0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > DOBROWOLSKI: Ich ulica,...

DOBROWOLSKI: Ich ulica, nasza ulica. O „Mojej ulicy” Marcina Latałły

Jacek Dobrowolski

Ich ulica, nasza ulica. O „Mojej ulicy” Marcina Latałły

Materiały dystrybutora

Materiały dystrybutora

Historia  opowiedziana w dokumencie Marcina Latałły „Moja ulica” jest tak prosta i banalna, że emblematyczna. Można ją rozumieć jako pars pro toto najnowszej historii Polski, jej mały, marginalny wycinek, który może w skrócie ukazać obraz całości. Mowa o wielopokoleniowej rodzinie robotniczej – jej doświadczeniu degradacji i degeneracji, których przyczyną oraz środowiskiem jest upadek komunizmu i nadejście świata neoliberalnego turbokapitalizmu. Wkroczył on niczym fatalna siła w życie bohaterów, zniszczył je, pozostawiając ich samych w stanie wegetatywnego życia po śmierci na ruinach starego świata. Zwykle takie historie – nawet jeśli nie przyjmują perspektywy paternalistycznej wobec swoich bohaterów – chcą przynajmniej nas, widzów, pocieszyć na koniec optymistyczną myślą, że transformacja jest jednak ostatecznie czymś, co przynosi więcej dobra, a kto tylko zechce się przystosować do nowych warunków, nie będzie żałował i w końcu sam zrozumie, że tak było dla niego lepiej. Latałło zdaje się nie iść tym tropem – jakim więc podąża?

Zagłada domu Furmańczyków

Furmańczykowie – trzypokoleniowa familia, od pięciu generacji związana z manufakturą Poznańskiego i łódzkim przemysłem włókienniczym, zamieszkująca przyfabryczne kamienice robotnicze od XIX wieku, kiedy to wybudował je założyciel zakładu – umierają właściwie na naszych oczach po tym, gdy umarła ich fabryka. W wymiarze antropologicznym film ukazuje dość ponurą prawdę o tym, jak bardzo losy ludzi utrzymujących się z własnej pracy mogą być niezależne od ich indywidualnych starań, zdolności, potencjałów, jak bardzo zaś powiązane są z procesami polityczno-ekonomicznymi. Reżyser ukazuje jednocześnie swoich bohaterów jako kompletnie nieświadomych tego faktu, bezradnych i tkwiących w rozpaczliwej, fatalistycznej abnegacji, która jednak wydaje się jakoś „po ludzku” zrozumiała.  Któż nie popadłby w kompletną apatię, degrengoladę, gdyby zlikwidowano niemal z dnia na dzień jego rację istnienia, wydając go na pastwę nagich sił „konkurencji na rynku pracy”?  O to pyta nas „Moja ulica”. W kulminacyjnej scenie filmu, kiedy w miejscu zamkniętej manufaktury otwiera się „Manufaktura” – słynne

Materiały dystrybutora

Materiały dystrybutora

centrum handlowe, uznawane zazwyczaj jako świadectwo odrodzenia, rozwoju poprzemysłowej Łodzi. Inauguracja, opromieniona aurą radosnego kapitalistycznego święta, stanowi w perspektywie bohaterów filmu, którzy towarzyszą temu wydarzeniu ze swym sarkastycznym i (auto)ironicznym komentarzem („Usiadłbym sobie, gdybym miał za co”), przypieczętowanie ich katastrofy, ostateczne potwierdzenie zbędności ich życia. Opowieść łamiąca typową konwencję narracyjną – „przygnieciony, lecz niepokonany mały dzielny człowiek przezwyciężył trudy i wydobył się z dna, dostosowując się z powodzeniem i korzyścią dla samego siebie do warunków dynamicznej zmiany otoczenia” – pokazuje dodatkowo, jak przejście głównego bohatera, przedstawiciela średniego pokolenia familii, do sektora usług (po latach udaje mu się zdobyć pracę ochroniarza przy „Manufakturze”), nie przynosi spodziewanego ratunku, a tylko odwleka moment ostatecznego, tragicznego kresu. Jak się okazuje, człowiek i jego praca nie tylko jest świadczeniem w ramach pewnej transakcji, lecz także czymś znacznie więcej, fundamentem, miejscem na ziemi, racją bycia.

Przesłania o katastrofie i pełzającej zagładzie, jakie zdaje się dominować w filmie, nie przełamuje nawet wątek samotnego macierzyństwa najmłodszej przedstawicielki rodziny: historia jej ciąży, porodu, zmagania z trudem wychowania synka, którego w jednej z ostatnich scen widzimy w wieku czterech czy pięciu lat. I co znamienne, widzimy Przemka, jak powtarza mechanicznie zasłyszane od rodziców zdanie, niczym metafora „determinizmu familijnego” sugerująca, że najmłodsze pokolenia bynajmniej nie są heroldami nadziei na lepszą przyszłość.

Film „humanistyczny”?

Film – mimo że temat wydaje się „dobrze znany” – ogląda się z ciekawością i poruszeniem. Może dlatego, że na bohaterów opowieści Marcin Latałło wybrał ludzi, o których rzadko myślimy z wyrozumiałością; o ile w ogóle o nich myślimy, to pewnie częściej z politowaniem. Wszak film dobrze pokazuje już choćby to, czym różni się spojrzenie z litością od spojrzenia z empatią; że właśnie zrozumienie, przyjęcie punktu widzenia podmiotu, który chcemy współczująco poznać, jest tym, co ratuje nas przed wulgarną brzydotą litości, i co czyni wielką różnicę. Reżyser bez moralizatorstwa, dystansu, wyższości podąża za swoimi bohaterami. Pozwala im do tego stopnia być sobą, nie reprezentować, nie symbolizować niczego,  mówić tylko we własnym imieniu, że ich społeczny upadek nas nie żenuje ani nie oddala od nich – lecz porusza katarktycznie jako tragedia.

Materiały dystrybutora

Materiały dystrybutora

Można co prawda zarzucić autorowi, że jest za mało polityczny, za mało socjologiczny w tym, jak nadaje swej opowieści pewien rys, preferując go wyraźnie zamiast strategii demaskacji i kompromitacji społeczno-ekonomicznego kontekstu degeneracji familii Furmańczyków (a przynajmniej jej męskich członków: chorującego na pogłębiający się alkoholizm Marka i narzeczonego jego córki, który trafia do więzienia za udział w bójce). Opowieść o tym procesie sformułowana jest bardziej w duchu egzystencjalnym niż socjologicznym, co nie znaczy, że ta druga perspektywa jest całkiem nieobecna, nie jest jednak dominująca. Widać, że reżyserowi zależy na tym, by pokazać „ludzkość” swych bohaterów. Nieobca mi jest pewna nieufność do nadmiernego humanizowania przekazu w polskim kinie, o którym niedawno pisał Jakub Majmurek. Pragnienie, by „przede wszystkim pokazać człowieka w jego osobistej, intymnej wręcz pojedynczości”, a więc abstrahując od kontekstu społecznego, klasowego, ekonomicznego, zbyt często przynosi nie tylko groteskowe, metafizyczne autoparodie, lecz także ukrywa realne mechanizmy kształtowania jednostek, wspierając kontr-emancypacyjne fikcje „wolnej woli” i „wykuwania własnego losu”. Choć „humanistyczny” film Latałły nie pomija szerszego kontekstu funkcjonowania robotniczej rodziny z Łodzi, ukazuje go bez faktograficznej wierności, dość abstrakcyjnie, akcentując – zamiast precyzyjnie zarysowanych, ale może nie aż tak ważnych szczegółów – bardziej jego nieprzejrzystość, niejasność, płynność. Otaczające ich środowisko osacza niczym nieokreślona potęga przyrody, kataklizm, wyrok losu. Nie ma więc znaczenia, jaki dokładnie był mechanizm bankructwa fabryki ani to, jakie procesy społeczne, ekonomiczne decydują o budowie centrum, ani nawet to, w czyim imieniu rozmawia z mieszkańcami kamienicy tajemniczy pan propagujący „projekt przyjaznego osiedla” – na wszystkie te wydarzenia patrzymy oczyma bohaterów jak na efekty działania nienazwanej potęgi. Są oni zupełnie bezradni, przeraźliwie słabi, nieodporni, wydani brutalnym siłom kapitalistycznej natury. Myliłby się jednak ten, kto chciałby widzieć w takim obrazie otoczenia bohaterów naiwność twórców; jest to raczej ich własna naiwność, której filtr, nałożony na całą narrację „Mojej ulicy”, pokazuje nam nie tyle nawet to, do jakiego stopnia największe ofiary turbokapitalizmu rozumieją swoje położenie jako coś naturalnego, ile – co jeszcze bardziej przygnębiające – jak bardzo ich bezradność jest także naszym udziałem, choć jesteśmy od nich o wiele dalej posunięci w dziedzinie samoupodmiotowienia i wiedzy o funkcjonowaniu społeczeństwa. Możemy się z nimi identyfikować właśnie przez tę wspólnotę bezradności, doświadczenie jednostki – nieważne, z jakiej klasy społecznej – stającej wobec świata, który nie chce odpowiadać ci na pytanie o swoją legitymizację, który nie wstydzi się tobą gardzić i uparcie odmawia ci wglądu w swoje mechanizmy, odbierając ostatnie możliwości uczestnictwa w procesach decyzyjnych i kształtowania przynajmniej brzegowych warunków swojej egzystencji. Wbrew pozorom przed takim doświadczeniem nie chroni już nas standardowa podmiotowość obywatelska klasy średniej. Konfrontując się więc z Markiem, możemy ujrzeć, jak cienka jest powłoka ochronna naszej obywatelskości, jak blisko nam do niego – o wiele bliżej niż do aroganckiego „vipa”, który daje Markowi pracę. Latalle udaje się więc trudna sztuka oddania partykularnemu doświadczeniu tego, co partykularne – czyli opisania go z punktu widzenia podmiotu z uwzględnieniem jego specyficznego położenia – a jednocześnie zobiektywizowania go do tego stopnia, żebyśmy nie mogli łatwo się od niego zdystansować.

Prawda małego człowieka

Najciekawsze w tym filmie jest właśnie to, jak bardzo postać „pijaczka” – i naprawdę mam na myśli tylko opisowy wymiar tego określenia – może się stać wyrazicielem ponadklasowych doświadczeń. Marek to człowiek zmagający się z ciężkim alkoholizmem, człowiek, którego mowa potoczna nazwałaby bez wątpienia „menelem”, a dla którego nawet Marks ukuł niezbyt wielkoduszne określenie „lumpen-proletariatu”. Jednak, korzystający inteligentnie z takich chwytów, jak anegdota i maksyma, Latałło, przy twórczym współudziale swego bohatera, kreuje z niego figurę w jakimś sensie literacką – choć robi to bez nachalności i niczego jemu samemu nie narzu­cając. Ufa spontanicznym zachowaniom i nie interweniuje, nie aranżuje sytuacji, nawet wtedy, gdy sam pojawia się w kadrze. Powstaje postać niemało zawdzięczająca dobrze znanym polskim tradycjom „pijackiej refleksji”, której szczytowe osiągnięcia ukazał Jan Himilsbach. W swej bezradności i degeneracji Marek nie przestaje jednak być do końca autentyczny i niewinny. Jest ofiarą, a nie sprawcą. Pewną więź z nim czujemy nie tylko wtedy, gdy na widok nowo otwartego centrum handlowo-rozrywkowego,  krzyczy: „O kurwa jego mać, ja pierdolę!”, lecz także wówczas, gdy szpera w śmietniku czy mówi „wszystko się zmienia, takie jest życie” – ten banał nabiera w jego ustach ciężaru jakiejś katastrofalnej prawdziwości. A może najbardziej wtedy, gdy rozumiemy, w jakim sensie to, co dla nas, przedstawicieli klasy średniej, jeśli nie w wymiarze materialnym to przynajmniej kulturowym jest postępem, znakiem modernizacji (przynajmniej niedawno jeszcze wierzono przecież, że zastąpienie przemysłu przez usługi to jednoznaczna oznaka rozwoju), jest z drugiej strony powszechnym przekleństwem, przed którym nie ma żadnej obrony ani ucieczki – nie ma więc może postępu bez ofiar. Moment, w którym skrajna bezsilność Marka staje się naszą bezsilnością, jego ostateczna słabość naszą, gdy rozumiemy, że ulica Marka to także nasza ulica, jest być może najciekawszym przeżyciem, jakie oferuje film, pokazujący ostateczną umowność, względność klasowych dystansów. To zasługa reżysera, który podszedł do Marka w sposób subtelny, bez złośliwości, wyższości czy taniego rozkoszowania się jego skądinąd godnym pożałowania położeniem, z maksymalną empatią i wyrozumiałością, z szacunkiem – dzięki czemu nie popadając, z drugiej strony, w patos, potrafił  uczłowieczyć doświadczenie swego bohatera tak, byśmy nie mogli się od niego łatwo odciąć, byśmy zmuszeni czuli się je z nim współdzielić.

Materiały dystrybutora

Materiały dystrybutora

To wszystko nie znaczy jednak, że „fatalistyczny” wymiar światopoglądu bohaterów definiuje przekaz samego filmu. Co prawda, wykraczająca poza perspektywę Furmańczyków narracja dokumentu nie operuje na kontrze do ich widzenia świata, lecz raczej wiernie za nim podąża, odmalowując wszystkie zawarte w nim nieprzejrzystości i zmącenia. Choć oni sami wierzą, że ich los był koniecznością, a wszelką winę  biorą na  siebie, to jednak  film pyta i o to, czy jest to prawda, czy słusznie czynią, czy musiało tak być. Pozostawiono tę kwestię jako wyraźny problem, lecz nie rozstrzygnięto go ani po linii konserwatywnej („es muss sein”), ani po linii radykalnej („musi być alternatywa”) – a też i osądza się ich chyba mniej surowo niż oni sami, co wprowadza ciekawą wielowymiarowość. Nie wyrokując, ani nie rozstrzygając niczego w duchu jednoznacznie politycznym i raczej uniewinniając swoich bohaterów, film Latałły apeluje chyba bardziej do „sumienia klasy średniej” niż do jej – chyba mniej zresztą rozwiniętej – świadomości politycznej, co jednak może też być jego zaletą. Otwiera to mu drogę do mniej politycznie wyrobionych serc ludzi dobrej woli, chętniejszych może do przeżycia ponadklasowej solidarności niż do radykalnej krytyki istniejących instytucji. Wymiar krytyczny filmu nie narzuca się wprost. Chyba nawet bardzo zacietrzewiony prawicowy publicysta nie mógłby go nazwać „lewackim”. Jednak nie można nie dostrzec w nim przesłania egalitaryzmu i solidarności, tak samo jak nie można nie zadać sobie pewnych krytycznych pytań, które w związku z tą historią i tym, jak zostaje ona przedstawiona, bez kalek i fałszerstw propagandy wolnego rynku, nasuwają się same. A są to na przykład pytania o to, jakie były przyczyny tego, że ludzi takich jak Furmańczykowie porzucono bez wsparcia, albo refleksje nad dyskursem „odpowiedzialności za własny los” czy szerzej „indywidualizmu” – zwłaszcza w jego neokonserwatywnej interpretacji – do którego treść tego filmu jest wielowątkowym i godnym polecenia filozoficznym komentarzem.

Film:

„Moja ulica”, reż. Marcin Latałło, Polska 2012.

* Jacek Dobrowolski – Filozof, pisarz, redaktor Orgii Myśli, adiunkt w IF UW.

„Kultura Liberalna” nr 218 (11/2013) z 12 marca 2013 r.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ
(10/2013)
12 marca 2013

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj