW-ów: zwycięskie ugrupowanie ma bezwzględną większość głosów w obu izbach parlamentu. A do tego jeszcze przychylnego prezydenta. Pokusa, żeby „zwycięzca wziął wszystko”, jest więc bardzo duża, legislacyjna maszyna będzie zapewne działać sprawniej niż we wcześniejszych kadencjach. Dla zwolenników PiS-u oznacza to szansę na sprawne rządy, dla zwolenników opozycyjnych ugrupowań – co też wydaje się zrozumiałe – obawę, że większościowa wersja demokracji nam zaszkodzi, że nie mamy przed nią wystarczających konstytucyjnych zabezpieczeń, że zmarginalizowani zostaną krytycy władzy i osłabiony pluralizm.

Nie odmawiam nikomu prawa do artykułowania swoich obaw, choć mam poczucie, iż przedwyborcze bicie na alarm, że oto właśnie za chwilę Polska zacznie się staczać w stronę autorytaryzmu, było po prostu nieestetyczne. Wygłaszane nieraz moralizatorskim, nie znoszącym sprzeciwu i nie domagającym się uzasadnień tonem, bardziej zaszkodziło, niż pomogło naszej kulturze politycznej. Tomasz Lis z okładki „Gazety Wyborczej” wołał: „Nie mogą nam zabrać Polski”, kilka dni wcześniej Radosław Markowski w wywiadzie dla tej samej gazety komentował: „Te wybory nie są o tym, czy będzie więcej autostrad, czy będzie po 500 zł na każde dziecko. Te wybory są o tym, czy w Polsce uchowa się demokracja, czy nie”.

Wydaje się jednak, że to nie wybory – a na pewno nie tylko wybory – decydują o tym, czy nasz ustrój będzie demokratyczny. Nic w tej kwestii nie zostało przesądzone. Wybory – wbrew narracjom wielu komentatorów – były całkiem zwyczajną procedurą zmiany władzy, wynikającą ze zmian preferencji jakiejś części elektoratu. Demokracja uchowa się (lub nie uchowa) nie w związku z tymi wyborami, ale w związku z tym, co po nich nastąpi – czy większość będzie zdolna do zawierania kompromisów z mniejszościami i czy będzie potrafiła tam, gdzie to potrzebne, zastosować „niewiększościową” logikę i nie hołdować zasadzie, w myśl której zwycięzca bierze wszystko.

Jest w naszym ustroju kilka papierków lakmusowych, które w najbliższym czasie pokażą, w jaki sposób większościowy rząd mierzy się ze swoją własną pozycją. Dobrze jest je bacznie obserwować.

Po pierwsze, z uwagą należy patrzeć na pierwsze rozstrzygnięcia o podziale funkcji parlamentarnych w prezydiach i komisjach. Niepokojące byłoby na przykład, gdyby PiS chciał ograniczyć symboliczną obecność mniejszych ugrupowań w prezydium Sejmu.

Po drugie, spodziewałbym się, że przy rządach większościowych PiS-u wzrośnie znaczenie rzecznika Praw Obywatelskich, wybranego przez poprzednią większość parlamentarną. Część sporów z debat parlamentarnych będzie się zapewne przenosić – dzięki uprawnieniom rzecznika – przed Trybunał Konstytucyjny.

Dlatego tak istotne będzie rozstrzygnięcie dotyczące znowelizowanej ustawy o Trybunale Konstytucyjnym i losu nowo wybranych sędziów TK. Wyroki Trybunału są najważniejszym wentylem bezpieczeństwa chroniącym państwo przed decyzjami krótkoterminowych większości. Tymczasem nowa ustawa, uprawniająca poprzedni Sejm do wyboru kilku sędziów Trybunału, zresztą niefortunnie uchwalona zbyt późno, została zakwestionowana (i skierowana do Trybunału). W rezultacie nie wiadomo, czy prezydent Duda mianuje wszystkich sędziów wybranych przez Sejm poprzedniej kadencji.

Po trzecie, warto patrzeć na inne wysokie urzędy, których kadencje nie pokrywają się z kadencją parlamentu. Do 2019 r. urząd prezesa Najwyższej Izby Kontroli powinien sprawować Krzysztof Kwiatkowski. Jego wizerunek ucierpiał znacznie, gdy media ujawniły, że wpływał w nielegalny sposób na zatrudnianie pracowników NIK. A planowanie kontroli państwowych oraz sposób przedstawiania płynących z nich wniosków może być ważnym instrumentem kontroli rządowej większości. Wyzwaniem dla rządzącej większości będzie z pewnością również nominacja następcy Marka Belki na fotelu prezesa NBP (jego kadencja kończy się latem 2016 r.).

Po czwarte, niepokojące byłoby, gdyby w drodze specustawy zdecydowano o szybkiej wymianie kierownictwa mediów publicznych. Personalne roszady od lat są ich zmorą, podczas gdy problem systemowy, związany z pojęciem misji mediów publicznych oraz brakiem sensownego systemu ich finansowania, pozostaje nierozwiązany. Warto przy okazji przypomnieć, że po dojściu do władzy PO i PSL w 2007 r. związani z PiS prezesi mediów publicznych jeszcze przez ponad rok pozostawali na swoich stanowiskach – prezes Polskiego Radia do stycznia 2009 r., a prezes TVP do końca 2009 r.

Po piąte, niepokojące byłoby też, gdyby nowy rząd ograniczył samorządność terytorialną, np. skracając kadencje władz samorządowych wybranych w 2014 r. Tym bardziej, gdyby wydzielenie Warszawy z województwa mazowieckiego stało się podstawą do pozbawienia wyborczego mandatu rady miasta i prezydent stolicy, Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Po szóste, z dużą ostrożnością patrzyłbym na zamiary wprowadzenia zmian w Konstytucji. Nie jest tak, że Konstytucja jest wieczna i że nie potrzeba dyskusji nad fundamentalnymi sprawami naszego ustroju. Niemniej, im większy pośpiech w kwestii zmiany ustawy zasadniczej będę obserwował, tym większa będzie moja podejrzliwość.

Podejrzliwość wobec rządzącej większości przyda się wszystkim.

Izrael w końcu zwariuje

Tadeusz Markiewicz: Kiedyś, na jednym ze spotkań, powiedział pan, że sytuacja geopolityczna i społeczna Izraela będzie skutkować także wzrostem przemocy wewnętrznej, na przykład w rodzinie czy w ruchu drogowym, oraz częstszym występowaniem postaw skrajnych czy tego, co psycholodzy nazywają zachowaniem ryzykownym. Niedawno w Izraelu miały miejsce dwie tragedie, które wstrząsnęły opinią publiczną. Najpierw Jiszai Szlissel – ortodoksyjny Żyd – zaatakował nożem uczestników parady równości w Jerozolimie. Zranił 6 osób, w tym jedną śmiertelnie. Dzień później nieznani sprawcy, niemal na pewno izraelscy osadnicy, podpalili dwa domy w palestyńskiej wsi Duma. Od oparzeń zginął 18-miesięczny chłopczyk, a czteroletni Ahmad Dawabsza trafił do szpitala w stanie krytycznym. Czy te wydarzenia to odosobnione przypadki, które nie są niczym nowym ani dla Izraela, ani żadnego innego państwa świata. Czy jednak można je odbierać jako świadectwo szerszego problemu? Jakiejś fali zbiorowego obłędu?

Konstanty Gebert: Zbiorowego obłędu – nie. Choć przyznać trzeba, że to cud, że społeczeństwo izraelskie nie zwariowało. Odkąd państwo istnieje, jest w stanie ciągłej wojny. Nie ma w Izraelu rodziny, która nie straciła kogoś na froncie czy w zamachu. Biorąc pod uwagę tę skalę obciążenia, można powiedzieć, że Izrael radzi sobie świetnie. Niestety bardzo wyraźnie widać, że poziom stresu nie pozostaje obojętny na wewnętrzne funkcjonowanie społeczeństwa.

W kraju skokowo rośnie na przykład liczba wypadków samochodowych.

Podobnie z przemocą w rodzinie, czyli zjawiskiem, które wcześniej w społeczeństwie żydowskim było absolutną rzadkością. W tej chwili w Izraelu otwiera się kolejne ośrodki dla bitych żon, rozwija nowe programy pomocowe dla ofiar przemocy w rodzinie. To wszystko obiektywnie wskaźniki świadczące o tym, że przemoc wraca do domu.

Wraca z terytoriów przygranicznych?

Poniekąd. Nie da się przecież utrzymać tak schizofrenicznej sytuacji, że mieszkasz w rozwiniętym, zachodnim społeczeństwie, mało tego – w cudownym śródziemnomorskim krajobrazie, a dziesięć kilometrów dalej ludzie żyją w nędzy i się mordują.

A wydawało się, że zdobycie Zachodniego Brzegu, a tym samym strategicznej doliny rzeki Jordanu, będzie ostatecznym elementem gwarantującym spokój Izraelczyków.

Tak, 1967 r., czyli wygrana przez Jerozolimę wojna sześciodniowa wydawała się przełomowa. Do tego roku Izrael miał poczucie, że żyje na kredyt i że jest stale narażony na atak. Co więcej, panowało powszechne przekonanie, że prędzej czy później ten atak okaże się skuteczny, kraj nie wytrzyma kolejnej konfrontacji z sąsiadami i państwo zginie. Wojna sześciodniowa odmieniła to wszystko. Izrael, zdobywając półwysep Synaj, Zachodni Brzeg i wzgórza Golan, terytorialnie odepchnął zagrożenie od swoich obywateli. Co więcej, rosnąca wojskowa potęga sprawiała, że Żydzi uwierzyli, że są bezpieczni. Izraelowi nadal oczywiście przydarzały się rzeczy straszne, ale większość z nich działa na przygranicznej peryferii. Mało tego, właściwie do 1987 r. – czyli do pierwszej intifady – Izrael oferował Palestyńczykom udział w tym bezpieczeństwie.

Na izraelskich warunkach…

Tak. Izrael miał zadbać o to, by także Palestyńczycy mogli korzystać z dobrodziejstwa bezpiecznego kraju, w którym przemoc została zepchnięta na peryferia. Intifada była znakiem odrzucenia tej oferty. Palestyńczycy, co skądinąd zrozumiałe, uznali, że nie chcą, aby Żydzi zapewniali im bezpieczeństwo na swoich warunkach. Paradoksalnie więc od czasu intifady mamy w Izraelu połączenie obu sytuacji, tej sprzed 1967 i po 1967 r. Z jednej strony, to świadomość, że kraj jest potęgą wojskową. Z drugiej jednak intifada znów wprowadziła do serca Izraela strach, że wróg może uderzyć w każdym miejscu i każdym czasie. To lęk typowy dla pierwszych dwóch dekad państwa żydowskiego.

Obecnie ponad 50 proc. Europejczyków uznaje Izrael za największe zagrożenie dla pokoju na świecie. Jest to całkowicie nieproporcjonalne do rzeczywistych zagrożeń.

Konstanty Gebert

Czy budowany od 2000 r. mur bezpieczeństwa jest przejawem tego strachu?

Jest próbą znalezienia jakiejś namacalnej geograficznie granicy bezpieczeństwa, opartej na przekonaniu, że w zamian za ścieśnienie terytorium kraju oraz wyizolowanie go od czynników zewnętrznych poprawi się bezpieczeństwo. Mur zresztą zadziałał. Liczba zamachów spadła o 90 proc.

Zarazem Izrael zrzekł się odpowiedzialności za bezpieczeństwo Palestyńczyków. Konsekwencją tej polityki jest sytuacja na Zachodnim Brzegu. Mamy tam przemoc osadników oraz bezkarne rządy palestyńskich mafii. Niektóre z tych grup są niemal oficjalnie częścią struktur rządowych państwa palestyńskiego, inne to po prostu zewnętrzne struktury bandyckie.

Te rządy bezprawia widać nawet z Jerozolimy.

Tak, o kilometr od centrum miasta, po drugiej stronie muru, leży dzielnica Szuafat, gdzie rządzą regularni bandyci. Boi się ich i policja Autonomii, i Izraelczycy. Obie strony problem ignorują. Szuafat jest otoczona swoistym kordonem sanitarnym, którego jedynym sukcesem ma być powstrzymywanie bandytyzmu przed rozlewaniem się na zewnątrz.

Trudno mówić, żeby był to skuteczny sposób na kontrolę problemów społecznych.

Problemy Szuafat naturalnie rozlewają się na wszelkie możliwe strony. Dzieje się tak nie dlatego, że paskudni Izraelczycy tak chcą, tylko dlatego, że sytuacja jest nierozwiązywalna.

Ale przecież Izrael mógłby zaprowadzić w Szuafat porządek…

Za cenę represji, przeciwko którym na pewno zbuntowaliby się ci, którym bezpieczeństwo się zapewnia. Izrael więc trwał w świadomości, że sytuacja jest nierozwiązywalna, ale opanowana. Tak było do teraz.

Sytuację zmieniło porozumienie nuklearne grupy P5+1 z Iranem?

To porozumienie, niezależnie do tego, jak je interpretować, oznacza, że jak Iran będzie chciał mieć broń atomową, to ją będzie miał. Bez znaczenia jest to, jakie naprawdę są zamiary Teheranu. Ważne, że wciąż deklarowanym celem jest zniszczenie Izraela. To w sposób fundamentalny zmienia egzystencjalne położenie Izraela i będzie wpływać na kontakty z regionalnymi graczami, m.in. właśnie Palestyńczykami.

Jednak to nie pierwszy raz w historii kraju, kiedy wróg zagraniczny zagraża egzystencji kraju.

To prawda i Izraelczycy do czasu porozumienia z Teheranem byli gotowi ponosić koszty tej sytuacji niebezpieczeństwa, ponieważ uważali, że są w stanie ją kontrolować. Co więcej, cały czas towarzyszyła im nadzieja, że choć jest źle, „nasze dzieci będą miały lepiej”. W obliczu możliwości wojny atomowej ta nadzieja przestaje mieć rację bytu. Bardzo się boję, że atomowy potencjał Iranu będzie tą przyczyną, przez którą Izrael w końcu zwariuje. Wszystko dlatego, że irańska bomba to nie jest perspektywa, z którą można cokolwiek zrobić. Jeżeli wiemy, że istniejemy nadal jedynie dlatego, że do tej pory Iran nie podjął decyzji, żeby zrzucić na nas bombę atomową, to jest to sytuacja egzystencjalne odmienna od dotychczasowej.

Sytuacja bezsilności…

Istniejemy nie dzięki własnej sprawczości. Nie dlatego, że mamy silną armię, która nas broni. Nie dlatego, że ponosimy jakieś ofiary. Jesteśmy, bo przeciwnik tak zadecydował.

Irańska bomba to pierwsza w historii państwa żydowskiego przeciwność, której Żydzi po prostu nie są w stanie zaradzić. Poradzili sobie z brakami wody i energii elektrycznej oraz przeważającymi siłami wroga angażowanymi w wojny konwencjonalne. Teheran rzucił jednak wyzwanie, które rozbija wiarę we wszechmoc izraelskiej pomysłowości.

Na szczęście ta bomba jest koszmarem nie tylko dla Jerozolimy, ale i dla Rijadu, Kairu czy Ammanu. Nagle relacje na Bliskim Wschodzie się zmieniają. Już teraz widzimy, że wzrost wpływów Teheranu znacząco poprawił stosunki izraelsko-arabskie.

Czyli mimo wszystko jest nadzieja, że irańska bomba stanie się kolejnym niebezpieczeństwem, które Izraelczycy przekują w przyszłości w sukces?

Jak w tym żarcie? Bóg wzywa do siebie prezydenta USA, sekretarza generalnego Związku Radzieckiego oraz premiera Izraela. Zasępiony oświadcza: „Panowie, wiem, że obiecywałem Noemu, ale przepraszam, tak żeście zmarnowali tę planetę, że ja już na to patrzyć dłużej nie mogę. Będzie nowy potop. Za tydzień”. Po powrocie na ziemię prezydent amerykański zwraca się do narodu: „Amerykanie, mam dla was dobrą i złą nowinę. Dobra jest taka, że Bóg istnieje. Zła jest taka, że za tydzień będzie potop”. Sekretarz generalny ZSRR z kolei stwierdza: „Towarzysze, mam dwie złe wiadomości. Pierwsza to taka, że Bóg istnieje, a po drugie za tydzień będzie potop”. Z kolei uradowany premier Izraela oznajmia rodakom: „Przyjaciele, mam dwie wspaniałe wiadomości. Po pierwsze, w ogóle się już nie musimy martwić Arabami, a po drugie mamy cały tydzień, żeby się nauczyć oddychać pod wodą”. Tak więc atomowy Iran może rzeczywiście znaleźć dla Izraela miejsce na Bliskim Wschodzie. Pytanie tylko, czy skórka warta będzie wyprawki.

Z jednej więc strony mamy irańską bombę, a z drugiej – rosnącą niechęć społeczności międzynarodowej do samego Izraela. Kraj żyje pod wielkim ciężarem.

Obecnie ponad 50 proc. Europejczyków uznaje Izrael za największe zagrożenie dla pokoju na świecie. Jest to całkowicie nieproporcjonalne do rzeczywistych zagrożeń związanych z Izraelem czy aspektów polityki izraelskiej, które można i należy krytykować. Czasami można wręcz odnieść wrażenie, że mamy do czynienia ze zbiorową halucynacją. Do tej pory parasolem przed tą europejską krytyką były Stany Zjednoczone. Obecnie jednak Żydzi – głównie na skutek wywołanej przez premiera Netanjahu konfrontacji z Obamą – i na USA nie mogą za bardzo już liczyć. Świat się robi ciasny.

Do tej pory Stany były wentylem bezpieczeństwa nie tylko na poziomie wojskowo-dyplomatycznym. Wbrew temu, co dyktowałaby logika geograficzna, młodzi Izraelczycy zamiast latać nad morzem Śródziemnym, wolą długie loty przez Atlantyk. Na Europę patrzą niechętnie, jakby był to najodleglejszy kontynent.

I trudno się im dziwić. Nie wyobrażam sobie, by kogoś opluto za noszenie kipy w Harlemie. Zupełnie nie do pomyślenia byłoby także niewpuszczenie izraelskiej wycieczki do nowojorskiego MoM-u, tak jak to miało miejsce niedawno w Luwrze. Pomiędzy Izraelem a USA jest jedna podstawowa więź, która odróżnia te dwa państwa od Europy – to świadomość, że oba państwa używają siły zbrojnej dla realizacji celów politycznych.

Europa mojego pokolenia stanowczo odrzuca koncepcje sprawiedliwej wojny. Nie wierzy, że można użyć wojska w sposób moralnie uzasadniony.

I to jest właśnie jeden z głównych powodów dzisiejszego odrzucenia Izraela.

Drugim jest z pewnością okupacja Zachodniego Brzegu. Jaki ma ona wpływ na samych Izraelczyków?

Fundamentalny. Ze społeczeństwa, które cudem przeżyło Zagładę i budowało państwo z niczego, Izraelczycy stali się narodem, którego bezpieczeństwo jest zależne od pozbawienia praw innego społeczeństwa. Przemoc zawsze korumpuje. Zmusza do postrzegania strony przeciwnej jako niezidentyfikowanej, wrogiej masy. Dzieje się tak mimo, że okupacja izraelska jest stosunkowo łagodna. Na przestrzeni ostatnich 30 lat we wszystkich konfliktach izraelsko-arabskich zginęło 16 tys. ludzi. W tym samym czasie w konflikcie kaszmirskim zginęło 56 tys. W turecko-kurdyjskiej wojnie domowej – 44 tys. O Syrii nawet nie wspominam.

Okupowanego społeczeństwa jednak przecież takie analizy nie interesują.

I bardzo dobrze! Każdy porównuje się z tym, kogo doświadczenie jest mu najbliższe. Kogo to obchodzi, że na Zachodnim Brzegu można znacznie więcej niż w Kaszmirze. Cała ta wolność nadal jest wynikiem łaski okupanta. Obrzydliwa rzeczywistość. Izraelczycy przywożą ją zresztą do siebie z Autonomii Palestyńskiej. Jeżdżąc regularnie po Izraelu, mogłem na własne oczy obserwować, jak w ciągu ćwierćwiecza stężenie awantury w kraju nieporównanie wzrosło. Kraj nie potrafi oddzielić się od skutków okupacji. Sam się od niej gotuje.

W książce „Every Spy a Prince” Dana Rawiwa i Jossiego Melmana, autorzy dokładnie analizują pracę, jaką wykonuje w Autonomii Palestyńskiej Szin Bet, czyli służba odpowiedzialna za bezpieczeństwo wewnętrzne kraju. Nieprzypadkowo w tytule książki nazywają izraelskich agentów książętami. Sugerują wprost, że władza, jaką mają oficerowie Szin Betu nad Palestyńczykami, jest porównywalna z prerogatywami średniowiecznego pana udzielnego. „Szabakowcy” mają wpływ na swobodę poruszania się Palestyńczyków, a więc też na ich dostęp do pracy. Przy pomocy różnych narzędzi są w stanie nagradzać i dotkliwie karać współpracujących z nimi Arabów. Wykonując swoją robotę wywiadowczą, manipulują całymi rodzinami, bez większej kontroli z zewnątrz prowadzą łapanki, przesłuchania. Zdarza się, że mimo braku mocnych przesłanek umieszczają ludzi w areszcie. Czy takie postępowanie jest uzasadnione troską o bezpieczeństwo Izraela?

Tego nigdy nie sposób powiedzieć przed faktem. W 1999 r. izraelski Sąd Najwyższy uznał, że nie ma takiej sytuacji, kiedy można stosować tortury i pozostawać w granicach prawa. Kłopot polega na tym, że podczas gdy tortury są zawsze niemoralne, czasami jednak sytuacja jest tak dramatyczna, że inaczej postąpić nie można.

Dwanaście lat temu szef policji we Frankfurcie znalazł się w następującej sytuacji. Było porwanie. Szaleniec ukrył dziecko i żądał okupu. W trakcie przejmowania okupu został złapany, jednak nie chciał powiedzieć, gdzie ukrył dziecko. Szef policji postanowił w sposób bardzo wiarygodny postraszyć go torturami. Dzięki temu przesłuchiwany w końcu wydał sekret, lecz dziecko już nie żyło. Sam szef policji postanowił jednak zrezygnować z pracy. Podkreślał, że skoro grożąc torturami, uznał na moment, że prawo niemieckie go nie obowiązuje, to w przyszłości nie będzie można polegać na jego praworządności. Reasumując, bywają sytuacje, w których nadużycie prawa jest niezbędne w imię wyższej wartości. Jednak do osoby, która złamała prawo, nie można mieć już więcej zaufania.

Nie należy ufać służbom Izraela, które operują na Zachodnim Brzegu?

Trudno im zaufać. Mimo wspomnianego zakazu tortur, myślę, że jest on tam naruszany dość systematycznie. Generalnie wszystkie służby mają tendencję do usprawiedliwiania tego, co robią, wyższą koniecznością. Bardzo bym się zdziwił, gdyby służby izraelskie były tutaj wyjątkiem.

Czy to oznacza, że zgadza się pan z Patrickiem Tylerem, który w książce „Twierdza Izrael” przekonuje, że kraj ma problem z niekontrolowanym kompleksem wojskowym? Dziennikarz wprost pisze, że jest to siła, która podważa demokratyczne podstawy państwa.

Ten kompleks jest, ale funkcjonuje zupełnie inaczej, niż pokazuje Tyler. On przekonuje, że jest to wyobcowany ze społeczeństwa konglomerat interesów. To nieprawda. W Izraelu to całe społeczeństwo jest tym konglomeratem. Nie oznacza to jednak, że problemu z izraelską wojskowością nie ma. Potrzeba nadzoru nad izraelskim wojskiem jest dziś kwestią kluczową.

Izraelczycy stali się narodem, którego bezpieczeństwo jest zależne od pozbawienia praw innego społeczeństwa. Przemoc zawsze korumpuje.

Konstanty Gebert

Wspomniany już Jossi Melman, jeden z najbardziej wpływowych izraelskich specjalistów ds. służb specjalnych, ostatnio coraz surowiej ocenia działanie aparatu Izraela na Terytoriach i w samym Izraelu. Jak sam twierdzi, dzieje się tak mimo – a może właśnie dlatego – że jest zagorzałym patriotą i obrońcą Izraela. Duże poruszenie wzbudził jego tekst z 2011 r. opublikowany na łamach gazety „Haaretz”. Melman odwoływał się w nim do narastającej agresji Żydów wymierzonej przeciwko palestyńskim sąsiadom. Miało wtedy miejsce kilka podpaleń palestyńskich domów, meczetów, a także zniszczenie cmentarza muzułmańskiego w Jaffie. Dziennikarz zarzucił, że izraelski aparat bezpieczeństwa jest „systemowo nieudolny”. Jego zdaniem, podczas gdy dobrze i skutecznie radzi sobie ze ściganiem przestępców palestyńskich, całkowicie zawodzi w ściganiu żydowskich napastników arabskich społeczności. „Powtarzające się porażki Szin Betu w sprawach dotyczących żydowskiego terroryzmu, budzą gniew i są zagrożeniem dla demokratycznego charakteru Państwa Izraela”. Przesadza?

Nie. Terroryzm żydowski jest równie zbrodniczy i odrażający, jak palestyński. Jednak dzisiaj ponieważ Izrael jest zasadniczo zwycięzcą, motywacja do żydowskiego terroryzmu jest znacznie słabsza. Występuje tylko u radykałów, którzy uznają, że to zwycięstwo jest niewystarczające. Współcześni żydowscy terroryści uważają więc, że należy wysadzić w powietrze Kopułę na Skale czy zaprowadzić prawodawstwo Tory. To jest margines – ale groźny i rosnący. W związku z tym aktów żydowskiego terroryzmu – takich, którymi musiałby się zająć Szin Bet – jest dużo mniej niż palestyńskiego. Dlatego też izraelskie służby przykładają mniejszą wagę do tego rodzaju wypadków. Jednak to, że wspomniane już spalenie palestyńskiego chłopca w Dumie jest niezmiernie rzadkim wypadkiem, w niczym nie zmienia charakteru tej zbrodni.

Policja po tym zdarzeniu wydała rozpaczliwy komunikat z prośbą o pomoc w schwytaniu sprawców. Świadczy to o bezsilności.

Gdyby z Dumy wyszło komando palestyńskich terrorystów i spaliło żywcem izraelskie niemowlę, w którymś z sąsiednich osiedli, Szin Bet przetrzepałby całą Dumę i robiłby to, dopóki ktoś by nie wskazał sprawców. Brak aktywności Szin Betu w sektorze żydowskim na Zachodnim Brzegu pozostaje zgodny z aktywnością państwa izraelskiego zmierzającą do tego, żeby umocnić tam żydowską obecność. Wiem z osobistych relacji, że to nie jest tak, że Szin Bet nie chce łapać żydowskich terrorystów. Natomiast cała instytucjonalna struktura wywiadu jest nastawiona na to, żeby łapać terrorystów palestyńskich. Tych żydowskich ma się łapać niejako przy okazji.

Spójrzmy teraz na wymiar sprawiedliwości. I tutaj zarzuca się Izraelowi podwójne standardy. W latach 80. Szin Bet aresztował członków radykalnej grupy, która planowała wysadzenie autobusów przewożących dzieci do meczetu Al-Aksa. Terroryści zostali skazani na długie wyroki więzienia, jednak już po kilku latach wyszli na wolność za dobre sprawowanie. Podobnie było z grupą radykałów Żydowskie Podziemie, którzy w 1980 r. byli o krok od wysadzenia meczetu Al-Aksa. Zostali skazani na dożywocie, lecz na wolność wyszli po mniej niż siedmiu latach dzięki interwencji ówczesnego prezydenta, Chaima Herzoga. Coś tu nie gra…

Tego nie da się bronić, ale przemoc nie ma ideologicznego poparcia w większości społeczeństwa żydowskiego. Rozumowanie rządzących przy tych decyzjach było takie, że ci terroryści drugi raz już do tego nie wrócą. Wszyscy będą ich kontrolować, wszyscy będą im patrzeć na ręce. Podstawowy cel, jaki ma spełnić więzienie, czyli ochrona społeczeństwa przed recydywą, w tym wypadku został spełniony przez sam fakt, że zostali ujawnieni. Niemniej powtórzmy – nie jest to sprawiedliwe, by wypuszczać przed czasem zbrodniarzy. Gorzej, że ten problem wybiórczości izraelskiego systemu ma charakter systemowy.

To znaczy?

Nie chodzi tylko o to, jak izraelski wymiar sprawiedliwości traktuje terrorystów, ale jak traktuje ludzi podejrzanych o zbrodnie wojenne czy inne wykroczenia i przestępstwa wyrządzone Palestyńczykom przez przedstawicieli aparatu państwa. Liczba śledztw w sprawach wspomnianych zbrodni wojennych jest minimalna, a kary wymierzane są niezmiernie rzadko. Ale i tutaj Izrael wysuwa kontrargument. Podkreśla się, że nie można oczekiwać od ludzi, żeby ryzykowali życiem, broniąc reszty społeczeństwa, a z drugiej strony pętać im ręce i traktować jak podejrzanych. Tyle tylko, że w takiej sytuacji Izrael nie może się dziwić, że wszyscy Izraelczycy w mundurach są postrzegani przez Palestyńczyków jako potencjalni zbrodniarze, a samo państwo – jako ich krisza.

To generalizująca i krzywdząca opinia.

Tak, bo Izrael to jedyny kraj na Bliskim Wschodzie, w którym ludzie w ogóle idą do więzienia za zbrodnie wojenne. Niemniej prawo powinno zawsze być stosowane w sposób bezstronny. Tak nie zawsze się dzieje. Co więcej – argument, że sąsiedzi są jeszcze gorsi, nie może być uzasadnieniem czyjejś bezkarności.

A może ta pobłażliwość wobec własnych czarnych owiec wynika także z tak dojmującego w izraelskim psyche etosu ofiary.

Ofiara działa w samoobronie. W związku z tym każdy czyn, nawet przestępczy, popełniony w samoobronie musi być traktowany łagodniej niż czyn niczym nie prowokowanego napastnika. Kłopot w tym, że kiedy dla Izraelczyków jest oczywiste, że są ofiarą, z całą pewnością nie jest to oczywiste dla Palestyńczyków. Nie jest to też oczywiste dla opinii międzynarodowej.

Może więc w autodiagnozie Izraela pomogłoby wyważenie krytyki pod jego adresem przez społeczność międzynarodową. Funkcjonaliści i konstruktywiści argumentowaliby, że trudno, aby Izrael słuchał się społeczności międzynarodowej, która w sposób nieobiektywny krytykuje jego działania. Na przykład głośno domaga się dochodzeń w sprawach potencjalnego naruszenia prawa międzynarodowego podczas operacji Ochronny Brzeg tylko po stronie izraelskiej. Za to pobłażliwie patrzy na masowy ostrzał katiuszami Hamasu cywili izraelskich. Trudno jest słuchać takiego partnera…

Izrael powinien słuchać siebie. Państwa wprowadzają system prawny nie z dobrego serca, tylko ze świadomości, że bezprawie jest największym wewnętrznym zagrożeniem. Izrael powinien baczniej ścigać zbrodnie popełniane w jego imieniu nie dlatego, że ma się słuchać opinii międzynarodowej, nie ze współczucia wobec ofiar, ale z własnego dobrze rozumianego interesu. Rosyjski myśliciel Aleksandr Hercen po powstaniu styczniowym zauważył, że jeżeli zaakceptuje się przemoc jako narzędzie rozwiązywania problemów politycznych na ulicach Warszawy, to zaakceptuje się ją także na ulicach Moskwy czy Petersburga.

Tolerowanie bezprawia w stosunkach z wrogiem skończy się bezprawiem w stosunkach z własnym społeczeństwem.

Niechybnie.

[Przegląd prasy] Problemy Watykanu, problemy Rosji

W tym tygodniu ukażą się dwie książki poświęcone nieprawidłowościom, do których ma dochodzić w aparacie państwowym Stolicy Apostolskiej. Fragmenty jednej z nich, zatytułowanej „Chciwość”, zamieścił rzymski dziennik „La Repubblica”. Wyłania się z niej koszmarny wręcz obraz Watykanu. Autorem książki jest Emiliano Fittipaldi z tygodnika „L’Espresso”, należącego do tej samej grupy wydawniczej. Według zamieszczonych przez niego informacji za Spiżową Bramą miało dojść m.in. do defraudacji olbrzymich sum, kontrowersyjnej polityki inwestycyjnej, a nawet podsłuchiwania papieża. W miniony weekend pod zarzutem kradzieży i rozpowszechnienia poufnych dokumentów watykańska żandarmeria zatrzymała byłą doradczynię papieża Francescę Chaouqui i hiszpańskiego księdza Angela Vallejo Baldę z Prefektury Spraw Ekonomicznych Stolicy Apostolskiej. Chaouqui została potem zwolniona, Balda przebywa nadal w watykańskiej celi. Za ujawnianie poufnych dokumentów grozi w Watykanie do ośmiu lat więzienia.

*

Zamknięcie niemieckiej granicy z Austrią przed falą imigrantów mogłoby doprowadzić do poważnego konfliktu na Bałkanach – przestrzegła w Darmstadt kanclerz Angela Merkel. Jednocześnie zapewniła, że Niemcy poradzą sobie z falą uchodźców, choć władze graniczącej z Austrią Bawarii wzywają do jej zatamowania. Merkel przestrzegła, że wobec poważnego kryzysu, z jakim mamy do czynienia, do ewentualnego konfliktu może dojść niezwykle szybko. Konferencja w Darmstadt była czwartym z kolei spotkaniem przewodniczącej CDU Merkel z jej partyjną bazą. Spotkania miały być pierwotnie poświęcone przygotowaniu nowego programu partii przed zjazdem CDU w grudniu, zostały jednak zdominowane przez problematykę uchodźców, których Niemcy mogą przyjąć w tym roku nawet 1,5 mln.

*

Jesteśmy, Polacy, coraz zamożniejsi, przynajmniej statystycznie. Tak wynika z opracowywanego co roku The Legatum Prosperity Index. Według tego globalnego rankingu dobrobytu nasz kraj znajduje się na 29. pozycji, co oznacza awans o dwa oczka. Jednocześnie powróciliśmy do pierwszej trzydziestki, w której lokowaliśmy się do 2011 r. Znajdujemy się między Portugalią a Estonią, podczas gdy najwyżej notowanym krajem Unii pozostaje Dania. Indeks bierze pod uwagę osiem wskaźników, wśród nich nie tylko te ekonomiczne. Ważne są również poczucie bezpieczeństwa, zdrowie czy kapitał społeczny.

*

„Działania wielkich państwowych koncernów były zawsze przedłużeniem polityki prowadzonej przez Kreml” – przypomina „Financial Times”, zauważając, że taki model może doprowadzić do głębszych problemów, a wręcz ruiny zagrożonych finansów Rosji. Wiele czynników złożyło się na wyjęcie cen surowców energetycznych spod regulacji międzynarodowej. Wśród nich są przede wszystkim rozwój technologii łupkowych, spowolnienie chińskiej gospodarki i liberalizacja polityki wydobywczej Arabii Saudyjskiej. Inflacja sięga w Rosji 17 procent, a realny spadek wartości pensji 14 procent. Według rosyjskiego urzędu statystycznego Rosstat w pierwszej połowie 2015 r. liczba Rosjan żyjących poniżej krajowej granicy ubóstwa wzrosła o 14 proc.

*

Liczba protestów w Rosji zwiększyła się zresztą o 15 proc. w stosunku do roku ubiegłego – wynika z raportu Komitetu Inicjatyw Obywatelskich, którym kieruje były minister finansów Aleksiej Kudrin. Mimo wzrostu niezadowolenia, nie da się go porównać do masowych manifestacji, do których dochodziło na przykład po wyborach do Dumy w 2011 r. W przeciwieństwie do ubiegłego roku, kiedy na pierwszym planie znajdowała się polityka zagraniczna, a konkretnie wojna na Ukrainie, obecnie sprzeciw obywateli wyrażany jest wobec nieprawidłowości w polityce wewnętrznej. Kwestie związane z polityką społeczną (pomoc socjalna, gwarancje i przywileje pracownicze) były powodem 20 proc. akcji protestacyjnych. Jeśli chodzi o kwestie dotyczące ochrony środowiska i gospodarki miejskiej, to takich wystąpień było w 2015 r. 18 proc., a akcji dotyczących przestrzegania praw pracowniczych – 16 proc.

[Projekt: Polska] Razem zrealizowało swój plan. Ale co dalej?

3,62 proc. głosów zdobytych w wyborach parlamentarnych daje nadzieję. Trzeba wierzyć, że partia nie da się przekonać, że ten wynik był możliwy tylko i wyłącznie dzięki dobremu występowi Adriana Zandberga w przedwyborczej debacie telewizyjnej.

Obecny system nie sprzyja powstawaniu nowych partii. Rygorystyczne przepisy utrudniają pozyskiwanie środków finansowych; próg wyborczy oraz metoda d’Hondta zniechęcają potencjalnych wyborców do oddawania głosu na nowe inicjatywy. To rodzi oczywistą chęć pójścia na skróty – liderzy nowych ruchów zakładają organizacje pozarządowe zamiast partii; kupują podpisy pod listami poparcia; budują medialną rozpoznawalność zamiast organizować struktury. Wydaje się, że Razem tych grzechów pierworodnych udało się uniknąć.

W kilka miesięcy udało się zbudować opartą na organicznej strukturze partię, która zdolna była zebrać podpisy wymagane do zarejestrowania list w całym kraju, przygotować spójny program wyborczy oraz przeprowadzić ogólnopolską kampanię wyborczą. A to wszystko przy skromnym, kilkusettysięcznym budżecie. I pomimo sondażowych wskaźników poparcia utrzymujących się na poziomie bliskim zera.

Debata liderów partyjnych sporo jednak zmieniła. Występ Zandberga sprawił, że Razem zyskało rozpoznawalność, a także – zdaniem wielu komentatorów – tak potrzebnego partii medialnego lidera. Prawdopodobnie znacząco pomogła też w przekroczeniu istotnego progu 3 proc. poparcia. Działacze niedługo staną więc przed dylematem, w jaki sposób najlepiej wykorzystać „efekt Zandberga”?

Dziś wśród polityków i sympatyków Razem panuje przekonanie, że efekt Zandberga więcej miał wspólnego ze wcześniejszym przemilczaniem partii w kampanii niż z samą wyjątkowością występu. Kilka dni przed debatą partia pokazała, że we wrześniu była prezentowana przez TVP (poza oficjalnymi audycjami wyborczymi) jedynie przez… 8 sekund. Gdyby media poświęciły więcej uwagi wcześniejszym wypowiedziom innych liderów Razem, wówczas występ Zandberga byłby tylko kolejnym dobrze przygotowanym wystąpieniem reprezentanta tej partii. Stało się jednak inaczej.

Nowa lewicowa partia ma dziś do wyboru dwie drogi: wejść do medialnego obiegu i konkurować z SLD oraz Twoim Ruchem o przywództwo na lewicy lub pozostać odrębną i wybrać opcję „długiego marszu”.

Zdobywanie kolejnych punktów poparcia w mediach wydaje się na ten moment opcją łatwiejszą i efektywniejszą. Po porażce Zjednoczonej Lewicy nowa partia ma wreszcie szansę wyjść z jej cienia i uczestniczyć w programach publicystycznych na własnych zasadach. Za Zandbergiem pojawi się jeszcze kilka młodych, uśmiechniętych twarzy i dobrze przygotowanych głów, które będą mogły walczyć o przywództwo na lewicy z Barbarą Nowacką czy Robertem Biedroniem. To da jej potrzebną rozpoznawalność i co najmniej brakujące 1,38 proc. w kolejnych wyborach.

Opcji „długiego marszu” nikt chyba jeszcze nie próbował i nie do końca wiadomo, co miałaby oznaczać. Wymagałoby to zredefiniowania w polskiej rzeczywistości roli partii politycznej; determinacji w utrzymaniu mobilizacji członków; zastanowienia się jak funkcjonować pomimo istniejących mechanizmów medialnych. Co jednak najgroźniejsze – nie gwarantowałoby sukcesu w kolejnych wyborach.

Razem musi sobie dziś odpowiedzieć na pytanie, jak długi powinien być „długi marsz” po władzę. Złożona w kampanii wyborczej obietnica, że „inna polityka jest możliwa” brzmi utopijnie. Czy po odniesieniu pierwszych politycznych sukcesów wciąż można – i wypada – marzyć?


 

O partii Razem czytaj także:

Tekst Justyny Smolińskiej „Cztery kłamstwa Piotra Szumlewicza”

Tekst Piotra Szumlewicza „Razem przeciwko lewicy”

Wywiad z Adrianem Zandbergiem i Katarzyną Paprotą „Nowa robotnicza arystokracja”

Komentarz Tomasza Sawczuka „Przełamać apatię. O Partii Razem”

 


 

[Putinada] Niepoliczone głosy, nierozliczalni politycy. Wybory samorządowe na Ukrainie

Gdy piszę te słowa, komisje wyborcze bez wytchnienia liczą najcenniejsze, co nasza demokracja ma – głosy. Od wyborów samorządowych minął niemal tydzień, a wyników brak. Nie chodzi tu jednak o problemy z systemem informatycznym, lecz z politycznym. Jak głosi plotka w Kijowie, Centralna Komisja Wyborcza wciąż nie może dobrać dla Witalija Kliczki godnego rywala do II tury w walce o stanowisko prezydenta stolicy. Oby tylko dla Kliczki.

1. Nonsensy

Po nowelizacji ustawy o wyborach samorządowych kandydaci zostali zwolnieni z obowiązku przedstawiania programów wyborczych. Kampania więc zredukowana została nawet nie do merytorycznych haseł, lecz do luźnych skojarzeń, takich jak: „Uratować kraj” (partia Poroszenki) lub „Za pokój!” (spadkobierczyni partii Janukowycza). Nieważne, że losy wojny nie zależą do kompetencji samorządów. Brzmiało niby przekonująco. Później były rozdawane torebki z jedzeniem, lekami, talonami na usługi i jednorazowe wypłaty z budżetów lokalnych. Całe dobro rozdawane było wyborcom, a ci brali i zapewniali, że głosy nie są na sprzedaż.

2. Pseudoporządek

Przesiedleńcy i żołnierze uczestniczący w tzw. operacji antyterrorystycznej (ATO) znaleźli się za burtą demokracji. Obu grupom głos odebrała feudalna tradycja uzależnienia głosowania od miejsca zameldowania. Przesiedleńcy w większości wynajmują mieszkania i nie mają możliwości zarejestrowania się w nowym miejscu, żołnierze w dniu wyborów również byli daleko od domu. Głównym argumentem przeciwko nowelizacji ustawy, która przywróciłaby prawo głosu prawie 2 mln Ukraińców, były obawy fałszowania wyników. W rezultacie państwo nie było w stanie zapewnić prawa głosu ani tym, którzy od wojny ucierpieli, ani tym, którzy państwa bronili.

3. Sabotaż

Z kolei w największym kontrolowanym przez Kijów mieście Wschodu – Mariupolu – wybory zostały poważnie zakłócone. Karty wyborcze miała wykonać drukarnia przyjaciela Wiktora Janukowycza, oligarchy Renata Achmetowa, wspierającego jednego z kandydatów. Machinacje z kartami miały co prawda miejsce w całym kraju (gdzieś drukowano z błędami, gdzie indziej nie na czas, a jeszcze w innym miejscu – za dużo), jednak dopuszczenie do drukowania kart wyborczych przez stronę zainteresowaną wyglądało raczej na nieprzesadnie subtelne fałszowanie. Lokalny komitet wyborczy w Mariupolu odmówił więc przyjmowania achmetowskich kart i po prosu nie przeprowadził wyborów. Co będzie dalej – do dziś próbuje ustalić parlament. Ustawa o wyborach nie przewiduje przecież podobnych sytuacji.

4. Rewanż

W stolicy Ukrainy Wschodniej przekonujące zwycięstwo (blisko 60 proc.) odniósł dawny idol postradzieckich „babuszek”, kandydat o kryminalnej biografii – Hennadij Kernes. Cień na jego postać rzucają co najmniej dwie okoliczności. Gdy wiosną 2014 r. Charkowszczyzna broniła się przed staniem się Charkowską Republiką Ludową, prezydent miasta, Kernes właśnie, nosił separatystyczną pomarańczowo-czarną wstążkę. Natomiast gdy zimą 2013 r. zaginęli aktywiści charkowskiego Euromajdanu, pierwsze podejrzenia padły właśnie na niego. Sąd w tej sprawie do dziś nie wydał orzeczenia, więc Kernes mógł spokojnie kandydować, a nawet w wyborach zwyciężyć. Jakby tego było mało, niedobitki byłej Partii Regionów zwyciężyły w większości wschodnich oraz południowych obwodów, biorąc rewanż za prawie dwa lata politycznej marginalizacji. Wahadło zakończyło swój cykl i ruszyło w odwrotnym kierunku.

5. Nadzieja

Młode siły polityczne, aktywne podczas Majdanu lub które powstały tuż po nim, zależnie od miejscowości, otrzymały nieznaczne poparcie wyborców, ale dostaną się do samorządów. Grupy takie jak Siła Ludzi czy Demalians nie miały kosmicznych kwot na kampanię czy promujące je „materiały odredakcyjne” w mediach. Budowały one kapitał polityczny i społeczny bez względu na potęgę oligarchów, doświadczonych olbrzymów sceny politycznej z partii Poroszenki, Tymoszenko lub byłej partii Janukowycza. I za to warto ich na pewno pochwalić. W większości trzydziestoletni, dobrze wykształceni, z doświadczeniem za granicą – przywódcy nowych partii symbolizują jeśli nie reformy, to przynajmniej nadzieję.

*

„Naród ukraiński, społeczeństwo ukraińskie dzięki tym wyborom przekroczyło Rubikon – i powrotu do przeszłości być nie może”, oświadczył po wyborach ukraiński prezydent. Nazwał wybory „demokratycznymi”. Zagraniczni oraz ukraińscy obserwatorzy odnotowywali naruszenia, jednak jednogłośnie również stwierdzili – na wyniki wyborów to wpływu nie miało. Dobrze, że są jeszcze w tym kraju optymiści.

Kaczyński miał szczęście

Łukasz Pawłowski: Robert Krasowski przekonuje, że nawet najbardziej ambitni politycy nie odciskają piętna na rzeczywistości w taki sposób, w jaki by chcieli, ponieważ ich działania są zawsze kształtowane przez cały szereg czynników zewnętrznych, jak choćby nastroje społeczne czy wydarzenia na arenie międzynarodowej. A zatem Jarosław Kaczyński również nie będzie miał większego wpływu na polską rzeczywistość. Zgadza się pan z takim wnioskiem?

Wojciech Szacki: Tezy Roberta Krasowskiego są błyskotliwe i brzmią efektownie, ale po zastanowieniu nieraz możemy mieć wątpliwości. Krasowski nazywa Jarosława Kaczyńskiego wybitnym politykiem, który wywołuje w społeczeństwie ogromne emocje, który sprawił, że kilka milionów osób oddało głos na jego partię, a jednocześnie twierdzi, że nie ma on większego wpływu na rzeczywistość.

Co więcej, jeśli założymy, że politycy nie mają wpływu na państwo, to musimy też przyjąć, że nie ma większego znaczenia, kto rządzi. Ja się z taką tezą nie zgadzam, bo prowadzi ona do wniosku, że nasze wybory polityczne są nieistotne. Nie wydaje mi się, że nawet Krasowskiemu jest wszystko jedno i że koalicję, dajmy na to, Kukiza i KORWiN-a przyjąłby z równym spokojem.

Kilkanaście lat temu, w roku 1999, niektóre państwa naszego regionu weszły do NATO, a inne nie, i wynikało to z konsekwencji wyborów ich obywateli; gdyby Słowacją nie rządził Mečiar, to pewnie weszłaby do NATO już wtedy. Także do Unii Europejskiej nie wszystkie państwa Europy Wschodniej wstąpiły jednocześnie. Politycy mają wpływ na rzeczywistość. Gdyby w 2005 r. władzę zdobyła na cztery lata koalicja Samoobrona–LPR, to bylibyśmy dziś w innej, gorszej sytuacji.

Ale kiedy spojrzymy z perspektywy czasu na rządy PiS-u w latach 2005–2007, to czy coś z tego sztandarowego projektu IV RP do dziś wpływa na naszą rzeczywistość?

Nie podzielam rozpowszechnionego poglądu, w myśl którego tzw. IV RP to było państwo „półdemokratyczne” z zadatkami na państwo autorytarne; to był po prostu inny typ demokracji niż ten, który podoba się liberałom.

Zresztą margines swobody polskich polityków jest dość wąski. Obecność w Unii Europejskiej i NATO, ograniczenia konstytucyjne, presja mediów – to są kotwice, które sprawiają, że trudno jest rzeczywiście „ruszyć” państwo. W tym sensie zgadzam się z Krasowskim. Zgadzam się również z tezą, że Kaczyński większy wpływ ma na umysły ludzi niż na stan państwa. Ale to nie znaczy, że jego wybór nie ma żadnego znaczenia.

Wiele mediów bardzo ostro wypowiedziało się i wypowiada przeciwko rządom PiS-u, strasząc Kaczyńskim. Krasowski twierdzi, że ten ogromny strach establishmentu uwiarygadnia prezesa jako polityka antysystemowego. W rezultacie jeśli ktoś chce establishmentowi dokuczyć, wie, na kogo ma głosować.

Ta teza też brzmi efektownie, ale znów trudno się z nią zgodzić i to z kilku powodów. Po pierwsze, twierdzenie, że Polacy nie wiedzą, że Kaczyński jest antyestablishmentowy i dopiero hasłowa „Gazeta Wyborcza” musi im to uświadomić, wydaje mi się trochę naciągane. Po drugie, sukces PiS-u wziął się moim zdaniem przede wszystkim z innych źródeł. Kaczyński zaczął odnosić sukcesy dopiero wtedy, gdy wysunął na pierwszą linię polityków umiarkowanych. Po trzecie, w 2015 r. do jego żelaznych wyborców dołączyło – jak wynika z sondaży exit poll – 10 proc. wyborców Platformy z 2011 r. i 20 proc. ówczesnego elektoratu PSL-u. To nie są, jak mniemam, ludzie antyestablishmentowi, tylko raczej wyborcy centrum, którzy uwierzyli, że PiS się zmienił. Wreszcie, po czwarte, ludzie przeciwni „systemowi” mieli w tym roku do wyboru inne partie i nie wahali się na nie zagłosować. Przypominam, że łącznie takie ugrupowania – do których zaliczam Kukiz’15, KORWiN i Razem – uzyskały ponad 17 proc. głosów.

Czyli Kaczyński wygrał, bo sprawił wrażenie, że wszedł do głównego nurtu polskiej polityki, a nie dlatego że jest postrzegany jako polityk antysystemowy?

Nie powiedziałbym, że wszedł do głównego nurtu ani nawet że sprawił takie wrażenie, ale faktycznie, części wyborców tak się mogło wydawać. Nie mam natomiast wrażenia, że PiS przekonywał do siebie wizerunkiem ugrupowania antysystemowego. Głównym wątkiem kampanii były kwestie ekonomiczne.

Sukces PiS-u jest gigantyczny, ale pamiętajmy, że Kaczyńskiemu sprzyjały wydarzenia, na które nie miał żadnego wpływu – krótko mówiąc, miał szczęście. Dostał samodzielną większość, a ma znacznie gorszy wynik niż Platforma w latach 2007 i 2011. O tym sukcesie partii Kaczyńskiego zdecydował splot różnych korzystnych czynników – przede wszystkim brak lewicy w sejmie – a nie fakt, że wszyscy nagle przeczytali „Gazetę Wyborczą” i zagłosowali jej na przekór.

PiS staje wobec trudnego wyboru – jeśli powróci do bardziej radykalnych twarzy i kwestii, straci poparcie centrum. Ale jeśli się na to nie zdecyduje i do radykalizmów nie wróci, przestanie być partią groźną.

Przyszłość PiS-u nie jest jeszcze zdeterminowana. W parlamencie mamy radykalnego Kukiza, dla którego Prawo i Sprawiedliwość będzie naturalnym celem ataków, spychających partię w kierunku centrum. Pytanie, czy PiS da się zepchnąć, czy też będzie się trzymał wieloletniej doktryny Kaczyńskiego, zgodnie z którą na prawo od PiS-u może być już tylko ściana.

Jaki jest cel Jarosława Kaczyńskiego po zdobyciu władzy? Zdaniem Krasowskiego to przede wszystkim szef partii, a nie człowiek, który umie sprawnie zarządzać państwem. Ale kiedy z partią zdobył już wszystko – jak będzie chciał ten sukces wykorzystać?

Zgadzam się, że partia jest dla Kaczyńskiego najważniejsza i w czasie tych dwóch lat, kiedy PiS był u władzy, Kaczyński najpierw nie był premierem, a potem nie chciał być premierem i przekonał go do tego dopiero brat. Zgadzam się również, że Kaczyński przez 25 lat od roku 1989 był właściwie na wszystkich pozycjach ustrojowych i trudno wskazać, jaki jest naprawdę.

Dziś jednak jego naturalnym celem wydaje się zmiana konstytucji. Byłaby ona prawicowa w sferze wartości, odwołująca się do nauk Kościoła, ale też porządkująca kwestię władzy wykonawczej przez wzmocnienie albo pozycji prezydenta, albo premiera.

Pana zdaniem są szanse na realizację tego celu? Krasowski powtarza, że Kaczyński to w sferze reformowania państwa polityk nieudolny.

Na razie nie ma większości konstytucyjnej. Ale nie wykluczam, że za rok–dwa taka większość się pojawi.

Niebezpieczny powrót IV RP


Czytaj rozmowę z Robertem Krasowskim „Nastał czas bezkrólewia”.


 

Julian Kania: Robert Krasowski w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” twierdzi, że Jarosław Kaczyński nie będzie miał dużego wpływu na Polskę. „Państwo jest obojętne na plany polityków, nawet tak doświadczonych jak Kaczyński”, twierdzi Krasowski. „Ciągle u steru państwa pojawiają się nowe twarze, sporo krzyczą, ale nigdy nie zdołały odcisnąć silnego piętna na rzeczywistości. Dlaczego teraz Jarosław miałby je odcisnąć?”. No właśnie – dlaczego?

Marek Beylin: Teza Krasowskiego jest absurdalna. Państwo w jego wersji jest karykaturą. To jakiś samoporuszający się, absolutny byt. Nonsens. Kaczyński, tak jak wielu polityków, odciska swoje piętno, bo państwo tworzą politycy i obywatele, procedury, wzory, obyczaje, a nie jakieś absolutne reguły trwania. Państwo może być lepsze bądź gorsze, mniej demokratyczne bądź bardziej. Może erodować albo się modernizować, może bardziej służyć obywatelom albo konsolidacji czyjejś władzy. W takich rejestrach funkcjonują wszystkie państwa, a politycy mają na to wpływ. Kaczyński też będzie go miał. Wydaje się to dość oczywiste.

Krasowski przypomina jednak kilka przykładów, choćby Leszka Millera, który mimo że władzę zdobył jako socjaldemokrata, „najsilniej demontował” państwo opiekuńcze. To zdaniem Krasowskiego dowód, że polityk nie kieruje się swoimi poglądami. Robi to, do czego zmusza go rzeczywistość.

Owszem, było tak i w przypadku Kaczyńskiego w sferze gospodarczej. Natomiast w innych dziedzinach życia sprawy wyglądały inaczej. W latach 2005–2007 państwo się dość radykalnie zmieniło. Na krótko, owszem, bo Kaczyński okazał się nieudolny w trzymaniu władzy, ale chciał ją utrzymać i wzmacniać. To właśnie wtedy państwo PiS-owskie stworzyło regułę wykorzystywania służb specjalnych, takich jak CBA, jako instrumentu polityki. Przypomnijmy tylko sprawę Leppera i akcję służb wymierzoną w tego polityka. W czasach rządów PiS państwo chciało też w sposób szczególny dyscyplinować obywateli, choćby przy pomocy niesławnej ustawy lustracyjnej, której wejście w życie uniemożliwił Trybunał Konstytucyjny.

Robert Krasowski twierdzi, że poprzednie rządy PiS nie dają żadnego powodu do niepokoju. Przykłady Barbary Blidy i doktora G. dowodzą tezy przeciwnej. W imię koncentracji władzy i skupienia wokół niej społeczeństwa urządzano policyjne akcje wynajdywania wrogów. Szukano takich, wokół których mogłoby się skupić społeczne niezadowolenie. Tego rodzaju działanie to przekręcanie państwa demokratycznego w stronę państwa służb specjalnych. Jak będzie teraz? Jeszcze nie wiemy. Ale dlaczegóż miało by być zupełnie inaczej? Jest się czego obawiać.

Przykład Barbary Blidy, doktora G. oraz upadku ustawy lustracyjnej raczej wspierają tezę Krasowskiego, który utrzymuje, że IV RP była po prostu nieudolna. Te akcje faktycznie uderzyły w kilka osób, ale ostatecznie nie miały żadnych systemowych konsekwencji.

To prawda, choć szkody zostały wyrządzone. Nie było ich więcej głównie dlatego, że nie wystarczyło czasu. Nie powiodła się gra, która miała zapewnić rządy jednopartyjne poprzez wykolegowanie koalicjantów. Rzeczywiście, CBA i politycy PiS-u okazali się nieudolni. Ale to nie znaczy, że nieudolność jest wpisana w ich działanie. Za drugim razem mogą się okazać skuteczniejsi.

Ale i ja jestem po części optymistą, bo uważam, że choć da się przejąć państwo i skierować je na złe tory, to nie da się wykorzenić ze społeczeństwa nawyków i praktyk demokratycznych.

Krasowski ma też nienajlepszą opinię o politykach PiS. Twierdzi, że sam Jarosław Kaczyński jest politykiem nieudolnym, dobrym liderem swojej partii, ale niekoniecznie dobrym liderem kraju. Michał Krzymowski w wydanej właśnie biografii Kaczyńskiego stawia podobną tezę: Kaczyński najlepiej czuje się w roli szefa partii.

Kaczyński nie był dobrym premierem, bo nie dbał o dobro publiczne, erodował procedury demokratyczne, a razem ze swoimi koalicjantami wprowadzał duszną, ideologiczną atmosferę. W tym sensie rzecz jasna nie był dobrym szefem rządu. I prawdą jest, że przyświecał mu głównie cel konsolidacji władzy w rękach swoich i jego partii. Nie mam jednak wglądu w duszę Kaczyńskiego, żeby wiedzieć, czy i w jaki sposób chce on rządzić teraz. Wątpię, żeby ktokolwiek to wiedział. Jedyne, co możemy robić, to oceniać po faktach. A fakty były takie, że Kaczyński chciał konsolidować władzę w brutalny sposób, na granicy lub nawet poza granicą legalności, czego dowodzi choćby skazanie przez sąd PiS-owskiego szefa CBA, Mariusza Kamińskiego.

Krasowski twierdzi też, że medialny atak na PiS przynosi odwrotne skutki do zamierzonych. Wrogowie Kaczyńskiego „są w niego zapatrzeni jak zając w kobrę, są autentycznie przerażeni. […] I to oni stanowią jego prawdziwą armię. Każdy, kto ma dość aktualnego establishmentu, zagłosuje na niego, bo czuje że establishment panicznie się go boi”. Czy obecne niemal histeryczne reakcje części mediów na zwycięstwo PiS mają zatem sens?

Kolejna absurdalna teza. Kaczyński wygrał nie dlatego, że wyborcy zostali uwiedzeni jego radykalizmem czy strachem jego przeciwników. Wygrał, bo się schował, nie demonstrował swojej wrogości i agresji. Na pierwszy plan wyszli prezydent Duda i Beata Szydło. I to oni w wielkiej mierze wygrali te wybory. Teza Krasowskiego mija się więc z faktami.

Co zaś do reakcji mediów – pan nazywa je histerią, a ja myślę, że obowiązkiem publicystów jest przestrzegać ludzi, co może się stać. Można oczywiście robić to na różne sposoby. Ale przestrzeganie przed niebezpieczeństwem to doprawdy nie jest histeria, tylko rezultat doświadczenia. Bo tego niebezpieczeństwa mogliśmy posmakować wcześniej. Kaczyński nie wyłonił się z niebytu, wiadomo jak kiedyś rządził.

Czeka nas powrót IV RP?

Grozi nam nawet wzmożony powrót IV RP. Bo PiS jest teraz bardziej radykalny niż niegdyś. Zradykalizowała go dodatkowo „religia smoleńska”. Łatwo może się ona stać instrumentem ścigania i stygmatyzowania wszystkich, których Kaczyński uzna za współsprawców – realnych bądź moralnych – katastrofy, którą on uważa za zamach.

Kolejnym nowym elementem jest szeroko wykorzystywana w kampanii wyborczej gra polską ksenofobią w sprawie uchodźców. PiS jest obecnie bardziej nacjonalistyczny i religijnie fundamendalistyczny niż dziesięć lat temu. A gdy rozpętuje się bądź wzmacnia ksenofobiczne nastroje, to traci się nad nimi kontrolę albo płynie z ich nurtem. Zobaczymy, co wybierze Kaczyński.

Może pan powie, że teraz histeryzuję, ale ja tylko wyczuwam niebezpieczeństwa. Wolę być przezorny, niż potem bezradnie patrzeć na niebezpieczną teraźniejszość.

[Ameryka Łacińska] Czy Argentyna zejdzie na ziemię?

Dla Argentyńczyków może to być proces trudny, ze względu na niezbędne reformy. Ale na głównego hamulcowego zmian wyrasta odchodząca prezydent Cristina Fernández de Kirchner, której celem jest przetrwanie „kirchneryzmu”.

Wybory prezydenckie w Argentynie nie są zwyczajną ciekawostką z drugiego końca globu. Mówimy o państwie należącym do G20, czyli grona dwudziestu kluczowych gospodarek świata. Argentyna to kraj o dużym znaczeniu politycznym w regionie Ameryki Łacińskiej. A jeśli wierzyć sygnałom płynącym z otoczenia prezydenta Andrzeja Dudy, wzmocnienie relacji z Argentyną (a także z Brazylią i Meksykiem) będzie jednym z priorytetów polityki pozaeuropejskiej nowych władz.

Kres ery Kirchnerów

Tegoroczne wybory prezydenckie wyznaczają koniec „ery Kirchnerów”, czyli dwunastoletnich rządów Nestora Kirchnera (2003–2007) oraz jego żony Cristiny Fernández de Kirchner (2007–2015). Bilans tych rządów jest niejednoznaczny – głównie dlatego, że punktem odniesienia dla większości Argentyńczyków pozostaje spektakularne bankructwo ich kraju z przełomu 2001 i 2002 r. W następstwie tamtej katastrofy połowa społeczeństwa popadła w biedę, a jedna czwarta znalazła się poniżej granicy ubóstwa.

Po 2003 r. sytuacja większości mieszkańców wyraźnie się poprawiła. Sprzyjały temu programy socjalne realizowane przez rząd – bardzo potrzebne w początkowym etapie wychodzenia z zapaści. Ale te nie byłyby możliwe, gdyby nie wyjątkowo korzystna koniunktura międzynarodowa na surowce naturalne: w tym soję, będącą głównym produktem eksportowym argentyńskiej gospodarki. Wsparcie socjalne nie zostało w porę dostosowane do poprawiającej się sytuacji gospodarstw domowych.

Można wręcz powiedzieć, że dobrobyt odczuwany obecnie przez Argentyńczyków został kupiony politycznie, do tego na kredyt. Mimo rosnącej inflacji, Kirchnerowie przez ponad dekadę utrzymywali ceny energii elektrycznej i usług transportowych na niezmienionym poziomie. Wydawali ponad stan. Próbowali też wspierać rozwój rodzimego przemysłu poprzez wznoszenie coraz wyższych barier dla handlu międzynarodowego – co trafiało do serc Argentyńczyków, rozczarowanych neoliberalizmem lat 90. i historycznie przywiązanych do silnej obecności państwa w gospodarce.

Jednak w ostatnich latach skończyła się korzystna koniunktura międzynarodowa. Okazało się, że nadzwyczajne zyski z epoki prosperity zostały przejedzone. Co gorsza, Kirchnerowie doprowadzili do rozregulowania gospodarki. Inflacja od kilku już lat przekracza 25 proc. rocznie. Subsydia na energię elektryczną i transport pochłaniają coraz większą część budżetu. Rośnie dług publiczny, gdyż brakuje środków na pokrycie poczynionych wcześniej zobowiązań. Kończą się dolary w kasie Banku Centralnego: nie tylko z powodu malejących zysków z eksportu soi (argentyńscy eksporterzy płacą wysokie cła eksportowe), ale też dlatego, że protekcjonizm okazał się nieskuteczny; odkąd na świecie uformowały się globalne łańcuchy wartości dodanej, większość producentów przemysłowych stała się zależna od importu. Na domiar złego, trwa recesja w Brazylii, czyli u głównego partnera handlowego Argentyny.

Przez 12 lat Kirchnerowie nie doszli też do porozumienia z grupą wierzycieli, którzy domagają się pełnej spłaty długu zaciągniętego przed 2001 r., wraz z odsetkami. To zaś – bez względu na to, po czyjej stronie stoi racja moralna – uniemożliwia powrót Argentyny na międzynarodowe rynki kapitałowe. Innymi słowy, nie ma skąd pozyskać środków na inwestycje niezbędne do tego, by pobudzić dalszy rozwój gospodarki.

Czasy „kirchneryzmu” to także Argentyna skłócona z zagranicą. Krytykowana za nieuprawniony rodzaj protekcjonizmu, hamująca postęp w negocjacjach handlowych między Unią Europejską a Mercosurem (czyli unią celną złożoną z Argentyny, Brazylii, Paragwaju, Urugwaju, a od niedawna również i Wenezueli); szafująca antyamerykańską retoryką. Podgrzewająca spór z Wielką Brytanią o Falklandy/Malwiny. A jednocześnie wyjątkowo przychylna wobec prezydentów Rosji czy Wenezueli.

Suma summarum, agenda dla przyszłego rządu byłaby oczywista – gdyby nie to, że poparcie dla Cristiny Fernández de Kirchner wciąż deklaruje niemal połowa Argentyńczyków…

Patata caliente

Z wyjątkowo trudnym dziedzictwem gospodarczym, politycznym i społecznym będzie musiał zmierzyć się przyszły prezydent – bez względu na to, czy zaplanowaną na 22 listopada drugą turę wygra wywodzący się z „kirchneryzmu” Daniel Scioli czy lider opozycji Mauricio Macri.

W kwestiach gospodarczych główna różnica między Sciolim a Macrim dotyczy skali i tempa planowanych działań – pierwszy z nich opowiada się za reformami stopniowymi, drugi za hurtową zmianą. Także w polityce zagranicznej można spodziewać się od nich podobnych inicjatyw – zbliżenia ze Stanami Zjednoczonymi, zaangażowania się w reaktywację Mercosuru, pojednania z międzynarodowymi rynkami, a także zerwania z bezwarunkowym poparciem dla rządzącego Wenezuelą Nicolasa Maduro.

W wypadku zwycięstwa obaj skupią się zapewne na naprawie gospodarki – wypracowując porozumienie z wierzycielami zagranicznymi, znosząc część subsydiów, barier importowych i walutowych, przywracając niezależność Banku Centralnego, może nawet decydując się na dewaluację. Przeprowadzenia tych niepopularnych reform do samego końca unikał rząd Cristiny Fernández de Kirchner, w ten sposób przerzucając patata caliente (czyli „gorącego kartofla”) na następców. Ale po kirchnerystach można spodziewać się również tego, że będą aktywnie utrudniać życie przyszłemu rządowi i to bez względu na to, kto okaże się zwycięzcą listopadowych wyborów.

W przypadku Mauricia Macriego nikogo to nie dziwi. Opozycyjni prezydenci zawsze mieli w Argentynie pod górkę. W ciągu ostatnich 30 lat tylko dwóch wywodziło się spoza dominującego w tym kraju ruchu politycznego – peronizmu. Obaj ustąpili z urzędu przed końcem kadencji. Nie sposób rządzić, jeśli nie ma się poparcia w zdominowanym przez peronistów parlamencie.

Ale trudne życie może mieć również Daniel Scioli. Tajemnicą poliszynela są jego chłodne stosunki z Cristiną Fernández de Kirchner. To dzięki niej został namaszczony na oficjalnego kandydata peronistów na prezydenta. W zamian za to zgodził się, by wiceprezydentem w jego gabinecie został główny zausznik odchodzącej prezydent. Populistyczno-lewicowy kirchneryzm jest wciąż dominującym środowiskiem w ramach peronizmu. Dlatego Sciolemu, jeżeli wygra, będzie niezwykle trudno uzyskać poparcie dla reform rynkowych, które kwestionowałyby dorobek poprzedników. Cristina Fernández de Kirchner nie będzie, co prawda, sprawować żadnej oficjalnej funkcji. Ale nie można wykluczyć tego, że będzie liczyła na potknięcie swojego następcy, by za cztery lata powrócić w glorii i chwale.

Różowy odpływ?

Zaskakujący wynik pierwszej tury (25 października), w której Mauricio Macri przegrał z murowanym kandydatem Danielem Sciolim tylko o włos, uczynił lidera opozycji nowym faworytem wyborów. Gdyby zaś faktycznie peroniści mieli wyprowadzić się z Casa Rosada, byłby to kolejny sygnał, że latynoski „zwrot na lewo” odbił się do ściany. Innymi słowy, że po „różowym przypływie” (ang. pink tide) czeka nas teraz „różowy odpływ”.

Oczywiście latynoska lewica wciąż rządzi w wielu krajach, a gdzieniegdzie nawet ma się dobrze (Boliwia, Ekwador). Jednak w dłuższej perspektywie stoi przed poważnym wyzwaniem, które już teraz przekłada się na wyniki wyborcze w całym regionie. Skończyła się nadzwyczajna koniunktura międzynarodowa na surowce naturalne, które są głównym produktem eksportowym większości latynoskich gospodarek. Przez to nie ma już swobody fiskalnej w realizacji drogich, szeroko zakrojonych programów społecznych subsydiów, które w związku z tym muszą zostać zreformowane. Istnieje potrzeba powrotu do rozważnej polityki budżetowej oraz poświęcenia większej uwagi konkurencyjności. Im dłużej odkładane będą niepopularne decyzje, tym większe ryzyko kryzysów, które mogą zaprzepaścić wszystko to, co w wielu krajach latynoskich udało się przez ostatnią dekadę osiągnąć.

Sygnałów „różowego odpływu” było już kilka. W ubiegłym roku Dilma Rousseff ledwo wygrała wybory prezydenckie, a po zwycięstwie i tak zmuszona była wprowadzić szereg niepopularnych reform w gospodarce. Także ocieplenie w relacjach między Kubą i Stanami Zjednoczonymi, coraz wyraźniejsza perspektywa transformacji na Kubie oraz nasilające się zapędy autorytarne chavistowskiego rządu w Wenezueli odbierają latynoskiej lewicy wcześniej oczywiste punkty odniesienia.

Gdyby po wyborach Argentyna zdecydowała się na reformy rynkowe i międzynarodowe otwarcie, wówczas byłby to silny znak dla pozostałych państw Ameryki Łacińskiej oraz dla latynoskiej lewicy, że pora zejść na ziemię.