[Azja w zbliżeniu] Dni nadziei i niepokoju

Nic zresztą zaskakującego – skoro około 80 proc. głosujących opowiedziało się za zmianą układu rządzącego, trudno, żeby ci sami ludzie nie radowali się z odniesionego zwycięstwa. Zwycięstwa na tyle druzgocącego dla politycznego przeciwnika – czyli armii oraz Partii Związku Solidarności i Rozwoju – że przywódczyni opozycji, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla, Aung San Suu Kyi, musiała apelować do swych zwolenników o umiarkowanie w świętowaniu zwycięstwa. Apele o budowę społeczeństwa i układu politycznego, które byłby zdolne prowadzić Birmę w kierunku pojednania narodowego, to bardzo charakterystyczny rys powyborczych wystąpień Lady, jak powszechnie nazywają ją Birmańczycy.

Miażdżące zwycięstwo opozycji ogłoszone zostało w dniu 5. rocznicy zwolnienia przez ówczesną juntę wojskową Aung San Suu Kyi z aresztu domowego. Trudno sobie wyobrazić lepszy prezent rocznicowy dla osoby, która od lat domagała się przestrzegania praw ludzkich oraz swobód obywatelskich w Birmie. W swoim wołaniu o prodemokratyczne przemiany nigdy nie nakłaniała do używania przemocy. Przeciwnie – wierzyła, że prodemokratyczne cele można osiągnąć bez rozlewu krwi, drogą pokojowego sprzeciwu obywatelskiego. W chwili, kiedy piszę te słowa, wydaje się, że droga wytyczona przez Aung San Suu Kyi przyniosła pozytywne owoce. Prezydent Birmy, generał Thien Sein, zadeklarował już, że władze oraz armia akceptują wyniki wyborów i niebawem rozpocznie się proces pokojowego przekazywania władzy. Podobne deklaracje złożył szef sztabu birmańskiej armii oraz przewodniczący parlamentu. Pozostaje wierzyć, że te deklaracje nie pozostaną wyłącznie w sferze zapowiedzi mających uspokoić krajową i międzynarodową opinię publiczną.

Mimo to niepokój towarzyszył całemu procesowi wyborczemu – od początku kampanii po dzień głosowania. To też nic zaskakującego. Społeczeństwo birmańskie już wiele razy przerabiało lekcję fałszywych i zwodniczych obietnic płynących ze strony armii. Teraz z trudem próbuje uwierzyć, że to, o co od niemal 50 lat walczyła opozycja, staje się faktem i pojawia się realna ścieżka wiodąca ku zmianie systemu politycznego w kraju. Nawet w dniu głosowania, które przebiegło bez zakłóceń, niepokój był wyczuwalny. Ludzie poza udaniem się do lokali wyborczych starali się nie wychodzić na ulice w obawie przed ewentualnymi prowokacjami i możliwym wznieceniem zamieszek. Stanowiłyby one dla władzy dogodny pretekst do unieważnienia wyborów lub częściowego zakwestionowania wyników głosowania. A tego Narodowa Liga na Rzecz Demokracji za wszelka cenę chciała uniknąć.

W trakcie kampanii wyborczej wydawało się, że naturalnym sojusznikiem opozycji będą partie mniejszości narodowych. Jednak tak przekonujące zwycięstwo Ligi zmieniło nieco krajobraz powyborczy, partie mniejszości narodowych utraciły bowiem sporo mandatów właśnie na rzecz partii kierowanej przez laureatkę Pokojowej Nagrody Nobla.

Okazało się, że mniejszości głosowały na Ligę i to budzi już niepokój nie tyle samych mniejszości, co polityków, którzy działają w partiach mniejszości etnicznych, i to może stać się źródłem konfliktu. Obawy o przyszłość ruchu politycznego w stanach zamieszkanych przez mniejszości płyną już ze strony Szańskiej Narodowej Ligi na Rzecz Demokracji, z partii mniejszości etnicznych Arakanu oraz kilku innych partii mniejszościowych.

Opozycja, która wygrała wybory w tak imponującym stylu, będzie musiała także zmierzyć się z retoryką płynącą ze strony buddyjskich nacjonalistów. Ich ruch Ma Ba Tha od dawna już ostrzega przed rządami Aung San Suu Kyi, widząc w nich zagrożenie dla „rasy i birmańskiego narodu”. Chodzi oczywiście o otwarty i pozytywny stosunek polityków Ligi do mniejszości etnicznych. Rozwiązanie skomplikowanego węzła wojen regionalnych toczonych w Birmie będzie wymagało od Aung San Suu Kyi nie lada umiejętności i wielkiej wytrwałości.

Tym bardziej, że podłożem wielu konfliktów są sprzeczności interesów nękające birmańską prowincję. Chodzi choćby o podziały gigantycznych zysków płynących z nielegalnego handlu rubinami i jadeitami. Tylko niewielki odsetek pieniędzy z tego biznesu trafia do budżetu państwa birmańskiego. Aby to zmienić, potrzebne będzie uderzenie w interesy potężnych, miejscowych oligarchów powiązanych ściśle z armią oraz byłymi generałami, którzy zmieniając mundury na garnitury, znaleźli dla siebie miejsce w biznesie lub biurokracji.

I to sprawia, że przed partią Aung San Suu Kyi, przed jej zwolennikami należącymi do bardzo różnych warstw i kręgów społecznych, pojawi się wyzwanie – kto wie, czy nie najtrudniejsze w dziejach birmańskiej opozycji: wzięcie na siebie odpowiedzialności za rządzenie krajem zrujnowanym przez 50 lat rządów wojskowych oraz zacofanym. Co prawda reformy, które cywilno-wojskowe władze zaczęły wprowadzać w ostatnich trzech latach, zmieniły nieco kraj, ale przed nowymi rządzącymi kolosalnie trudne zadanie. Nadzieje pokładane przez społeczeństwo w Aung San Suu Kyi są ogromne.

Wychodząca z tłumu wiwatującego pod biurem Ligi w Rangunie młoda dziewczyna nie kryje wzruszenia: „Matka Suu zmieni nasze życie. Uczyni jej lepszym i wygodniejszym”. Matce Suu niełatwo będzie spełnić te marzenia, mając na przeciw siebie wojskowy i były wojskowy establishment, który sterował dotąd nie tylko życiem politycznym, ale i gospodarczym kraju.

[Etyka] Skąd się biorą źli ludzie?

Po atakach w Paryżu, jak zwykle w polskiej debacie publicznej, najgłośniej słychać dwie strony sporu. Jedna z nich, nazwana przez Witolda Waszczykowskiego „oszalałym lewactwem”, to ci, którzy winą za zeszłotygodniowe zamachy obarczają zachodnie społeczeństwa, niezdolne do pełnej integracji z imigrantami. Z takim postawieniem sprawy nie sposób się zgodzić – niestety narracja „oszalałego prawactwa” wydaje się równie błędna, a także znacznie groźniejsza. Przyczyn całego zła upatruje w islamie jako takim i w uchodźcach.

Oderwijmy się na chwilę od sporu o geopolityczne przyczyny współczesnego terroryzmu i spójrzmy na problem z innej perspektywy. Jak to się dzieje, że zwykły człowiek może nagle wejść do kawiarni i strzelać do obcych ludzi? Dlaczego ktoś jest w ogóle zdolny do czegoś takiego? W dyskusjach o współczesnych terrorystach powraca klasyczne etyczne pytanie: unde malum?

Zło i role społeczne

W XX w. nie brakowało drastycznych eksperymentów psychologicznych. W jednym z najsłynniejszych, w stanfordzkim eksperymencie więziennym, Philip Zimbardo bez trudu zmienił zdrowych psychicznie i sympatycznych na co dzień studentów w grupę sadystów. Wystarczyło zaaranżować wnętrze więzienia w piwnicy uniwersytetu i podzielić uczestników eksperymentu na skazanych i strażników. Strażnicy szybko poczuli swoją władzę i zaczęli znęcać się nad więźniami, a więźniowie utracili poczucie własnej tożsamości i bez reszty wcielili się w role ofiar. Dla uczestników sytuacja zaczęła być na tyle groźna, że eksperyment przerwano już po sześciu dniach.

Sam Zimbardo swoje odkrycie nazwał „efektem Lucyfera”. Pokazał, że w niektórych sytuacjach większość ludzi zaczyna zachowywać się po prostu nagannie. Wchodząc w pewne role społeczne, np. strażnika więziennego, żołnierza, a nawet ucznia (jednego z wielu takich samych jak my), wykazujemy się większą tolerancją na okrucieństwo, przestajemy czuć się osobiście odpowiedzialni za własne czyny. Mundury, maski, symbole na opaskach – wszystkie te rekwizyty pomagają nam przeobrazić się na tyle, że nagle dręczenie innych przychodzi z łatwością.

Mundury, maski, symbole na opaskach – wszystkie te rekwizyty pomagają nam przeobrazić się na tyle, że nagle dręczenie innych przychodzi z łatwością.

Emilia Kaczmarek

Kolejny ze słynnych eksperymentów psychologicznych XX w. także dotyczył zła i ról społecznych. Jeszcze w latach 60. Stanley Milgram pokazał, że większość z nas jest gotowa dręczyć drugiego człowieka po prostu dlatego, że ktoś nam kazał. Oczywiście tym kimś nie może być byle kto, ale osoba robiąca wrażenie autorytetu, osoba, która „wie, co robi”. Eksperyment polegający na rażeniu drugiego człowieka coraz silniejszymi dawkami prądu na polecenie osoby w białym kitlu („proszę kontynuować, to część eksperymentu”) był wielokrotnie powtarzany w różnych krajach. Ślepym posłuszeństwem wobec autorytetu wykazywała się znaczna część wszystkich badanych.

Czy te – stare już – eksperymenty mówią nam cokolwiek o tym, na czym polega dzisiejsze zło ISIS? Odkrycia Zimbardo i Milgrama pasują raczej do rzeczywistości II wojny światowej, wyjaśniając mechanizmy, które sprawiały, że wspaniali niemieccy mężowie i ojcowie, wzorowi lekarze czy pracownicy poczty, w okupowanej Warszawie zachowywali się jak potwory. W jakiej mierze działanie ISIS opiera się na ślepym posłuszeństwie wobec autorytetów? W jakiej mierze na wchodzeniu w rolę „szahida” – męczennika w świętej wojnie?

Zło i pragnienie zemsty

Jak wykazują badacze terroryzmu islamskiego z różnych stron świata, częstą motywacją ludzi, którzy decydują się na uczestnictwo w zamachu, jest pragnienie pomszczenia bliskiej osoby. Wśród czeczeńskich „czarnych wdów”, czyli kobiet, które dokonały samobójczego zamachu, 54 proc. straciło wcześniej więcej niż jednego członka rodziny: „Agresywne zachowania sił bezpieczeństwa, tortury, porwania oraz morderstwa męskich krewnych, czy też zniszczenie rodzinnych domów, jako kara za rzekome powiązania z terrorystami powodują, że kobiety stają się samobójczyniami” [1].

Podobne przyczyny pchają w stronę terroryzmu ludzi z różnych stron świata, w których trwają konflikty zbrojne. Autorzy książki „Afganistan – po co nam ta wojna?” opisują makabryczną broń stosowaną przez Rosjan w czasie radzieckiej interwencji w tym kraju – miny z opóźnionym zapłonem ukryte w pluszowych zabawkach, zrzucane wokół afgańskich wiosek, których ludność podejrzewano o sprzyjanie mudżahedinom. „Szczęśliwa i nieświadoma dzieciarnia zabawki zbierała i zanosiła do domu, a po 40 godzinach następowała eksplozja. Ci ze zrozpaczonych mężczyzn, którzy przeżyli […] urządzali pogrzeb zabitych i pakowali się, by opuścić wioskę i przyłączyć do mudżahedinów. Zamiast tysięcy załamanych ojców, swoimi metodami Rosjanie «wyprodukowali» zastępy zajadłych, nieustępliwych wojowników” [2].

Każdy zbombardowany „niechcący” szpital, każde zbombardowane wesele czy „precyzyjny” atak dronów, w którym giną cywile, w tym dzieci – to właśnie „produkowanie” ludzi, którymi kieruje pragnienie odwetu i którzy nie mają już nic do stracenia. Bez zerwania z logiką zemsty nie da się wyjść z błędnego koła przemocy – to przesłanie etyki chrześcijańskiej zbyt rzadko słychać dziś w katolickiej Polsce. I nie chodzi tu o to, aby wykluczyć wszelkie interwencje zbrojne w tzw. Państwie Islamskim, ale o to, by nie zamienić europejskich praw i wartości na prawo zemsty.

Pisząc o mszczeniu bliskich, nie chcę też usprawiedliwiać terrorystów i terrorystek. To, że możemy czyjeś motywacje zrozumieć, nie oznacza jeszcze, że musimy je akceptować. Co więcej, wielu bojowników ISIS urodziło się i wychowało w Europie, w krajach, w których na żadne wesela i na żadne szpitale od lat nie spadają bomby. Co z nimi?

Zło jako skutek wykluczenia i niewiedzy

Przekonanie o tym, że zło wynika wyłącznie z niewiedzy, sięga jeszcze myśli starożytnej Grecji. Sokrates optymistycznie twierdził, że człowiek nie może czynić zła „z premedytacją”, może się jedynie mylić w kwestii tego, co jest dla niego dobre. Stosując tę sokratejską logikę, można by próbować spojrzeć na terrorystów jako na osoby będące, po prostu, „w błędzie”. Ktoś im powiedział, że zbawią świat, mordując przypadkowych ludzi, a faktycznie nikogo – a nawet siebie zgodnie z duchem własnej religii – nie zbawili. W myśl tego rozumowania człowiek w swoich działaniach zawsze ma na celu jakieś dobro, nawet jeśli innym ludziom może się ono wydawać złem. Wystarczy takiej osobie wytłumaczyć, czym jest prawdziwe dobro, a zejdzie z niesłusznej drogi.

Ludzie pozbawieni życiowych perspektyw i intelektualnych narzędzi do zrozumienia skomplikowanego świata są bardziej skłonni do przyjmowania prostych i radykalnych rozwiązań.

Emilia Kaczmarek

Echa sokratejskiego przekonania o nierozerwalnym związku dobra i edukacji powracają w epoce oświecenia i pozostają żywe w dzisiejszej myśli lewicowej i liberalnej. Takie paternalistyczne spojrzenie na ksenofobię uczestników ostatniego Marszu Niepodległości proponuje choćby Rafał Betlejewski. Zgodnie z tą logiką „chłopaki z Marszu” to po prostu osoby ekonomicznie wykluczone i za mało wykształcone, żeby coś z otaczającej ich rzeczywistości zrozumieć. Wystarczy, że się nimi „zajmiemy” i przestaną być „narodowcami”, a zostaną „lewakami”… Na szczęście i nieszczęście takie myślenie to tylko utopia. Na szczęście – bo przyjęcie takiego poglądu oznaczałoby skrajny determinizm społeczny („będziemy tacy, jakimi nas wyedukują”). Na nieszczęście – bo wizja pogromu muzułmanów w Polsce przestaje być zupełnie nierealna i nie bardzo wiadomo, co z tym zrobić.

Oczywiście związek między skłonnością do ksenofobii i fanatyzmu a biedą i niskim wykształceniem faktycznie istnieje. Ludzie pozbawieni życiowych perspektyw i intelektualnych narzędzi do zrozumienia skomplikowanego świata są bardziej skłonni do przyjmowania prostych i radykalnych rozwiązań. Każde z tych rozwiązań podsuwa nam pod nos gotowe etykietki, dzięki którym, zamiast różniących się od siebie ludzi, widzimy tylko niewiernych, zgniły Zachód, kapitalistów, imperialistów, „Niemców”, „Ruskich”, bestie czy terrorystów – i jesteśmy o krok bliżej od zabijania.

Duża grupa bardzo niezadowolonych i źle wykształconych młodych ludzi to przepis na uzasadnianą ideologią przemoc. Nie jest to jednak recepta, która wyjaśnia wszystko.

Zło jako dzieło szatana

A może jesteśmy świadkami realnej walki dobra ze złem – i co gorsza – wyników tej walki nie da się przewidzieć? W pierwszych wiekach naszej ery przekonani o tym byli wyznawcy manicheizmu, a w średniowieczu – katarzy i albigensi. Wszystkich ich łączyła wiara w rywalizację Światła i Ciemności, Dobra i Zła, Ducha i Materii, czy też Boga i Szatana.

Kościół katolicki odrzucił te przekonania, twierdząc, że Wszechmocny Bóg nie może mieć równorzędnego rywala, a Boskie Stworzenie nie może być złe ze swej natury. W myśl filozofii katolickiej zło w świecie jest brakiem dobra oraz wynikiem ludzkiej wolności. Jednak problem teodycei (racjonalnego wytłumaczenia istnienia zła w świecie stworzonym przez miłosiernego Boga) przez wieki nie przestawał fascynować chrześcijańskich teologów.

Jedno jest pewne – demonizowanie zła w walce z nim nie pomaga. Z wykluczeniem, z brakiem wykształcenia, z przemocą napędzającą mechanizm zemsty, z rolami i sytuacjami społecznymi, które prowokują do agresji – z tym wszystkim jesteśmy jeszcze w stanie chociaż próbować coś zrobić. W walce z szatanem mamy raczej mniejsze szanse…

Przypisy:

[1] Kamil Pietrasik, „Czarne wdowy – kobiety-samobójczynie z Kaukazu” [we:] „Wschód i Zachód. Tolerancja i różnorodność”, Uniwersytet Łódzki, 2013, str. 68, publikacja dostępna w internecie.
[2] Grzegorz Indulski, Marek Kęskrawiec, „Afganistan – po co nam ta wojna?”, Axel Springer Polska, Warszawa 2007, str. 20.

Tusk mógł tylko odwlekać katastrofę

Łukasz Pawłowski: Bartłomiej Sienkiewicz w rozmowie z „Kulturą Liberalną” twierdzi, że Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory, bo stało się podobne do Platformy Obywatelskiej. Zdaniem Sienkiewicza to dowód na to, jak bardzo ekipa Donalda Tuska zrewolucjonizowała polską politykę. Do Polaków nie można już mówić językiem ideologii, ale językiem modernizacji. PiS odniosło sukces, ponieważ obiecało, że będzie modernizować szybciej i sprawniej. Czy rzeczywiście polska polityka i polskie społeczeństwo przeszło tak głęboką zmianę?

Cezary Michalski: Nie do końca. Moim zdaniem o zwycięstwie PiS-u przesądziła mieszanka rozmaitych powodów. To były między innymi podsłuchy, które pokazały kuchenne zaplecze rządów Platformy. Ale równie ważna, a może ważniejsza, była obietnica „podniesienia Polski z kolan”, „przywrócenia godności”, którą to „godność” – zdaniem części liderów i intelektualistów PiS oraz znacznej części elektoratu tej partii – „odebrała Polakom” liberalna modernizacja i okcydentalizacja Polski po roku 1989. Z tej pozycji PiS przeciwstawiało się tzw. „zachodniej normalności”, którą Platforma rzekomo chciała Polakom narzucić.

Tym bardziej, że jeśli chodzi o własną sprawność modernizacyjną PiS zawsze okazuje się gorsze od PO, mimo transferu części postaci i po trosze języka Platformy. Widzieliśmy ten transfer już w 2006 r., kiedy do rządu Kazimierza Marcinkiewicza weszli tacy ludzie jak Zbigniew Religa, Grażyna Gęsicka czy Zyta Gilowska.

Dziś PiS powtarza ten sam manewr: tworzy ekipę złożoną z apolitycznych ekspertów – minister Mateusz Morawiecki był przecież członkiem Rady Gospodarczej przy Donaldzie Tusku, a przede wszystkim wywodzi się ze środowiska znienawidzonych przez populistyczną prawicę i populistyczną lewicę „banksterów”. A jednak ten transfer „zdolności modernizacyjnych” z „obozu wroga” zawsze ma w rozumieniu Jarosława Kaczyńskiego jedynie osłaniać cel podstawowy, którym jest właśnie obsługiwanie peryferyjnego resentymentu i kompleksu – owo „podnoszenie się z kolan”.

To znaczy, że ów sznyt modernizacyjny, który PiS przyjął, jest pana zdaniem jedynie przykrywką?

Dla Kaczyńskiego na pewno. On wie, że nie można spłoszyć rynków i zagrozić gospodarce, bo w takiej sytuacji narażona na szwank byłaby jego realna władza polityczna. Poza tym jednak gospodarka go nie interesuje. Kiedy Kaczyński podczas jednego ze spotkań w czasie kampanii wyborczej mówił, że czytał „Kapitał w XXI wieku” Thomasa Piketty’ego, to była absolutna zmyła.

Co go w takim razie interesuje?

Tak zwana „czysta polityka”, która w jego rozumieniu oznacza możliwość dokonywania roszad personalnych, rozgrywania ludzi przeciwko sobie oraz przejmowania ważnych według niego organów państwa, czyli MSW, MON, służb specjalnych i aparatu administracyjnego. Morawiecki i koledzy, jeśli nie zdestabilizują gospodarki, dadzą mu do takich działań osłonę. Kaczyński chce także poszerzać władzę, podejmując próby zmiany Konstytucji, blokowania Trybunału Konstytucyjnego oraz forsowania pewnej ideologii.

Jakiej ideologii?

Mieszanki mocarstwowo-państwowo-nacjonalistycznej. Nie potrafię jednak powiedzieć, w co z tego on naprawdę wierzy, a czego używa do rozgrywek politycznych. Mógłbym jedynie gdybać. Głowa Jarosława Kaczyńskiego jest miejscem tak samo tajemniczym jak zad Siwka, rumaka Kocmołuchowicza z „Nienasycenia” Witkacego – kłębią się tam nie do końca zorganizowane idee, pasje, lęki i fobie. To wielka tajemnica. W oczach aparatu PiS czyni ona z Kaczyńskiego osobę charyzmatyczną, jednak w bliższej mi perspektywie estetycznej Witkacego, Jarosław Kaczyński to typowa peryferyjna groteska – pastisz twardszych zachodnich autorytaryzmów z ubiegłego wieku.

Kaczyński wie, że nie można spłoszyć rynków i zagrozić gospodarce, bo w takiej sytuacji narażona na szwank byłaby jego realna władza polityczna. Poza tym jednak, gospodarka go nie interesuje.

Cezary Michalski

Skąd w takim razie polityczna skuteczność Kaczyńskiego?

Potrafi wykorzystać potencjał sprzeciwu wobec tego, co zdefiniował jako wynarodawianie Polski i zagrożenie ze strony Zachodu. Oczywiście wszyscy się zastanawiają, czy on tę rewolucję, jakiej dokonuje w „nadbudowie”, czyli w sferze idei, dokonuje po to, by przeprowadzić modernizację w „bazie”, czyli w sferze gospodarczej, czy też jest dokładnie na odwrót – udaje modernizację w bazie, by przeprowadzić rewolucję w nadbudowie. Ja jestem raczej zwolennikiem tej drugiej tezy. Tak czy inaczej jest to diagnoza nieco inna niż diagnoza Bartłomieja Sienkiewicza.

Sienkiewicz twierdzi również, że dzięki pragmatycznym rządom PO wzrosły aspiracje społeczne i wymagania społeczeństwa wobec władzy i państwa. Państwo nie jest już obcym bytem, od którego ludzie opędzają się kijem, ale stało się głównym adresatem żądań społecznych. Robert Krasowski z kolei całkowicie inaczej interpretuje rządy Tuska: „Donald Tusk był jedynym politykiem, który przed objęciem władzy zdławił w sobie jakąkolwiek ambicję państwową – tak nie wierzył w politykę, społeczeństwo i państwo, że jak Budda usiadł i nic nie chciał robić”. Który z tych opisów wydaje się panu bliższy prawdzie?

Szanuję obu autorów i elementów ich diagnoz sam często używam, ale próbuję z nich zlepić jeszcze coś innego. Krytykowałem wielokrotnie usypiającą formułę władzy Tuska, bo uważałem, że każda taka krytyka może się przyczynić do zwiększenia politycznych, społecznych i ustrojowych ambicji PO jako liberalnej partii władzy – to by była moja zgodność z diagnozą Krasowskiego.

Kiedy jednak Tusk i Platforma przegrały, i to z najbardziej patologiczną formułą polskiej prawicy jaką można sobie wyobrazić, mogę już zupełnie szczerze powiedzieć – i tu będę zgodny z diagnozą Sienkiewicza – że osiem lat rządów PO w koalicji z PSL jest jednym z bardziej udanych okresów w historii Polski. Utrzymanie kraju na kursie prozachodnim i modernizacyjnym jest cenne, bo modernizacja na wzór zachodni to modernizacja pozwalająca na emancypację różnych grup i środowisk, powiązana z naciskiem na wolność jednostki oraz liberalnymi ograniczeniami władzy.

PiS nie chce modernizacji?

Na pewno nie takiej. Istnieją też modernizacje autorytarne czy inne pastiszowe modele, gdzie z jednej strony chce się nowoczesnej armii i gospodarki, a z drugiej strony wzywa biskupa, popa, rabina lub mułłę na poświęcenie nowej rakiety międzykontynentalnej czy supermarketu. To modernizacja, która chciałaby unowocześnić kraj w dziedzinie militarnej, wprowadzić wolny rynek, ale bez zmian w sferze obyczajowej czy politycznej, a nawet przeciwnie – budując równolegle neotradycjonalistyczne autorytaryzmy. Mnie się to nie podoba, bo taki model modernizacji może kosztować Polaków co najmniej jakość życia, o ile nie samo życie.

Jeśli – jak twierdzi Bartłomiej Sienkiewicz – Polacy pod rządami PO stali się społeczeństwem nowoczesnym, nigdy sobie na coś takiego nie pozwolą.

Pytanie, na ile trwała i zakorzeniona jest ta nowoczesność Polaków. Tacy analitycy jak Robert Krasowski uważają, że modernizacja dokonuje się w Polsce niejako samoczynnie i sami Polacy nie są sobie w stanie zaszkodzić, bo nie mają mocy sprawczej. Zdaniem Krasowskiego, jeśli Niemcy, Francuzi czy Brytyjczycy chcą Polski na Zachodzie, to Polska będzie na Zachodzie.

Sprawczość polskiej polityki redukuje do bardzo niskiego poziomu gier personalnych, zabaw w piaskownicy, nieraz brutalnych i głupich, od których jednak nic istotnego nie zależy, a już zwłaszcza w polityce zagranicznej lub w zakresie zmian społecznych. Ja nie do końca się z tym zgadzam – uważam, że od naszych wyborów i błędów trochę jednak zależy. Faktycznie jako państwo (bo nie jako naród) od kilkuset lat istniejemy wyłącznie z łaski geopolityki, ale jest to łaska, którą dwa razy potrafiliśmy wykorzystać. Tak było w roku 1918 i tak samo było w roku 1989. A skoro można wykorzystać szansę geopolityczną, to można ją także zmarnować.

Miałem nadzieję, że zanim PO straci władzę, Kaczyński upadnie i po prawej stronie powstanie jakiś obóz nieco mniej dla Polski toksyczny, który byłby bezpiecznym zmiennikiem.

Cezary Michalski

Zdaniem Sienkiewicza dochodzimy do momentu próby – albo pozostaniemy na drodze modernizacyjnej, albo zrobimy krok wstecz.

I kiedy tak mówi, jest faktycznie bardziej przekonujący, niż wówczas, gdy twierdzi, że modernizacja w Polsce już się dokonała i to PiS będzie się musiał dostosować do zmodernizowanych przez Platformę Polaków. Faktycznie mamy dziś moment próby i zobaczymy, jak społeczeństwo zachowa się wobec oferty PiS, która ma charakter bardziej godnościowy niż modernizacyjny, a już na pewno nie modernizacyjny w sensie zachodnim.

W pewnym sensie jest to oferta prozachodnia. Nikt nie jest tak proamerykański jak PiS.

Ale o jakiej Ameryce oni mówią?! To przecież jeden z posłów PiS, Artur Górski, mówił, że zwycięstwo Baracka Obamy oznacza „koniec cywilizacji białego człowieka”. Politycznej, gospodarczej i tożsamościowej realności Unii Europejskiej PiS przeciwstawia nie realność Stanów Zjednoczonych jako państwa i społeczeństwa liberalnego, ale swój własny prowincjonalny mit Ameryki. Ich Ameryka mityczna musiałaby być rządzona przez prawicowych radykałów z Tea Party, a na pewno nie przez Obamę czy Hillary Clinton, którą większość posłów PiS uznałaby jednocześnie za libertariankę i komunistkę. Także nie przez Jeba Busha, którego uważają za „mięczaka”. Nawet Donald Trump zawiódłby ich oczekiwania, bo on z kolei jest izolacjonistą i nie chce zaangażowania Waszyngtonu w Europie. Aby udawać partię prozachodnią, PiS przeciwstawia prawicową fantazję Ameryki Ameryce realnej i realnej Europie.

Polaków to nie zniechęca. Uznali Donalda Tuska – podobnie zresztą jak Robert Krasowski – za polityka do bólu leniwego i chcieli zmiany.

Politykę Tuska nieraz wykpiwałem jako usypiającą, a samego Tuska nazywałem „wielkim anestezjologiem”. Jan Krzysztof Bielecki przyznał kiedyś wyraźnie, że ich celem było zachowanie pokoju społecznego i przewidywalności polityki państwa w momencie, kiedy dzięki pieniądzom unijnym i korzystnemu układowi geopolitycznemu Polska była przeciągana na Zachód. Zmieniała się także struktura społeczna, ludzie się bogacili, a dzięki temu umacniała się klasa średnia.

To samo twierdzi Bartłomiej Sienkiewicz, ale większość Polaków najwyraźniej doszła do wniosku, że to program niezbyt ambitny i między innymi za ten brak ambicji ukarali Platformę.

Dzisiaj, już po klęsce PO, mogę szczerze powiedzieć – nie bojąc się, że taka pochwała będzie „demoralizowała Tuska” – iż samo już utrzymanie przez osiem lat pokoju społecznego w społeczeństwie tak dalece straumatyzowanym, o całkowicie zniszczonym kapitale społecznym, społeczeństwie, w którym można wyzwolić tylko lęki i wzajemną nienawiść, a nie można wyzwolić kooperacji, to monstrualne osiągnięcie. Tusk nie wiedział, jak zmienić duszę Polaka, ale wiedział, że ta dusza jest chora, dlatego należało Polaków usypiać.

I przegrał…

Wbudowana po roku 2005 w nasz system polityczny dwubiegunowość PO kontra PiS i Tusk kontra Kaczyński uniemożliwiała Platformie wieczne utrzymanie władzy. Tusk mógł jedynie odwlekać katastrofę. Ja miałem nadzieję, że zanim PO straci władzę, Kaczyński upadnie i po prawej stronie powstanie jakiś obóz nieco mniej dla Polski toksyczny, który byłby bezpiecznym zmiennikiem. Miałem też nadzieję, że pojawi się trzecia siła – w centrum lub na centrolewicy. Ponieważ jednak Kaczyński zacementował swój obóz smoleńską martyrologią, a silny centrolew nie powstał, nadeszła katastrofa.

To dość ponury i chyba przesadny pogląd na polską politykę.

Demokracja wymusza zmianę władzy. A polityka usypiania, w sytuacji, kiedy złudzenia jedynej silnej politycznej alternatywy dla „anestezjologa Tuska” dostarcza „władca koszmarów Kaczyński”, musiała się źle skończyć.

 


Polecamy także lekturę:

rozmowy z Bartłomiejem Sienkiewiczem „Przełamaliśmy 300 lat polskiej historii”

oraz rozmowy z Robertem Krasowskim „Nastał czas bezkrólewia”.


 

Nie mówcie o „wojnie z terrorem”

Krwawy zamach w stolicy Francji przeraża nie tylko dlatego, że zginęło w nim ponad 130 osób, lecz także z powodu ujawnionej bezradności francuskich i belgijskich służb bezpieczeństwa, które nie były w stanie mu zapobiec. I nie pomogą tu tłumaczenia, pojawiające się przy okazji wcześniejszych zamachów, np. na redakcję tygodnika „Charlie Hebdo”, że ataków dokonały tzw. samotne wilki, czyli pojedynczy terroryści, działający na własną rękę, których wykrycie przysparza dużych trudności.

Paryskie zamachy z 13 listopada nie były dziełem przypadkowych, zradykalizowanych jednostek. Przeciwnie, stała za nimi świetnie zorganizowana, wyszkolona i skoordynowana grupa, wykonująca precyzyjny plan o jasno wyznaczonych celach. W tym sensie piątkowa masakra swoim rozmachem i zamysłem przypomniała nam o działaniach dawnej Al-Kaidy, która przygotowała zamachy z 11 września 2001 r.

Tuż po tamtych atakach sprzed ponad dekady w dyskusjach o możliwych skutecznych reakcjach (skutecznych, tzn. tworzących warunki, w których nie dojdzie do nowych aktów terroru) ścierały się ze sobą dwa stanowiska: jedni opowiadali się za opcją militarną, drudzy – za potrzebą usprawnienia środków wywiadowczych i postawienia na jeszcze lepszą, szeroko zakrojoną koordynację działań policji wszystkich państw europejskich, Stanów Zjednoczonych, krajów Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Jak wiemy, wygrała opcja pierwsza, co doprowadziło do ataku na Afganistan, a później na Irak.

Niestety z opłakanym skutkiem, bo polityka polegająca na wysyłaniu wojsk do krajów podejrzewanych o szkolenie i zaopatrywanie terrorystów doprowadziła jedynie do destabilizacji politycznej całych regionów, pojawienia się państw upadłych, a także do powstania zupełnie nowych organizacji polityczno-religijnych, takich jak ISIL/Państwo Islamskie, które kontrolują spore połacie terytoriów dawnych państw i czerpią zyski ze znajdujących się tam bogactw naturalnych, głównie z ropy naftowej.

Innymi słowy, próby zapobieżenia atakom terrorystów w krajach Zachodu poprzez wypowiedzenie tzw. „wojny z terrorem”, prowadzonej głównie na Bliskim Wschodzie, nie rozwiązały żadnego z problemów, tj. nie przyniosły ani większej stabilizacji, ani bezpieczeństwa. Ich skutki były dokładnie odwrotne do zamierzonych. Europejscy przywódcy nie powinni popełnić tego samego błędu.

Nie znaczy to, rzecz jasna, że Europa powinna siedzieć z założonymi rękami. W moim odczuciu w reakcji na zamachy w Paryżu państwa Unii powinny, po pierwsze, wyraźnie poprawić procedury wymiany informacji między służbami poszczególnych krajów (także w kontekście napływających fal uchodźców), tak by nie dochodziło więcej do sytuacji, w której Belgowie nie są w stanie ostrzec Francuzów przed szykowanymi zamachami i vice versa. Po drugie zaś, powinny w swoim własnym partykularnym interesie dążyć do wypracowania w miarę spójnego modelu aktywnej polityki zagranicznej Unii w krajach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej.

Pojedyncze państwa narodowe, nawet jeśli zamkną granice, w dłuższej perspektywie nie będą w stanie zapobiec przenikaniu na swoje terytoria terrorystów. Z tego powodu są wręcz skazane na współpracę. Negowanie tego faktu w imię obrony jakiejś wyobrażonej pełnej suwerenności, która rzekomo zapewni nam całkowite bezpieczeństwo, może prowadzić jedynie do kolejnych aktów terroru.

Podobnie brak przemyślanej polityki zagranicznej Unii jest prostą drogą do wybuchu kolejnych kryzysów. Tak było nie tylko w Iraku, zdestabilizowanym przez amerykańską inwazję, wspartą przez rządy wielu krajów Wspólnoty (w tym Polski), lecz także w Libii, która po obaleniu dyktatury przez lotnictwo Francji, Belgii, Stanów Zjednoczonych i innych, pogrążyła się w chaosie, który przyczynił się do napływu ogromnej fali uchodźców przez Morze Śródziemne.

Europejczycy dotychczas zbyt często kierowali się w swojej polityce albo partykularyzmami narodowymi, albo emocjami opinii publicznej, co w rezultacie prowadziło do jeszcze większych cierpień wielu tysięcy ludzi. Czas wyciągnąć wnioski z błędnej polityki, która z każdym dniem zbiera coraz krwawsze żniwo.

 


Polecamy także:

tekst Jarosława Kuisza „Po zamachach w Paryżu”

tekst Jarosława Kuisza „Jak to lewacy z nazistami zamachowców nam sprowadzili”.


 

[Projekt: Polska] Patriotyczna zupa. O Marszu Niepodległości raz jeszcze

Musimy zatem zapytać, czym jest w ogóle ten marsz. Formalnie ma on być oznaką przywiązania do ojczyzny, obywatelskim celebrowaniem sukcesu, którym było odrodzenie państwa polskiego. Zawsze jednak te imprezy łączyły się z akcentowaniem określonej wizji polskości – do tłumu przemawiają reprezentanci środowisk nacjonalistycznych i osoby kojarzone z narodowym katolicyzmem, a dla uwiarygodnienia marszu i umieszczenia go w głębszym kontekście dziejowym zawsze zapraszano jakiegoś weterana II wojny światowej.

Ta na początku marginalna impreza stała się symbolem Polski „nie-lemingowskiej” wtedy, gdy problem organizacji marszów nagłośniły środowiska związane z tzw. mediami nurtu liberalno-lewicowego, co – jak zwykle – spotkało się ze stanowczą kontrą tzw. dziennikarzy niezależnych i ich sympatyków oraz zwykłych ludzi, którzy z polityką mieli często niewiele wspólnego. W myśl przekonania, że oto znowu lewicowi (dzisiaj powiedziano by wręcz – „lewaccy”) dziennikarze utożsamiają polskość z faszyzmem – cała masa ludzi reprezentujących pełen przekrój postaw konserwatywnych dołączyła do wydarzenia, podnosząc je tym samym do rangi jednego z najważniejszych wydarzeń w kalendarzu polskich manifestacji politycznych.

Interpretowanie marszu przez pryzmat potrzeby zamanifestowania patriotyzmu jest zatem drogą donikąd. Porażka marszów organizowanych przez prezydenta Komorowskiego nie wynikała z tego, że nie przekonał do siebie osób chcących przemaszerować przy akompaniamencie patriotycznych melodii. Marsz Niepodległości od początku był bowiem imprezą antysystemową, nastawioną na mobilizację pod hasłem polskości, ale i z wyraźnym wskazaniem jej przeciwników. Wydarzenie organizowane przez głowę państwa z oczywistych względów nie mogło spełniać tych kryteriów.

Marsz Niepodległości wpisuje się w schemat upolityczniania patriotyzmu. Temu pojęciu można poświęcać całe książki, seminaria, kongresy. Dla mnie osobiście jednak, najkrócej rzecz ujmując, jedynym prawdziwym patriotyzmem jest patriotyzm bezprzymiotnikowy. Nie odmawiam go nikomu – wszak, jak pisał Jan Józef Lipski, jest to uczucie, a nie światopogląd. Postawy wykluczające osoby, które nie przystają do kanonu „prawdziwej polskości”, nie są już przejawem patriotyzmu, lecz politycznej ideologii.

Nie przekonuje mnie promowana przez popularny w internecie obrazek wizja patriotyzmu sprowadzonego do segregowania odpadów, sprzątania po swoim psie, ponoszenia opłat za usługi publiczne – wymagałbym od siebie tego samego, gdyby przyszło mi mieszkać w Rydze czy Bangkoku. Nie czyniłoby mnie to jednak łotewskim czy tajskim patriotą. Tak samo jednak odrzucam patriotyzm definiowany jako bezwarunkowe przywiązanie do politycznej zwierzchności Kościoła (nie mylić z szacunkiem dla historycznych dokonań polskiej myśli intelektualnej, w której osoby związane z Kościołem odegrały niebagatelną rolę) czy przekonanie, że polskość powinna być określana w opozycji do innych wartości. To bowiem jest generalną cechą ideologii fundamentalistycznych. Sprowadzanie polskości do jeszcze kolejnej odmiany skrajnego fundamentalizmu nacjonalistycznego czy religijnego jest bezczeszczeniem tego pojęcia. Wierzę, że w polskości drzemią pokłady dużo ciekawszych propozycji.

Jeżeli zatem Marsz Niepodległości jest propozycją nie tyle patriotyczną, co antysystemową – powstaje pytanie o przyczyny antysystemowości. Wiemy, że istnieje tzw. elektorat protestu – ludzie niezadowoleni, zniechęceni do polityki, szukający osób, które chcą system polityczny rozsadzić od środka. Dzisiaj ta siła niezadowolonych wprowadziła do sejmu osoby stojące za Marszem Niepodległości. Nie zrobili oni tego jednak z głębokiego przekonania, że tradycja zapoczątkowana przez Romana Dmowskiego jest najlepszą propozycją dla Polski. Zrobili to dlatego, że głosy oddane na Ruch Kukiza (czyli również na narodowców) oznaczały dla nich możliwość wyartykułowania swojego niezadowolenia.

I tutaj należy sobie zadać zasadnicze pytanie: gdzie jest lewica, gdzie są liberałowie? Lewica powoli odkrywa dla świata tradycje rewolucyjnego patriotyzmu Stanisława Okrzei, Ignacego Daszyńskiego i całej reszty PPS-u. Jest to poniekąd próba przejęcia emocji zagarnianych przez moralnych spadkobierców osób sceptycznych zarówno wobec zbrojnej walki o niepodległość, jak i wobec powstań przeciwko niemieckiemu okupantowi – jednocześnie dzisiaj najobficiej spijających mit bohaterstwa osób uczestniczących w tamtych wydarzeniach. Głosem Adriana Zandberga lewica przypomina też Polakom, że mamy problemy socjalne i nie rozwiążemy ich przez odwoływanie się do pamięci o poświęceniu naszych przodków czy przez budowanie strachu przed Innym.

Liberałowie (a przynajmniej ich część) od czasu wyznania, że „byli głupi”, starają się bądź to szukać źródeł swojego liberalizmu w odkrywaniu myślicieli, którzy nastali po Johnie Stuarcie Millu i nie byli związani ze Szkołą Austriacką, bądź starają się budować własną narrację (widoczną w programie Nowoczesnej) o szkodliwym rozdawnictwie i potrzebach inwestycji w innowacyjne dziedziny gospodarki. Jednocześnie jest to narracja zadziwiająco obojętna na sprawy kulturowe, tożsamościowe czy związane z wyzwaniami globalnymi (np. z wpływem człowieka na środowisko). Lewica powoli kreuje swoją narrację, zobaczymy, z jakim skutkiem. Liberałowie nadal wydają się w polskiej rzeczywistości zagubieni.

Nie wypracowaliśmy spójnej narracji, przełamującej fałszywy podział na problemy „światopoglądowe” i „socjalne”. Podział to fałszywy, bo czy w rozmowach o polityce fiskalnej albo klimatycznej nie widzimy różnic wynikających z przyjęcia takiego, a nie innego światopoglądu? Założenie, że musimy płacić taki sam odsetek przychodów albo że podatki powinny służyć redystrybucji, albo że ważniejszy jest tradycyjnie pojęty rozwój gospodarczy niż zrównoważony rozwój – to też założenia wynikające z przyjętego światopoglądu!

Jałowe spory przesłaniają nam fakt, że mamy w Polsce grupę ludzi, którą słusznie zdiagnozował Rafał Betlejewski jako grupę szczególnie narażoną na wstrząsy ekonomiczne, jednocześnie nie do końca rozumiejącą zjawiska, jakie za nimi stoją. Szczególna rola przypada osobom, które Betlejewski zaklasyfikował jako „estabilishment”. W jaki sposób uświadomić prostemu człowiekowi, że zagrożeniem nie jest dla niego homoseksualista prowadzący najbardziej intymną część swojego życia w sposób niezgodny z heteronormatywnymi standardami? Że rozwiązaniem problemów dostępu do tanich mieszkań czy wysokiej jakości opieki medycznej bez kolejek nie jest odmawianie pomocy ofiarom konfliktów, ale prowadzenie przemyślanej polityki mieszkaniowej, zdrowotnej, otwarte mówienie o potrzebie wyrównywania szans i konsekwentne realizowanie tego hasła? Że działając w globalnej gospodarce, musimy dbać o to, aby z globalizacji najbardziej korzystali mieszkańcy państw rozwijających się, nie garstka w międzynarodowych korporacjach i elitach rajów podatkowych? To twierdzenie pewnie najłatwiej podlać nacjonalistycznym sosem, ale dopóki narodowcy tego nie robią, lewica i liberałowie rozumiejący dzisiejszy świat mają tutaj pole do popisu.

Myśląc o Dniu Niepodległości, o ojczyźnie, możemy odwołać się do tych problemów, pokazując, że osoby propagujące nienawiść nie są jedyną możliwą grupą wsparcia dla znacznej części tego społeczeństwa. Jeżeli za 20 lat nie chcemy powtarzać, że „nadal byliśmy głupi”, czas najwyższy brać się do dzieła.

[Putinada] Powyborcze nadzieje Wilna

Rządy Platformy Obywatelskiej nie będą na Litwie wspominane najlepiej, co może wydawać się paradoksem. Przynajmniej na potrzeby krajowej polityki Platforma kreowała wizerunek ugrupowania opowiadającego się za bardziej koncyliacyjnym, umiarkowanym podejściem do stosunków międzynarodowych, mającym odbiegać od agresywnej polityki PiS-u, zwłaszcza w relacjach z Brukselą i Berlinem.

W Wilnie było to raczej odbierane jako odwrócenie się plecami do innych krajów regionu. Złożył się na to nie tylko wyraźny zwrot w stronę Niemiec, lecz także poluzowanie więzi transatlantyckich oraz „reset” w stosunkach z Rosją trwający w zasadzie aż do agresji na Ukrainę. Duża część litewskich elit nie podzielała ostrożnego optymizmu wyrażonego przed paroma laty przez Donalda Tuska, który chciał rozmawiać z Rosją „taką, jaka ona jest”.

Szczególnie dla prawej strony litewskiej sceny politycznej (obecnie w opozycji) Rosja „taka, jaka jest” jest po prostu agresorem. Potencjalny agresor militarny i rzeczywisty agresor polityczny, próbujący za pomocą różnych środków (ekonomicznych czy medialnych) poszerzać swoje wpływy nad Bałtykiem. Litewskiej prawicy sekunduje, choć nie tak ostentacyjnie, rządząca obecnie centrolewicowa koalicja.

Jako głównych winowajców kryzysu w stosunkach między Polską a Litwą tamtejsi politycy i komentatorzy wskazują Radosława Sikorskiego oraz lidera Akcji Wyborczej Polaków na Litwie (AWPL), Waldemara Tomaszewskiego, któremu przypisuje się rolę eksponenta wpływów rosyjskich. Kamieniem obrazy dla Litwinów była deklaracja Sikorskiego przed wyborami prezydenckimi w 2010 r., że do Wilna nie pojedzie, dopóki nie zostaną rozwiązane problemy polskiej mniejszości. Tuskowi z kolei zapamiętano słowa wygłoszone w czasie wizyty w Wilnie w 2011 r., że „stosunki Polski z Litwą będą tak dobre, jak dobre będą relacje litewskich władz z polską mniejszością”.

Nie może w tej sytuacji dziwić, że w Wilnie z końcem rządów PO wiąże się nadzieje, przede wszystkim na powrót do „polityki jagiellońskiej” realizowanej głównie przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego ekipę. Litewskie elity, pamiętające choćby wspólną podróż prezydentów Kaczyńskiego, Adamkusa i Juszczenki do Tbilisi w 2008 r. (gdy niedaleko stały rosyjskie czołgi), liczą, że pod rządami PiS Polska na nowo będzie próbowała stać się regionalnym liderem, stawiającym na pierwszym miejscu problemy Europy Środkowo-Wschodniej.

Politycy litewscy mają też jednak świadomość związków łączących PiS z AWPL oraz silnej agendy w sprawie Polaków za granicą w programie rządzącej partii. Strona litewska nie jest również wolna od obaw, że „asertywny” w relacjach z UE nowy rząd może stać się dla Europy problemem porównywalnym z Viktorem Orbánem. Litewskie elity bowiem, chociaż sceptyczne co do pewnych kierunków unijnej polityki, nie widzą dziś swojego kraju w opozycji do zjednoczonej Europy.

Polska strona może mieć z kolei nadzieję na zmianę coraz powszechniejszego w wileńskich kręgach politycznych przekonania, że Litwa słusznie nie dołożyła dotychczas starań, by zagwarantować pełnię praw polskiej mniejszości. Poprawa relacji dwustronnych będzie zatem wymagała wysiłku i gotowości do kompromisu z obu stron. Otwarte pozostaje pytanie, jak rządzący w obu krajach odpowiedzą na te wyzwania i czy wola naprawy nie pozostanie – tak jak bywało dotychczas – jedynie w sferze deklaracji.

„Wolę kotleta od Mahometa!”

Na pierwszy rzut oka – właściwie nie ma o czym pisać, bo nic się nie stało. Po tym, jak dwa lata temu zapłonęła „Tęcza”, władze Warszawy, rzecz dziwna, spostrzegły, że miasto to nie tylko ciągi ulic, alej i placów, ale też przestrzeń symboliczna – i już w zeszłym roku kazały Marszowi Niepodległości iść inną trasą. Efekt? Niezbyt wielkie – w porównaniu z 2013 r. – utarczki z policją na rondzie Waszyngtona. Kto oczekiwał w zeszłym roku przemocy, ten srodze się zawiódł; kto oczekiwał jej przedwczoraj, zawiódł się jeszcze srożej. Obyło się bez podpalania, bez burzenia, bez niszczenia, bez rzucania kostką brukową. Dlaczego więc Marsz Niepodległości wzbudza niepokój?

Jeśli się dobrze zastanowić, powinien przecież wzbudzać śmiech – i wśród wielu wzbudzał. Jak symbolem tego sprzed dwóch lat stało się słynne zdjęcie autorstwa Jakuba Szymczuka z płonącą „Tęczą” i młodym mężczyzną, który na jej tle unosi polską flagę, tak symbolem tegorocznego może stać się fotografia trzymanego przez kilku narodowców transparentu z ciekawym napisem: „Wolimy kotleta od Mahometa”. Gdy zdjęcie zostało udostępnione na profilu jednego z bardziej znanych wśród inteligencji fejsbukowiczów, natychmiast rozpoczęła się gra w podobne wierszyki: „Wolę bigos od afrykańskich amigos”, „Gdy zjadasz tatara, triumfuje muzułmanów wiara” i tym podobne. Rechotano gromko, inteligentnie, w kułak, rechotano również, gdy ktoś zamieścił zdjęcie zmęczonych uczestników marszu – w którym główne hasła były hasłami antyuchodźczymi – jak, strudzeni, posilają się kebabem. Trudno, po prawdzie, było nie rechotać.

Pytanie jednak – jakiej natury był to rechot. Klasowej? Tak proponuje Rafał Betlejewski w tekście opublikowanym przez Medium Publiczne; wydaje mi się to trafna diagnoza, tyle że spóźniona o dwa lata. Klasowo można było postrzegać Marsz z roku 2013, kiedy narodowcy spalili „Tęczę” stojącą na – użyję podobnej do Betlejewskiego retoryki – ulubionym placu warszawskiej klasy próżniaczej. Wtedy faktycznie mieliśmy do czynienia ze świadomym politycznie gniewem tych, którzy uświadomili sobie dwie rzeczy: po pierwsze, że mają ogromną, polityczną siłę; po drugie – że nie mają żadnej politycznej reprezentacji.

Nie chodziło jednak o klasę definiowaną przez status majątkowy – jak przekonuje Maciej Gdula, większość narodowców to przedstawiciele warstwy średniej – ale o tę, do której zalicza go pogląd na rzeczywistość. Kto w 2013 r. patrzył, jak płonie „Tęcza”, mógł być już pewien, że najbliższe wybory parlamentarne wygra PiS, a sporą szansę będzie mieć ugrupowanie jawnie antyestablishmentowe – niektórzy wymieniali nawet pod nosem nazwisko Pawła Kukiza.

Dokładnie rok później, 11 listopada 2014 r., Jarosław Kaczyński, trzymający – według Roberta Krasowskiego – narodowców pod butem od dwóch dekad, ogłosił Andrzeja Dudę kandydatem na urząd prezydenta RP. Z początku nikt tej propozycji nie traktował poważnie – zwłaszcza media, które są dla narodowców symbolem wszelkiego zła i to pogląd na nie jest charakterystyczny dla tego, co Betlejewski nazywa klasowością. Rzuciły się one na Dudę dopiero na finiszu kampanii i bardzo prawdopodobne jest, że właśnie swoim rzuceniem się zapewniły mu wygraną w środowisku narodowym, które mogło Dudę po prostu zbojkotować. Chodziło nie tyle o zapewnienie zwycięstwa PiS-owi, co o zaoranie symboli establishmentu. Stało się. Symbole zostały zgnojone, upodlone, zaorane. Niektóre zaorały się same.

Co mamy teraz? Narodowców, którzy wciąż są ogromną polityczną siłą (jako jedyna grupa w Polsce, która nie boi się używać nagiej przemocy) i nie mają się przeciw komu zbuntować. Udało się: Tusk w Brukseli, Platforma słaba jak nigdy, lewicy w sejmie brak, nawet kilku swoich weszło do Parlamentu pod szyldem Kukiza. Najzabawniejsza i jednocześnie najsmutniejsza pamiątka środowego marszu to dwóch panów skaczących wokół dziennikarki Polsatu, wołających przy tym: „Jeb…ć Tuska, jeb…ć Żydów, jeb…ć TVN”. Kiedy dziennikarka uświadamia, że to jednak Polsat – konsternacja obraca panom twarze w kamień.

Oczywiście symboliczny wróg na tegorocznym Marszu był – był nim uchodźca. Przeciw niemu występował przemawiający do narodowców jako pierwszy ks. Jacek Międlar; i to z pobicia we Wrocławiu Syryjczyka – chrześcijanina, nawiasem mówiąc – cieszyli się użytkownicy Facebooka zgromadzeni na fanpage’u Marszu Niepodległości tydzień wcześniej. Gdyby w Warszawie był jakiś symbol imigracji, to w jego stronę poleciałyby kamienie. Problem w tym, że symbolu nie ma, tak jak w Polsce nie ma uchodźców. Wróg pozostaje więc wrogiem wyimaginowanym, jak ów Żyd wyzywany obok TVN-u i Tuska. I właśnie owo wyimaginowanie go jest groźne.

Imaginuje się bowiem wroga na dwóch poziomach. Po pierwsze – politycznym; po drugie – realnym. Jeśli chodzi o ten pierwszy – za kilka tygodni narodowcy spostrzegą, że nikt, komu dali polityczną reprezentację, nie zrealizuje ich postulatów. Chociaż PiS w czasie kampanii wyborczej puszczał do nich oko (czynił to też w maju 2015 r. Duda, zadając Komorowskiemu pytanie o Jedwabne), znalazłszy się u władzy, szybko o nich zapomni. Na poziomie realnym – świadomość braku fizycznej obecności wroga zaowocuje gigantyczną frustracją, której zapach już wczoraj unosił się nad Marszem Niepodległości, frustracją, że nie ma, kogo uderzyć, i nie ma, czego podpalić.

Można się więc śmiać z w istocie komicznego i absurdalnego hasła: „Wolę kotleta od Mahometa”. Myślę, że nawet część narodowców wybuchła na jego widok dzikim rechotem. Problem w tym, że frustrację tych, którzy wczoraj krzyczeli: „Polska dla Polaków!”, świadomość własnej śmieszności jedynie pogłębi. I to, kogo sobie wybiorą na realnego i fizycznego wroga, może być groźne.

[Chiny] Koniec chińskiego snu

Mylą się ci, którzy – jak chociażby Amartya Sen – uznają politykę jednego dziecka za nieskuteczną, a spadek dzietności w Chinach przypisują innym czynnikom, takim jak wzrost poziomu wykształcenia kobiet czy ich masowe wejście na rynek pracy. Spadek dzietności był spowodowany przede wszystkim brutalną ingerencją w sferę najbardziej intymnych relacji międzyludzkich. Owszem, od samego początku polityka jednego dziecka nie obejmowała mniejszości narodowych (stanowiących 8–9 proc. ogółu społeczeństwa, czyli ponad 100 mln ludzi), a chłopom zezwolono na posiadanie dwójki, jeśli pierwsza urodziła się dziewczynka. Zamożni Chińczycy z kolei potrafili to prawo obejść. Jednak większość społeczeństwa musiała się poddać rygorowi.

Gdy w 1979 r. politykę tę wprowadzano w życie, przebywałem akurat w Chinach i obserwowałem jej koszmarny początek, okupiony tragiczną śmiercią wielu noworodków. Jednak po ponad 30 latach możemy stwierdzić, że z punktu widzenia władz przyniosła ona zamierzone rezultaty. Liczbę narodzin ograniczyła o nawet kilkaset milionów – najwyższe szacunki dochodzą do 350 mln nienarodzonych Chińczyków. Miała jednak także dwa groźne dla kraju skutki uboczne.

Po pierwsze, społeczeństwo zaczęło się gwałtownie starzeć. Szacunki prowadzone przez chińskie think tanki przewidują, że gdyby nic się nie zmieniło w polityce demograficznej, to około roku 2030 w Chinach byłoby już około 30–35 proc. ludzi w wieku powyżej 65 lat. Po drugie na realizację tej polityki wpływ miała tamtejsza tradycja, faworyzująca potomków płci męskiej. Dlatego obecnie nawet oficjalne dane podają, że na 114–116 mężczyzn przypada w Chinach 100 kobiet. Jak na razie różnicę tę wypełniają Wietnamki, sprowadzane do kraju przez gangi, czy chętnie wychodzące za Chińczyków Rosjanki z Kraju Zabajkalskiego, ale na dłuższą metę to stan rzeczy nie do utrzymania. Niektórzy reżimowi specjaliści już od co najmniej 10 lat alarmowali, że politykę w miarę upływu czasu trzeba będzie zmodyfikować.

Do niedawno ogłoszonej zmiany dochodzono, jak zwykle w Chinach, stopniowo. Już przed dwoma laty wprowadzono przepis zezwalający na drugie dziecko rodzicom, z których jedno jest jedynakiem. A jest ich po tylu latach funkcjonowania tego prawa coraz więcej. Problem może jednak sprawić zachęcenie młodych Chińczyków do rozmnażania, a to z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, nakaz posiadania jednego tylko potomka wszedł w mentalność społeczną, a ta potrzebuje co najmniej 10–20 lat na zmianę. Po drugie, skończyły się już „tanie” Chiny. Panuje powszechne przekonanie, że utrzymanie i wykształcenie drugiego dziecka może być problemem, zwłaszcza w obecnej sytuacji, kiedy wzrost gospodarczy kraju powoli wyhamowuje. Dlatego – zwłaszcza w najdroższych miastach – wiele młodych małżeństw na więcej niż jedno dziecko i tak się nie zdecyduje.

Pamiętajmy jednak, że to nie demografia jest największym wyzwaniem Chin na najbliższe lata. Rozumie to tamtejsza władza, która w komunikacie z ostatniego partyjnego plenum polityce jednego dziecka poświęciła zaledwie jedną linijkę. Jego większa część była poświęcona konieczności dokonania głębokich nowych reform, skupionych wokół pojęć zielonej gospodarki, alternatywnych źródeł energii i innowacyjności. Jest to zapowiedź wymuszonej zmiany modelu rozwoju. Poprzedni, ekstensywny i ekspansywny model przynosił 10-procentowy wzrost gospodarczy w ciągu roku przez kilka dekad, lecz za cenę rozpędzenia groźnych procesów – korupcji, uwłaszczenia nomenklatury, bezprecedensowego i niewyobrażalnego w Europie zniszczenia środowiska naturalnego czy skrajnego rozwarstwienia społecznego.

Za najgroźniejszy efekt gwałtownego rozwoju uznaję jednak skażenie mentalności. Chińczycy doświadczyli zbyt wielu gwałtownych zmian, wymagających dostosowania świadomości społecznej. Tymczasem te zmiany zachodzą najwolniej i Chiny nie są spod tej reguły wyłączone. Powyższe zapowiedzi interpretuję jednoznacznie jako odejście od propagowanych do niedawna wielkich haseł chińskiego snu (chinese dream, czyli wyzwania rzuconego american dream) i renesansu narodu chińskiego. Po krachu na giełdzie w lecie tego roku Chiny stanęły przed ogromnymi wyzwaniami, największymi od początku reform w 1978 r. W odpowiedzi musiały się cofnąć i znów zamknąć w sobie. Najbliższa pięciolatka będzie więc poświęcona problemom wewnętrznym. Nie oznacza to całkowitego porzucenia chińskiego renesansu i chińskiego snu, które będzie podtrzymywać ich pomysłodawczyni, obecna piąta generacja polityków Komunistycznej Partii Chin. Potwierdziło to bezprecedensowe spotkanie przywódców Chin i Tajwanu w Singapurze. „Renesans” ma bowiem dotyczyć wszystkich Chińczyków, gdziekolwiek są.

Jednakże jest oczywiste, że w najbliższym czasie Chiny muszą przede wszystkim skupić się na sobie. Z zewnątrz nic i nikt im nie zagraża, mogą mieć za to poważne problemy wewnętrzne. Społeczeństwo domaga się zmian. Poluzowanie polityki jednego dziecka dowodzi tylko, że sprawy zaszły bardzo daleko.

Patriotyzm musi być otwarty

11 listopada można defilować w Warszawie od Piłsudskiego na placu do Piłsudskiego przy Belwederze – fetując po drodze Dmowskiego i Witosa. Tymczasem Ignacego Daszyńskiego na tym szlaku ciągle brak, pomimo szumnie zapowiadanych w ostatnich latach inicjatyw budowy jego pomnika. Tym samym nie ma w przestrzeni publicznej miejsca dla tradycji niepodległościowej lewicy.

I nie w tym rzecz, by do dwóch polskich trumien – Dmowskiego i Piłsudskiego – dokładać trzecią i odgrzewać zaprzeszłe spory, lecz by zadbać o pluralizm pamięci. By zbiorowej wyobraźni historycznej przywrócić postać polityka, który może najlepiej spośród wyżej wymienionych pasuje do warunków liberalnej demokracji i który – mimo przynależności do Polskiej Partii Socjalistycznej – mógłby się sprawdzić w roli ideowego patrona liberałów, nie tylko lewicy. Tej ostatniej zresztą nie najlepiej wychodziła do tej pory promocja jego imienia. Założony w 2011 r. think thank związany z SLD – Centrum im. I. Daszyńskiego – ograniczył chyba swą działalność do publikowania postów na Facebooku. Nie ma się zresztą czemu dziwić – trudno kontynuować tradycję, której nie było się spadkobiercą. Nadzieję za to może budzić odwoływanie się do tej postaci przez Partię Razem, która ostatnio opublikowała swoje stanowisko w sprawie polskiej historii.[ http://partiarazem.pl/2015/11/partia-razem-o-polskiej-historii/]

Jednak Ignacy Daszyński to nie tylko ikona przedwojennej lewicy – „car socjalizmu” w zaborze austriackim, a później przywódca Polskiej Partii Socjalistycznej w niepodległej Polsce. To także wytrawny i pragmatyczny polityk o długoletnim doświadczeniu parlamentarnym, który potrafił wykroczyć poza partykularny interes partyjny i narodowy. Urodzony na Podolu, dobrze znał skomplikowane stosunki narodowościowe w Galicji, szanował rodzący się ukraiński ruch narodowy i doceniał jego wkład w postęp społeczny i rozwój cywilizacyjny tamtych terenów – dlatego odbudowę Polski widział w granicach etnicznych, a nie przedrozbiorowych.

W 1918 r. zrzekł się misji tworzenia rządu, by ułatwić porozumienie lewicy niepodległościowej z obozem narodowym, a w 1922 r., po zabójstwie Gabriela Narutowicza, sprzeciwił się planom socjalistycznego zamachu wymierzonego w prawicę. Pomimo długoletniej przyjaźni z Piłsudskim i początkowego poparcia dla dokonanego przez niego przewrotu, szybko zrewidował swój stosunek do Marszałka i sanacji, by stać się głównym obrońcą zasad demokratycznych i systemu parlamentarnego w II RP. „Pod bagnetami, karabinami i szablami Izby Ustawodawczej nie otworzę!” – miał powiedzieć jako marszałek sejmu do Piłsudskiego, gdy ten chciał wprowadzić na salę obrad uzbrojonych oficerów [1].

Upamiętnienie Daszyńskiego to także przywrócenie pamięci pierwszego suwerennego rządu, który pretendował do objęcia swym zasięgiem ziem trzech zaborów, i docenienie wkładu socjalistów w budowę nowoczesnego polskiego państwa. Proklamowany w nocy z 6 na 7 listopada 1918 r. w Lublinie rząd ludowy na czele z Daszyńskim zapowiadał m.in. wprowadzenie powszechnego prawa wyborczego dla mężczyzn i kobiet, ośmiogodzinny dzień pracy, reformę rolną, ubezpieczenia społeczne oraz powszechną, bezpłatną i świecką edukację. Czyli wszystko to, co złożyć się miało na model państwa opiekuńczego i wokół czego na Zachodzie Europy wypracowano w XX w. polityczny i społeczny konsensus.

I choć rząd lubelski trwał krótko i nigdy właściwie nie rządził, to jego postępowy program w dużej mierze został zrealizowany. Odrodzona Polska została republiką, a nie monarchią (choć w pewnych kręgach taki wariant był rozważany), wprowadzono powszechne prawo wyborcze, a reprezentacja polityczna miała być wyłoniona w oparciu o pięcioprzymiotnikowe wybory. Podstawowe prawa socjalne udało się natomiast socjalistom przeforsować w pierwszych latach niepodległości. Historia rządu lubelskiego i powołanego na jego bazie gabinetu Jędrzeja Moraczewskiego przypomina, że to socjaldemokracja umożliwiła – by posłużyć się sformułowaniem Isaiaha Berlina – przyzwoite życie.

Współczesne ugrupowania, którym zależy na „jakości życia” i „ciepłej wodzie w kranie”, nie szukają jednak swoich patronów, stronią często od sfery symboli i polityki pamięci, pozostawiając ten obszar prawicy. „Utajona modernizacja”, o której mówi Bartłomiej Sienkiewicz w ostatnim wywiadzie dla „Kultury Liberalnej”, za sprawą dyskusji nad problemami codziennymi ma aktywizować i angażować politycznie obywateli. Nie daje jednak żadnego kontekstu ideowego i nie wskazuje wartości, do których można byłoby się odwołać w życiu społecznym.

A jak widać, 11 listopada mógłby być doskonałą okazją do przypomnienia, że fetowana tego dnia polskość ma odcień nie tylko katolicko-narodowy. Pod hasłem niepodległości mieści się znacznie więcej niż wpisane w historyczny kontekst prawo do samostanowienia narodów i suwerenność państwowa. Polska niepodległość miała bowiem ogromny ładunek emancypacji społecznej i jednostkowej. W tym sensie dorobek PPS może być inspiracją nie tylko dla współczesnej młodej lewicy, lecz także dla środowisk liberalnych.

Dobrze, gdyby w spadku po II RP pozostały w zbiorowej świadomości nie tylko nacjonalistyczne hasła obnoszone przez kolejny Marsz Niepodległości i ideologia państwowa, tożsama z postacią Marszałka Piłsudskiego, lecz także dorobek polskich socjalistów, którzy w 1918 r. chcieli zapewnić obywatelom – niezależnie od płci, pochodzenia i wyznania – wolność i równość. Na bardziej pluralistycznej pamięci, która dopuszczałaby do głosu różne narracje historyczne i tradycje, łatwiej budować inkluzywną wspólnotę, w której każdy obywatel czułby się u siebie.

Przypomnienie sylwetki pierwszego premiera Niepodległej pomogłoby zrealizować ideał pierwszego premiera wolnej Polski, Tadeusza Mazowieckiego, który mówił: „Patriotyzm nie może być zamknięty, zaściankowy. Patriotyzm musi być otwarty, gotowy do współdziałania z innymi”.

Przypis:

[1] Andrzej Garlicki, „Piękne lata trzydzieste”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008, s. 73.

Nowy rząd PiS, czyli Kaczyński jak rasowy bankster

„Jarosław Gowin jest najbardziej prawdopodobnym kandydatem na ministra obrony w rządzie PiS”, mówiła niedawno, bo ledwie miesiąc temu ówczesna kandydatka na premiera, Beata Szydło. To zdanie na długo stanie się symbolem jej niesamodzielności oraz punktem wyjścia do kwestionowania jakichkolwiek przyszłych sukcesów jej premierostwa. I to niezależnie od tego, jak bardzo pani premier będzie się chciała od owej wpadki odciąć, przekonując, że o obsadzeniu Antoniego Macierewicza na stanowisku szefa MON zadecydowały kompetencje (których najwyraźniej jeszcze w październiku nie miał), a nie naciski ze strony Jarosława Kaczyńskiego.

Przekonując o wyjątkowych predyspozycjach posła Macierewicza do pełnienia nowej funkcji, przyszła premier Szydło jednocześnie bierze za niego całkowitą odpowiedzialność. To ona będzie tłumaczyć się z kontrowersyjnych wypowiedzi i działań swojego podwładnego. Forsując takie rozwiązanie personalne, prezes Kaczyński zachował się jak rasowy bankster: zyski sprywatyzował – jakiekolwiek sukcesy nowego gabinetu prasa przypisze jego zmysłowi taktycznemu, bo przecież to on meblował rząd – a straty przerzucił na kogoś innego, w tym wypadku na Beatę Szydło. A że takie straty wizerunkowe będą, nie ulega wątpliwości. Wielu tegorocznych wyborców PiS-u kwestii katastrofy smoleńskiej nie stawia na szczycie swojej listy priorytetów i nie chce, by zajmowała ona miejsce na czołówkach mediów przez najbliższe lata. Z Antonim Macierewiczem w roli szefa MON poparcie zacznie więc spadać.

Prezes Kaczyński zachował się jak rasowy bankster: zyski sprywatyzował – jakiekolwiek sukcesy nowego gabinetu prasa przypisze jego zmysłowi taktycznemu – a straty przerzucił na Beatę Szydło.

Łukasz Pawłowski

A może jest w tym wszystkim jeszcze głębsza myśl? Może cały rząd Beaty Szydło to rodzaj gry w dobrego i złego policjanta. W tym wypadku zadaniem najbardziej kontrowersyjnych ministrów – czyli Mariusza Kamińskiego, Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Ziobry – byłoby radykalizowanie debaty publicznej i mówienie tego, na co nie może pozwolić sobie prezes Kaczyński, rolą pani premier zaś będzie łagodzenie skutków tych wypowiedzi i działań, jeśli będą przestrzelone. Każdy dobry polityk potrzebuje takiego radykała – dla Donalda Tuska był nim Stefan Niesiołowski czy Janusz Palikot. Rzecz jednak w tym, że ani Niesiołowski, ani Palikot nie pełnili funkcji ministerialnych i to tak newralgicznych – w Ministerstwie Obrony czy Sprawiedliwości. Po wtóre zaś, by skutecznie odgrywać rolę dobrego i złego policjanta, uczestnicy gry muszą sobie zdawać sprawę z zajmowanych przez siebie ról i swoje zachowania kontrolować. Tymczasem jedyną osobą zdolną kontrolować Antoniego Macierewicza jest… Nie, niestety, nie ma takich osób.

Popularność rządu, który stworzył Jarosław Kaczyński i który firmuje Beata Szydło, opiera się więc na wyjątkowo kruchych podstawach i to nie tylko ze względu na wymienione wyżej postaci, ale i na fakt, że nie uda mu się spełnić pokładanych w nim nadziei. W kampanii wyborczej PiS swobodnie szafował obietnicami, których obecnie nie będzie w stanie zrealizować, o czym już wkrótce przekonają się górnicy. Jeśli zaś je zrealizuje, zrobi to kosztem innych grup społecznych – bo nawet jeśli rząd zdecyduje się na zwiększenie deficytu, skutkiem będzie zapewne dalsze osłabienie i tak słabej złotówki, a w konsekwencji niezadowolenie chociażby „frankowiczów”, którzy zapłacą wyższe raty kredytów, mimo że im także obiecano pomoc. Postawienie na czele resortu rozwoju Mateusza Morawieckiego – niezależnego eksperta o znakomitej opinii – sprawy nie rozwiązuje, jeśli ten będzie w swoich działaniach związany politycznymi kalkulacjami prezesa i zobowiązaniami złożonymi w kampanii.

Po co więc tworzyć rząd, który stosunkowo szybko straci znaczną część społecznego poparcia? To znak, że Jarosław Kaczyński wyciągnął wnioski z lat 2005–2007. Tym razem prezes chce osiągnąć swoje najważniejsze cele – reforma służb specjalnych i „wyjaśnienie” sprawy smoleńskiej – jak najszybciej, tak aby potem, kiedy społeczeństwo zacznie się od PiS odwracać, powołać rząd prawdziwie umiarkowany, który pozwoli wygrać kolejne wybory samorządowe, europejskie i parlamentarne. Czy Beata Szydło będzie stała na czele tego rządu? Szanse na to dziś wydają się niewielkie.

Oczywiście premier in spe może liczyć na powtórzenie z lepszym skutkiem drogi Kazimierza Marcinkiewicza, to znaczy wybicia się na niepodległość, a następnie politycznego skonsumowania uzyskanej rozpoznawalności i popularności. Szydło może w tych kalkulacjach liczyć także na swoje specjalne relacje z prezydentem Andrzejem Dudą, z którym ponoć spotykała się już po wyborach i bez wiedzy prezesa. Kłopot jednak w tym, że bez mocnego zaplecza w sejmie, wsparcie prezydenta (przy tworzeniu rządu demonstracyjnie ignorowanego) nie wystarczy. Tym bardziej, że Jarosław Kaczyński wmontował w nowy rząd jeszcze jeden bezpiecznik – wiernego Adama Lipińskiego w roli ministra ds. kontaktów z sejmem.

Dlaczego więc Beata Szydło zdecydowała się na przyjęcie stanowiska, które grozi jej polityczną śmiercią, a szanse na sukces daje niewielkie? Odpowiedzi są trzy: po pierwsze premierostwo (nawet malowane) stanowi szczyt jej politycznych ambicji; po drugie ma w rękach mocne karty, o których dziś nie wiemy; wreszcie po trzecie, traktuje premierostwo jako przedłużenie służby na rzecz PiS, za które Jarosław Kaczyński kiedyś ją wynagrodzi. Pytanie tylko, jaką nagrodę może dać jej partia za przyjęcie de facto najważniejszej roli w państwie. Dla zdecydowanej większości polityków pełniących tę funkcję była ona początkiem marszu w dół. Dziś trudno sobie wyobrazić, by Beata Szydło miała być wyjątkiem od tej reguły. Jedynym sposobem na wyjście z tragicznego położenia, w jakim się znalazła, jest bowiem bunt przeciwko prezesowi.

[Przegląd prasy] Polski rząd i śmierć André Glucksmanna

„Nie potwierdziły się przypuszczenia dotyczące ewentualnego objęcia fotela premiera przez Jarosława Kaczyńskiego, ale skład rządu potwierdza jego rolę – dominującego «Prezesa»”, napisał „Frankfurter Allgemeine Zeitung” we wtorkowym wydaniu, po prezentacji składu gabinetu Beaty Szydło. Oceniając ministrów, gazeta zwraca uwagę przede wszystkim na Antoniego Macierewicza, którego nazywa „bezwzględnym myśliwym”, oraz na Mariusza Kamińskiego i Zbigniewa Ziobrę. Tym dwu ostatnim przypadło miano „twardogłowych”.

O piętnie Kaczyńskiego na rządzie Beaty Szydło pisze również europejskie wydanie „Politico” piórem Jana Cieńskiego. Jak można się spodziewać, najwięcej miejsca poświęcił on postaci Antoniego Macierewicza. Zwrócił uwagę, przytaczając opinię Norberta Maliszewskiego, na wagę powołania byłego likwidatora WSI na stanowisko szefa MON. Decyzją tą Kaczyński mógł wywołać szok u centrowych wyborców, ale potrzebował osoby, której może absolutnie ufać.

Powołanie Mateusza Morawieckiego na stanowisko wicepremiera odpowiedzialnego za rozwój i gospodarkę ma z kolei przede wszystkim uspokoić rynki poruszone obietnicami wyborczymi Prawa i Sprawiedliwości. „To będzie gabinet słabego premiera otoczonego wyjątkowo silnymi osobowościami” – podsumowuje Maliszewski w tekście Cieńskiego.

*

Tymczasem największy nieobecny polskiej kampanii – Donald Tusk – udzielił dziennikowi „Die Welt” wywiadu, w którym wezwał Niemcy do większego zaangażowania w ochronę granic zewnętrznych Unii. Gazeta przypomina, że należące do wspólnoty kraje Europy Wschodniej, w tym Polska, wielokrotnie apelowały do Niemiec, by skupiały się nie tylko na przyjmowaniu uchodźców, lecz przede wszystkim na ograniczeniu ich napływu już na zewnętrznych granicach UE.

*

Najprawdopodobniej w drugiej połowie 2016 r. zostanie przeprowadzone w Wielkiej Brytanii referendum w sprawie wyjścia tego kraju z Unii Europejskiej. Donald Tusk oraz Jean-Claude Juncker otrzymali we wtorek listy od brytyjskiego premiera, które opublikowało m.in. wspomniane już „Politico”.

„Niektóre propozycje reformy UE, przedstawione przez brytyjskiego premiera, Davida Camerona, wydają się bardzo problematyczne” – powiedział rzecznik Komisji Europejskiej, Margaritis Schinas, potwierdzając otrzymanie listu.

Cameron zbudował swoją listę oczekiwań wokół czterech centralnych żądań: ochrony państw pozostających poza strefą euro przed dyskryminacją na wspólnym rynku; „wpisania konkurencyjności w DNA Unii Europejskiej”; wyłączenia z zasady „coraz ściślejszej Unii” i wzmocnienia roli parlamentów narodowych oraz uzyskania prawa do ściślejszej kontroli imigracji ze Wspólnoty.

*

Kłopoty współczesnej Europy i obecność zła stanowiły obszar badań zmarłego filozofa André Glucksmanna. Był jednym z najpopularniejszych współczesnych intelektualistów. W swoim życiu przeszedł ciekawą ewolucję ideową. W latach 60. związał się z maoistowską lewicą i był uczestnikiem wydarzeń Maja ‘68 w Paryżu. Spektakularnie zerwał z marksizmem w 1975 r., publikując książkę „Kucharka i ludożerca” (fr. „La cuisinière et le mangeur d’hommes”), w której porównywał komunizm do nazizmu i piętnował sowieckie zbrodnie. Wspierał opozycję w krajach za żelazną kurtyną, następnie zaangażowany był w obronę prawa Czeczenów do niezależności. Zdecydowanie atakował Putina za jego działania w Gruzji, na Ukrainie oraz w polityce wewnętrznej. O problemach, które przeżywa Unia, mówił: „Kryzysowy charakter UE to jej nieodłączny element. Definiuje się ona nie przez wspólną tożsamość, lecz poprzez odmienność. […] Projekt europejski to nic innego jak reakcja obronna na strach przed okropieństwami wojny”. Miał 78 lat.

[Feminizując] Zdjąć piętno z aborcji

Katarzyna Kazimierowska: Proszę sobie wyobrazić, że zachodzi pani w niechcianą ciążę, ale jest pani mężczyzną. Co wówczas pani robi?

Katha Pollit: No cóż, to byłby zupełnie inny świat. Gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, to, jak to mówią feministki w Stanach, aborcja byłaby sakramentem [śmiech]. Nie byłoby z nią żadnego problemu. Jest taka powieść autorstwa Ursuli Le Guin pt. „Lewa ręka ciemności”. Opisuje ona społeczeństwo, gdzie przez większość czasu wszyscy są seksualnie obojętni, neutralni i jedynie na okres godowy przyjmują męskie lub żeńskie organy rozrodcze. Nigdy nie wiadomo, czy będziesz mężczyzną, czy kobietą, czy ty, czy ta druga strona zajdzie w ciążę. A to wszystko zmienia, prawda?

No właśnie, dość to przerażające, bo stawia nas w sytuacji, kiedy musimy przyznać, że wobec tego kobiety traktowane są na świecie jako obywatele drugiej kategorii.

Bo tak jest. Kobiety są tak traktowane, a środkiem do ich nadzoru jest właśnie reprodukcja. Nigdy nie pozwolilibyśmy sobie, żeby prywatność mężczyzn została naruszona, a ich ciała poddane kontroli, ich zdrowie zagrożone w taki sposób, w jaki dotyczy to kobiet. Kiedy kobieta zachodzi w ciążę, słyszy, że musi poświęcić siebie dla tej istoty, która w niej rośnie, nieważne, jak zaszła w ciążę i czy to jest bezpieczne dla jej zdrowia. Wyobraża pani sobie, że ktoś mówi zdrowemu młodemu mężczyźnie, że ma oddać jedną nerkę i niech się nie martwi, przecież zostanie mu jeszcze druga? Nie można nikogo nakłonić nawet do oddania krwi, a kobietę zmusza się do urodzenia niechcianego dziecka! Jakby płód był jakąś nadistotą. Ma więcej kontroli nad ciałem kobiety niż ktokolwiek inny. A o kontrolę tu właśnie chodzi.

Gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, to – jak to mówią feministki w Stanach – aborcja byłaby sakramentem. Nie byłoby z nią żadnego problemu.

Katha Pollitt

Ciekawi mnie, że osoby najbardziej zaangażowane w publiczne komentowanie kobiecego ciała i nakładanie kolejnych kontroli to głównie mężczyźni – księżą, politycy – ewentualnie dziewice i kobiety po menopauzie.

Mamy za sobą tysiące lat patriarchatu, a te, powiedzmy: „pomysły feministyczne”, zaczęły być widoczne zaledwie 150 lat temu. To nie tak znowu długo, w pewnym sensie ludzki rozwój nie jest tak szybki. Nadal mamy rasizm, choć nie mamy niewolnictwa, no i co chwila pojawiają się negatywne reakcje na te wszystkie feministyczne propozycje. Myślę, że wielu mężczyzn nie jest zadowolonych z tego, w którą stronę te zmiany idą. A w czasach gwałtownych przemian społecznych niektórzy stają się bardzo konserwatywni. Na efekty nie trzeba długo czekać. W Stanach Zjednoczonych właśnie widzimy, jak religie, nie tylko katolicyzm, rosną w siłę i starają się lobbować w kwestiach społecznych.

Ale te zmiany poglądów i postaw pojawiają się falami – raz aborcja jest dozwolona, raz zabroniona, raz traktowana liberalnie, raz mniej. Przecież to nie ma sensu, to dla kobiety jak wieczna ruletka.

W mojej książce piszę, że jednym z powodów tej sytuacji jest to, że ruch pro-choice nie radzi sobie ze stygmatem aborcji. Nie podjął nawet prób zmiany negatywnego nastawienia do tej kwestii. Zgodzili się na zgubną narrację, że aborcja jest straszna, ale musi być legalna. I to jest woda na młyn dla ruchu pro-life. A to, co trzeba zrobić, to zmienić dyskurs, zmienić narrację. Trzeba zacząć mówić otwarcie i wprost, że aborcja jest dobrem społecznym, jest potrzebna. Dobre społeczeństwo jest możliwe wówczas, gdy dzieci są chciane, kobiety mogą żyć pełnią życia, a mężczyźni mają silną więź ze swoimi dziećmi. Oto przekaz, jaki powinien trafiać do ludzi.

Dlaczego zdecydowała się pani napisać książkę o aborcji? Przecież wydaje się, że wszystko zostało już w tej sprawie powiedziane, a pani od lat jest głosicielką haseł ruchu pro-choice.

Czułam, że dyskurs wokół aborcji stał się zdecydowanie zbyt przepełniony strachem. Straciliśmy trochę rozpędu i pomyślałam, że potrzebna jest książka, która wszystkie informacje na ten temat zbierze w całość, a jednocześnie będzie wyraźnym stanowiskiem w sprawie. Chciałam, aby to wreszcie głośno wybrzmiało – aborcja to część życia kobiety, nie jest morderstwem, nie oznacza, że jesteś straszną osobą.

Takie podejście gdzieś po drodze zgubiliśmy na rzecz niekończących się dyskusji, na temat zapłodnionych jaj, zygoty, zarodków, płodów etc. A gdzie w tym wszystkim jest kobieta? No cóż, ona także jest osobą, stoi tu przed wami! Nie, my wolimy rozmawiać o DNA! To całkowite szaleństwo. Dlatego chciałam napisać książkę, która postawi kobietę w centrum, a nie to, co można zrobić z jej ciałem.

Jakie są reakcje na pani książkę w Stanach?

Otrzymałam mnóstwo pozytywnych recenzji, oczywiście nie ze strony osób czy mediów związanych z Kościołem lub ruchem pro-life. W głównych mediach komentarze były pozytywne i w kilku z nich autorzy, niemal zawsze kobiety, zaczynały od wyznania, że miały aborcję. I widzę, że to działa, że trzeba dzielić się swoimi doświadczeniami, zdjąć piętno z tego słowa. Z kolei działacze pro-life oczywiście odsądzali mnie od czci i wiary, wysyłali pocztówki z martwymi płodami, pisali, że się za mnie modlą. Cóż, to zawsze się może przydać, przecież nigdy nie wiadomo… [śmiech]

Myśli pani, że książka będzie miała wpływ, np. na politykę stanową?

Nie, chociaż bardzo bym chciała! Ale wierzę, że ta książka może być częścią czegoś większego, politycznej fali w USA. Mam wrażenie, że już tworzy się taki ruch, kobiety zaczynają głośno protestować przeciwko stygmatyzacji aborcji, zwłaszcza młode kobiety – one otwarcie mówią o swoich doświadczeniach. „Miałam aborcję, nie jest mi przykro, to uczyniło moje życie lepszym” – takie hasła pojawiają się w internecie. Kobiety już się tego nie wstydzą. Ruch pro-choice byłby silniejszy, gdyby nie milczenie kobiet. A przecież jedna na trzy kobiety w USA miała aborcję! I każdej z nich ktoś pomagał: matka, chłopak, mąż, przyjaciółki – to tak wiele osób! To ogromna moc! I władza! Ale ta władza jest bezwolna, gdy po stronie kobiet napotyka się na milczenie i wstyd.

W bardzo poruszającym dokumencie o aborcji pt. „After Tiller” reżyserki przedstawiają historię dziewczyny, która – mimo tego, że jest zwolenniczką pro-life – decyduje się na aborcję, będąc w zaawansowanej ciąży.

No tak, wszystko jest w porządku, dopóki to nie dotyczy nas. W Stanach krąży taki dowcip o środowisku pro-life: „Jakie mogą być powody aborcji: gwałt, kazirodztwo i ja” [śmiech]. Myślę, że wiele ludzi myśli: ja jestem inny, to mnie nie spotka, ja nie uprawiam seksu. Myślą tak, dopóki to nie jest ich rzeczywistość.

Mówi pani, że trzeba postawić kobiety w centrum uwagi, ale dlaczego nie mówimy o mężczyznach, sprawcach ciąż? Dlaczego mówimy: to ona jest winna, a czemu nie on? Czemu nie ścigamy facetów o alimenty, dlaczego to faceci nie stosują antykoncepcji [Pollitt kiwa głową i powtarza: „Zgadzam się, zgadzam się”], no i dlaczego – idźmy dalej – nie ma edukacji seksualnej w szkołach, czemu nie ma taniej antykoncepcji… Mogłabym tak długo.

Może powód jest taki, że te wszystkie rzeczy dla polityków i moralnych pieniaczy nie są ważne. Może uzyskanie tych wszystkich praw i ułatwień, a nawet sama walka o nie jest taka trudna, bo ma taka pozostać, bo nikomu nie zależy, żeby było ławiej. Może w ogóle nie chodzi o to, żeby ułatwić życie matkom, bo politycy, zwłaszcza prawicowi, chcą, żeby kobiety zostały w domu z dziećmi. Przecież dobrze jest mieć kobiety w domu, pod kontrolą.

Ale samotne matki nie zostaną w domu, bo ktoś musi na te dzieci zarobić.

No to nie powinny mieć dzieci, jeśli są same. Do polityków nie dociera, że samotna matka zostaje sama, bo na wieść o ciąży odchodzi od niej partner. Nikt nie dba o samotne matki, nikogo to nie obchodzi. Nie cenimy kobiet i dzieci wystarczająco, żeby się nimi odpowiednio zająć.

Dla mnie to gigantyczny rozdźwięk między obojętną dla matek polityką a boomem na rynku wydawniczym w dziedzinie poradników typu: jak być lepszym rodzicem i dać dziecku jak najwięcej.

Proszę ich nie czytać, wpadnie pani tylko w poczucie winy. [śmiech]

No dobrze, to jak to możliwe, że feministki w Stanach nie walczą o takie podstawowe dla matek sprawy, jak płatny i dłuższy okres urlopu macierzyńskiego, bezpłatne żłobki i przedszkola.

To bardzo dobre pytanie, a powodów tej sytuacji jest kilka. Po pierwsze, nigdy nie zorganizowano politycznej kampanii wokół płatnych urlopów i żłobków, zdaje się, że feministki mają inne pomysły na to, co rząd powinien robić. Przecież dopiero co udało się uregulować opiekę medyczną na poziomie krajowym, poprzez tzw. Obamacare i to już uważa się za sukces. Ruch feministyczny jest bardziej zorganizowany wokół działań na poziomie krajowym, mniej zaś wokół polityki stanowej, a te są różnorodne – zależnie od stanu.

Obserwuję rosnącą masę wkurzonych matek, bo u nas wciąż mówi się o tym, że matki powinny pracować i jednocześnie zajmować się dziećmi. To się na szczęście powoli zmienia – dopiero w 1993 r. wprowadzono 12-tygodniowy tzw. Family and Medical Leave Aid, w dodatku bezpłatny i uznano to za wielkie osiągnięcie, bo gwarantował powrót do pracy. Sądzę jednak, że jeśli Demokraci wygrają nadchodzące wybory, to będziemy w stanie coś z tym zrobić w kolejnej kadencji. Jeśli jednak wygrają Republikanie, obudzimy się, niestety, w zupełnie innym kraju.

Kaczyński – najsprawniejszy polityk ćwierćwiecza


Czytaj także inne komentarze do wywiadu z Robertem Krasowskim:

rozmowę z Wojciechem Szackim – „Kaczyński miał szczęście”
oraz rozmowę z Markiem Beylinem – „Niebezpieczny powrót IV RP”.


 

Wojciech Engelking: Robert Krasowski przekonuje, że nawet najbardziej ambitni politycy nie odciskają swojego piętna na rzeczywistości w taki sposób, w jaki by chcieli, ponieważ ich działania są zawsze kształtowane przez cały szereg czynników zewnętrznych, jak choćby nastroje społeczne czy wydarzenia na scenie międzynarodowej. Kaczyński zatem na polską rzeczywistość – inaczej niż twierdzą zarówno ludzie cieszący się tryumfem PiS-u, jak i napędzający strach przed prezesem – nie będzie miał większego wpływu.

Igor Janke: To jest szerszy problem. Nie da się ukryć, że dziś politycy tracą władzę, mają coraz mniejszy wpływ na rzeczywistość. Zastępują ich instytucje, sieci – jak Unia Europejska, jak koncerny międzynarodowe, jak firmy, banki inwestycyjne czy agencje ratingowe, które są w stanie położyć rząd jednego kraju w pięć minut. Ograniczają ich traktaty, międzynarodowe umowy, rosnące sieci powiązań itp. I tak, to jest prawda, ale dotyczy tak Polski, jak każdego innego kraju, zwłaszcza europejskiego.

Nie zgadzam się jednak z tym, co mówił Krasowski, ponieważ to właśnie jednostki mają szansę kształtowania rzeczywistości, zmieniania historii – i w dobrym, i w złym kierunku. Margaret Thatcher, Ronald Reagan, Helmut Kohl czy Tony Blair to byli przecież ludzie, którzy realnie wpłynęli na świat! Oczywiście, dziś jest to o wiele trudniejsze niż kiedyś – ale możliwe. Weźmy przykład Viktora Orbána – można mieć różne zdanie na temat tego, jak to robi, ale niewątpliwie to robi. Jeśli chodzi o Polskę, chyba obaj zgodzimy się, że jesteśmy w momencie, w którym wiele rzeczy można i trzeba zmienić. Czy Jarosławowi Kaczyńskiemu się to uda? Tego nie wiem. Ale też żadne środowisko polityczne nie miało tylu narzędzi do dokonywania zmian, do realnego wpływania na rzeczywistość, jakie w 2015 r. uzyskało PiS.

Nie uważa pan więc Kaczyńskiego za „pogubionego starszego pana, który nie rozumie współczesnych realiów”?

Daj Boże takich „pogubionych starszych panów”, którzy są w stanie wymyślić kandydata zwyciężającego w wyborach prezydenckich wbrew większości mediów i establishmentowi, a potem obierają strategię pozwalającą zdobyć ponad połowę miejsc w parlamencie. Kaczyński jest najsprawniejszym polskim politykiem ostatniego ćwierćwiecza. Przetrwał dużo, przetrwał klęski, osamotnienie i teraz jest u szczytu. Co na nim zrobi, zobaczymy. Ale osiągnął właściwie wszystko, co w polskiej polityce można osiągnąć. Jego sprawność w wygrywaniu nie gwarantuje jednak, że będzie świetnym zarządcą państwa, pośrednim lub bezpośrednim.

Powiedział pan „wbrew mediom i establishmentowi”. Krasowski twierdzi z kolei, że tzw. establishment jest zahipnotyzowany strachem i zapatrzony w Kaczyńskiego, jak „zając w kobrę”. Ponieważ bardzo się go obawia, i ponieważ bezustannie Kaczyńskim straszył, Polacy chętnie głosowali w ostatnich wyborach na PiS, bo chcieli establishmentowi dokuczyć, zagłosowali z przekory.

Gdyby chcieli tak po prostu dokuczyć, wybraliby Kukiza albo Korwina. To było raczej pragnienie zmiany, rozczarowanie 8 latami rządów Platformy. To, że Polacy wybrali największe ugrupowanie opozycyjne w realiach demokracji nie jest niczym dziwnym. Gdyby się tak strasznie wszyscy Kaczyńskiego bali, nie dostałby tylu głosów. Fioła na jego punkcie ma grupka „dziennikarzo-polityków” i tyle. Kaczyński i jego partia wygrali we wszystkich grupach społecznych, zebrali poparcie w tych rejonach Polski, w których do tej pory przegrywali z kretesem.

Kaczyński wygrał też dzięki zmęczeniu. Nawet, gdyby w Polsce działo się dobrze, ludzie i tak chcieliby zmienić władzę panującą tak długo. Zobaczyli alternatywę w postaci ugrupowania, które długo istnieje na scenie, a ostatnio się uwiarygodniło. Popełniało błędy, bez dwóch zdań, ale mam nadzieję, że wyciągnęło z nich lekcję…

Gdyby się tak strasznie wszyscy Kaczyńskiego bali, nie dostałby tylu głosów. Fioła na jego punkcie ma grupka „dziennikarzo-polityków” i tyle.

Igor Janke

Czy ten strach przed PiS, który w ostatnich dniach napędzają niektóre media – jest w ogóle sensowny? Zdaniem Krasowskiego lata 2005–2007 dowodzą, że Kaczyński to polityk nieudolny, straszący jedynie retorycznie, ale nieumiejący wprowadzić prawdziwych zmian w państwie.

Nie wiedzę żadnych powodów, by bać się Kaczyńskiego. Jak widać, nie jestem w tym poczuciu osamotniony. Partia rządząca próbowała grać potencjalnym strachem i to się nie udało, ten motyw kampanii nie zagrał. A że kolega Krasowski swój brak strachu uzasadnia tym, że Kaczyński to rzekomo polityk nieudolny? Cóż, jego prawo do własnych opinii. Poprzednie rządy PiS były 8–10 lat temu, dziś mamy rok 2015. Nie mam żadnej pewności, że Kaczyński dobrze przebuduje państwo, ale tego nie wykluczam. Życzę jemu tego szczerze jako obywatel.

 


 

Czytaj wywiad z Robertem Krasowskim: „Nastał czas bezkrólewia”.

 


 

[Polska] Inny PiS jest możliwy?

Dawno, dawno temu, jeszcze w III RP, politolog i PiS-owiec Marek Migalski powiedział Jarosławowi Kaczyńskiemu: „Panie Prezesie, bez Pana nie przetrwamy, z Panem nie wygramy”. Prawo i Sprawiedliwość obejmuje właśnie samodzielne rządy, a teza Migalskiego wydaje mi się wciąż uderzająco prawdziwa.

PiS trwa, bo prezes jest. I wygrało wybory, bo został umiejętnie „schowany” do drugiego szeregu. Bez tego „liftingu” na nic zdałaby się słabość Platformy Obywatelskiej oraz zmęczenie wyborców jej 8-letnimi rządami. Pytanie brzmi, czy ów lifting jest tylko wizerunkową sztuczką, czy może sygnałem dokonującej się w partii zmiany?

Na pierwszy rzut oka myśl o przemianie Prawa i Sprawiedliwości to naiwne bajanie oderwanych od rzeczywistości optymistów. Jarosław Kaczyński wciąż trzyma wszystkie sznurki w swoim ręku. Nic w PiS-ie nie dzieje się bez jego zgody lub przyzwolenia. Co więcej, prezes zarówno w szeregach partyjnych, jak i w „żelaznym” elektoracie Prawa i Sprawiedliwości otoczony jest czymś na kształt kultu – wielu widzi w nim Wodza, Mędrca, nieomal Proroka. O jakiejkolwiek zmianie – poza pozorną, czysto marketingową – nie może zatem być mowy.

A przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Ale czy myśląc w ten sposób, nasi rozliczni „pisolodzy” nie popełniają błędu mityzacji prezesa? Czy nie obrazują go w ten sposób – dokładnie tak samo, jak jego entuzjaści, tyle że z jękiem przerażenia – jako wszechwładnego demiurga? Czy propisowskiego amoku nie zastępuje aby antypisowska histeria?

Jarosław Kaczyński nie jest władcą absolutnym. Zasięg jego kontroli i moc sprawcza są oczywiście w PiS-ie ogromne, ale nie bezgraniczne. Prezes musi się liczyć z rozmaitymi koteriami, nurtami, rozgrywać istniejące między nimi sprzeczności, temu dać, tamtemu zabrać. Nie jest również wszechwiedzący: popełnia błędy, łamie przyjęte alianse, rozczarowuje jednych, budzi sprzeciw drugich.

Prawo i Sprawiedliwość nie jest ugrupowaniem z jednego kruszcu. To dość bogaty konglomerat rozmaitych odmian i odcieni prawicowości. Mieszają się w nim ze sobą różne odmiany republikanizmu, antysystemowości, tradycjonalizmu. Ideologicznie szprycowane przez lata rozmaitymi „wzmacniaczami” („układ”, „kłamstwo smoleńskie”, Polska jako rosyjsko-niemieckie „kondominium”), szeregi partyjne mieszczą w sobie zarówno zatwardziałych bojowników wspomnianych spraw, jak i tych, którzy odnoszą się do nich cynicznie. Takie hasła jak „zamach smoleński” czy „neokolonizacja Rzeczpospolitej” to dla tych ostatnich poręczne cepy, którymi można walić po głowach politycznych przeciwników, ale nie coś, w co się autentycznie wierzy. Podejrzewam (ale to intuicja niepoparta danymi socjologicznymi, bo takowych nie ma), że w PiS-ie to właśnie cynicy, a nie idealiści, są dziś w większości.

Co łączy wszystkich tych ludzi? Oczywiście prezes Kaczyński. Dopytajmy jednak: prezes Kaczyński, czyli kto? Ideolog, który we wszystkim ma rację i wie, jak naprawić chylącą się ku upadkowi Rzeczpospolitą? Czy skuteczny polityk, który jak dotąd jako jedyny potrafił zewrzeć szeregi polskiej prawicy i poprowadzić ją do wyborczego zwycięstwa? Jeżeli to drugie, to Kaczyński nie jest już „tym jedynym”. Wręcz przeciwnie: jest tym właśnie, który przez całe lata uniemożliwiał Prawu i Sprawiedliwości odniesienie wyborczego sukcesu, przegrywając między 2007 a 2015 r. pod rząd szereg wyborów. I dopiero, gdy prowadzanie kampanii przejęli politycy młodego pokolenia – najpierw Andrzej Duda, a następnie Beata Szydło – ta czarna seria została przełamana. Nie wydaje mi się, żeby ta uderzająca zbieżność została przeoczona w partyjnych szeregach. Zdarzają się w nich bez wątpienia „mierne, bierne, ale wierne” marionetki, więcej jest jednak całkiem bystrych cwaniaków.

Z perspektywy politycznej kariery zarówno obecnego prezydenta, jak i przyszłej pani premier nie ma większego zagrożenia niż Jarosław Kaczyński.

Jan Tokarski

Do tego dochodzą jeszcze dwie sprawy. Pierwsza to zarysowujący się na polskiej scenie politycznej coraz wyraźniej konflikt pokoleniowy. Mamy z nim do czynienia w centrum (40-letni Petru kontra starsi o 15-20 lat przywódcy PO) oraz na lewicy („młodzi” Nowacka i Zandberg w starciu ze „starymi” Millerem i Palikotem). Konflikt ten jest naturalny i do jego detonacji nie potrzeba żadnych dodatkowych okoliczności czy motywów. Wystarczy ten jeden, cudownie prosty i nieodparty: młodzi czują, że wreszcie przyszedł ich czas. Otóż jeżeli kiedykolwiek ktokolwiek mógł w Prawie i Sprawiedliwości poczuć, że the time is now, to właśnie Andrzej Duda i Beata Szydło. Jeżeli mają chociaż za grosz instynktu politycznego, powinni doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że ich kariery stanęły na rozdrożu. Albo okażą się marionetkami w rękach prezesa, których ten pozbędzie się bez mrugnięcia okiem przy pierwszej lepszej okazji, albo staną się suwerennymi politycznymi graczami. Owszem, dziś jeszcze nimi nie są – ale mogą się nimi stać.

Z perspektywy politycznej kariery zarówno obecnego prezydenta, jak i przyszłej pani premier nie ma większego zagrożenia niż Jarosław Kaczyński. A nie wydaje mi się, aby Duda i Szydło byli idealistami, dla których własna kariera nic nie znaczy, a „Polska jest najważniejsza”. Myślę raczej, że – podobnie jak dla większości ludzi – w zderzeniu z osobistymi aspiracjami Polska nie ma najmniejszego znaczenia. A już z pewnością nie ma go prezes Kaczyński.

Po drugie, również Prawo i Sprawiedliwość jako formacja polityczna staje dziś wobec zderzenia dwóch sprzecznych tendencji. Z jednej strony pokusą jest taktyka eskalacji: podgrzewania wojen kulturowych, twardego rozliczania „błędów i wypaczeń” III RP, udowodnienia tezy o zamachu etc. Z drugiej – taktyka studzenia sporów, uśmiechniętego wizażu, prezentowania publiczności miłych, wolnych od zacietrzewienia ludzi, którzy „po prostu chcą dobrze dla tego kraju”. Doświadczenia ostatniej dekady uczą, że pierwsza ze wspomnianych opcji dała PiS-owi 8 „chudych” lat w opozycji oraz zerową zdolność koalicyjną. Druga pozwoliła natomiast temu ugrupowaniu osiągnąć podwójne zwycięstwo wyborcze w kampanii prezydenckiej i parlamentarnej. Wydaje mi się więc, że na poziomie partyjnych „dołów” dojdzie do zderzenia między „ideologami”, którzy od niemal dekady ostrzyli noże, by w końcu zrobić tu lub ówdzie porządek, a „cwaniakami”, którzy przez ten sam okres nie mogli doczekać się stołków. Jaki będzie wynik tego starcia, trudno przewidzieć. Bez specjalnej sympatii kibicuję tym drugim.

Dalsze losy PiS-u nie są więc przesądzone. Nie wszystko zależy od Jarosława Kaczyńskiego. Choć gdybym miał postawić duże pieniądze w zakładzie „kto kogo?”, postawiłbym na niego. Nie jest zresztą nawet pewne, że Andrzej Duda i Beata Szydło podejmą próbę zmarginalizowania prezesa. Ale wbrew deterministom, którzy uznają, że wszystko zostało już rozstrzygnięte, wydaje mi się, że inny PiS jest możliwy.

Jak bardzo inny? Nie bardzo. Prawo i Sprawiedliwość, nawet po marketingowym liftingu i ewentualnej pokoleniowej wymianie, pozostanie partią wyraźnie antyliberalną. Nie wejdzie również na drogę szlachetnego konserwatyzmu w duchu Burke’a czy Oakeshotta, odznaczającego się pluralistyczną wrażliwością i ideowym sceptycyzmem. Będzie wciąż ugrupowaniem dość ciasnego tradycjonalizmu, z patosem bogoojczyźnianej piany na ustach. Nie zniknie cyniczne granie na społecznych resentymentach i uprzedzeniach (wobec gender, homoseksualizmu, uchodźców, bogatych etc). Nie zabraknie również pielgrzymek do pewnej toruńskiej rozgłośni radiowej ani głaskania „prawdziwych Polaków” po ich często łysych i pustych głowach. Wszystkiego tego będzie tylko troszkę mniej.

[Polska] Czy PiS jest groźne?

Wybory przyniosły rezultat, o jakim wielokrotnie wspominali zwolennicy wprowadzenia JOW-ów: zwycięskie ugrupowanie ma bezwzględną większość głosów w obu izbach parlamentu. A do tego jeszcze przychylnego prezydenta. Pokusa, żeby „zwycięzca wziął wszystko”, jest więc bardzo duża, legislacyjna maszyna będzie zapewne działać sprawniej niż we wcześniejszych kadencjach. Dla zwolenników PiS-u oznacza to szansę na sprawne rządy, dla zwolenników opozycyjnych ugrupowań – co też wydaje się zrozumiałe – obawę, że większościowa wersja demokracji nam zaszkodzi, że nie mamy przed nią wystarczających konstytucyjnych zabezpieczeń, że zmarginalizowani zostaną krytycy władzy i osłabiony pluralizm.

Nie odmawiam nikomu prawa do artykułowania swoich obaw, choć mam poczucie, iż przedwyborcze bicie na alarm, że oto właśnie za chwilę Polska zacznie się staczać w stronę autorytaryzmu, było po prostu nieestetyczne. Wygłaszane nieraz moralizatorskim, nie znoszącym sprzeciwu i nie domagającym się uzasadnień tonem, bardziej zaszkodziło, niż pomogło naszej kulturze politycznej. Tomasz Lis z okładki „Gazety Wyborczej” wołał: „Nie mogą nam zabrać Polski”, kilka dni wcześniej Radosław Markowski w wywiadzie dla tej samej gazety komentował: „Te wybory nie są o tym, czy będzie więcej autostrad, czy będzie po 500 zł na każde dziecko. Te wybory są o tym, czy w Polsce uchowa się demokracja, czy nie”.

Wydaje się jednak, że to nie wybory – a na pewno nie tylko wybory – decydują o tym, czy nasz ustrój będzie demokratyczny. Nic w tej kwestii nie zostało przesądzone. Wybory – wbrew narracjom wielu komentatorów – były całkiem zwyczajną procedurą zmiany władzy, wynikającą ze zmian preferencji jakiejś części elektoratu. Demokracja uchowa się (lub nie uchowa) nie w związku z tymi wyborami, ale w związku z tym, co po nich nastąpi – czy większość będzie zdolna do zawierania kompromisów z mniejszościami i czy będzie potrafiła tam, gdzie to potrzebne, zastosować „niewiększościową” logikę i nie hołdować zasadzie, w myśl której zwycięzca bierze wszystko.

Jest w naszym ustroju kilka papierków lakmusowych, które w najbliższym czasie pokażą, w jaki sposób większościowy rząd mierzy się ze swoją własną pozycją. Dobrze jest je bacznie obserwować.

Po pierwsze, z uwagą należy patrzeć na pierwsze rozstrzygnięcia o podziale funkcji parlamentarnych w prezydiach i komisjach. Niepokojące byłoby na przykład, gdyby PiS chciał ograniczyć symboliczną obecność mniejszych ugrupowań w prezydium Sejmu.

Po drugie, spodziewałbym się, że przy rządach większościowych PiS-u wzrośnie znaczenie rzecznika Praw Obywatelskich, wybranego przez poprzednią większość parlamentarną. Część sporów z debat parlamentarnych będzie się zapewne przenosić – dzięki uprawnieniom rzecznika – przed Trybunał Konstytucyjny.

Dlatego tak istotne będzie rozstrzygnięcie dotyczące znowelizowanej ustawy o Trybunale Konstytucyjnym i losu nowo wybranych sędziów TK. Wyroki Trybunału są najważniejszym wentylem bezpieczeństwa chroniącym państwo przed decyzjami krótkoterminowych większości. Tymczasem nowa ustawa, uprawniająca poprzedni Sejm do wyboru kilku sędziów Trybunału, zresztą niefortunnie uchwalona zbyt późno, została zakwestionowana (i skierowana do Trybunału). W rezultacie nie wiadomo, czy prezydent Duda mianuje wszystkich sędziów wybranych przez Sejm poprzedniej kadencji.

Po trzecie, warto patrzeć na inne wysokie urzędy, których kadencje nie pokrywają się z kadencją parlamentu. Do 2019 r. urząd prezesa Najwyższej Izby Kontroli powinien sprawować Krzysztof Kwiatkowski. Jego wizerunek ucierpiał znacznie, gdy media ujawniły, że wpływał w nielegalny sposób na zatrudnianie pracowników NIK. A planowanie kontroli państwowych oraz sposób przedstawiania płynących z nich wniosków może być ważnym instrumentem kontroli rządowej większości. Wyzwaniem dla rządzącej większości będzie z pewnością również nominacja następcy Marka Belki na fotelu prezesa NBP (jego kadencja kończy się latem 2016 r.).

Po czwarte, niepokojące byłoby, gdyby w drodze specustawy zdecydowano o szybkiej wymianie kierownictwa mediów publicznych. Personalne roszady od lat są ich zmorą, podczas gdy problem systemowy, związany z pojęciem misji mediów publicznych oraz brakiem sensownego systemu ich finansowania, pozostaje nierozwiązany. Warto przy okazji przypomnieć, że po dojściu do władzy PO i PSL w 2007 r. związani z PiS prezesi mediów publicznych jeszcze przez ponad rok pozostawali na swoich stanowiskach – prezes Polskiego Radia do stycznia 2009 r., a prezes TVP do końca 2009 r.

Po piąte, niepokojące byłoby też, gdyby nowy rząd ograniczył samorządność terytorialną, np. skracając kadencje władz samorządowych wybranych w 2014 r. Tym bardziej, gdyby wydzielenie Warszawy z województwa mazowieckiego stało się podstawą do pozbawienia wyborczego mandatu rady miasta i prezydent stolicy, Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Po szóste, z dużą ostrożnością patrzyłbym na zamiary wprowadzenia zmian w Konstytucji. Nie jest tak, że Konstytucja jest wieczna i że nie potrzeba dyskusji nad fundamentalnymi sprawami naszego ustroju. Niemniej, im większy pośpiech w kwestii zmiany ustawy zasadniczej będę obserwował, tym większa będzie moja podejrzliwość.

Podejrzliwość wobec rządzącej większości przyda się wszystkim.