Krzysztof Olichwier
Wyznania smakosza albo brak apetytu, czyli „Nine” raz jeszcze
Niby jest wszystko. Jest Guido i kryzys twórczy. Jest Cinecittà i sixties w sosie włoskim. Są oczywiście kobiety, jest ich całe mnóstwo. Słowem – jest wszystko i nie ma nic.
Jest Matka – Boska Sophia. Wiek już zaawansowany, ale twarz reanimowana skalpelem wciąż wydaje się młoda, choć potwornie statyczna w uśmiechu Jokera. Boję się, że za chwilę się rozpadnie. I choć suknia piękna, i ciało fantastycznie kształtne, to trzeszczy, stawia opór szpilkom, zapowiada katastrofę. Boska w wydaniu retro, mocno rozchwianym.
Saragina – Fergie. Szkoda gadać. Gdzie te monstrualne kształty diabelskiego kurwiszcza z dzikiej adriatyckiej plaży? Gdzie jej naiwna radość i szczęście przed uroczą publiką dziesięcioletnich chłopców? Gdzie tapir i pokraczny taniec morskich plaż?
Marion – Luisa. Naiwna, mdła, ameliowata. Gdzie błysk Anouk Aimée? Gdzie zraniona kobieta rozrywana miłością i zemstą. Fantastycznie chuda i piekielnie pociągająca zza egzystencjalnej czerni okularów? Marion bardzo chce być dobra, chce wspierać męża, chce naprawiać małżeństwo. I jest skrojona na miarę amerykańskich poradników w typie „jak być szczęśliwą w związku i nie zaprzepaścić siebie”. Tak niesłychanie akuratnej kobiecości nie wierzę i odmawiam.
A Penelope – Carla? Ma coś z protoplastki. Do niej mam słabość. Wydaje się najprawdziwsza, najbardziej naturalna w całym panteonie. Ale czemu tak bardzo na serio? Czemu tak melodramatyczna i sztuczna. Dlaczego się truje, a nie cierpi na zatrucie pokarmowe?
I tu chyba tkwi problem. Zbyt serio. Federico, jak głosi anegdota, kazał nakleić na kamerze karteczkę „gramy komedię”, żeby nikomu nie przyszło do głowy o tym zapomnieć. Ale nie tylko o komedię chodzi. Też o podstawowe ingrediencje i smaczki – o kobiety. Wypreparowane przez machinę filmową, tak nieprawdziwe, tak mało wyraziste. Cóż, dawno już minął czas prostych, pięknych, naturalnych, soczystych dziewczyn z włoskich czy francuskich miasteczek, które z kopciuszków stawały się królewnami. To one swoją naturalnością tworzyły archetyp. Niemała w tym zasługa samego Federica. I dziś pewnie też można takie kobiety znaleźć, ale amerykańska maszyneria filmowa już ich nie chce. Odgrzewa się więc arcydzieła, dodaje gwiazdy i gwiazdeczki, przyprawia muzyką, dosładza światłem i tańcem. Ale odgrzewane odgrzewanym pozostanie i tak.
Film:
„Dziewięć”
Reż. Rob Marshall
USA-Włochy 2009
Dystr. Kino Świat
* Krzysztof Olichwier, absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie i reżyserii teatralnej w PWST w Krakowie.
„Kultura Liberalna” nr 55 (5/2010) z 2 lutego 2010 r.