0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Cynowe gody. Recenzja...

Cynowe gody. Recenzja filmu „Pewnego dnia” w reżyserii Zsófii Szilágyi

Katarzyna Pochmara-Balcer

Debiutancki film Zsófii Szilágyi to zrealizowany z dokumentalną precyzją obraz jednego dnia z życia rodziny przeżywającej kryzys. Codzienność okazuje się tu siłą niszczącą, a relacje luksusem, na który wciąż brakuje czasu.

Ten dzień zaczyna się o szóstej dwadzieścia jeden. Jest ciemno. Anna wstaje, pije wodę z kranu, budzi dzieci. Kilka razy prosi, by wstawały. Szykuje śniadanie. Upomina. Prosi, by się ubrały. Dzwoni do ubezpieczyciela, by wyjaśnić, że jest jeszcze w stanie spłacać kredyt. Zbiera zabawki z podłogi. Odwozi do żłobka. Na ulicy udaje jej się zapanować nad rozpaczą dwulatka. Pracuje. Odbiera ze szkoły. Organizuje. Odwozi na zajęcia. Upomina, prosi, nakazuje. Podaje Nurofen, by zbić dziecku gorączkę. Panuje nad sytuacją. A jednak wystarczy moment, by wszystko się rozsypało, przestało funkcjonować. Rozpad pulsuje pod napiętym do granic możliwości naskórkiem rodziny.

Materiały dystrybutora

Udokumentowane krzątactwo

Nagrodzony w Cannes debiut Zsófii Szilágyi to historia jednego dnia z życia Anny (rewelacyjnie zagranej przez Zsófię Szamosi), matki trójki dzieci, której małżeństwo po dziesięciu latach przeżywa poważny kryzys. To szczegółowa dokumentacja codziennej rutyny, pod powierzchnią której rozgrywa się osobisty dramat kobiety podejrzewającej męża o zdradę. Kamera jest blisko, czujemy ciasnotę mieszkania, w którym na każdym kroku można potknąć się o zabawki. Każda czynność, którą Anna wykonuje, by przebić się przez długi dzień, wydaje się podszyta jej zwierzęcym strachem, przeczuciem, że nic nie skończy się dobrze i rzeczywistość, z którą mierzy się w sposób tyleż heroiczny, co niezauważalny, okaże się w końcu silniejsza. To na czym przede wszystkim Szilágyi koncentruje uwagę widza, to codzienne krzątactwo, które we wznowionych w zeszłym roku „Szczelinach istnienia” szczegółowo analizowała Jolanta Brach-Czaina.

Zmagania Anny to próba sprostania emocjonalnym wymaganiom rodzicielstwa, z której nie sposób – zwłaszcza przy trójce dzieci – wyjść bez poczucia porażki.

Katarzyna Pochmara-Balcer

Rozumiane jako sposób bycia w codzienności, krzątactwo „należy do naczelnych kategorii ujmujących obecność w świecie” [1]. Jak pisała Brach-Czaina, „[p]odstawę naszego istnienia stanowi codzienność. A fakt istnienia przeżywamy jako niezwykle ważny, więc ogarnia nas zdumienie, ilekroć uświadamiamy sobie, że upływa ono na drobiazgach. […] Rozgrzebana pościel rano. Trzeba sprzątnąć. Zlikwidować, każdego dnia od nowa porządkować. Usuwać” [2]. W filmowej opowieści Szilágyi ten podejmowany wciąż na nowo wysiłek zostaje momentalnie unieważniony: kolejne stroje na gimnastykę, które za ostatnie pieniądze kupuje starszemu synowi Anna, znów przecież zostaną zgubione. I choćby nie wiadomo o ilu rzeczach pamiętała w ciągu dłużącego się w nieskończoność, a przecież napiętego dnia (wiolonczela, nuty, biała koszula na koncert, buty na balet), z pewnością zapomni o tym, że jutro do szkoły trzeba przynieść ciastka, a hydraulik zjawi się z samego rana. Niezależnie od tego, czy w nocy uda jej się w ogóle zasnąć, te wszystkie czynności trzeba będzie przecież powtórzyć, by popchnąć do przodu kolejny dzień.

Pomysł Szilágyi, by w takiej dokumentacyjnej konwencji skupić się na codziennym życiu, rzucając na nie cień ledwie zarysowanego problemu małżeńskiego, wydaje się ryzykowny. Jest to jednak ryzyko podjęte słusznie, z którego młoda reżyserka wychodzi obronną ręką. Jest kilka momentów, w których czujemy, że Anna nie wytrzyma. Na przykład, kiedy proponuje synowi, by tego dnia odpuścił sobie szermierkę. Lub kiedy powoli przełyka ślinę, gdy młodszy synek budzi się kolejny raz w ciągu wieczoru. To chwile, w których szaleńcze tempo, wyznaczane przez widoczny co jakiś czas w tle zegar, zostaje zawieszone, jednak za każdym razem Annie udaje się wrócić na ziemię. Znowu gdzieś odwieźć i po raz kolejny utulić.

Materiały dystrybutora

Trzydziestka o piątej nad ranem

Zmagania Anny to także próba sprostania emocjonalnym wymaganiom rodzicielstwa, z której nie sposób – zwłaszcza przy trójce dzieci – wyjść bez poczucia porażki. Gdy najstarszy syn usiłuje opowiedzieć o tym, co dla niego istotne, trzeba przecież upomnieć córkę, przypomnieć o pakowaniu plecaka, wysłać dzieci do mycia zębów. W tym chaosie, którego nie da się opanować, a który trzeba choć trochę ugłaskać, Anna mogłaby sobie podać rękę z Marlo, bohaterką amerykańskiego dramatu „Tully” Jasona Reitmana czy Giovanną z „Okien” Ferzana Özpetka. Wszystkie trzy miały przecież kiedyś inne życie, które nie koncentrowało się na dojazdach do szkoły i problemie wszawicy w żłobku. Bo, jak mówi Marlo do swojej nocnej niani: „świetnie jest mieć dwadzieścia lat. A potem wjeżdża trzydziestka jak śmieciarka o piątej nad ranem”. Dawne życie Anny reżyserka ledwie sygnalizuje, gdy na zajęciach z języka włoskiego kobieta pokazuje swoim kursantom zdjęcie słonecznego Neapolu, które sama zrobiła piętnaście lat temu. Uwagę studenta, że miasto jest brudne i głośnie, kwituje tylko pobłażliwym „okej”.

Gdzieś w tym wszystkim jest jeszcze Szabolcs (Leó Fürdei), mąż Anny, który w pierwszych scenach filmu domniemaną kochankę przyjmuję w domowych klapkach, przerywając co chwila rozmowę nawoływaniem dzieci do kąpieli. On też pochłonięty krzątactwem, zawożeniem i odbieraniem, wymieniający z żoną listę spraw, które trzeba jeszcze załatwić, wydaje się tak samo zakleszczony jak Anna. Na pokuszenie wodzi go koleżanka żony, Gabi (Annamária Láng). Pewnie nie miałby czasu szukać gdzieś dalej.

„Pewnego dnia” to intymny, przeszywający obraz życia, które zdaje się pułapką.

Katarzyna Pochmara-Balcer

Szilágyi wpuszcza nas w sam środek historii, film zaczyna się tam, gdzie pierwsze akty dramatu zdążyły się już rozegrać. Coś się zdarzyło, Gabi chce o tym porozmawiać z Anną. W sumie, jak zapewnia, nic wielkiego, wymienili ze sobą kilka SMS-ów, ona się zakochała, lecz do niczego nie doszło. Szabolcs potwierdza tę wersję, małżeństwo kładzie się spać, a nowy dzień, ten w którym widz będzie towarzyszył Annie, może się jeszcze rozpocząć jak zwykle. A kiedy minie, reżyserka zostawi swoich bohaterów z wiedzą, z która nie bardzo mają co zrobić. Opuścimy ich tuż przed finałem, przed którym Anna najchętniej schowałaby się jak dziecko.

„Pewnego dnia” to intymny, przeszywający obraz życia, które zdaje się pułapką. To też wnikliwy portret współczesnych czterdziestolatków, skonfrontowanych z licznym problemami codzienności, w której uważność i mindfulness sprzedają się bardzo dobrze, ale niekoniecznie tym, którzy na hydraulika muszą pożyczać pieniądze, a w supermarkecie szukać przecenionego pasztetu.

Materiały dystrybutora

 

Przypisy:

[1] J. Brach-Czaina, „Szczeliny istnienia”, wyd. Dowody na Istnienie, s. 87.

[2] Tamże, s. 67.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 538

(17/2019)
30 kwietnia 2019

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj