Ten postulat stał się jednym z filarów Porozumienia – satelickiej wobec PiS-u, lecz nadal prezentującej własny program partii Jarosława Gowina. Z ramienia tego ruchu hasło przedstawił prezydent Chełma Jakub Banaszek, zaś sama konwencja odbywała się w Krakowie; zatem nawet wizerunkowo starano się postulat eksponować jak najbardziej lokalnie. Z drugiej strony sceny politycznej, hasło deglomeracji podniosła Wiosna Roberta Biedronia. Sam fakt, że Biedroń w swojej podróży po Polsce skupiał się raczej na miastach średniej wielkości, a nie metropoliach, jest tu znaczący.
W narracji Gowina deglomeracja może się jawić po części jako postulat typowo socjotechniczny, wybrany jako sposób na pozyskanie poparcia klasy średniej z miast średniej wielkości i w ten sposób zapewnienie podmiotowości Porozumieniu. Wprawdzie nadal jako przybudówki PiS-u, ale w wersji „soft”, bardziej inteligenckiej i promodernistycznej – i tym samym powiększającej elektorat Zjednoczonej Prawicy. U Biedronia deglomeracja jest przedstawiana natomiast jako naturalny wynik jego doświadczeń życiowych (dorastał w prowincjonalnym Krośnie) i samorządowych – już jako prezydenta Słupska. Choć i tutaj nie brakuje ściśle wyznaczonego politycznego targetu, co zauważają publicyści Klubu Jagiellońskiego, ostrzegający peryferyjną Polskę przed „widmem biedronizmu”.
Za urzędami ze stolicy do Polski peryferyjnej mają przepłynąć kapitał, usługi, nowe miejsca pracy i oczywiście prestiż. | Piotr Kantor-Kozdrowicki
Znamienne, że zarówno w wypowiedziach polityków, jak i w przebijającym się do mediów przekazie dominuje traktowanie deglomeracji przede wszystkim jako wyprowadzenia części urzędów poza Warszawę. Za urzędami ze stolicy do Polski peryferyjnej mają przepłynąć kapitał, usługi, nowe miejsca pracy i oczywiście prestiż. A zbiorczą sumą byłoby osłabienie dysproporcji rozwojowych między Warszawą i resztą kraju. Jako przykłady najczęściej podaje się tu Niemcy – z szeregiem instytucji federalnych na przykład w Bonn czy Monachium.
Istotnie, polskie życie administracyjne całkowicie skupia się w stolicy. Wśród niewielu instytucji rządowych zlokalizowanych poza stolicą można wskazać w zasadzie tylko Urzędy Morskie (Gdynia, Szczecin, Słupsk), Polską Agencję Kosmiczną (Gdańsk) czy Wyższy Urząd Górniczy (Katowice) – każda z nich ma marginalne znaczenie. Wraz ze skupieniem instytucji publicznych idzie koncentracja krajowego życia politycznego i medialnego kraju. Wystarczy prześledzić dowolny serwis informacyjny w jakiejkolwiek stacji, by zauważyć, że każdego dnia zdecydowaną większość uwagi poświęca się sprawom dziejącym się w Warszawie – nawet jeśli nie mają one doniosłego znaczenia dla całej Polski. Ta „warszawocentryczność” z pewnością zamyka całą klasę polityczną, medialną i rządową w bańce, spychając jej zainteresowanie sprawami reszty kraju na dalszy plan.
Można jednak polemizować, czy przeniesienie siedzib instytucji publicznych poza stolicę automatycznie pociągnie za sobą rozwój innych miast. Metropolie takie jak Wrocław, Gdańsk czy Katowice od wielu lat rozwijają się dynamicznie. Mimo że są pozbawione istotnych rządowych placówek i ich zasobów, z powodzeniem przyciągają zewnętrznych inwestorów i samodzielnie, z dala od stolicy budują swoją markę. Przykład funkcjonowania powiatów – hojnie obdarzonych zdecentralizowanymi siedzibami rozmaitych służb i urzędów – pokazuje, że obecność państwowej administracji w danym mieście nie niesie za sobą korzyści większych niż produkowane przez nią miejsca pracy. Porównywanie Polski do Niemiec – kraju o federalistycznej strukturze, z szerokimi kompetencjami i władzą landów – także jest obarczone błędnym rozumieniem deglomeracji.
Z drugiej jednak strony, deglomeracja – nawet jeśli miałaby dotyczyć tylko siedzib urzędów – niosłaby ze sobą duży wymiar symboliczny. Rozproszenie instytucji poza Warszawę dowartościowałoby regiony, a w pewnej mierze pozwoliłoby wzmocnić znaczenie niektórych organów władzy. Nie sposób nie wspomnieć o koncepcjach przeniesienia Trybunału Konstytucyjnego poza stolicę z początku kadencji. Choć w wydaniu PiS-u miało to raczej na celu ostateczną dewaluację sądu konstytucyjnego, można sobie wyobrazić, że w przyszłym w pełni demokratycznym ustroju ulokowanie Trybunału poza Warszawą byłoby podkreśleniem jego niezależności od polityków w stolicy.
Takich instytucji możliwych do w miarę bezproblemowego przeniesienia jest więcej: od sądów najwyższej instancji i niektórych urzędów, po nawet samą kancelarię prezydenta (bo kto powiedział, że prezydent powinien urzędować w Warszawie, a nie na przykład w Krakowie?). Wszystko to jednak musi się wiązać z nienagannie funkcjonującą infrastrukturą: nie tylko drogową i kolejową, lecz także bezpieczną łącznością informatyczną. Wizja, w której przepływ informacji czy ludzi między kluczowymi instytucjami rządowymi utknąłby w korkach na A1 albo zawieszeniu się systemu komputerowego, jest absolutnie niedopuszczalna.
„Warszawocentryczność” zamyka całą klasę polityczną, medialną i rządową w bańce, spychając jej zainteresowanie sprawami reszty kraju na dalszy plan. | Piotr Kantor-Kozdrowicki
Deglomeracja pozostaje więc inicjatywą wyjątkowo trudną i raczej daleką do realizacji. Nie powinna jednak przysłonić możliwej do osiągnięcia w przyszłości decentralizacji. Zamiast przenosić poza stolicę urzędy, można przenieść jak najwięcej zadań na samorządy oraz organy niezespolonej administracji rządowej, od dawna funkcjonującej w całej Polsce. Przy czym decentralizacja musi być przestać być traktowana jako zrzucanie problematycznych zadań na inne podmioty, ale bez zapewnienia im odpowiedniego finansowania. Bez konkretnych nakładów pieniężnych żadne rozproszenie aparatu publicznego nie poprawi jego efektywności, a raczej ją osłabi.
Wydaje się, że realna i głęboka decentralizacja jest krokiem, który należy postawić przed deglomeracją. Niemniej, każde rozdzielenie władzy czy struktur administracji wymagać będzie zdecydowanej woli politycznej warszawskich elit politycznych. Które nadal pozostają zamknięte w swojej stołecznej bańce.